Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Firma „Pillon i Synowie” prowadzi na rynku nieruchomości interesy na olbrzymią skalę, jednak nawet dla niej przejęcie całej planety ze wszystkimi jej bogactwami i inwentarzem to nie lada wyzwanie. Czy naprawdę tak trudno być Bogiem, jeśli się ma możliwości?
Reguły gry zostały ustalone dawno temu przez założyciela firmy – Dominika Pillona. Testament określał je bardzo precyzyjnie. Pillon i synowie. Jego synowie. Niektórzy już odeszli, niektórzy jeszcze się nie urodzili, czekając spokojnie na swoją szansę w bezpiecznych objęciach niskich temperatur. Filip jest po prostu jednym z nich – młodszym Pillonem, Pillonem w fazie szkolenia. Wychowany przez zastępczą matkę, pod czujną, choć dyskretną opieką starszych braci, nie ma jeszcze pojęcia jaka go czeka przyszłość. Wszystko w swoim czasie.
Jego biologiczni rodzice nie żyją od ponad wieku. Założona przez ojca firma wciąż ma niezłe notowania. Życie bez zbędnej filozofii toczy się normalnym rytmem. Bracia trzymają rękę na pulsie. Dbają o własny interes, realizując przy okazji testament Dominika Pillona.
Tymczasem „Łagodny Olbrzym” wciąż drzemał ukryty w cieniu „Dominium”...
Notka o autorze:
Marek Hemerling (rocznik 1958) – pisarz science-fiction, laureat pierwszego konkursu „Fantastyki” za opowiadania „Deneb III” i „Droga”. W 1989 opublikował w wydawnictwie Glob swoją pierwszą powieść „Diabelska maskarada”. W 2007 roku ukazała się krótka powieść „Biały jest tylko śnieg”. „Pillon i Synowie” to najnowsza propozycja tego autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 171
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAREK HEMERLING
PILLON I SYNOWIE
Wydawnictwo RW2010 Poznań 2013
Korekta zespół RW2010
Redakcja techniczna zespół RW2010
Copyright © Marek Hemerling 2013
Okładka Copyright © Mateo 2013
Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2013
Wydanie I
ISBN 978-83-63598-71-6
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.
Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.
RW2010, os. Orła Białego 4 lok. 75, 61-251 Poznań
Dział handlowy: [email protected]
Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl
„Łagodny Olbrzym”, flagowy statek firmy „Pillon i Synowie”, wynurzył się z gardzieli bruzdy Bootney’a i po zestrojeniu współrzędnych celu, zakodowanych w splotach systemu nawigacyjnego, ruszył w kierunku najbliższego układu planetarnego. Omijając obszary nieciągłości i groźne skupiska szczelin grawizyjnych, wszedł na orbitę szóstego globu obieganego przez dwa niepozorne księżyce. Zgodnie z ustaloną procedurą wezwał zrzucone tu przed laty transmitery zwiadowcze, nakazując im przejście w tryb raportowania. Kilka nie odpowiedziało. Można było zadowolić się niekompletnym materiałem badawczym lub podjąć próbę odnalezienia przynajmniej części utraconych urządzeń, by uzyskać jak najpełniejszy obraz realizacji projektu „Dominium”. Poczucie obowiązku sprawiło, że Filip Pillon – jedyny człowiek przebywający na pokładzie „Łagodnego Olbrzyma” – zdecydował się na ten drugi wariant.
Błąd, pech, a może przeznaczenie – każdemu wedle gustu.
A zatem…
***
Była noc.
Nad Doliną Protoplastów, gdzie kilkumetrowa warstwa pleśniorostów strawiła już płytę dawnego lądowiska, pojawił się gość z innego świata. Nikt tu na niego nie czekał, nikt go nie witał, nikt nawet nie miał pojęcia o jego istnieniu. Wszystko w swoim czasie. Na razie pajęczy kształt intruza zakrył sporą część rozgwieżdżonego nieba i, drgając na nitkach siłowego pola, spływał w dół w całkowitym milczeniu. Połyskujące srebrzystym blaskiem odnóża penetrowały przestrzeń, wysyłając na wszystkie strony wiązki niewidocznych promieni, a gdy masywny korpus znieruchomiał na wysokości stępionych erozją szczytów, dolinę zalały potoki jaskrawego światła.
Noc ustępowała niechętnie – jakby świadoma, że odwieczne prawa uniwersalnej cykliki są po jej stronie, a każda próba ich pogwałcenia napotka na zdecydowany opór naturalnych obrońców. I tak też się stało. Tumany fotonożernych drobin ruszyły do walki, napełniając przestrzeń melodią puszystych skrzydeł, lecz trwało to tylko chwilę – nasycone za dnia, szybko znikały w szczelinach skalnych grzbietów. Strumienie sztucznego blasku uderzyły niżej – prosto w sinobłękitną warstwę pleśniorostów. Z głuchym trzaskiem pękały miliardy nasiennych guzów i nad dnem doliny pojawiła się liliowa mgła. Powoli, majestatycznie parła coraz wyżej, jak fala gigantycznego przyboju, wchłaniając oślepiające smugi i ekranując niewidzialne pasma promieniowania. Pajęczy kształt intruza drgnął, fosforyzujące odnóża umknęły na boki, tworząc srebrzystą aureolę wokół elipsoidalnego rdzenia – chwilowa dezorientacja, może obawa, a może tylko zmiana taktyki…
Dolną część korpusu statku pokryły ażurowe konstrukcje energetycznych zwierciadeł. Liliowa bariera znieruchomiała, jakby przeczucie nowego niebezpieczeństwa sparaliżowało jej naturalne reakcje. Cisza przed burzą. Bez żadnego dźwięku, bez zbędnej iluminacji, bez drgnienia pajęczych odnóży rozpoczęła się rzeź. Uderzenie siłowego pęcherza przebiło kurtynę mgły, sięgając poprzez pokłady mięsistej gleby do kamiennego kośćca doliny. Warstwa pleśniorostów ginęła pod naporem energetycznego wiru. Sinobłękitne strzępy nitkowatych tworów wyrzucone wysoko w powietrze konały niemal natychmiast i spychane na boki, tworzyły wraz ze zmielonym podłożem potężniejący wał, w miarę jak mordercze ciosy zataczały coraz szersze kręgi. Masakra trwała długo – tak długo, aż zawsze obojętne gwiazdy ujrzały odarty ze wszystkiego płat macierzystej skały. Dopiero wtedy pajęczy kształt „Łagodnego Olbrzyma” osiadł na powierzchni planety.
Precyzyjna aparatura zapewniła ośrodek decyzyjny, że nie dostrzega już żadnego niebezpieczeństwa. Aparatura nie kłamała – była na to zbyt głupia. Niebezpieczeństwo istniało.
***
Złociste palce Promiennej Żywicielki wślizgnęły się do kaplicy wąskimi otworami pod sufitem, wyłuskując z półmroku masywne, okopcone ofiarnym dymem belki stropu, zbiegły w dół po ścianach ze skostniałych głazorostów, igrając beztrosko wśród wiszących tam setek wotywnych darów, od pokoleń zapełniających wnętrze rodowego sanktuarium i niżej, ku stojącej przed paleniskiem zgrabnej, porośniętej ciemną sierścią postaci. Odziany jedynie w biodrową przepaskę młodzieniec z uśmiechem spojrzał w górę, jakby na ten moment właśnie czekał.
Oto nastał kolejny dzień, więc godzi się odmówić nową modlitwę! Hoot-Hotoran hojną ręką rzucił garść ziół na rozżarzone głownie i wymruczał pierwsze wersety psalmu. Kłęby wonnego dymu wypełniły kaplicę, głosząc chwałę Przodków, którzy mądrością i pracowitością tworzyli sławę i potęgę Skolgaru – niech wieczna będzie pamięć ich czynów. Kolejna porcja ofiarnego ziela w intencji przedwcześnie zmarłej matki – oby jej duszy nigdy nie zasnuł cień smutku. I jeszcze pokłon Promiennej Żywicielce – za rześki świt, za piękny początek nowego dnia, za siłę ciała i jasność umysłu. I ostatni wers, a przecież najważniejszy, o którym zapomnieć nie sposób: do Bóstwa Opiekuńczego Hotoranów, obserwującego, jak w Klepsydrze Zdarzeń przesypują się Ziarna Losu. To właśnie Ono – Najstarsze z Najstarszych – obdarowało świat płowozłotą Ajme: radością ciała i wytchnieniem duszy. To z Jego łaski ród otrzymał nadzieję na przedłużenie panującej w Skolgarze dynastii. To Jemu zawdzięczają mieszkańcy tej krainy pewność jutra, pomyślność swoją, dzieci i wnuków. Dzięki, dzięki, po trzykroć dzięki!
Przebrzmiały ostatnie słowa modlitwy, rozwiały się chmury ofiarnego dymu, a Hoot-Hotoran wciąż jeszcze klęczał pochylony przed paleniskiem. Oto chwila – oczyszczony z mroku nocy, u progu nowego dnia – kolejny okruch do skarbca pamięci, gdzie niczym klejnoty w skrzyni skąpca tkwią zgromadzone na czarną godzinę okruchy wspomnień. Wreszcie daleki krzyk piejca wyrwał go z zamyślenia. Wstał, wciągnął na grzbiet wzorzysty kubrak z wełny mekari i pokłoniwszy się po raz ostatni cieniom Przodków, wyszedł z kaplicy.
– Nareszcie. – Ajme czekała na niego tuż za progiem. – Spędzasz z duchami więcej czasu niż niejeden z Wtajemniczonych. Chyba jestem zazdrosna.
– Dziękowałem im. – Zamknął drobną postać żony w ramionach. – Dziękowałem im za to, że pozwolili mi się z tobą spotkać.
– Nie wierzę ci. – Spoglądała mu w oczy z zalotnym uśmiechem, który roztapiał serce z taką samą łatwością, z jaką oddech poranka topi nocny szron na dachach domostw.
Jego cudna Ajme!
– Wystarczy, że ja wierzę. – Pogłaskał ją po policzku porośniętym delikatną, płowozłotą sierścią. – Wciąż mam wrażenie, że to tylko piękny sen, z którego nie chciałbym się obudzić.
– Więc śnijmy go razem, mój panie – szepnęła cicho.
***
►uruchomić procedurę awaryjną wobec obiektu:
sprawdzić stan układów życiowo niezbędnych
zabezpieczyć system podtrzymywania czynności wegetatywnych w opcji minimaksu
odnaleźć najsilniejsze pozytywne wzbudzenie emocjonalne
…że śnieg to woda, taka sama jak deszcz, tylko inaczej, no i dobrze, bo z wody nie można lepić kulek, przełazi przez palce, głupia, nic nie rozumie, ptaki też nic nie rozumią, uciekają, kiedy chce z nimi rozmawiać, zawsze gdzieś odlatują, może się spieszą, dorośli na przykład ciągle się spieszą albo coś każą i wtedy lepiej ich słuchać, bo strasznie krzyczą, a potem nie ma ciastek ani nie można wychodzić na podwórko, gdzie wojownik zbudował swój tajny fort i zgromadził zapasy, tylko że jabłka zezgniły, zostały same batony i musiał zmykać z nocnej warty, bo wszyscy go szukali, dłużej nie mógł się konszpirować, a teraz ulepi kule, schowa w magazynie, który wygrzebał w zmarzniętej ziemi i wtedy naprawdę będzie gotowy…
– Filip! Fiiil!!! Gdzież on znowu pobiegł?!
Jejku, to mama, ale przecież jeszcze wcześnie, dopiero co był obiad, aha, znowu ktoś przyjechał, taki wielki czerwony kolapter, doktor przylatywał innym, więc lepiej sprawdzić, może to Podstępni Wrogowie zmylili ochronę i teraz otaczają teren, musi być czujny, na szczęście zapamiętał kolor, zawsze jeszcze można ukryć się na strychu, każdy wojownik ma plan awaryjny, trochę szkoda fortu, ale…
– Tutaj jesteś! Urwanie głowy z tym chłopakiem.
Mama i jakiś pan, duży pan, taki stary jak ona, dorosły, dobrze, będzie udawał, że się słucha, trzeba tylko mieć wolną drogę do wyjścia, zresztą to chyba nie podstęp, kto właściwie wie, jak on wygląda, ten podstęp, w dodatku w domu jest ciepło, a wojownik zmarzł, że aż strach, ręce ma całe czerwone od robienia amunicji…
– Cześć, młody. – Pan kuca, uśmiecha się przyjaźnie, wyciąga dłoń na powitanie. – Mam na imię Samuel.
– To twój brat, Filipie – mówi mama. – Bądź grzeczny i powiedz ładnie „dzień dobry”.
– Brat, a taki duży jak ty – stwierdza nieufnie wojownik. – Może nawet bardziej.
– Kiedyś byłem mniejszy – zapewnia przybysz, przyglądając się chłopcu z zadowoleniem. – Naprawdę, całkiem niedawno. A tak przy okazji, przywiozłem ci prezent. Chcesz zobaczyć?
– Jasne!
– No to biegnij do salonu.
Filip pędzi przez sień, obok kuchni, w której gnieżdżą się smakowite zapachy, do wielkiego pokoju, gdzie od wczoraj mieszka cudnie przystrojona choinka, a teraz jeszcze na środku stoi olbrzymi karton, prawie tak wielki jak on sam – opasana kolorową wstęgą niespodziewanka.
– Rozpakuj. – Pan brat podchodzi bliżej, śmieje się. – Śmiało, to dla ciebie.
Mama kiwa przyzwalająco głową, więc Filip niecierpliwie pociąga za kokardę, rozdziera opakowanie i dobiera się do pudła, a tam – ojej! – ze środka spoglądają na niego wesoło okrągłe oczka dorównującego mu wzrostem, no po prostu wspa-nia-łe-go Pajacyka, ubranego w szpiczastą, niebieską czapeczkę i takiego samego koloru płaszczyk z dwoma fa-jo-wy-mi czerwonymi guziorami i wielgachnym białym kołnierzem wokół szyi.
– Nazywa się Paco – chłopiec słyszy głos dorosłego brata. – Mam nadzieję, że go polubisz. On chyba zresztą też na to liczy.
– Nie zapomnij podziękować – przypomina matka.
Pajacyk uśmiecha się do Filipa i konszpirancko milczy, no bo jak tu gadać, kiedy w pobliżu są dorośli, co nawet nie słyszeli o Podstępnych Wrogach, o niczym nie mają pojęcia, potrafią tylko krzyczeć, przeszkadzać, wymyślać mycie, spanie, porządek, a wojownik tyle ma do zrobienia ważności, bo i kule, i batony, i warty, sam ledwo daje sobie ze wszystkim radę, we dwóch na pewno będzie łatwiej, a Paco wygląda na takiego, któremu nie trzeba dwa razy tłumaczyć…► STOP!
zwizualizować najsilniejsze pozytywne wzbudzenie emocjonalne
nawiązać kontakt z obiektem
***
Bezruch, cisza, głęboki półmrok i odurzający zapach ziół. Powierzchnia oleistej sadzawki odbija blask nielicznych błyszczyków przycupniętych w zakamarkach Groty Wtajemniczonych. Na kamiennym obwałowaniu leżą nagie sylwetki Słyszących, pogrążonych w kataleptycznym transie. Starannie wygolone ciała, namaszczone balsamem Świętego Głazu, zastygły w nienaturalnych pozach. Tylko lekko unoszące się piersi świadczą, że istoty te należą jeszcze do świata żywych. Powykręcane groteskowo postacie tworzą pełny krąg, zamykając w swoim wnętrzu nieruchomą taflę cieczy. Doskonale nieruchomą.
Do czasu.
Nagły jęk nabiera mocy gromu rozbijającego nisko zwieszony strop. Skarga odbija się płaczliwym echem od kamiennych ścian i uderza w ciężkie zwoje kotar zwisających w głębi Groty Wtajemniczonych. Natychmiast wbiegają Strażnicy Przekazu – bezszelestne cienie o rdzawej sierści porastającej muskularne torsy. Wygolone głowy połyskują w półmroku, głęboko osadzone oczy przepatrują krąg pogrążonych w transie ciał w poszukiwaniu źródła sygnału. Spóźnienie oznacza zachwianie symbiozy, lecz przedwczesna interwencja spowoduje zerwanie kontaktu, zastygają więc w pozach pełnych szacunku i gotowości. Oczekiwanie.
Wtem jedna z postaci unosi się, wsparta na drżących rękach. Niewidzące źrenice odbijają obraz oleistej powierzchni, gdzie leniwy krąg fali płynie do brzegu, za nią drugi, trzeci… Gdy pierwszy uderza o obwałowanie, Słyszący zaczyna drżeć w rytm odbieranego ciągu impulsów, a na spokojnej dotąd twarzy pojawia się piętno cierpienia.
Kolejna fala i kolejny, tym razem już gwałtowny atak. Piana na ustach, ręce i nogi młócą skałę w napadzie epilepsji. Strażnicy Przekazu chwytają wijące się ciało i wyrywają je z zaklętego kręgu. Jeden z nich przykłada opuszki palców do skroni Słyszącego. Moment skupienia – delikatny masaż ma dać chwilę ukojenia przed śmiercią. Ukojenia, które pozwoli Wtajemniczonym wniknąć w głąb okaleczonego umysłu i wydobyć informację. Najważniejszą.
Tak było zawsze, tak jest i będzie.
Szczęśliwi, którzy odchodzą w niewiedzy.
Bezruch, cisza, głęboki półmrok. Powierzchnia oleistej sadzawki znowu nieruchoma, krąg Słyszących ponownie zamknięty, pogrążony w trwaniu.
Niech tak zostanie.
Reszta należy już do innego świata. Świata poza Grotą Wtajemniczonych, gdzie panuje ruch, gwar i wieczny zamęt, a kudłate obotaki, prowadzone pewną ręką Strażników Przekazu, gnają szerokim traktem między dojrzewającymi właśnie łanami jadalnych polipów – wprost do Stolicy, do dworu Archety.
Oby Najstarszy z Najstarszych miał ich w swojej opiece.
***
Budzik roztrzaskał ciszę na godzinę przed wschodem słońca; Filip przez dłuższą chwilę musiał się zastanawiać, po jaką cholerę nastawił go tak wcześnie. Myśli trzepotały jak spłoszone burzą ptaki i dopiero widok sprzętu wędkarskiego opartego o ścianę pokoju trochę je uspokoił – poleciały do kuchni poszukać kawy. Poczłapał za nimi, trąc palcami zapluszczone oczy. Trzecia nad ranem to naprawdę wredna pora – nawet jeśli ktoś bardzo lubi łowić ryby.
Idąc korytarzem, zajrzał do pokoju Pajacyka. Bydlak spał sobie w najlepsze w małym łóżeczku, a przynajmniej udawał na tyle dobrze, że nie było się do czego przyczepić. Przykryty różową kołderką w duże, niebieskie grochy chrapał z pasją, aż mu podskakiwała naciągnięta na głowę szlafmyca z pomponem. Filip zapalił światło.
– Hop, hop! – wrzasnął. – Ziemia do Paco! Jak mnie słyszysz?!
– O co ci chodzi? – spytał spokojnie Pajacyk, patrząc na niego okrągłymi oczkami. – Masz jakiś problem? Nie potrafisz sobie nawlec glizdy na haczyk, czy może trzeba cię pogłaskać po głowie? Przecież widzisz, że śpię.
– Jak tam sobie chcesz – mruknął Filip, wzruszając ramionami i zgasiwszy światło, cicho zamknął drzwi.
Chwilę później, pijąc słodką jak likier, czarną kawę – prawdziwe fusy zalewane wrzątkiem, nie jakieś tam zdrowomodne protezy – patrzył przez brudną szybę kuchennego okna na resztki mgły snujące się nad jeziorem. Świtało. Łąka przed domem dawno nie widziała kosiarki, ale nikt tutaj nie planował rozgrywać partii golfa. Filip wstawił pusty kubek do zlewu, na sam czubek malowniczego stosu różności – Paco znowu będzie mógł sobie pogadać. No i na zdrowie, Pajacu! Jeszcze tylko termos do plecaka, kije pod pachę i można już wyjść na zewnątrz, zachłysnąć się chłodnym, wilgotnym powietrzem, spędzić z powiek resztki snu. Wygrzebany spod drewnianych schodów pojemnik z rosówkami zniknął w kieszeni kurtki. Naprzód, młodzieży świata! Na przełaj, przez mokrą, sięgającą kolan trawę, w stronę majaczącego w półmroku brzegu, ze śpiewem na ustach.
Do zatoczki dotarł w niecałe dziesięć minut. Znajdujący się tam pomost był stary i pokrzywiony, woda delikatnie chlupała o nadgniłe, pokryte porostami bale. Z pobliskiej kępy trzcin wypłynęła kacza rodzina. Miły, sielankowy obrazek: mama z tatą i czwórką młodych – wszystko jak należy. Kaczor kwaknął na powitanie, więc wypadało odpowiedzieć. Filip odkwaknął, ale nie za głośno, żeby nie zabrzmiało to zbyt impertynencko. Taka tam wymiana porannych uprzejmości.
Zmontował dwa zestawy spławikowe z rosówkami i zarzucił je blisko brzegu, blokując wędki na przygotowanych wcześniej podpórkach. Do spinningu przymocował nowy model błystki własnego pomysłu, po którym wiele sobie obiecywał. Kilka razy próbnie przeczesał dno zatoczki, rzucając daleko przynętę i zwijając żyłkę równym, wyćwiczonym tempem. Okoń powinien uderzyć – to była jego pora i miejsce. Jeszcze raz. I jeszcze. Może trochę w lewo…
Poczuł szarpnięcie i podciął – nie za mocno, żeby nie spaprać brania. Już podczas holowania wyczuł, że coś jest nie tak i tylko skrzywił się na widok omotanej wodorostami przerdzewiałej puszki, dyndającej na końcu zestawu. Pechowy strzał – bywa. Teraz cała sztuka w tym, żeby nie uszkodzić delikatnego korpusu błystki. Przykucnął, położył spinning na pomoście i zaczął ostrożnie wyplątywać żyłkę. Prawie kończył, kiedy metalowa krawędź przejechała po wnętrzu dłoni, kalecząc ją boleśnie – pokazało się sporo krwi. Zacisnął pięść i zaczął szukać po kieszeniach chusteczki do przewiązania rany, a potem pomyślał, że dobrze byłoby ją najpierw zdezynfekować. W końcu nigdy nie wiadomo, jakie świństwo się trafi.
Usłyszał kroki. Pajacyk wmaszerował na pomost w swoim paradnym ubranku: szpiczasta, niebieska czapeczka, takiego samego koloru sięgający kolan płaszczyk z dwoma wielkimi, czerwonymi guzikami i białą kryzą wokół szyi, do tego również niebieskie, starannie odprasowane spodnie, których nogawki załamywały się elegancko na grzbietach żółtych trzewików. Wyglądał niezwykle szykownie i wiedział o tym. I chociaż łącznie z czapą mierzył najwyżej metr, najwyraźniej panował nad sytuacją. W ręku niósł walizeczkę pierwszej pomocy.
– Cześć, Paco – powiedział Filip, patrząc na pyzatą twarz ozdobioną kartoflowatym nosem. – Ładną dziś mamy pogodę.
– To prawda – skrzywił się Pajacyk. – Doskonałą do zbierania złomu. Niezła sztuka. – Wskazał oplątaną wodorostami, zardzewiałą puszkę. – Powinniśmy przemyć ci ranę wodą utlenioną.
– Daj spokój, po co te wygłupy?
– Pokaż rękę. Obiecuję, że nie będzie bolało.
Wyciągnął z zestawu ciemną buteleczkę i nasączył jej zawartością kłębek gazy, którym przetarł zakrwawione wnętrze dłoni. Filip syknął i pokręcił z irytacją głową. Skaleczenie zasklepiało się w oczach – po paru minutach pozostała po nim tylko poszarpana, biała kreska.
– Nic ci nie będzie – powiedział Pajacyk uspokajającym tonem. – Jesteś zaszczepiony na to i owo.
– Wiem.
– Nie zjadłeś śniadania. W ogóle nie dbasz o zdrowie.
– Wiem.
– Zaraz będzie padać. Nie wziąłeś ze sobą peleryny.
– Wiem.
– Czy jest coś, czego nie wiesz?
– Owszem. Nie mam pojęcia, kiedy to się wreszcie skończy.
– Wszystko zależy od ciebie – powiedział Pajacyk, przekrzywiając głowę. – Ty decydujesz.
Filip kopnął zardzewiałą puszkę. Potoczyła się po pomoście i wpadła z pluskiem do jeziora.
– Żeby to było takie proste… – mruknął.
***
Szeroka wstęga rzeki oblewała z trzech stron wzgórze, na którym wiele pokoleń wstecz Przodkowie Hoot-Hotorana – niech pamięć o nich trwa wiecznie – postanowili założyć rodowe siedlisko. Wybrali dobrze. Z tarasu wieży rozciągał się wspaniały widok na całą okolicę, porośniętą niegdyś nieprzebytą gęstwiną. Dawne to były czasy. Teraz przestronny dwór, zbudowany z potężnych pni i głazorostów, górował masywną bryłą nad najbogatszym i najludniejszym Kręgiem Skolgaru. Tuż za obronnym wałem leżała stara część osady – tak zwane Bliskie Miasto – z wiecznie gwarnym portem, krzykliwymi targowiskami, solidnymi siedzibami znaczniejszych rodzin i czuwającą nad wszystkim zwalistą siedzibą Archestagu – oby przenikliwość Najstarszego z Najstarszych nie opuszczała tego gmachu i urzędujących w nim członków Rady. Dalej, za pasem zewnętrznych fortyfikacji, wyrastały osiedla drobnych kupców, hodowców i żeglarzy – w sumie kilkaset luźno rozrzuconych domostw. Spomiędzy nich szeroki trakt biegł wprost na zachód, kładąc się ciemną kreską między prostokątami dojrzewających właśnie łanów jadalnych polipów, by poprowadzić wędrowców na równinę Amu Tabri i dalej, poprzez wykroty Skalnego Lasu aż do Pustyni Śpiewających Piasków. Prostopadle do niego, z północy na południe, wiódł drugi szlak. Przecinając zakola meandrującej rzeki, łączył okryty wiecznym lodem łańcuch Stromych Garbów – naturalną granicę Skolgaru – z najdalszym skrawkiem wybrzeża: półwyspem Moa. Od wschodu, po drugiej stronie leniwie płynącej wody aż po poszarpaną linię gór, rozciągała się dziewicza puszcza – niebezpieczna, dziwna, pełna zagadek, przygód, a przede wszystkim łownej zwierzyny.
– Już niedługo – mruknął Hoot-Hotoran, mrużąc oczy przed jasnym światłem Promiennej Żywicielki i śmiejąc się radośnie do własnych myśli.
W tym roku po raz pierwszy miał wyruszyć wraz z innymi na myśliwski szlak. Zaraz po zbiorach. Długa kawalkada jeźdźców przeprawiających się na drugi brzeg rzeki, towarzyszące im gromady naganiaczy, przeraźliwy jazgot świszczałek i on w samym środku tego wspaniałego korowodu. Och, wprost nie mógł się doczekać! Rączy obotak, wybrany i ujeżdżony przez ojca, tańczył niecierpliwie w stajni, drąc pazurami polepę i nie tykając zwykłej karmy. Również wyczuwał nadciągającą porę łowów i, tęsknie skowycząc po nocach, śnił pewnie o świeżej krwi.
– Już niedługo! – krzyknął Hoot-Hotoran w stronę niczego nieświadomej puszczy.
Oddawszy pokłon Promiennej Żywicielce, zbiegł wąskimi, krętymi schodami w głąb wieży i dalej korytarzem, w stronę sali biesiadnej. Przed ostatnim zakrętem zatrzymał się na chwilę, uspokoił oddech – strasznie dużo tych stopni – i dopiero wtedy wyszedł zza rogu. Ajme już tam była. Wyglądając przez wąskie okno, bawiła się kościanym grzebieniem – jak zawsze prześliczna. Obrzuciła go uważnym spojrzeniem i oczywiście znalazła coś, co musiała natychmiast poprawić w ułożeniu kaftana, w niewłaściwym zawiązaniu węzłów pod szyją, w niesfornych frędzlach zdobiących rękawy. Dopiero doprowadziwszy wszystko do porządku, odstąpiła o dwa kroki, wykonała ceremonialny ukłon i śmiejąc się, pocałowała męża w policzek.
– Teraz jest dużo lepiej – stwierdziła, zręcznie unikając wyciągniętych rąk. – Spokojnie, mój panie. – Pogroziła mu palcem. – Takie zachowanie nie przystoi dziedzicowi Skolgaru, przynajmniej nie w tej chwili. Goście czekają.
No tak, goście…
– A ojciec? – spytał.
– Jest z nimi.
– Gotowa?
– Z tobą zawsze, mój panie.
Ujął ją pod ramię, wziął głęboki oddech i pchnąwszy bogato rzeźbione drzwi, wszedł wraz z żoną do sali biesiadnej. Pomieszczenie to, przybrane w barwy Hotoranów – czerwień symbolizującą szlachetną krew rodu i czerń będącą obrazem ziemi, która go zrodziła – ozdobione wstęgami bojowych proporców i kolekcją broni pamiętającą czasy założycieli dynastii, robiło imponujące wrażenie.
– Hoot, mój chłopcze! – stary Bred-Hotoran, Archeta Skolgaru, siedział na końcu długiego, masywnego stołu, otoczony kłębami wonnego dymu ze swojej ulubionej fajki. – To miło, że sobie o nas przypomniałeś!
– Sakli. – Następca znieruchomiał z dłońmi przyłożonymi do skroni. – Wybacz spóźnienie.
– Przemyślę sprawę. – Władca najwyraźniej świetnie się bawił. – Być może ominie was najgorsze. Na razie siadajcie.
Hoot zajął miejsce po jego prawej ręce, pozdrawiając obecnych. Znał wszystkich od dziecka. Oto Meep-Mepekan, Wielki Łowczy Skolgaru z synami – a więc na pewno będzie mowa o polowaniu! Dalej Skod-Skodogan, ojciec Ajme, z żoną – matka i córka miały sobie tak wiele do powiedzenia, że niemal od razu zapomniały o zgromadzonych przy stole mężczyznach. I jeszcze Lo-Tarakta, ulubiony nauczyciel Hoota i zaufany doradca rodziny.
Napełniono puchary.
– Zdrowie gospodarza – Meep-Mepekan jako najstarszy wzniósł zwyczajowy toast. – Niech Przodkowie opiekują się tobą, tak jak ty, Sakli, opiekujesz się nami i naszymi rodzinami.
– Niech tak będzie! – powtórzyli zgodnym chórem biesiadnicy.
– To znaczy, że muszę się naprawdę starać, by zaskarbić sobie przychylność Losu. – Archeta podziękował gościom i dał znak służbie, by wniesiono pierwsze potrawy. – Wybaczcie, że musieliśmy tak długo czekać, ale od czasu, gdy zezwoliłem na ich ślub, ciągle się spóźniają.
Fala śmiechu przepłynęła wzdłuż stołu. Ajme spuściła oczy, a Hoot poczuł, jak sierść jeży mu się na plecach. Że też ojciec zawsze musi… Odstawił puchar, strącając przy tym sztućce z blatu. Teraz wszyscy patrzą na niego!
– Sami widzicie, co się dzieje – powiedział Archeta do współbiesiadników, rozkładając ręce. – Jedzmy już, nie ma co dłużej czekać. Jeszcze chwila i umrę z głodu.