Planeta mgieł - Adam 'Frey' Barczyński - ebook

Planeta mgieł ebook

Adam 'Frey' Barczyński

0,0
10,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Komedia w trzech aktach — samotny bohater w drodze na obcą planetę, samotny komputer w drodze do utraty zmysłów i samotna planeta, która zasadniczo mówi niewiele.

 

* * *

 

Łzy w oczach Rona nie wróżyły najlepiej dalszemu ciągowi tego dialogu.
- Poza tym... w końcu... mamy siebie nawzajem... - to też nie poskutkowało, ale zgodnie z Instrukcją Kosmicznych Rozbitków T33W miał obowiązek wypowiedzieć to zdanie, jako zdrową reakcję na zbliżający się kryzys.
- Czy ktoś ci już mówił - zapytał po dłuższej pauzie Ron - że jesteś beznadziejny w pocieszaniu ludzi?
- Nikt z żyjących... - odparł beznamiętnie komputer.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 36

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Adam Barczyński 2022

ISBN 978-83-958914-0-3

Redakcja, łamanie, projekt okładki, ilustracje:Frey Unitedwydawnictwo.frey-united.com

Wydanie pierwsze, Frey United, Chlebnia 2022

Zdjęcie użyte na okładce:JCK5D / PixaBay

PLANETA MGIEŁ

Adam „Frey” Barczyński

 

„Lepiej już być nie może”. Może to i głupie, ale taka właśnie była jego pierwsza myśl. To znaczy pierwsza, jaką zanotował w pamięci. Bóg jeden raczy wiedzieć, co mu mogło wcześniej krążyć pod łysiną. Niewiele też pamiętał z następnych kilku minut — najpierw się dusił, potem był ogólnie odrętwiały i praktycznie nie mógł się w żaden sposób poruszyć, a na koniec dosłownie czuł, jak krew zaczyna się rozlewać po całym ciele. Każda arteria, każda żyła, żyłka i żyłeczka zaczynała się wypełniać życiodajnym ciepłem, a on to wszystko czuł. „Budda, to przy mnie mały misio”. W to chyba jeszcze trudniej uwierzyć, ale to była jego druga myśl. Zawsze był przekonany, że w tych momentach ludzie przeżywają coś wielkiego, niemal mistycznego, a tu co? Już chyba bardziej poruszające były badania, jakie robiono mu przed lotem — te wszystkie monitory, wykresy, zegary, drgające wskazówki i pikające cosiki. Taaak, teraz nawet chętnie by do tego wrócił... Ale nie! Oczywiście musieli go zapakować do pierwszej lepszej rakiety i wysłać gdzieś w Kosmos. To znaczy w jakieś konkretne miejsce. Chyba. To znaczy, tak było napisane na tym prospekcie... Aj, chyba powinien był dokładniej przeczytać tę część napisaną małym drukiem na kontrakcie.

Krew już niemalże dotarła do jego stóp, ale póki co nie miał ochoty otwierać oczu. W końcu czy mu tu źle? Jest cieplutko, mięciutko, pokarmy są podawane dożylnie, a wszystko, na co je przetwarza, znika bez śladu. Gdyby ten hibernator miał tak jeszcze telewizor wbudowany w pokrywę, to na pewno zrobiłby furorę na Ziemi. No, ale nie miał i zapewne dlatego wykorzystywano je wyłącznie na statkach kosmicznych. Tak swoją drogą, to dosyć dziwne urządzenia te hibernatory. Ot, taka szara, wielka skrzynia stojąca w kącie zaraz za szczotkami i popsutą lodówką, a ile może dać człowiekowi szczęścia. Gdyby nie ten lot, teraz zapewne miałby ponad sto lat, długą siwą brodę i mózg o konsystencji galarety.

Tak czy inaczej, był już obudzony, świadomy i niemal w pełni na chodzie. Jeszcze dwa albo trzy dni rozruchu, odrobina gimnastyki i powinien być w formie porównywalnej z tą, jaką miał w chwili wylotu z Ziemi. Co prawda nie należała ona do najwyższych, a wręcz do przeciętnych, i to z tych dolnych półek, ale w końcu nie był tutaj od pracy fizycznej. No, w zasadzie od umysłowej też nie... To był właśnie ten punkt szkolenia, którego nie był w stanie zrozumieć — po co w ogóle pakować do statku człowieka i robić różne cuda, żeby utrzymać go przez długie lata przy życiu, skoro i tak całym statkiem zarządza w pełni samodzielny komputer? Ale widać było to zadanie dla o wiele światlejszych umysłów od jego, bo za każde takie pytanie w trakcie kursu można było dostać dwieście pompek albo 30-kilometrowy bieg w pełnym rynsztunku. Ale poza tym szkolenie przebiegło całkiem miło. To znaczy, wprowadzenie instruktorek w strojach topless być może podniosłoby rangę niektórych zajęć, a na pewno frekwencję na nich, ale ogólnie nie mógł narzekać. W końcu nabył wiedzę wystarczającą do tego, żeby zbytnio nie przeszkadzać komputerowi w pracy i w jaki sposób radzić sobie ze skutkami porażenia prądem przy wymianie bezpieczników w tymże komputerze — na potrzeby tego lotu było to aż za dużo.

Czas, jaki strawił na zupełnie bezcelowe rozważania na temat znaczenia bikini w życiu przeciętnego człowieka, hibernator poświęcił na sprawdzenie, czy jego organizm przeżył hibernację oraz, czy wszystkie części ciała znajdują się mniej więcej tam, gdzie były w momencie zamykania pokrywy. Trwało to kilka minut, gdyż hibernator postanowił podzielić się jeszcze z komputerem centralnym swoimi spostrzeżeniami na temat znikomej trwałości ludzkich organizmów, ale wreszcie odezwał się brzęczyk zadziwiająco zbliżony do stosowanego niegdyś w kuchenkach mikrofalowych i wieko jego sarkofagu otworzyło się z cichym sykiem.

Szczerze mówiąc, Ron czuł się dosyć nieswojo. Nawet nie o to chodzi, że właśnie w dosyć obcesowy sposób odłączono mu rurki z dosyć newralgicznych punktów ciała, po prostu czuł się nieswojo, patrząc na tę całą aparaturę, której nie rozumiał, nie chciał rozumieć i prawdopodobnie nie byłby w stanie zrozumieć. Najgorsza jednakże była świadomość, że to wszystko równie dobrze mogło się obyć bez niego, a on nie mógł się obyć bez tego wyposażenia statku.

Rozprostował ręce i wzrokiem odszukał swój niezbędnik leżący na szafce obok hibernatora. Była to nieduża, szara skrzynka z żółtym napisem „Niezbędnik” na wieczku. Właśnie to, że był nieduży, potwierdziło przypuszczenia Rona, że te wszystkie opowieści podczas kursu jakoby zawierał on absolutnie wszystko, co jest niezbędne do przeżycia, nawet na zupełnie wyludnionej planecie, były mocno przesadzone. Ciekawość nie pozwoliła mu powstrzymać się przed zajrzeniem do środka. Delikatnie uniósł wieczko i zajrzał do wnętrza. Trudno jest opisać jego zdziwienie, zaskoczenie i wzburzenie, jakie teraz przeplatały się na twarzy Rona.

- Komputer! - wrzasnął na całe gardło. - Komputer!

- Co jest? - odezwał się mechaniczny, a mimo to wyraźnie znudzony głos.

- To ja chcę wiedzieć, co jest! Gdzie jest mój niezbędnik?

- Ja go nie brałem! - padła szybka odpowiedź.

- Przecież powinien czekać na mnie obok hibernatora!

- W takim razie pewnie na początek powinieneś tam poszukać, mądralo.

Ron jeszcze bardziej popadł we frustrację.

- Ale go tu nie ma! Gdyby był, to przecież nie pytałbym, gdzie jest, prawda?

- Po co to się denerwować? Czekaj, włączę sobie kamerę.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, a potem ze ścian trysnęły strumienie wody.

- Ups, to nie to... - zakomunikował komputer. - Ach, już mam.

Woda zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. To znaczy z podłogi — to, co zostało na ubraniu Rona, należało już do niego. Teraz, dla odmiany, gdzieś w rogu odezwało się ciche buczenie i ze schowka w ścianie wyłoniła się niewielka kamera.

- Co to było z tą wodą? - wysapał wściekły i mokry Ron.

- Z jaką wodą?

- Z tą, która buchnęła na mnie ze ścian.

- A z tą wodą... To był... to była forma inicjacji... Właśnie! Wszyscy nowi kosmonauci przechodzą taki chrzest w czasie swojego pierwszego lotu.

Kamera w rogu z cichym szelestem obróciła się w kierunku środka kabiny.

- Melduję, że zlokalizowałem twój niezbędnik. Jest jakieś 20 centymetrów na prawo od twojej prawej ręki.

Ron z rezygnacją spojrzał na pudełko, które przed chwilą otworzył.

- Ten przecież nie jest mój!

- A to niby dlaczego?

- Bo w środku jest lusterko, szminka, puder i zestaw do manicure.

Komputer przez chwilę analizował dopiero co otrzymane dane.

- A jaki z tego wniosek? - zapytał po chwili.

- Że to jest niezbędnik dla kobiety! A ja jestem mężczyzną! - Szczególnie to ostatnie słowo powiedział głośno i dobitnie tonem, który nie pozostawiał dalszych wątpliwości co do jego płci.

- Ja tam nie wiem. Wy, ludzie, wszyscy wyglądacie tak samo.

- Ja chcę swój niezbędnik! - to zdanie Ron powiedział już głosem bardziej pasującym do kilkuletniego dziecka niż do mężczyzny.

- Dobra, dobra, tylko już nie krzycz - komputer schował kamerę w rogu i zamilkł na dłuższą chwilę.

- No i co? - niecierpliwił się Ron.

- Zaraz, przecież szukam. - Potem komputer wydał z siebie odgłosy, które u ludzi towarzyszą czynności zwanej „gmeranie po kieszeniach”. - Chodzi ci o coś takiego?

W ścianie otworzyło się coś przypominające klapę zsypu śmieci, a na tym czymś leżał pilot do telewizora.

- Nie! Chodzi mi o taką skrzynkę jak ta na szafce, tylko z inną zawartością.

- Ale z ciebie maruda! - Znowu nastąpiły odgłosy gmerania. - A teraz?

W zsypie pojawiła się skrzynka niezbędnika. W środku był pilot do telewizora, ale Ron podszedł do całej sprawy bardzo dojrzale.

- Mam tylko jedno pytanie — mówił powoli i starając się nie okazywać zniecierpliwienia. - Czy to jest ten sam pilot, którego pokazałeś mi przed chwilą tylko, że tym razem włożyłeś go do pudełka?

- Tak. A co, chciałeś innego pilota?

- Ja chcę mój niezbędnik! - Ron powrócił do tonu dziecka, ale tym razem było to dziecko trzymające w rączce młotek i zastanawiające się, w jaki sposób ukarać krnąbrne kawałki puzzli, które nie chcą do siebie pasować.

- To ja już nic nie wiem. Może o to ci chodzi? - W otworze pojawił się inny niezbędnik, mający zresztą nazwisko Rona wypisane na wierzchu.

- Przecież on jest podpisany moim nazwiskiem! Czy tak ciężko skojarzyć, że R. McCoy znajdujący się w hibernatorze i niezbędnik z napisem R. McCoy mają ze sobą coś wspólnego?

- Cóż, nigdy nie byłem zbyt dobry, jeżeli chodzi o szczegóły. - Te słowa w „ustach” maszyny kierującej wszelkimi procesami na tym statku nie były zbyt budujące. A dokładniej Ron był bliski zawycia ze złości. Wsunął swój niezbędnik pod pachę i ruszył do wyjścia, starając się stłumić w sobie gniew. Za drzwiami znajdowała się kabina nawigacyjna — taka zwykła, pełna elektroniki i najróżniejszych urządzeń, których jedynym celem było uniemożliwienie człowiekowi popsucia czegokolwiek.

- Gdzie jest moja sypialnia? - zapytał na głos.

- Sypialnia? - zaczął niepewnie komputer. - Wydaje mi się, że właśnie z niej wyszedłeś...

- Mówię o pomieszczeniu, w którym będę spał.

- Litości! Znowu? Przecież dopiero co się obudziłeś!

Ron zniechęcony postawą komputera ruszył w kierunku następnych drzwi. To, co zastał po ich drugiej stronie, przypominało różne rzeczy, ale na pewno nic, co mogłoby służyć wypoczynkowi.

- Gdzie ja jestem?

- Jakieś 34 lata świetlne od centrum Układu Słonecznego i w przybliżeniu...

- Pytałem, jak się nazywa ta część statku, w której teraz jestem - przerwał mu Ron.

- Właściwie, to nie ma żadnej formalnej nazwy. Ja mówię na to po prostu „pakamera”.

Ron przyjrzał się uważnie przedmiotom znajdującym się w środku i z ulgą stwierdził, że większość paczek o najróżniejszych kształtach zawierała zapasy żywności, a reszta skrzyń zawierała elementy niezbędne do konserwacji sprzętu, jakim będzie musiał się posługiwać w trakcie tego lotu. Z zadowoleniem zatarł ręce i już miał sięgnąć po porcję smażonego kurczaka, gdy za jego plecami odezwał się głośny brzęczyk.

- Co się stało? - zapytał, podchodząc do głównej konsoli sterującej. Tak to chyba nazywali w trakcie szkolenia.

- A co, miało się coś stać?

- Nie wiem. Usłyszałem tylko coś jak... briii... więc pomyślałem sobie, że coś się stało.

- O to chodzi? - W tym momencie odezwał się sygnał brzmiący jak wriii.

- Nie, tamto brzmiało bardziej, jak briii...

- Ale nie priii, tylko briii, tak?

- No nie wiem. Może troszkę. A jaka jest różnica między priii i briii?

- Jakieś pół oktawy - orzekł fachowo komputer.

- Ale co to było? - spytał Ron.

- A dlaczego sądzisz, że ja wiem?

- Więc to nie ty wydałeś ten dźwięk?

- Jasne! Jak tylko ktoś wyda dziwny odgłos, to zawsze wszystko zwalają na maszynę!

Ron uznał dalszy dialog z komputerem za, oględnie mówiąc, mało produktywny, więc powrócił do poszukiwania swojej kabiny. Zajęło mu prawie godzinę dotarcie do bolesnej prawdy — projektanci tego statku traktowali obecność człowieka na statku jako zło konieczne. To, co według wszelkiego prawdopodobieństwa, było kabiną pilota, mogło śmiało konkurować z salonem w domu Gandhiego w konkursie na najlepsze miejsce do samoudręczenia.

Największym dostępnym luksusem był prysznic, który wraz z toaletą i umywalką tworzył swojego rodzaju kącik higieniczny. Jedynym sposobem na obniżenie standardu tych trzech urządzeń byłoby chyba połączenie ich w jeden prysznico-umywalko-sedes. Poza wspomnianym kątem higienicznym był też kąt sportowy reprezentowany przez kilka hantli ułożonych na niewielkim stojaku oraz kąt wypoczynkowy, w którym to niedbale rozwieszony był hamak.

Niestety nie starczyło już miejsca nawet na czwarty kąt w kabinie, bo tuż za ścianką biegły rury doprowadzające chłodziwo do rdzenia komputera, a obok był skład skafandrów do poruszania się poza statkiem. Ron nie mógł tylko zrozumieć, do czego w jednoosobowej rakiecie jest ich potrzebnych aż 12. Ok, jeden może się zniszczyć, drugi poplamić przy jedzeniu, trzeci może się zbiec w praniu, ale co z pozostałymi dziewięcioma? Chyba że niektóre z nich były na specjalne okazje — bankiety, wizyty w ambasadach i poranne partyjki tenisa. Druga możliwość — ludzie, którzy wysłali go w tę podróż, obawiali się, że Ron z nudów zacznie pączkować i wtedy będzie jak znalazł - 12 skafandrów dla Rona i jego 11 klonów.