Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Angielska proza w wieku XVIII zakwitła z niespodziewaną bujnością. Wydaje się, jakby tajne siły, które kierowały pisarzy poprzedniej epoki w dziedzinę powieści, dojrzały teraz naprawdę i zaczęły wydawać owoce. Na krótkiej przestrzeni czasu przeznaczonej dla jednej generacji, pojawiły się arcydzieła, które stanowią chlubę powieści angielskiej.
Rzecz jednak znamienna, że kiedy dzisiaj spoglądamy na ten fenomenalny rozkwit pisarstwa tamtego czasu, to nie czterej wielcy twórcy, uznawani przez ówczesną krytykę za najwspanialszych (Richardson, Fielding, Smollett i Sterne) wysuwają się na pierwsze miejsce, jeśli chodzi o żywotność i poczytność, lecz dwaj inni pisarze, mianowicie Daniel Defoe, autor Robinsona Crusoe, i Oliver Goldsmith, autor Plebana z Wakefieldu.
To oni wygrali nagrodę wieczności, jaką jest pamięć ludzka, i gdy tamci stanowią w dużej mierze zapomniane, zatopione grody, oni wystrzelają wysoko ponad toń czasu. Robinsona Crusoe czyta do dzisiaj każde dziecko. Pleban z Wakefieldu stanowi do dziś żelazny repertuar milionowych rzesz czytelniczych świata.
Jakże się to stało? Dzięki jakim zaletom Pleban z Wakefieldu stawił czoło żywiołom czasu i żyje do dzisiaj w wyobraźni?
Przyczyna tkwi w głównej postaci utworu, w proboszczu z małej, imaginowanej osady w środkowej Anglii, doktorze Karolu Primrose, w którego autor tchnął tyle miłości, uczucia, życia i cnoty, tyle cierpliwości okazanej podczas ciężkich przejść i nieszczęść, że wyżłobiła w umysłach czytelników równie głębokie ślady jak biblijna opowieść Starego Testamentu o cierpliwym Hiobie, nawiedzanym klęskami z rozkazu Jahwe…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ I
Opis rodziny z Wakefieldu, w której panuje familijne podobieństwo zarówno pod względem duchowym, jak fizycznym.
Byłem zawsze zdania, że uczciwy człowiek, który ożenił się i wychował liczną rodzinę, większe oddał usługi niż ten, który pozostał kawalerem i tylko mówił o ludności. Z tego powodu niespełna rok po wstąpieniu w stan duchowny zacząłem myśleć o małżeństwie i wybrałem sobie żonę mniej więcej tak jak ona ślubną suknię, nie dla pięknego, błyszczącego pozoru, lecz dla dobroci i trwałości materiału. Muszę jednak oddać sprawiedliwość mojej żonie, że była zacną, łagodną kobietą, a co się tyczy wychowania, mało która z wiejskich pań mogła się poszczycić lepszym. Moja żona potrafiła bez trudności przeczytać każdą angielską książkę, ale tam, gdzie chodziło o gotowanie, peklowanie i smażenie konfitur, żadna nie mogła jej dorównać. Chlubiła się również wielkim zmysłem gospodarczym, aczkolwiek nie mogłem się nigdy przekonać, żeby nas to choć odrobinę wzbogaciło.
Bądź co bądź, kochaliśmy się serdecznie i nasze wzajemne przywiązanie rosło z latami. W ogóle nie mieliśmy powodów do narzekania na świat lub na siebie. Mieliśmy śliczny dom, położony w pięknej miejscowości, i bardzo dobre sąsiedztwo. Rok upływał nam na sielskich rozrywkach, na odwiedzaniu bogatych sąsiadów i wspomaganiu biednych. Nie obawialiśmy się żadnych przewrotów, nie ponosiliśmy żadnych trudów, wszystkie nasze przygody skupiały się dokoła domowego ogniska, a wszystkie nasze wędrówki nie przekraczały obrębu najbliższej okolicy.
Ponieważ mieszkaliśmy w pobliżu gościńca, często jakiś obcy podróżny zachodził do nas pokosztować agrestowego wina, z którego słynęliśmy szeroko; i muszę stwierdzić ze ścisłością historyka, że żaden z nich nie znalazł w nim nic do przygany. Nasi krewni również aż do czwartego stopnia włącznie pamiętali o kuzynostwie bez pomocy heroldii i przyjeżdżali do nas w odwiedziny bardzo często. Niektórzy z nich nie przynosili nam wielkiego zaszczytu swym pokrewieństwem, ile że byli pomiędzy nimi ślepi, garbaci i kulawi. Moja żona wszelako dowodziła, że skoro są z tej samej krwi i kości, powinni zasiadać przy naszym stole, wskutek czego mieliśmy zawsze jeżeli nie bardzo bogate, to bardzo uszczęśliwione towarzystwo, bo tu należy zauważyć, że im biedniejszy jest gość, tym bardziej zadowolony się czuje z gościny; ja zaś z natury byłem wielbicielem uszczęśliwionych ludzkich twarzy, jak inni lubią podziwiać barwy tulipana lub skrzydełka motyle. Jednakże gdy który spomiędzy naszych krewnych okazał się nieznośnym gościem lub takim, którego z tej lub innej przyczyny pragnęliśmy się pozbyć, miałem zwyczaj na odjezdnym pożyczyć mu to surdut, to parę butów, czasem nawet konia małej wartości i zawsze miałem tę satysfakcję, że już więcej się nie pokazał, by zwrócić pożyczone przedmioty. Tym sposobem pozbywaliśmy się z domu niepożądanych gości, lecz nigdy nie było przykładu, by drzwi nasze zamknęły się przed podróżnym lub biedakiem.
Tak przeżyliśmy lat kilka w wielkim szczęściu; co nie znaczy, żebyśmy nie doznawali czasem tych drobnych przeciwności, jakie Opatrzność zsyła, by podnieść wartość swych dobrodziejstw. I tak, często chłopcy ze szkoły plądrowali mój sad, a koty i dzieci zjadały ciasteczka mojej żony. Czasem właściciel dóbr zdrzemnął się w najpatetyczniejszym miejscu mego kazania, a jego małżonka odwzajemniła ukłon mojej żony w kościele z pewną oziębłością. Były to jednakże drobne przykrostki, którymi nie przejmowaliśmy się zbytnio, tak dalece, że po upływie paru dni zaczynaliśmy się dziwić, że w ogóle mogły nas zmartwić.
Moje dzieci, chowane bez pobłażliwości, były zdrowe i udane; synowie dzielni i czynni, moje córki piękne i kwitnące. Ilekroć stanąłem pośród mojej gromadki, mającej być podporą mojej starości, nie mogłem oprzeć się chęci powtórzenia owej słynnej historii o hrabim Abensbergu, który podczas pochodu Henryka Drugiego przez Germanię, gdy inni dworacy znosili swoje skarby, przywiódł swoich trzydzieścioro dwoje dzieci i ofiarował je władcy jako najcenniejszą daninę, na jaką go było stać. Co do mnie, aczkolwiek miałem ich tylko sześcioro, uważałem je jako bardzo cenny podarunek, złożony memu krajowi, i poczytywałem go z tego względu za mego dłużnika.
Nasz najstarszy syn otrzymał imię Jerzego, na pamiątkę stryja, który zostawił nam dziesięć tysięcy funtów. Córeczkę, która po nim przyszła na świat, chciałem nazwać po ciotce Gryzeldą, ale moja żona; która podczas ciąży czytywała romanse, uparła się, aby jej dać imię Oliwii. Gdy niespełna rok potem urodziła się nam druga córka, miała już koniecznie zostać Gryzeldą, ale bogata krewna, zaprosiwszy się sama na matkę chrzestną, nazwała ją Zofią. Dzięki temu mieliśmy dwa romantyczne imiona w rodzinie, aczkolwiek uroczyście przeczę, żebym ja do tego rękę przykładał. Następnym po nich był Mojżesz, a po dwunastoletniej przerwie urodziło nam się jeszcze dwóch synów.
Na próżno chciałbym taić, jak bardzo szczęśliwy i dumny czułem się, widząc moje dziatki dokoła mnie, ale duma i radość mojej żony były jeszcze większe.
Gdy któryś z naszych gości mówił:
– Na honor, pani Primrose, masz pani najpiękniejsze dziatki w całej okolicy.
– Et, sąsiedzie – odpowiadała – są, jakimi je Pan Bóg stworzył, dosyć piękne, jeśli będą dość dobre; bo pięknym jest, kto pięknie czyni.
I rozkazywała córkom, by trzymały głowy prosto, i – nie ma co kryć – te dziewczątka były rzeczywiście bardzo piękne. Ale powierzchowność jest w moim pojęciu taką drobnostką, że nie wspominałbym o tym, gdyby o tym szeroko w okolicy nie rozprawiano. Oliwia, mająca teraz około osiemnastu lat, posiadała ten rodzaj piękności, jaki widuje się na obrazach przedstawiających Hebę: bujny, wesoły i nakazujący. Uroda Zofii nie była taka uderzająca na pierwszy rzut oka, ale często wywierała większe wrażenie, bo była słodka, skromna i pełna wdzięku. Pierwsza zwyciężała od jednego, że tak powiem, zamachu, druga częstotliwymi usiłowaniami.
Charakter kobiety kształtuje się ogólnie podług jej powierzchowności; tak przynajmniej było z mymi córkami: Oliwia pragnęła wielu wielbicieli, Zofia chciała zdobyć jednego. Oliwia była czasem przesadna ze zbyt wielkiej chęci podobania się; Zofia powściągała nawet swe zalety, z obawy, aby się komu nie narazić. Pierwsza bawiła mnie swą żywością, gdy byłem wesoły, druga rozsądkiem, gdy byłem poważny. Ale obie posiadały pewną dozę umiarkowania w swych odnośnych zaletach, i zdawało się nieraz, że jedna jakby zapożyczała od drugiej cech charakterystycznych na cały dzień. Żałobny strój potrafił przemienić moją kokietkę w skromnisię, a nowa wstążka napełniała młodszą siostrę nadmierną nawet żywością. Mój najstarszy syn kształcił się w Oksfordzie, ponieważ przeznaczyłem go do naukowego zawodu. Mojżesz, który miał pójść drogą praktyczną, pobierał nauki w domu. Zresztą, daremne byłoby kreślić charaktery młodzieży nieznającej jeszcze świata. Krótko mówiąc, przeważało w nich rodzinne podobieństwo, i prawdę rzekłszy, mieli wszyscy jeden charakter: byli szlachetni, łatwowierni, szczerzy i dobroduszni.
ROZDZIAŁ II
Niepowodzenia rodziny. Strata majątku zwiększa tylko dumę godnego człowieka.
Doczesnymi sprawami naszej rodziny zajmowała się moja żona; duchowe pozostawały pod moim wyłącznymi kierunkiem. Moje dochody zawodowe, wynoszące zaledwie trzydzieści pięć funtów rocznie, oddawałem wdowom i sierotom po duchownych w mojej diecezji, bo mając dostateczny własny majątek, nie dbałem o pastorskie uposażenie i czułem tajemne zadowolenie, że pełnię moje obowiązki bez wynagrodzenia. Postanowiłem sobie też od początku nie trzymać wikarego i znać osobiście każdego z moich parafian, zachęcając żonatych do wstrzemięźliwości, a kawalerów do małżeństwa, tak że po upływie kilku lat mówiono powszechnie, iż w Wakefield istnieją trzy osobliwe zjawiska braków: pastor, któremu brakowało pychy, młodzi ludzie, którym brakowało żon, i szynki, którym brakowało gości.
Małżeństwo było zawsze jednym z moich najulubieńszych tematów i napisałem kilka kazań głoszących szczęśliwość tego stanu, z jednym wszelako zastrzeżeniem, przy którym mocno obstawałem; dowodziłem bowiem wraz z Whistonem, że ksiądz anglikańskiego kościoła nie powinien żenić się powtórnie po śmierci pierwszej żony, czyli, krótko mówiąc, uważałem się za ścisłego monogamistę.
Od wczesnych lat mego powołania wziąłem udział w tej ważnej spornej kwestii, na której temat tyle pracowitych tomów napisano. Sam napisałem o tym kilka traktatów, a ponieważ nie rozchodziły się w handlu, pocieszałem się myślą, że czytają je tylko wybrańcy. Niektórzy z moich przyjaciół nazywali to moją słabą stroną, bo niestety nie zgłębiali tak tego przedmiotu jak ja. Mnie zaś wydawał się on tym ważniejszym, im bardziej zastanawiałem się nad nim. Poszedłem nawet dalej w rozwinięciu moich zasad niż Whiston, gdyż jak on wyrył na grobie swojej żony napis, nazywając ją jedyną żoną Williama Whistona, tak ja napisałem dla mojej żony, chociaż jeszcze żyła, podobne epitafium, w którym sławiłem jej rozsądek, jej gospodarność i jej posłuszeństwo aż do śmierci, po czym kazawszy je pięknie przepisać i oprawić, zawiesiłem ten dokument nad kominkiem, gdzie służył różnym użytecznym celom. Przypominał mojej żonie o jej obowiązkach względem mnie i moją dla niej wierność; napełniał ją żądzą pośmiertnej chluby i nieustannie przywodził jej na pamięć ostateczny koniec.
Może dlatego, że tak często słyszał hymny na cześć małżeństwa, syn mój najstarszy zaraz po skończeniu kolegium skierował swe uczucia ku córce duchownego z sąsiedztwa, który był dygnitarzem kościelnym i mógł jej dać znaczny posag; ale majątek był najmniejszą z jej zalet. Panna Arabela Wilmot uchodziła w oczach wszystkich (wyjąwszy moje dwie córki) za śliczną. Jej młodość, zdrowie i niewinność podnosiła cera tak przejrzysta i tak promienny wyraz twarzy, że nawet starzy nie mogli patrzeć na nią obojętnie.
Ponieważ pan Wilmot wiedział, że mogę również bardzo szczodrze wyposażyć mego syna, nie sprzeciwiał się temu związkowi i obie rodziny żyły w harmonii, poprzedzającej zwykle kojarzące małżeństwo.
Będąc przekonanym z doświadczenia, że dni narzeczeństwa są najszczęśliwszymi w życiu, starałem się przedłużyć młodej parze tę epokę, a rozrywki, jakich społem zażywali codziennie, zwiększały ich wzajemną miłość. Zazwyczaj budziliśmy się z rana przy dźwiękach muzyki, a o ile pogoda sprzyjała, jeździliśmy na polowanie. Godziny między śniadaniem a obiadem panie spędzały na strojeniu się i czytaniu; zazwyczaj przeczytały stronicę, a potem patrzyły w zwierciadło, które było dla nich najbardziej zajmującą książką. Podczas obiadu rej wiodła moja żona, gdyż mając zwyczaj krajać sama, jak to czyniła ongi jej matka, częstowała nas przy tej sposobności historią każdej potrawy. Po obiedzie, chcąc, żeby panie nie odchodziły, kazałem zwykle wynosić stół i nieraz przy pomocy nauczyciela muzyki dziewczęta obdarzały nas wcale przyjemnym koncertem. Spacery, herbata, tańce na świeżym powietrzu i różne gry towarzyskie wypełniały resztę dnia. Karty były wyłączone z szeregu tych rozrywek; nie cierpiałem bowiem wszelkiego hazardu, wyjąwszy tryktraka, w którego grywałem czasem z moim starym przyjacielem po dwa pensy partia. Nie mogę tu pominąć milczeniem osobliwszego zbiegu okoliczności, który przytrafił się, gdyśmy grali po raz ostatni. Chciałem mieć tylko czwórkę, a dokupiłem dwa asy pięć razy z rzędu.
Kilka miesięcy minęło w ten sposób, aż wreszcie uznałem za stosowne oznaczyć dzień ślubu, którego młoda para zdawała się pragnąć gorąco. Nie potrzebuję opisywać tu, jak ważną rolę odegrała moja żona w trakcie tych przygotowań, ani jak niemądre miny miały moje córki, zajęty byłem bowiem zgoła czym innym, a mianowicie uzupełnianiem rozprawy na mój ulubiony temat, którą zamierzałem ogłosić wkrótce drukiem. Ponieważ uważałem ją za arcydzieło pod względem argumentacji i stylu, nie mogłem oprzeć się chęci pokazania jej memu staremu przyjacielowi panu Wilmotowi, nie wątpiąc, że pozyskam jego uznanie, ale niestety za późno przekonałem się, że był jak najżarliwszym stronnikiem wręcz odmiennego poglądu i nie bez powodu; starał się bowiem w owym czasie o rękę drugiej żony. To – jak się łatwo domyślić – wywołało sprzeczkę dosyć cierpką i grożącą zerwaniem zamierzonego związku; w wilię dnia jednak, wyznaczonego na ceremonię, postanowiliśmy omówić ten przedmiot swobodnie.
Odbyło się to z należytą obustronną werwą. On dowodził, że jestem odszczepieńcem, ja zbijałem zarzuty; on replikował, ja odpierałem. W trakcie tego, kiedy dysputa była najżwawsza, jeden z moich krewnych wywołał mnie i ze strapioną twarzą poradził mi, bym poniechał sporu i pozwolił staremu ożenić się, jeżeli może, a przynajmniej zaczekał, aż mój syn będzie po ślubie.
– Jak to! – zawołałem – wyrzec się słusznej sprawy i pozwolić mu, żeby się żenił, co byłoby szczytem niedorzeczności! Możesz mi równie dobrze doradzać, abym wyrzekł się mego majątku.
– Twój majątek – odpowiedział nasz krewniak – jest prawie żaden, z żalem muszę ci to powiedzieć. Kupiec londyński, w którego rękach złożyłeś twoje pieniądze, uciekł przed ogłoszeniem bankructwa i powiadają, że jego wierzycielom nawet szyling za funt nie wypadnie. Nie chciałem martwić ciebie i twojej rodziny przed weselem, ale teraz może ci to posłużyć za przestrogę, byś się miarkował w zapale dowodzeń, bo sądzę, że sam rozsądek nakaże ci obłudę, przynajmniej dopóki twój syn nie otrzyma posagu żony.
– Ha! – odpowiedziałem – jeżeli to co mówisz jest prawdą i jeżeli mam zostać żebrakiem, nie stanę się przez to łotrem ani się moich przekonań nie zaprę. Idę w tej chwili powiedzieć towarzystwu o moim położeniu, a co się tyczy dowodzenia, zaraz tutaj cofam dawniejsze ustępstwa na korzyść Wilmota i nie przystanę na to nigdy, by został małżonkiem, w żadnym znaczeniu tego słowa.
Byłoby za długo opisywać tu rozmaite wrażenia obu rodzin, gdy przyniosłem wiadomość o naszym nieszczęściu, ale wszystko, co inni odczuli, było niczym w porównaniu ze strapieniem obojga zakochanych. Cios ten skłonił ostatecznie pana Wilmota do zerwania zamierzonego małżeństwa, zwłaszcza że już poprzednio zdradzał niepłonną po temu ochotę; posiadał bowiem w wysokim stopniu cnotę rozsądku – zbyt często jedyną, jaka nam pozostaje w siedemdziesiątym roku życia.