Planeta małp - Boulle Pierre - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Planeta małp ebook i audiobook

Boulle Pierre

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Jest rok 2500. Po dwóch latach międzygalaktycznej podróży wysłany z Ziemi statek kosmiczny ląduje na nieznanej planecie, gdzieś w Pasie Oriona. Zastany świat uderzająco przypomina rodzinną planetę kosmonautów. Ta sama atmosfera, woda, roślinność. Są tam również ludzie. Zniewoleni przez inteligentne małpy: prawdziwych władców planety.

Obowiązkowa pozycja dla fanów Stanisława Lema i Janusza Zajdla.

Napisana w 1963 roku powieść SF francuskiego pisarza i dyplomaty Pierre'a Boulle – sfilmowana i nagrodzona Oskarem pięć lat później – to już klasyka gatunku. Klasyka niejako zapomniana, przysłonięta przez ogromny sukces kolejnych filmów z serii. Teraz ukazuje się w nowym tłumaczeniu Agaty Kozak.

Powieść ukazuje się w serii Cymelia – w której przypominamy nieco zapomniane, bądź nieznane w Polsce, dzieła klasyki literatury światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 211

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 37 min

Lektor: Janusz Zadura
Oceny
4,4 (1604 oceny)
873
528
166
28
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bstrdbwn

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale wydana, w nowym tłumaczeniu, historia bardziej aktualna niż kiedyś. Mustread.
51
AleksandraLapko

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyk, który trzeba nadrobić. Świetne, odświeżone tłumaczenie Agaty Kozak. Polecam
40
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka, w nowym znakomitym tłumaczeniu.
30
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

super
20
imkako

Nie oderwiesz się od lektury

świetna klasyka gatunku
21

Popularność




Pierre Boulle

Planeta małp

Przełożyła Agata Kozak ArtRage

Część pierwsza

1

Jinn i Phyllis spędzali wspaniałe wakacje w kosmosie, możliwie daleko od zamieszkałych planet.

W tamtych czasach podróże międzyplanetarne stały się powszechnym zjawiskiem, a przejazdy międzygwiezdne też nie stanowiły wyjątku. Rakiety zabierały turystów do cudownych miejsc na Syriuszu lub przenosiły finansistów na słynne giełdy Arktura i Aldebarana. Ale Jinn i Phyllis, para zamożnych próżniaków, wyróżniali się w kosmosie oryginalnością i szczyptą fantazji w zachowaniu. Przemieszczali się po wszechświecie dla przyjemności – pod żaglami.

Ich statek był rodzajem kuli, która dzięki nadzwyczajnie cienkiej i lekkiej otoczce, służącej za żagiel, przemieszczała się w przestrzeni, popychana ciśnieniem promieni świetlnych. Takie urządzenie, pozostawione samo sobie w pobliżu gwiazdy (jednak na tyle daleko, aby pole grawitacyjne nie działało zbyt intensywnie), zawsze porusza się w linii prostej, w kierunku przeciwnym do gwiazdy, lecz zważywszy na to, że układ gwiezdny, w którym podróżowali Jinn i Phyllis, składał się z trzech słońc położonych stosunkowo blisko siebie, strumienie światła docierały do ich statku wzdłuż trzech różnych osi. Jinn wymyślił niezwykle pomysłowy sposób nawigacji. Jego żagiel był podszyty od środka zestawem czarnych żaluzji, które dawały się dowolnie zwijać lub rozwijać i zmieniały w ten sposób wypadkową natężenia światła poprzez modyfikację mocy refleksyjności niektórych odcinków. Ponadto ta elastyczna osłona mogła się rozszerzać lub kurczyć według uznania nawigatora, toteż kiedy Jinn chciał przyspieszyć, nadawał jej maksymalną rozpiętość. Promieniowanie padało wtedy na olbrzymią powierzchnię i pojazd gnał przez przestrzeń z szaloną prędkością, co przyprawiało Phyllis o zawrót głowy. Zawrót głowy w końcu dopadał i Jinna, każąc obojgu obejmować się namiętnie, ze spojrzeniami skierowanymi gdzieś w dal, w stronę tajemniczej otchłani, ku której unosił ich pęd statku. Kiedy z kolei życzyli sobie zmniejszyć prędkość, Jinn naciskał odpowiedni guzik. Żagiel kurczył się do rozmiarów kuli dużej zaledwie na tyle, by pomieścić ich splecione ciała. Działanie światła stawało się znikome i ta maleńka kulka, poddana jedynie swojej bezwładności, zdawała się nieruchoma, jakby zawieszona w pustce na niewidzialnej nici. Tych dwoje młodych spędzało leniwe, upojne godziny w miniaturowym świecie, zbudowanym na ich miarę, tylko dla nich, który Jinn porównywał do niedokończonej żaglówki, a Phyllis – do bańki powietrza wypuszczonej przez kraba.

Jinn znał wiele innych technik uznawanych przez żeglujących kosmonautów za szczyt umiejętności, jak choćby wykorzystywanie cieni planet i niektórych satelitów do robienia zwrotu. Swoją wiedzę przekazywał Phyllis, która stawała się niemal równie sprawna jak on i często śmielsza. Kiedy trzymała ster, zdarzało się jej halsować ku najdalszym zakątkom ich układu gwiezdnego, nie zważając na burzę magnetyczną, która akurat zaczynała zakłócać fale świetlne i trząść ich statkiem jak łupiną orzecha. Dwa czy trzy razy Jinn, obudzony nagle przez burzę, musiał się rozeźlić, odebrać Phyllis ster i uruchomić rakietę pomocniczą, zdolną przyspieszyć ich powrót do portu, choć stawiali sobie za punkt honoru korzystanie z niej wyłącznie w sytuacjach niebezpiecznych.

Tego dnia Jinn i Phyllis leżeli obok siebie pośrodku swojego balonu, nie mając nic innego do roboty, jak tylko korzystać z wakacji i prażyć się w promieniach trzech słońc. Jinn miał zamknięte oczy i myślał jedynie o swojej miłości do Phyllis. Odwrócona bokiem Phyllis patrzyła na bezmiar świata i jak to się jej często zdarzało, poddawała się hipnotycznemu działaniu kosmicznej pustki.

Nagle otrząsnęła się z rozmarzenia i zmarszczywszy brwi, uniosła się na łokciu. Przez pustkę przemknęła dziwna błyskawica. Phyllis odczekała kilka sekund i dostrzegła nowy błysk, coś jak promień odbity od błyszczącego przedmiotu. Wyczucie kosmosu, nabyte podczas wspólnych rejsów, nie mogło jej zawieść. Zresztą Jinn, zaalarmowany, zgodził się z nią, a było nie do pomyślenia, by Jinn mógł pomylić się w tych sprawach: w przestrzeni unosił się błyszczący w świetle obiekt. Odległości nie potrafili jeszcze określić. Jinn chwycił lornetkę i skierował ją na tajemnicze coś, a Phyllis oparła się na jego ramieniu.

– To mały obiekt – powiedział. – Wygląda mi na szkło… Niech no się przyjrzę. Jest coraz bliżej. Porusza się szybciej niż my. Mam wrażenie, że to…

Spoważniał. Upuścił lornetkę, którą Phyllis natychmiast przejęła.

– To butelka, kochanie.

– Butelka!

Phyllis spojrzała uważniej.

– Tak, butelka. Wyraźnie widzę. Z jasnego szkła. Zalakowana, widać pieczęć. W środku jest coś białego… papier, to pewnie rękopis. Jinn, musimy ją złapać!

Jinn, który też był tego zdania, już chwilę wcześniej zaczął zręcznie manewrować, by znaleźć się na drodze nietypowego obiektu. Szybko mu się to udało, a wtedy zmniejszył prędkość kuli, aby dać się dogonić. W tym czasie Phyllis założyła skafander i wyszła z żaglowca przez podwójny właz. Trzymając się jedną ręką liny, drugą, w której ściskała podbierak z długim uchwytem, wyciągnęła przed siebie i przygotowała się do złowienia butelki.

Nie pierwszy raz wpadali na dziwny przedmiot, podbierak przydał się im już wielokrotnie. Kiedy przemieszczali się z niewielką prędkością lub czasem po prostu stali nieruchomo, trafiały się im niespodzianki i odkrycia niedostępne dla pasażerów rakiet. Phyllis złapała już w swoją siatkę odłamki rozerwanych planet, fragmenty meteorytów z głębi wszechświata i kawałki satelitów wystrzelonych w początkach podboju kosmosu. Była bardzo dumna ze swojej kolekcji, jednak jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby znalazła butelkę, i to zawierającą rękopis – co do tego nie miała wątpliwości. Całym ciałem drżała z niecierpliwości i gestykulowała jak pająk przywiązany do nitki, krzycząc do telefonu, przez który porozumiewała się ze swoim partnerem:

– Wolniej, Jinn… Nie, trochę szybciej; wyprzedzi nas; bakburta… sterburta… poczekaj… Mam ją!

Wydała okrzyk triumfu i wróciła na statek z łupem.

Trzymała w rękach dużą butelkę, której szyjka została starannie zapieczętowana. W środku widać było zwój papieru.

– Jinn, rozbij ją, pospiesz się! – zawołała, przebierając nogami.

Jinn, znacznie od Phyllis spokojniejszy, metodycznie odrywał kawałki laku. Kiedy butelka została otwarta, zorientował się, że papier jest zaklinowany i nie chce z niej wyjść. Uległ błaganiom swej towarzyszki i rozbił szkło jednym uderzeniem młotka. Papier sam się rozwinął. Rulon składał się z dużej ilości bardzo cienkich arkuszy pokrytych drobnym pismem.

Tekst był napisany w języku Ziemi, który Jinn doskonale znał, jako że odbył część studiów na tej planecie. Uczucie niepokoju nie pozwalało mu przystąpić do czytania dokumentu, który wpadł im w ręce w tak dziwny sposób, ale przekonało go wielkie podekscytowanie Phyllis, która z kolei słabo rozumiała ziemski język, więc potrzebowała pomocy.

– Jinn, błagam cię!

Zmniejszył powierzchnię żagla, tak aby kula unosiła się bezwładnie w przestrzeni, upewnił się, że nie mają przed sobą żadnych przeszkód, po czym położył się obok przyjaciółki i zaczął czytać rękopis.

2

Powierzam ten rękopis przestrzeni, nie w celu uzyskania pomocy, ale po to, by przyczynić się – o ile to możliwe – do odparcia strasznej plagi, która zagraża rodzajowi ludzkiemu. Boże, zmiłuj się nad nami!…

– Rodzajowi ludzkiemu? – powtórzyła z naciskiem zaskoczona Phyllis.

– Tak tu jest napisane – potwierdził Jinn. – Nie przerywaj mi już na samym początku – powiedział i wrócił do czytania.

Jeśli chodzi o mnie, Ulissesa Mérou, wraz z rodziną wyruszyłem w dalszą podróż statkiem kosmicznym. Możemy przetrzymać całe lata. Uprawiamy na pokładzie warzywa, owoce i hodujemy drób. Niczego nam nie brakuje. Być może pewnego dnia znajdziemy gościnną planetę. Ledwie ośmielam się wypowiedzieć to życzenie. A oto wierna relacja z mojej przygody.

W 2500 roku wraz z dwoma towarzyszami zaokrętowałem się na statek kosmiczny z zamiarem dotarcia do regionów kosmosu, w których niepodzielnie króluje superwielka gwiazda Betelgeza.

Był to ambitny projekt, największy, jaki kiedykolwiek podjęto na Ziemi. Betelgeza, alfa Oriona, zgodnie z terminologią stosowaną przez naszych astronomów, znajduje się w odległości około trzystu lat świetlnych od naszej planety. Zasługuje na uwagę pod wieloma względami. Przede wszystkim z powodu rozmiarów: jej średnica jest od trzystu do czterystu razy większa od średnicy naszego Słońca, co oznacza, że gdyby jej środek ustawił się zbieżnie z jego centrum, ten monstrualny twór rozciągałby się aż do orbity Marsa. Wyróżnia się blaskiem – to gwiazda pierwszej wielkości, najjaśniejsza w gwiazdozbiorze Oriona, pomimo oddalenia widoczna z Ziemi gołym okiem – jak też charakterem promieniowania, ponieważ emituje czerwone i pomarańczowe światła, dające wspaniałe efekty. Jest to wreszcie gwiazda o zmiennym blasku: jej jasność zmienia się w czasie, co jest spowodowane zmianami jej średnicy, Betelgeza to bowiem gwiazda pulsująca.

Dlaczego po zbadaniu Układu Słonecznego, którego wszystkie planety są niezamieszkane, wybrano tak odległy cel pierwszego lotu międzygwiezdnego? Tę decyzję narzucił przedstawiciel nauki, profesor Antelle. Był głównym organizatorem przedsięwzięcia, na które przeznaczył w całości swój ogromny majątek, i szefem naszej ekspedycji. Sam zaprojektował statek kosmiczny i kierował jego budową. W trakcie podróży wyjaśnił mi powód takiego wyboru.

– Drogi panie Ulissesie – powiedział – dotarcie do Betelgezy nie będzie dla nas trudniejsze i potrwa niewiele dłużej niż podróż na znacznie bliższą gwiazdę, na przykład Proxima Centauri.

W tym miejscu uznałem za stosowne zaprotestować i popisać się swoją nowo nabytą wiedzą astronomiczną.

– Niewiele dłużej! Mimo wszystko Proxima Centauri znajduje się zaledwie cztery lata świetlne od nas, natomiast Betelgeza…

– Trzysta, nie umknęło mi to. A jednak dotrzemy na nią w zaledwie dwa lata, podczas gdy w rejonie Proxima Centauri znaleźlibyśmy się w czasie niewiele krótszym. Według pana jest inaczej, bo przyzwyczaił się pan do pchlich skoków, jakimi są podróże między naszymi planetami, kiedy to na początku możliwe jest silne przyspieszenie, jako że trwa tylko kilka minut, a prędkość przelotowa do osiągnięcia jest śmiesznie niska i nieproporcjonalna do naszej tutaj… Nadszedł czas, abym udzielił panu kilku wyjaśnień na temat funkcjonowania naszego statku. Dzięki zaawansowanym rakietom, jakie miałem zaszczyt opracować, ten statek może się przemieszczać z największą prędkością wyobrażalną we wszechświecie dla ciała materialnego, czyli z prędkością światła minus ipsylon.

– Minus ipsylon?

– Chodzi mi o to, że może się do niej zbliżyć z nieskończoną dokładnością, rzędu jednej miliardowej, że się tak wyrażę.

– Zgoda – powiedziałem. – To rozumiem.

– Powinien pan również wiedzieć, że gdy przemieszczamy się z taką prędkością, nasz czas znacznie odbiega od czasu ziemskiego, a odchylenie robi się tym większe, im szybciej podróżujemy. Choćby w tej chwili, od początku tej rozmowy, przeżyliśmy kilka minut, które odpowiadają wielu miesiącom na naszej planecie. W zasadzie czas prawie nie będzie dla nas upływał, my zaś nie będziemy zauważać żadnych zmian. Kilka sekund dla pana i dla mnie, kilka uderzeń naszych serc będzie odpowiadało wielu latom na Ziemi.

– To jeszcze rozumiem. Jest to nawet powód, dla którego możemy mieć nadzieję, że dotrzemy do celu, zanim pomrzemy. Ale w takim razie dlaczego dwa lata podróży? Dlaczego nie kilka dni albo tylko kilka godzin?

– Do tego właśnie zmierzam. Po prostu dlatego, że aby przy akceptowalnym dla naszych organizmów przyspieszeniu osiągnąć prędkość, w której czas nieomal już nie płynie, potrzeba nam około roku. Kolejny rok będzie niezbędny, aby zwolnić tempo. Czy teraz już pojmuje pan plan tego lotu? Dwanaście miesięcy przyspieszania, drugie dwanaście hamowania, a pomiędzy nimi tylko kilka godzin, podczas których pokonamy większość trasy. Powinien pan też już rozumieć, dlaczego dotarcie do Betelgezy wcale nie potrwa dłużej, niż gdybyśmy wyruszyli na Proxima Centauri. W tym drugim przypadku również niezbędne byłoby spędzenie roku na przyspieszaniu, drugiego na traceniu prędkości, a pomiędzy nimi minęłoby może kilka minut zamiast kilku godzin. W sumie różnica byłaby nieznaczna. Ponieważ się starzeję i na pewno nie starczy mi sił na kolejną wyprawę, wolałem od razu nastawić się na odległy punkt, z nadzieją, że znajdę tam świat zupełnie inny od naszego.

Tego rodzaju rozmowy stanowiły naszą rozrywkę na pokładzie i jednocześnie pozwalały mi bardziej docenić głęboką wiedzę profesora Antelle’a. Nie było dziedziny, której by nie zgłębił, i gratulowałem sobie, że w tak niebezpiecznym przedsięwzięciu mam takiego szefa. Jak przewidział, podróż zajęła około dwóch lat naszego czasu, podczas których na Ziemi upłynęły jakieś trzy i pół stulecia. To była jedyna niedogodność tego, że celowaliśmy tak daleko: gdybyśmy pewnego dnia mieli powrócić, zastalibyśmy naszą planetę starszą o siedemset lub osiemset lat. Zupełnie jednak nas to nie martwiło. Podejrzewałem nawet, że dla profesora perspektywa ucieczki od ludzi z jego pokolenia była dodatkową atrakcją. Często przyznawał, że go męczą…

– Ludzie, ciągle ci ludzie – znów odezwała się Phyllis.

– Ludzie – potwierdził Jinn. – Tak tu jest napisane.

Podczas lotu nie zdarzył się nam żaden poważny incydent. Wystartowaliśmy z Księżyca. Ziemia i planety zniknęły bardzo szybko. Widzieliśmy malejące Słońce, które w końcu zrobiło się jak pomarańcza, potem jak śliwka, a wreszcie stało się jasnym punktem na niebie, bez wymiarów, zwykłą gwiazdą, którą jedynie wiedza profesora mogła odróżnić od miliardów gwiazd w Galaktyce.

Żyliśmy więc bez Słońca, ale nie cierpieliśmy z tego powodu, gdyż statek był wyposażony w równoważne źródła światła. Nie zaznaliśmy też nudy. Rozmowa z profesorem była fascynująca; w ciągu tych dwóch lat nauczyłem się więcej niż przez całe dotychczasowe życie. Dowiedziałem się wszystkiego, co przydatne do poznania zasad kierowania statkiem. Było to dość proste: wystarczyło wydawać instrukcje urządzeniom elektronicznym, które wykonywały wszystkie obliczenia i bezpośrednio sterowały manewrami.

Przyjemnych rozrywek dostarczał nam ogród, który zajmował ważne miejsce na pokładzie. Profesor Antelle interesował się między innymi botaniką oraz rolnictwem i planował wykorzystać podróż do sprawdzenia niektórych swoich teorii wzrostu roślin w przestrzeni kosmicznej. Za pole uprawne służył sześcienny przedział o wymiarach sięgających dziesięciu metrów z każdej strony. Cała przestrzeń była wykorzystana dzięki zastosowaniu półek. Glebę zasilono nawozami chemicznymi, dzięki czemu po zaledwie dwóch miesiącach od wyjazdu cieszyliśmy się obserwacją wzrostu wszelkiego rodzaju warzyw, które zapewniły nam obfitość zdrowej żywności. Oprócz pożytecznego nie zapomniano też o przyjemnym: zarezerwowano miejsce na kwiaty, które profesor z miłością pielęgnował. Ten oryginał zabrał ze sobą również kilka ptaków, motyli, a nawet małpę, małego szympansa, którego nazwaliśmy Hektor i który zabawiał nas sztuczkami.

Nie ma wątpliwości co do tego, że uczony Antelle, choć nie był mizantropem, zupełnie nie interesował się ludźmi. Często powtarzał, że już nie spodziewa się po nich wiele, i to niewątpliwie tłumaczy…

– Mizantropem? – znów wtrąciła Phyllis, absolutnie zdumiona. – Ludźmi?

– Jeżeli będziesz mi co chwilę przerywać – zauważył Jinn – to nigdy nie dojdziemy do końca. Rób tak jak ja: próbuj zrozumieć.

Phyllis przysięgła milczeć aż do końca lektury – i dotrzymała słowa.

…to niewątpliwie tłumaczy, dlaczego zgromadził w statku – wystarczająco dużym, by pomieścić kilka rodzin – wiele gatunków roślin, kilka zwierząt, natomiast liczbę pasażerów ograniczył do trzech: siebie, Artura Levaina, swojego ucznia, młodego fizyka mającego przed sobą wielką przyszłość, i mnie, Ulissesa Mérou, mało znanego dziennikarza, który spotkał profesora dzięki przeprowadzanemu z nim wywiadowi. Kiedy Antelle zorientował się, że nie mam rodziny i przyzwoicie gram w szachy, zaproponował, że mnie zabierze. To była wielka okazja dla młodego dziennikarza. Nawet jeśli mój reportaż doczekałby się publikacji za osiemset lat, może właśnie dzięki temu miałby wyjątkową wartość. Propozycję przyjąłem z entuzjazmem.

Podróż przebiegła bez problemów. Jedyną niedogodnością okazało się zwiększone przeciążenie w roku przyspieszenia i w roku hamowania. Musieliśmy pogodzić się z odczuciem, że nasze ciała ważą około półtora raza więcej niż na Ziemi, co na początku było trochę męczące, szybko jednak przestaliśmy zwracać na to uwagę. Między tymi dwoma okresami panował całkowity brak grawitacji, co z kolei wiązało się, jak wiadomo, z różnymi dziwnymi przejawami tego zjawiska, lecz trwało zaledwie kilka godzin i nie dało się nam we znaki.

Tak to pewnego dnia, po długiej podróży, zaznaliśmy wielkich emocji na widok Betelgezy, która pokazała się na niebie w zupełnie innej postaci niż dotychczas.

3

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Agata Kozak

Tłumaczy z języka francuskiego, angielskiego i z polskiego na francuski. Współpracowała m.in. z Wydawnictwem Literackim, Noir sur Blanc i z Czarnym. Dla tego ostatniego wydawnictwa przełożyła dotychczas trzy mikroprozy Annie Ernaux zebrane w tomie Bliscy; obecnie pracuje nad kolejnymi przekładami noblistki. Kocha i chętnie tłumaczy poezję (wielokrotnie m.in. dla „Literatury na Świecie”, w IV tomie Antologii poezji francuskiej Jerzego Lisowskiego ukazały się jej przekłady Francisa Ponge’a i Philippe’a Jaccotteta). Ma w swoim dorobku również przekłady tekstów eseistycznych, naukowych i dramaturgicznych.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Część pierwsza
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Część druga
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Część trzecia