Pleban z Wakefieldu - Goldsmith Oliver - ebook + audiobook + książka

Pleban z Wakefieldu ebook i audiobook

Goldsmith Oliver

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Angielska proza  w wieku XVIII zakwitła z niespodziewaną bujnością. Wydaje się, jakby tajne siły, które kierowały pisarzy poprzedniej epoki w dziedzinę powieści, doj­rzały teraz naprawdę i zaczęły wydawać owoce. Na krótkiej przestrzeni czasu przeznaczo­nej dla jednej generacji, pojawiły się arcydzieła, które stano­wią chlubę powieści angielskiej.

Rzecz jednak znamienna, że kiedy dzisiaj spoglądamy na ten fenomenalny rozkwit pisarstwa tamtego czasu, to nie czterej wielcy twórcy, uznawani przez ówczesną krytykę za najwspanialszych (Richardson, Fielding, Smollett i Sterne) wysuwają się na pierwsze miejsce, jeśli chodzi o żywotność i poczytność, lecz dwaj inni pisarze, mianowicie Daniel Defoe, autor Robinsona Crusoe, i Oliver Goldsmith, autor Plebana z Wakefieldu.

To oni wygrali nagrodę wieczności, jaką jest pamięć ludzka, i gdy tamci sta­nowią w dużej mierze zapomniane, zatopione grody, oni wystrzelają wysoko ponad toń czasu. Robinsona Crusoe czyta do dzisiaj każde dziecko. Pleban z Wakefieldu stanowi do dziś żelazny repertuar milionowych rzesz czytelniczych świata.

Jakże się to stało? Dzięki jakim zaletom Pleban z Wa­kefieldu stawił czoło żywiołom czasu i żyje do dzisiaj w wyobraźni?

Przyczyna tkwi w głównej postaci utworu, w proboszczu z małej, imaginowanej osady w środkowej Anglii, doktorze Karolu Primrose, w którego autor tchnął tyle miłości, uczucia, życia i cnoty, tyle cierpliwości okazanej podczas ciężkich przejść i nieszczęść, że wyżłobiła w umy­słach czytelników równie głębokie ślady jak biblijna opowieść Starego Testamentu o cierpliwym Hiobie, nawiedzanym klę­skami z rozkazu Jahwe…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 43 min

Lektor: Michał Klawiter
Oceny
3,8 (6 ocen)
3
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiktorszwala

Nie oderwiesz się od lektury

nic się nie zmienia w dziejach ludzkości
00

Popularność




ROZ­DZIAŁ I

Opis ro­dziny z Wa­ke­fieldu, w któ­rej pa­nuje fa­mi­lijne po­do­bień­stwo za­równo pod wzglę­dem du­cho­wym, jak fi­zycz­nym.

By­łem za­wsze zda­nia, że uczciwy czło­wiek, który oże­nił się i wy­cho­wał liczną ro­dzinę, więk­sze od­dał usługi niż ten, który po­zo­stał ka­wa­le­rem i tylko mó­wił o lud­no­ści. Z tego po­wodu nie­spełna rok po wstą­pie­niu w stan du­chowny za­czą­łem my­śleć o mał­żeń­stwie i wy­bra­łem so­bie żonę mniej wię­cej tak jak ona ślubną suk­nię, nie dla pięk­nego, błysz­czą­cego po­zoru, lecz dla do­broci i trwa­ło­ści ma­te­riału. Mu­szę jed­nak od­dać spra­wie­dli­wość mo­jej żo­nie, że była za­cną, ła­godną ko­bietą, a co się ty­czy wy­cho­wa­nia, mało która z wiej­skich pań mo­gła się po­szczy­cić lep­szym. Moja żona po­tra­fiła bez trud­no­ści prze­czy­tać każdą an­giel­ską książkę, ale tam, gdzie cho­dziło o go­to­wa­nie, pe­klo­wa­nie i sma­że­nie kon­fi­tur, żadna nie mo­gła jej do­rów­nać. Chlu­biła się rów­nież wiel­kim zmy­słem go­spo­dar­czym, acz­kol­wiek nie mo­głem się ni­gdy prze­ko­nać, żeby nas to choć odro­binę wzbo­ga­ciło.

Bądź co bądź, ko­cha­li­śmy się ser­decz­nie i na­sze wza­jemne przy­wią­za­nie ro­sło z la­tami. W ogóle nie mie­li­śmy po­wo­dów do na­rze­ka­nia na świat lub na sie­bie. Mie­li­śmy śliczny dom, po­ło­żony w pięk­nej miej­sco­wo­ści, i bar­dzo do­bre są­siedz­two. Rok upły­wał nam na siel­skich roz­ryw­kach, na od­wie­dza­niu bo­ga­tych są­sia­dów i wspo­ma­ga­niu bied­nych. Nie oba­wia­li­śmy się żad­nych prze­wro­tów, nie po­no­si­li­śmy żad­nych tru­dów, wszyst­kie na­sze przy­gody sku­piały się do­koła do­mo­wego ogni­ska, a wszyst­kie na­sze wę­drówki nie prze­kra­czały ob­rębu naj­bliż­szej oko­licy.

Po­nie­waż miesz­ka­li­śmy w po­bliżu go­ścińca, czę­sto ja­kiś obcy po­dróżny za­cho­dził do nas po­kosz­to­wać agre­sto­wego wina, z któ­rego sły­nę­li­śmy sze­roko; i mu­szę stwier­dzić ze ści­sło­ścią hi­sto­ryka, że ża­den z nich nie zna­lazł w nim nic do przy­gany. Nasi krewni rów­nież aż do czwar­tego stop­nia włącz­nie pa­mię­tali o ku­zy­no­stwie bez po­mocy he­rol­dii i przy­jeż­dżali do nas w od­wie­dziny bar­dzo czę­sto. Nie­któ­rzy z nich nie przy­no­sili nam wiel­kiego za­szczytu swym po­kre­wień­stwem, ile że byli po­mię­dzy nimi ślepi, gar­baci i ku­lawi. Moja żona wsze­lako do­wo­dziła, że skoro są z tej sa­mej krwi i ko­ści, po­winni za­sia­dać przy na­szym stole, wsku­tek czego mie­li­śmy za­wsze je­żeli nie bar­dzo bo­gate, to bar­dzo uszczę­śli­wione to­wa­rzy­stwo, bo tu na­leży za­uwa­żyć, że im bied­niej­szy jest gość, tym bar­dziej za­do­wo­lony się czuje z go­ściny; ja zaś z na­tury by­łem wiel­bi­cie­lem uszczę­śli­wio­nych ludz­kich twa­rzy, jak inni lu­bią po­dzi­wiać barwy tu­li­pana lub skrzy­dełka mo­tyle. Jed­nakże gdy który spo­mię­dzy na­szych krew­nych oka­zał się nie­zno­śnym go­ściem lub ta­kim, któ­rego z tej lub in­nej przy­czyny pra­gnę­li­śmy się po­zbyć, mia­łem zwy­czaj na od­jezd­nym po­ży­czyć mu to sur­dut, to parę bu­tów, cza­sem na­wet ko­nia ma­łej war­to­ści i za­wsze mia­łem tę sa­tys­fak­cję, że już wię­cej się nie po­ka­zał, by zwró­cić po­ży­czone przed­mioty. Tym spo­so­bem po­zby­wa­li­śmy się z domu nie­po­żą­da­nych go­ści, lecz ni­gdy nie było przy­kładu, by drzwi na­sze za­mknęły się przed po­dróż­nym lub bie­da­kiem.

Tak prze­ży­li­śmy lat kilka w wiel­kim szczę­ściu; co nie zna­czy, że­by­śmy nie do­zna­wali cza­sem tych drob­nych prze­ciw­no­ści, ja­kie Opatrz­ność zsyła, by pod­nieść war­tość swych do­bro­dziejstw. I tak, czę­sto chłopcy ze szkoły plą­dro­wali mój sad, a koty i dzieci zja­dały cia­steczka mo­jej żony. Cza­sem wła­ści­ciel dóbr zdrzem­nął się w naj­pa­te­tycz­niej­szym miej­scu mego ka­za­nia, a jego mał­żonka od­wza­jem­niła ukłon mo­jej żony w ko­ściele z pewną ozię­bło­ścią. Były to jed­nakże drobne przy­krostki, któ­rymi nie przej­mo­wa­li­śmy się zbyt­nio, tak da­lece, że po upły­wie paru dni za­czy­na­li­śmy się dzi­wić, że w ogóle mo­gły nas zmar­twić.

Moje dzieci, cho­wane bez po­błaż­li­wo­ści, były zdrowe i udane; sy­no­wie dzielni i czynni, moje córki piękne i kwit­nące. Ile­kroć sta­ną­łem po­śród mo­jej gro­madki, ma­ją­cej być pod­porą mo­jej sta­ro­ści, nie mo­głem oprzeć się chęci po­wtó­rze­nia owej słyn­nej hi­sto­rii o hra­bim Abens­bergu, który pod­czas po­chodu Hen­ryka Dru­giego przez Ger­ma­nię, gdy inni dwo­racy zno­sili swoje skarby, przy­wiódł swo­ich trzy­dzie­ścioro dwoje dzieci i ofia­ro­wał je władcy jako naj­cen­niej­szą da­ninę, na jaką go było stać. Co do mnie, acz­kol­wiek mia­łem ich tylko sze­ścioro, uwa­ża­łem je jako bar­dzo cenny po­da­ru­nek, zło­żony memu kra­jowi, i po­czy­ty­wa­łem go z tego względu za mego dłuż­nika.

Nasz naj­star­szy syn otrzy­mał imię Je­rzego, na pa­miątkę stryja, który zo­sta­wił nam dzie­sięć ty­sięcy fun­tów. Có­reczkę, która po nim przy­szła na świat, chcia­łem na­zwać po ciotce Gry­zeldą, ale moja żona; która pod­czas ciąży czy­ty­wała ro­manse, uparła się, aby jej dać imię Oli­wii. Gdy nie­spełna rok po­tem uro­dziła się nam druga córka, miała już ko­niecz­nie zo­stać Gry­zeldą, ale bo­gata krewna, za­pro­siw­szy się sama na matkę chrzestną, na­zwała ją Zo­fią. Dzięki temu mie­li­śmy dwa ro­man­tyczne imiona w ro­dzi­nie, acz­kol­wiek uro­czy­ście prze­czę, że­bym ja do tego rękę przy­kła­dał. Na­stęp­nym po nich był Moj­żesz, a po dwu­na­sto­let­niej prze­rwie uro­dziło nam się jesz­cze dwóch sy­nów.

Na próżno chciał­bym taić, jak bar­dzo szczę­śliwy i dumny czu­łem się, wi­dząc moje dziatki do­koła mnie, ale duma i ra­dość mo­jej żony były jesz­cze więk­sze.

Gdy któ­ryś z na­szych go­ści mó­wił:

– Na ho­nor, pani Prim­rose, masz pani naj­pięk­niej­sze dziatki w ca­łej oko­licy.

– Et, są­sie­dzie – od­po­wia­dała – są, ja­kimi je Pan Bóg stwo­rzył, do­syć piękne, je­śli będą dość do­bre; bo pięk­nym jest, kto pięk­nie czyni.

I roz­ka­zy­wała cór­kom, by trzy­mały głowy pro­sto, i – nie ma co kryć – te dziew­czątka były rze­czy­wi­ście bar­dzo piękne. Ale po­wierz­chow­ność jest w moim po­ję­ciu taką drob­nostką, że nie wspo­mi­nał­bym o tym, gdyby o tym sze­roko w oko­licy nie roz­pra­wiano. Oli­wia, ma­jąca te­raz około osiem­na­stu lat, po­sia­dała ten ro­dzaj pięk­no­ści, jaki wi­duje się na ob­ra­zach przed­sta­wia­ją­cych Hebę: bujny, we­soły i na­ka­zu­jący. Uroda Zo­fii nie była taka ude­rza­jąca na pierw­szy rzut oka, ale czę­sto wy­wie­rała więk­sze wra­że­nie, bo była słodka, skromna i pełna wdzięku. Pierw­sza zwy­cię­żała od jed­nego, że tak po­wiem, za­ma­chu, druga czę­sto­tli­wymi usi­ło­wa­niami.

Cha­rak­ter ko­biety kształ­tuje się ogól­nie po­dług jej po­wierz­chow­no­ści; tak przy­naj­mniej było z mymi cór­kami: Oli­wia pra­gnęła wielu wiel­bi­cieli, Zo­fia chciała zdo­być jed­nego. Oli­wia była cza­sem prze­sadna ze zbyt wiel­kiej chęci po­do­ba­nia się; Zo­fia po­wścią­gała na­wet swe za­lety, z obawy, aby się komu nie na­ra­zić. Pierw­sza ba­wiła mnie swą ży­wo­ścią, gdy by­łem we­soły, druga roz­sąd­kiem, gdy by­łem po­ważny. Ale obie po­sia­dały pewną dozę umiar­ko­wa­nia w swych od­no­śnych za­le­tach, i zda­wało się nie­raz, że jedna jakby za­po­ży­czała od dru­giej cech cha­rak­te­ry­stycz­nych na cały dzień. Ża­łobny strój po­tra­fił prze­mie­nić moją ko­kietkę w skrom­ni­się, a nowa wstążka na­peł­niała młod­szą sio­strę nad­mierną na­wet ży­wo­ścią. Mój naj­star­szy syn kształ­cił się w Oks­for­dzie, po­nie­waż prze­zna­czy­łem go do na­uko­wego za­wodu. Moj­żesz, który miał pójść drogą prak­tyczną, po­bie­rał na­uki w domu. Zresztą, da­remne by­łoby kre­ślić cha­rak­tery mło­dzieży nie­zna­ją­cej jesz­cze świata. Krótko mó­wiąc, prze­wa­żało w nich ro­dzinne po­do­bień­stwo, i prawdę rze­kł­szy, mieli wszy­scy je­den cha­rak­ter: byli szla­chetni, ła­two­wierni, szcze­rzy i do­bro­duszni.

ROZ­DZIAŁ II

Nie­po­wo­dze­nia ro­dziny. Strata ma­jątku zwięk­sza tylko dumę god­nego czło­wieka.

Do­cze­snymi spra­wami na­szej ro­dziny zaj­mo­wała się moja żona; du­chowe po­zo­sta­wały pod moim wy­łącz­nymi kie­run­kiem. Moje do­chody za­wo­dowe, wy­no­szące za­le­d­wie trzy­dzie­ści pięć fun­tów rocz­nie, od­da­wa­łem wdo­wom i sie­ro­tom po du­chow­nych w mo­jej die­ce­zji, bo ma­jąc do­sta­teczny wła­sny ma­ją­tek, nie dba­łem o pa­stor­skie upo­sa­że­nie i czu­łem ta­jemne za­do­wo­le­nie, że peł­nię moje obo­wiązki bez wy­na­gro­dze­nia. Po­sta­no­wi­łem so­bie też od po­czątku nie trzy­mać wi­ka­rego i znać oso­bi­ście każ­dego z mo­ich pa­ra­fian, za­chę­ca­jąc żo­na­tych do wstrze­mięź­li­wo­ści, a ka­wa­le­rów do mał­żeń­stwa, tak że po upły­wie kilku lat mó­wiono po­wszech­nie, iż w Wa­ke­field ist­nieją trzy oso­bliwe zja­wi­ska bra­ków: pa­stor, któ­remu bra­ko­wało py­chy, mło­dzi lu­dzie, któ­rym bra­ko­wało żon, i szynki, któ­rym bra­ko­wało go­ści.

Mał­żeń­stwo było za­wsze jed­nym z mo­ich naj­ulu­bień­szych te­ma­tów i na­pi­sa­łem kilka ka­zań gło­szą­cych szczę­śli­wość tego stanu, z jed­nym wsze­lako za­strze­że­niem, przy któ­rym mocno ob­sta­wa­łem; do­wo­dzi­łem bo­wiem wraz z Whi­sto­nem, że ksiądz an­gli­kań­skiego ko­ścioła nie po­wi­nien że­nić się po­wtór­nie po śmierci pierw­szej żony, czyli, krótko mó­wiąc, uwa­ża­łem się za ści­słego mo­no­ga­mi­stę.

Od wcze­snych lat mego po­wo­ła­nia wzią­łem udział w tej waż­nej spor­nej kwe­stii, na któ­rej te­mat tyle pra­co­wi­tych to­mów na­pi­sano. Sam na­pi­sa­łem o tym kilka trak­ta­tów, a po­nie­waż nie roz­cho­dziły się w han­dlu, po­cie­sza­łem się my­ślą, że czy­tają je tylko wy­brańcy. Nie­któ­rzy z mo­ich przy­ja­ciół na­zy­wali to moją słabą stroną, bo nie­stety nie zgłę­biali tak tego przed­miotu jak ja. Mnie zaś wy­da­wał się on tym waż­niej­szym, im bar­dziej za­sta­na­wia­łem się nad nim. Po­sze­dłem na­wet da­lej w roz­wi­nię­ciu mo­ich za­sad niż Whi­ston, gdyż jak on wy­rył na gro­bie swo­jej żony na­pis, na­zy­wa­jąc ją je­dyną żoną Wil­liama Whi­stona, tak ja na­pi­sa­łem dla mo­jej żony, cho­ciaż jesz­cze żyła, po­dobne epi­ta­fium, w któ­rym sła­wi­łem jej roz­są­dek, jej go­spo­dar­ność i jej po­słu­szeń­stwo aż do śmierci, po czym ka­zaw­szy je pięk­nie prze­pi­sać i opra­wić, za­wie­si­łem ten do­ku­ment nad ko­min­kiem, gdzie słu­żył róż­nym uży­tecz­nym ce­lom. Przy­po­mi­nał mo­jej żo­nie o jej obo­wiąz­kach wzglę­dem mnie i moją dla niej wier­ność; na­peł­niał ją żą­dzą po­śmiert­nej chluby i nie­ustan­nie przy­wo­dził jej na pa­mięć osta­teczny ko­niec.

Może dla­tego, że tak czę­sto sły­szał hymny na cześć mał­żeń­stwa, syn mój naj­star­szy za­raz po skoń­cze­niu ko­le­gium skie­ro­wał swe uczu­cia ku córce du­chow­nego z są­siedz­twa, który był dy­gni­ta­rzem ko­ściel­nym i mógł jej dać znaczny po­sag; ale ma­ją­tek był naj­mniej­szą z jej za­let. Panna Ara­bela Wil­mot ucho­dziła w oczach wszyst­kich (wy­jąw­szy moje dwie córki) za śliczną. Jej mło­dość, zdro­wie i nie­win­ność pod­no­siła cera tak przej­rzy­sta i tak pro­mienny wy­raz twa­rzy, że na­wet sta­rzy nie mo­gli pa­trzeć na nią obo­jęt­nie.

Po­nie­waż pan Wil­mot wie­dział, że mogę rów­nież bar­dzo szczo­drze wy­po­sa­żyć mego syna, nie sprze­ci­wiał się temu związ­kowi i obie ro­dziny żyły w har­mo­nii, po­prze­dza­ją­cej zwy­kle ko­ja­rzące mał­żeń­stwo.

Bę­dąc prze­ko­na­nym z do­świad­cze­nia, że dni na­rze­czeń­stwa są naj­szczę­śliw­szymi w ży­ciu, sta­ra­łem się prze­dłu­żyć mło­dej pa­rze tę epokę, a roz­rywki, ja­kich spo­łem za­ży­wali co­dzien­nie, zwięk­szały ich wza­jemną mi­łość. Za­zwy­czaj bu­dzi­li­śmy się z rana przy dźwię­kach mu­zyki, a o ile po­goda sprzy­jała, jeź­dzi­li­śmy na po­lo­wa­nie. Go­dziny mię­dzy śnia­da­niem a obia­dem pa­nie spę­dzały na stro­je­niu się i czy­ta­niu; za­zwy­czaj prze­czy­tały stro­nicę, a po­tem pa­trzyły w zwier­cia­dło, które było dla nich naj­bar­dziej zaj­mu­jącą książką. Pod­czas obiadu rej wio­dła moja żona, gdyż ma­jąc zwy­czaj kra­jać sama, jak to czy­niła ongi jej matka, czę­sto­wała nas przy tej spo­sob­no­ści hi­sto­rią każ­dej po­trawy. Po obie­dzie, chcąc, żeby pa­nie nie od­cho­dziły, ka­za­łem zwy­kle wy­no­sić stół i nie­raz przy po­mocy na­uczy­ciela mu­zyki dziew­częta ob­da­rzały nas wcale przy­jem­nym kon­cer­tem. Spa­cery, her­bata, tańce na świe­żym po­wie­trzu i różne gry to­wa­rzy­skie wy­peł­niały resztę dnia. Karty były wy­łą­czone z sze­regu tych roz­ry­wek; nie cier­pia­łem bo­wiem wszel­kiego ha­zardu, wy­jąw­szy tryk­traka, w któ­rego gry­wa­łem cza­sem z moim sta­rym przy­ja­cie­lem po dwa pensy par­tia. Nie mogę tu po­mi­nąć mil­cze­niem oso­bliw­szego zbiegu oko­licz­no­ści, który przy­tra­fił się, gdy­śmy grali po raz ostatni. Chcia­łem mieć tylko czwórkę, a do­ku­pi­łem dwa asy pięć razy z rzędu.

Kilka mie­sięcy mi­nęło w ten spo­sób, aż wresz­cie uzna­łem za sto­sowne ozna­czyć dzień ślubu, któ­rego młoda para zda­wała się pra­gnąć go­rąco. Nie po­trze­buję opi­sy­wać tu, jak ważną rolę ode­grała moja żona w trak­cie tych przy­go­to­wań, ani jak nie­mą­dre miny miały moje córki, za­jęty by­łem bo­wiem zgoła czym in­nym, a mia­no­wi­cie uzu­peł­nia­niem roz­prawy na mój ulu­biony te­mat, którą za­mie­rza­łem ogło­sić wkrótce dru­kiem. Po­nie­waż uwa­ża­łem ją za ar­cy­dzieło pod wzglę­dem ar­gu­men­ta­cji i stylu, nie mo­głem oprzeć się chęci po­ka­za­nia jej memu sta­remu przy­ja­cie­lowi panu Wil­mo­towi, nie wąt­piąc, że po­zy­skam jego uzna­nie, ale nie­stety za późno prze­ko­na­łem się, że był jak naj­żar­liw­szym stron­ni­kiem wręcz od­mien­nego po­glądu i nie bez po­wodu; sta­rał się bo­wiem w owym cza­sie o rękę dru­giej żony. To – jak się ła­two do­my­ślić – wy­wo­łało sprzeczkę do­syć cierpką i gro­żącą ze­rwa­niem za­mie­rzo­nego związku; w wi­lię dnia jed­nak, wy­zna­czo­nego na ce­re­mo­nię, po­sta­no­wi­li­śmy omó­wić ten przed­miot swo­bod­nie.

Od­było się to z na­le­żytą obu­stronną we­rwą. On do­wo­dził, że je­stem od­szcze­pień­cem, ja zbi­ja­łem za­rzuty; on re­pli­ko­wał, ja od­pie­ra­łem. W trak­cie tego, kiedy dys­puta była naj­żwaw­sza, je­den z mo­ich krew­nych wy­wo­łał mnie i ze stra­pioną twa­rzą po­ra­dził mi, bym po­nie­chał sporu i po­zwo­lił sta­remu oże­nić się, je­żeli może, a przy­naj­mniej za­cze­kał, aż mój syn bę­dzie po ślu­bie.

– Jak to! – za­wo­ła­łem – wy­rzec się słusz­nej sprawy i po­zwo­lić mu, żeby się że­nił, co by­łoby szczy­tem nie­do­rzecz­no­ści! Mo­żesz mi rów­nie do­brze do­ra­dzać, abym wy­rzekł się mego ma­jątku.

– Twój ma­ją­tek – od­po­wie­dział nasz krew­niak – jest pra­wie ża­den, z ża­lem mu­szę ci to po­wie­dzieć. Ku­piec lon­dyń­ski, w któ­rego rę­kach zło­ży­łeś twoje pie­nią­dze, uciekł przed ogło­sze­niem ban­kruc­twa i po­wia­dają, że jego wie­rzy­cie­lom na­wet szy­ling za funt nie wy­pad­nie. Nie chcia­łem mar­twić cie­bie i two­jej ro­dziny przed we­se­lem, ale te­raz może ci to po­słu­żyć za prze­strogę, byś się miar­ko­wał w za­pale do­wo­dzeń, bo są­dzę, że sam roz­są­dek na­każe ci ob­łudę, przy­naj­mniej do­póki twój syn nie otrzyma po­sagu żony.

– Ha! – od­po­wie­dzia­łem – je­żeli to co mó­wisz jest prawdą i je­żeli mam zo­stać że­bra­kiem, nie stanę się przez to ło­trem ani się mo­ich prze­ko­nań nie za­prę. Idę w tej chwili po­wie­dzieć to­wa­rzy­stwu o moim po­ło­że­niu, a co się ty­czy do­wo­dze­nia, za­raz tu­taj co­fam daw­niej­sze ustęp­stwa na ko­rzyść Wil­mota i nie przy­stanę na to ni­gdy, by zo­stał mał­żon­kiem, w żad­nym zna­cze­niu tego słowa.

By­łoby za długo opi­sy­wać tu roz­ma­ite wra­że­nia obu ro­dzin, gdy przy­nio­słem wia­do­mość o na­szym nie­szczę­ściu, ale wszystko, co inni od­czuli, było ni­czym w po­rów­na­niu ze stra­pie­niem obojga za­ko­cha­nych. Cios ten skło­nił osta­tecz­nie pana Wil­mota do ze­rwa­nia za­mie­rzo­nego mał­żeń­stwa, zwłasz­cza że już po­przed­nio zdra­dzał nie­płonną po temu ochotę; po­sia­dał bo­wiem w wy­so­kim stop­niu cnotę roz­sądku – zbyt czę­sto je­dyną, jaka nam po­zo­staje w sie­dem­dzie­sią­tym roku ży­cia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Ty­tuł ory­gi­nału: The Vi­car of Wa­ke­field
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-910-9
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Na okładce So­lo­mon Abra­ham The Vi­car of Wa­ke­field
Ko­rekta: MG
Skład: Ja­cek An­to­niuk
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl
Kon­wer­sja eLi­tera