Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Magdalena Magiera
Korekta
Robert Ratajczak
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Zdjęcie Autora
Magdalena Obiegły
© Copyright by Mateusz Jańta
© Copyright by Wydawnictwo Vectra
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
Wydanie I
ISBN 978-83-68293-35-7
Wydawca
Wydawnictwo Vectra
Czerwionka-Leszczyny 2025
www.arw-vectra.pl
Liminalność –
przebywanie w stanie zawieszenia,
na granicy między jednym a drugim.
Moment, w którym nie jesteśmy już sobą,
ale jeszcze nie jesteśmy kimś innym.
I was born by the river, in the little tent.
Oh, and just like this river, I’ve been runnig ever since
~ Sam Cooke, „A Change Is Gonna Come”
Mówi się, że niektóre plemiona Indian do dziś wierzą,
że gdy nadchodzi Śmierć, umierający ma szansę zatańczyć swój ostatni taniec, a Śmierć
nie ma innego wyboru, jak tylko patrzeć.
Historia ta wydarzyła się naprawdę i nie wydarzyła się nigdy. Wszystkie postacie istniały i jednocześnie się nie urodziły. Wydarzenia historyczne nie miały miejsca i miały miejsce. Gdzieś, kiedyś. Jedne przed drugimi, a może drugie przed pierwszymi. Niektóre lokalizacje są wytworem mojej wyobraźni. Nie znaczy to jednak, że nigdy ich nie widziałem lub w nich nie byłem. Fakty i linie czasowe są jak splątane sznurówki. Nic nie ma znaczenia i wszystko ma. Tylko tyle musimy wiedzieć.
A teraz…
w drogę.
Miałem czterdzieści lat, kiedy zrozumiałem, że moje życie jest pasmem złych decyzji. Zostałem prawnikiem, chociaż nigdy nie chciałem nim zostać. Ożeniłem się, choć wiedziałem, że nie będę najlepszym mężem. Miałem zostać ojcem, nie wiedząc nawet, jak to jest go mieć. Pewnej ciepłej letniej nocy poczułem, że mam dosyć, że wszystko mnie przytłacza, że utknąłem w życiu, które ktoś stworzył za mnie. Spakowany do jednej torby stałem przed moim domem i patrzyłem w jego stronę z niechęcią. Wiedziałem, że jeśli do niego wrócę, już na wejściu poczuję słodki zapach świecy, która pali się każdego wieczoru do samego rana. Że gdy wejdę głębiej, to kuchnia nadal będzie wypełniona ciepłem drewnianych blatów pełnych naczyń, a wszystkie pokoje zaproszą mnie do swojego świata upchanego ozdobami, rodzinnymi zdjęciami, pamiątkami.
Znałem tam każdy kąt i każdą rzecz, ale wciąż nie znałem siebie.
Na stole w pokoju gościnnym zostawiłem większość pieniędzy, które zdołałem do tej pory odłożyć. Trochę z nich wziąłem dla siebie. Na paliwo, na jedzenie, na przetrwanie, chociaż gdybym nie przeżył kolejnego dnia, nic wielkiego by się nie stało. Odpaliłem mojego forda i ruszyłem przed siebie, jak najdalej od wszystkich miejsc, które dotychczas zobaczyłem. Jak najdalej od ludzi, którzy mnie otaczali i każdego dnia wysysali ze mnie resztki życia. Nie oglądałem się za siebie. Bałem się, że zobaczę Glorię, moją żonę. Jej widok w oknie mógłby spowodować, że zawrócę, a to byłby mój koniec. Już nigdy nie odważyłbym się na ponowną ucieczkę. Nie wiem, czy wróciłbym z żalu, z tęsknoty, czy może z miłości. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek ją kochałem. Ludzie wiążą się ze sobą z różnych powodów, których często nawet nie rozumieją. Być może tak było też ze mną i Glorią. Być może ona czuła to samo i chciała uciec tej samej nocy, ale wyprzedziłem ją o godzinę albo minutę. Minuta to cała wieczność. To od niej zależało, czy ja i Gloria się poznamy. Gdybym dwadzieścia lat temu wyszedł z domu minutę wcześniej, pewnie nie natknąłbym się na mamę Glorii, która przyszła do nas z ciastem, żeby się przywitać jako nowa w sąsiedztwie. Nie wysłuchiwałbym z moją mamą jej historii i nie poznałbym córki tej kobiety, która zawstydzona, z opuszczoną głową stała z tyłu, a potem przez splot różnych wydarzeń oraz nacisków została moją żoną.
Jechałem i przez wiele mil w mojej głowie panowały chaos i niepokój, jakbym kogoś zabił w afekcie, a teraz bał się konsekwencji. Uspokoiły mnie pierwsze promienie wschodzącego słońca, malujące rzekę Tenneesse na złoto. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem ją tak piękną, jakby dostępną tylko dla mnie, dla moich oczu. Może tak bardzo przyzwyczaiłem się do niej, że zapomniałem, jaka jest wspaniała.
W radiu puszczali właśnie The Girl of My Best Friend Elvisa Presleya, a ja postanowiłem, że udam się na północ. Nikogo tam nie znałem, wiedziałem, że nikt mnie tam nie będzie szukał i ja też nikogo nie chciałem znaleźć. Tamtego ranka dotarło do mnie, że można uciekać albo najzwyczajniej być w drodze, nie znając celu, i że nie ma w tym niczego złego. Wystarczy wiedzieć, że nie chce się być tam, gdzie się aktualnie jest.
Nie zdążyłem wyjechać ze stanu, kiedy w samo południe musiałem się zatrzymać, żeby zatankować i przy okazji kupić sobie kilka piw. Dzień zapowiadał się na upalny.
Stacja benzynowa znajdowała na kompletnym pustkowiu. Wokół niej był tylko las, a na szosie rzadko kogoś mijałem. W ciemnym sklepie za ladą stał rudy, blady, wychudzony kasjer. Wyglądał jednocześnie na piętnaście i trzydzieści lat. W ciszy chodziłem między półkami. W tle nie grała żadna muzyka, która zagłuszałaby moje kroki, moje myśli, moje niezdecydowanie, co chcę kupić. Cała ta sytuacja mnie krępowała. Rudy wiedział o każdej rzeczy, której dotykam. Czy był to szelest opakowania krakersów, czy zmarszczona etykieta na butelce wody mineralnej. Czułem się jak złodziej, a przecież nie chciałem niczego ukraść. Wziąłem osiem puszek piwa, orzechowy baton i poszedłem zapłacić. Przy kasie czekałem tylko, żeby rudy kazał mi opróżnić kieszenie.
– Niezła sztuka – powiedział, patrząc za okno.
– Dzięki – odpowiedziałem, dorzucając do rachunku paczkę papierosów. – Wiele nowych wozów nie daje mu rady.
– Mogę zrobić rundkę wokół sklepu? – zapytał uprzejmie, a ja nie wiedziałem, jak uprzejmie odmówić.
– Spieszy mi się. Może innym razem.
– Przed chwilą spacerował pan wolno po sklepie, więc chyba ma pan czas. Wystarczy powiedzieć, że nie.
– Posłuchaj, wydajesz się w porządku, ale ten samochód to wszystko, co teraz mam. Ma niezłego kopa. Jak wjedziesz nim do rowu, to całe moje życie legnie w gruzach.
Wyszedłem i odjechałem. Nie miałem sił na dyskusję i powtarzanie, że czegoś nie chcę. Nie lubię mówić tego samego dwa razy. Konieczność przekonywania kogoś lub tłumaczenia się ze swoich decyzji zawsze była dla mnie katorgą. Chciałem jak najszybciej opuścić Alabamę, dlatego dociskałem gaz, gdy tylko mogłem, opróżniając przy tym puszki piwa.
Gloria mówiła mi, że mam problem z alkoholem. Odpowiadałem jej zawsze, że jedyny problem, jaki mam, to z ludźmi, szczególnie z moimi klientami. „Nikt ci nie kazał zostawać prawnikiem”, dodawała swoim kpiącym tonem. Niczego nie rozumiała. Nigdy niczego nie rozumiała, przez co ona była kolejnym utrapieniem, a potem były nimi problemy, które sama tworzyła. Gdy już tak brodzisz w kłopotach, to cały świat się nimi staje. Wszystkie drogi są nimi usłane, wszystkie chodniki, drzwi i to, co jest za nimi. Każdy człowiek, każda rozmowa, każdy czyjś oddech, aż w końcu nawet twój.
Przy czwartym piwie jechałem już tak szybko, że wszystko, co było za oknami, rozmywało się. Farmy, bary, ludzie stawali się plamami na niewyraźnym obrazie. Czy oni kiedykolwiek istnieli? Czy to, co do tej pory przeżyłem i zobaczyłem, było prawdziwe? Może widziałem tylko to, co miałem widzieć.
Pędziłem przez powyginane kształty i rozlane kolory krajobrazów, kiedy nagle zamroczyło mnie, wszystko stało się czarne i zwolniłem. Wziąłem kilka głębszych wdechów i ruszyłem dalej. Zostawiłem Alabamę za sobą – z jej biedą, pastwiskami, polami bawełny oraz wojenkami białych z czarnymi.
Nigdy nie miałem uprzedzeń rasowych. Znałem zarówno czarnych, którzy byli bardziej pracowici od białych, i czarnych, którzy, gdy tylko mogli, brali pieniądze od państwa, rabowali, zakłócali spokój na pięknych, zielonych osiedlach, bili swoje i nie swoje dzieci, a te z kolei powtarzały wszystko w szkołach, jeśli do nich w ogóle chodziły.
Oddzielne toalety natomiast były dla mnie zmorą. Blokowałem się, kiedy widziałem, że na zewnątrz kibla stał jakiś czarny, który nie miał prawa do niego wejść i odlać się tak jak ja. Dźwięk szczyn uderzających o muszlę klozetową był dla nich torturą. Uczucie odosobnienia i poniżenia znałem doskonale. Ale o tym może później.
Pamiętam natomiast jak pewnego razu, latem, w kolejce samych białych stękających od pełnych pęcherzy stał jeden czarny. Nie spodobało się to grubemu facetowi, którego spocone ciuchy zakrywały mleczną, piegowatą skórę, i jednym szarpnięciem wyrzucił czarnego z kolejki. Nikt nie zareagował. Czarny z powrotem wcisnął się na swoje miejsce, ale gruby ponownie go stamtąd wyszarpał.
– Błagam, chłopie, zaraz mi pęcherz pęknie, a kolejny kibel jest dwie mile stąd – prosił. Jego około pięćdziesięcioletnia twarz zmarszczyła się w grymasie bólu.
– Wypierdalaj w krzaki – odparł gruby i przetarł przedramieniem mokre czoło. – Pewnie jakieś choróbska nosisz i chcesz wejść do toalety dla normalnych, zdrowych ludzi.
Czarny nie wytrzymał tej obelgi. Wyciągnął fiuta i zaczął lać po wszystkich w kolejce. Mnie też się dostało – po prawej dłoni. Ciepły, złoty strumień przepłynął między palcami. Nie mogłem na nie patrzeć do końca dnia. Chciałem włożyć je do najbliższej rzeki, żeby odpłynęły razem z nią i już nigdy nie wróciły.
Innym razem z kolei, gdy spokojnie szedłem chodnikiem w centrum miasta, banda czarnych napadła białego, śpiewającego na ulicy piosenki Otisa Reddinga. Darli się, że to czarna muzyka, tylko oni mogą ją śpiewać, i że biali nie zasłużyli nawet na jedną jej nutę.
Społeczeństwo było więc podzielone, biedne, zbuntowane. Rodziny ze sztucznymi uśmiechami udawały, że wszystko w kraju i w ich domach jest w porządku, a koniec końców, po cichu i w tajemnicy przed sąsiadem lądowali u mnie. Ciągle z tymi samymi sprawami. Nie mogłem już na to patrzeć ani znieść faktu, że codzienność sprowadza się do krążenia wokół tych samych punktów. Miałem wrażenie, że gdzieś daleko dzieje się prawdziwe życie, a do mnie dociera tylko jego echo, które zagłuszają nudne, rutynowe dźwięki mojego domu czy żony. Nie byłem gotowy na życie, w które zostałem wciśnięty i z którego ze strachu nie wychodziłem przez lata.
Było popołudnie, kiedy zgłodniałem. Nie wiem, w jakim mieście byłem. Wiem tylko, że na pewno był to stan Tennessee, a rzekę zostawiłem daleko na wschodzie. Kiedy zjechałem ostro do knajpy na poboczu, niemal zderzyłem się z pędzącą z naprzeciwka karetką. Rzuciłem za nią kilkoma obelgami i zatrzymałem się na parkingu. Od razu poczułem zapach kawy i naleśników. Knajpa nazywała się Rick’s Heaven, miała wielkie okna, a ściany pod nimi były okute srebrną falistą blachą, wokół której tańczyło rozgrzane powietrze.
– Witamy w Rick’s Heaven – przywitała mnie zza lady młoda, śliczna kelnerka w błękitnym fartuchu.
– Cześć – odpowiedziałem sucho i usiadłem na hokerze przy ladzie.
– Co podać?
– Naleśniki z syropem. Można tu palić?
– Oczywiście. – Kelnerka podała mi popielniczkę.
Odpaliłem papierosa i zaciągnąłem się solidnie. Rzuciłem palenie, gdy poznałem Glorię. Nie chciałem, żeby jej płuca wdychały ten syf ani żeby kojarzyła mnie ze smrodem tytoniu.
Pamiętam, jak zapaliłem pierwszy raz. To było w dniu moich osiemnastych urodzin. Poczułem, że to czas, żeby spróbować tego cholerstwa. Wypaliłem pół paczki. Mój kolega drugie pół. On się porzygał, a ja czułem się dobrze. On wpadł w nałóg, a mnie w ogóle nie ciągnęło do kolejnej fajki. Wyrzuciłem puste opakowanie, zastanawiając się, dlaczego ludzie tak bardzo są w to wkręceni. Nie widziałem w tym żadnego szału. Nie czułem się lepiej ani gorzej. Jedyne, co się zmieniło, to że cuchnąłem jak stara, zakurzona skarpeta. Rok później, z ciekawości, kupiłem kolejną paczkę, ale zapomniałem o zapałkach. Żeby zapalić, musiałem na przystanku autobusowym poprosić o nie starszą od siebie kobietę. Stała z córką. Widziały, jak odpalam jednego papierosa i się zaciągam. Było mi wstyd, że stoję i palę, a one nie. Czułem się jak niewolnik. Nie patrzcie na mnie, myślałem. Nie patrzcie, muszę zapalić, jestem nałogowcem, jestem śmieciem oddychającym śmieciami, myślałem znów, mimo tego, że nie była to prawda. Paczkę, z brakującym jednym papierosem, wyrzuciłem. Czułem się gorszy. Moje palce śmierdziały, a w buzi unosił się taki smród, że obrzydzenie do siebie rosło z każdym kolejnym wdechem. Ostatnią w swoim życiu paczkę kupiłem w czasie studiów. Zestresowany egzaminami liczyłem na to, że papieros mi pomoże. Zdążyłem wypalić tylko jednego. Od razu zleciało się stado sępów, które zostawiło mnie z pustym opakowaniem. Popalałem więc, ale tylko w towarzystwie. Nie mogłem odstawać od kolegów po prawie.
Teraz siedziałem, paliłem i liczyłem na to, że smród dymu odgoni ode mnie ludzi.
– Poczęstujesz mnie papierosem? – usłyszałem nagle za plecami.
Westchnąłem ciężko i się odwróciłem. Przede mną stała kobieta o blond włosach do ramion. Skóra na jej twarzy była wysuszona i popękana. Podkrążone oczy jasno dawały do zrozumienia, że nie spała spokojnie zeszłej nocy. Miała na sobie czerwoną koszulkę, dżinsowe spodnie, a na stopach zwykłe trampki. Zwracała na siebie uwagę kobiet, które w sukienkach i wystylizowanych fryzurach spoglądały na nią z pogardą – jak na niekobietę.
– Jasne – odpowiedziałem i podałem jej paczkę.
Wyciągnęła jednego papierosa i dosiadła się do mnie.
– Jeszcze ogień – dodała pewnym siebie głosem, a ja odpaliłem zapalniczkę.
Przysunęła się bliżej i nagle usłyszałem, jak żar spala pierwsze skruszone liście tytoniu. Podziękowała skinieniem głowy i siedzieliśmy w milczeniu. W tle rozlegały się dźwięki sztućców stukających o talerze, ciche i niezrozumiałe rozmowy klientów, muzyka płynąca z niewielkiego radia. Znowu Presley. Chłop był na fali. Miał wszystko, czego potrzebuje męska dusza, żeby czuć się wolną. Miał swoją muzykę, pieniądze i kobiety. Ja przez całe życie miałem tylko jedną. Oczywiście podkochiwałem się w innych, pięknych, jednak prawie żadna z nich nie miała w sobie tego, co spowodowałoby, że chciałbym paść do jej kolan, związać się z nią i zapomnieć o świecie. Większość z nich była tylko piękna, a ich uroda kryła niezliczone warstwy głupoty.
– Bardzo proszę. – Kelnerka przyniosła cztery naleśniki ułożone jeden na drugim i małą butelkę z syropem klonowym, którą od razu odkręciłem i przechyliłem ostrożnie nad talerzem. Ciemna, gęsta ciecz spływała powoli z naleśnikowej wieży. Blondynka wpatrywała się w nią, przełykając ślinę.
– Chcesz jednego? – zapytałem niechętnie.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała nieszczerze. – Dokąd jedziesz?
– A skąd wiesz, że dokądś jadę? Może wpadłem tu tylko coś zjeść. – Odkroiłem kawałek pierwszego naleśnika i włożyłem go do ust. Był puszysty i słodki.
– Nawet jeśli wpadłeś tu tylko coś zjeść, to musisz też wrócić do domu.
Psia krew, miała mnie.
– Nie mam dokąd wracać.
– Jesteś bezdomny?
– Można tak powiedzieć – wybełkotałem z pełnymi ustami i poczułem się lżej. Jakby kajdany w postaci ścian domu, który sam postawiłem, ześlizgnęły się z moich nadgarstków, dając oddech wolności. Nagle zostałem obywatelem świata, człowiekiem zero. Mogłem spać, gdzie chcę, jeść, gdzie chcę, być i przedstawiać się jako ktokolwiek. – Jestem bezdomny i jadę na północ.
– Zabierzesz mnie ze sobą?
– Wykluczone. Nie po to ruszyłem w drogę sam, żeby zgarniać włóczęgów.
– Tylko kawałek. Wysiądę gdzieś w Illinois.
– Gdzieś? Nie znam takiej miejscowości. W Illinois powiesz, że jeszcze kawałek i wyląduję z tobą Bóg wie gdzie – odpowiedziałem.
Blondynka wpatrywała się we mnie, marszcząc brwi, jakby nie wierzyła, że jej odmówiłem.
– Jesteś strasznym chujem – uznała. Uderzyła mnie pięścią w ramię i wyszła.
Nie ruszyło mnie to. Odpaliłem kolejnego papierosa i spojrzałem na kelnerkę. Była niesamowicie zwinna, delikatna w każdym ruchu. Dwa krótkie, czarne warkoczyki kołysały się przy każdym zakręcie między stołami czy za ladą. Od czasu do czasu uśmiechała się do mnie odruchowo, a ja przyglądałem się wtedy jej piegom. Mógłbym tam siedzieć wieczność i na nią patrzeć. Mógłbym zastygnąć w zapachu jej perfum i pozwolić, żeby wypełniła moje płuca, żyły, zajęła myśli.
– Jak masz na imię? – zaczepiłem ją, gdy stała przy ladzie i przyglądała się klientom. Doglądała, czy ktoś czegoś od niej potrzebuje.
– Elizabeth, ale wszyscy wołają na mnie Betty. – Uśmiechnęła się swoimi wiśniowymi ustami. – A pan?
– Nazywam się Tony. Tony Sparks.
– Cieszę się, że nas pan odwiedził. Od dawna nie widziałam tu nowej twarzy – odpowiedziała i sama od siebie nalała mi kawy.
– Jakim cudem? Przecież ludzie bez przerwy tędy przejeżdżają.
– Jest pan zabawny – skomentowała, jak gdyby nie widziała ruchu za oknem.
– A ty chyba przepracowana – powiedziałem i wypiłem pół kubka kawy na raz. Poczułem jak w moich jelitach rozpoczyna się wojna. – Musisz iść do domu, wyspać się.
– Do domu. Tak… – mówiła zamotana. – Musiałabym tam iść. Już bardzo długo stąd nie wychodziłam. – Betty zawiesiła wzrok na ladzie.
Zostawiłem ją tak i poszedłem do kibla. Był tylko jeden i nie miał w drzwiach klucza. Usiadłem na sedesie, pochyliłem się do przodu i trzymałem drzwi wyciągniętą ręką. Tragiczna pozycja. Nie mogłem się przez nią rozluźnić. Byłem może w połowie roboty, kiedy do środka zaczęła dobijać się jakaś dziewczynka. Uchyliła lekko skrzydło, a ja zamknąłem je z trzaskiem.
– Ja chcę siusiu! – krzyczała.
– Zajęte! – odpowiedziałem. Drętwiała mi ręka.
– Ale ja nie wytrzymam – nie odpuszczała.
– Spierdalaj! – Przegoniłem ją skutecznie.
Czułem, że w jelitach mam jeszcze kolację z poprzedniego wieczoru, która chce ze mnie wyjść. W tak upalny dzień nie mogłem normalnie funkcjonować z myślą, że noszę w sobie ciepłe gówno. Udało mi się dokończyć sprawę, umyłem ręce i wyszedłem. Z jednego boksu patrzyła na mnie wściekle kobieta, tuląc swoją kilkuletnią córkę.
– Betty! – zawołałem, ale nie odpowiedziała.
Zostawiłem pieniądze na ladzie i wyszedłem na zewnątrz.
Błękit nieba ciemniał. Musiałem znaleźć jakiś motel. Byłem już zmęczony. Ten dzień był jak pęd, jak ucieczka z więzienia. Byle jak najdalej. Wsiadłem za kółko i ruszyłem w drogę. Słońce zachodziło nienaturalnie szybko albo to moje zmęczenie przyciemniało obraz otoczenia. Pędziłem ulicami na tyle, na ile pozwalała moja słabnąca koncentracja. W końcu z daleka zauważyłem wielki, neonowy, czerwony napis: Motel – wolne pokoje. Zjechałem prosto pod drzwi recepcji, zgasiłem silnik i odczekałem chwilę przed wyjściem. Potrzebowałem uspokoić oddech. Spałem w wielu miejscach, ale to miała być pierwsza od wielu lat noc poza domem. Ekscytowała mnie myśl, że zaznaczę swoją obecność w innym miejscu, że zobaczę, jak wygląda noc gdzieś indziej, przypomnę sobie, że noc nocy nie jest równa. Każda okryta nią część świata pomalowana jest inną czernią, zagrana innym dźwiękiem, przykryta innym powietrzem.
Motel był niewielki, parterowy. Część pokoi była zajęta przez innych gości. Stanąłem pod drzwiami recepcji. Jeszcze nie wszedłem, a już słyszałem trwającą wewnątrz kłótnię. Dwa przekrzykujące się nawzajem damskie głosy, które zamilkły, gdy tylko przekroczyłem próg.
– Nie będę wam przeszkadzał. Chcę tylko wynająć pokój na jedną noc – powiedziałem do kobiety za biurkiem.
Ta wielka i otyła, z czarnymi włosami, wzięła między palce prawej dłoni ołówek i wpatrując się we mnie zmrużonymi ślepiami, zaczęła nim nerwowo kołysać. Druga kobieta, może dwudziestodwuletnia, usiadła na wytartym, skórzanym fotelu i wgapiła się w podłogę. „Wyjdź stąd jak najprędzej”, mówiło jej ciało. „Wyjdź, bo mam coś do skończenia”.
Stałem w niezręcznej ciszy, oświetlony chłodnym światłem ledowej lampy.
– Jesteś z nią w zmowie? – zapytała mnie recepcjonistka.
– Z kim? Z nią? – Skinąłem na dziewczynę. – Pierwszy raz ją widzę.
– Posłuchaj. To dobry motel. Nie chcę tu żadnych kurew.
– Nie jestem kurwą! – Dziewczyna wydarła się tak głośno, że zapiszczało mi w uszach. – Potrzebuję tylko się wyspać. Przecież zapłacę!
– A nocą będziesz do siebie wpuszczać klientów. Już ja was znam!
– Niezbyt interesują mnie wasze problemy… – zacząłem.
– I bardzo dobrze – wtrąciła recepcjonistka. – Za pokój cztery dolary. Płać i zjeżdżaj.
Zapłaciłem, wziąłem klucz i poszedłem do pokoju. Pierwsze, co zrobiłem po dotarciu do niego, to zamknąłem drzwi na dwa przekręcenia kluczem, założyłem zasuwany łańcuch, a pod klamkę podłożyłem krzesło. Było trochę za wysokie, dlatego namęczyłem się przy tym, żeby stało równo. Nasłuchałem się tylu historii od moich klientów, że wolałem kupić sobie trochę czasu na wypadek włamania.
Pokój był oświetlony starym, żółtym żyrandolem, z którego zwisał sznurek. Albo była to sugestia losu, albo po prostu mogłem za niego pociągnąć i włączyć tym wiatrak otaczający żarówkę. Pociągnąłem. Wiatrak nie działał. Było duszno, uchyliłem więc okno. Szare niebo przecinały błyskawice. Zajrzałem do małej lodówki stojącej tuż przy lampce nocnej. Pusta. Musiałem wyjść z pokoju do auta, a żeby to zrobić, konieczne było przedarcie się przez pułapki, które sam zastawiłem na potencjalnego złodzieja. Normalnie wolałbym zdychać z pragnienia, niż pieprzyć się z tym wszystkim, ale nie tamtego wieczoru.
Wyszedłem do auta, zabrałem cztery puszki piwa, baton i wróciłem. Przekręciłem klucz dwa razy, założyłem łańcuch, podstawiłem krzesło, sprawdziłem, czy cały mechanizm działa.
– Mogę tu zostać? – usłyszałem nagle za plecami.
Upuściłem moje rzeczy i w najciemniejszym kącie zobaczyłem dziewczynę, która kłóciła się w recepcji.
– Co ty tu robisz? – zapytałem.
Dziewczyna się wystraszyła i mocniej skuliła w kącie.
– Nie bij, proszę – drżała. – Zrobię wszystko, tylko nie bij.
– Przecież nikt cię tu nie uderzy. Odpowiedz po prostu na moje pytanie.
– Ja… Ja po prostu nie wiem, co dalej. Nie wiem, gdzie jestem. – Pociągnęła nosem. Jej oczy zaszły łzami. Przyjrzałem jej się teraz dokładnie. Była wychudzona, wąskie spodenki wisiały luźno na jej chudych nogach. Na przegubach rąk miała kilka ukłuć, a blond włosy do ramion były brudne, miejscami sklejone. – Nie patrz tak na mnie. Nie jestem prostytutką.
– Tego nie powiedziałem.
– Ale pewnie tak myślisz. Ta stara jędza z recepcji kłamie i robi mi tylko problemy.
– Niech gada, co chce. – Wyciągnąłem jedno piwo, otworzyłem je i upiłem pół, opierając się o parapet. – Jak chcesz, odśwież się w łazience, a potem wyjdź.
– Boję się wyjść na zewnątrz. – Dziewczyna spojrzała z przerażeniem za okno, jak gdyby za nim czekało na nią kilku chłopów z jakiegoś kartelu.
– Czego się boisz? Zwierząt, ludzi? Jest już wieczór. O tej porze prawie nikt tędy nie jeździ. Ogarniaj się i będziemy się żegnać.
– Ty nie rozumiesz! – Usiadła pod ścianą. – Tam nie ma dokąd iść…
Wyjrzałem za okno. Asfaltowy parking niezmiennie oświetlały trzy latarnie, a dalej było ciemno, zupełna czerń.
– Racja, nie widać nawet drogi. Cholera jasna. Daleko mieszkasz? Zawiozę cię.
– Nie wiem, czy daleko. Zależy, gdzie jesteśmy.
– Gdzieś w połowie Tennessee, chyba. – Dokończyłem piwo.
– C-co? Jak to możliwe? Przecież przedwczoraj wyszłam z domu.
– Gdzie mieszkasz?
– Denver, Colorado. Trzy stany dalej.
– W dwa dni pokonałaś pieszo trzy stany? Musiałaś sobie wstrzyknąć niezły towar – zaśmiałem się i usiadłem na łóżku. – Nie chcę mieć problemów. Wychodzisz teraz czy będziesz jeszcze korzystać z łazienki?
– Miej litość. Ja nie wiem, co mnie tam spotka. Od dwóch nocy chowam się w pustostanach, bo wszystko wokół znika. Wszystko. Nie widać nieba, nie widać ziemi, kompletna czerń. Uwierz mi, proszę.
Podszedłem do drzwi i usunąłem wszystkie zabezpieczenia. Dziewczyna zrozumiała gest i wyszła z opuszczoną głową. Kiedy była w połowie parkingu, jeszcze się do mnie odwróciła. Machnąłem lekko dłonią na znak, żeby się nie zatrzymywała, aż w końcu zniknęła w ciemności. W pokoju czułem jeszcze zapach jej potu, który próbowała zatuszować tanimi, stęchłymi perfumami.
Kiedy teraz o tym opowiadam, zastanawiam się, czy zrobiłem wtedy dobrze. Wcześniej o tym nie myślałem. Nie miałem na to czasu. Na nic nigdy nie miałem czasu. Przeżyłem czterdzieści lat, nie przeżywając tak naprawdę ani jednego dnia.
* * *
Postanowiłem, że wykąpię się rano. Wyłożyłem się na łóżku i z tylnej kieszeni spodni wyciągnąłem kopertę. Mama kilka dni po moich narodzinach włożyła mi ją pod koc, w który mnie owinęła, a potem porzuciła na schodach wielkiego, białego domu. Mamy miałem więc dwie. Jedna mnie urodziła, a potem postanowiła o mnie zapomnieć, druga natomiast któregoś wieczoru znalazła mnie na progu swojego domu, przygarnęła i wychowała, obdarowując wielką miłością. Nigdy nie poznałem imienia tej pierwszej. Druga nazywała się Lucy Sparks. Z jej opowieści wynika, że kiedy mnie zauważyła, najpierw się rozpłakała, potem padła na kolana, chwilę później straciła oddech, następnie go odzyskała, następnie wołała coś do Boga, aż w końcu wzięła mnie na ręce i wróciła do domu, wołając: „Jak tak można, takie niewiniątko, przecież to boska istota. I żeby tak ją porzucić?!”. Tak, mama Lucy była niezwykle wrażliwa, co wpływało niemal na każde jej decyzje i zachowanie. Na przykład jej nadopiekuńczość była znośna do momentu, kiedy nie przeradzała się w stanowcze „nie dyskutuj ze mną”. Do jednego natomiast nie mogła mnie zmusić. Mimo jej wszelakich prób nigdy nie przeczytałem listu, który przy mnie znalazła. Co do reszty… – cóż, prawie zawsze udawało jej się mnie do czegoś przekonać. Jeśli nie argumentami, to męczeniem nieustającym monologiem o tym, że robię źle, nie słuchając jej, starszej i bardziej doświadczonej, i że w ogóle jest jej przykro, i matkę ma się tylko jedną, i jak kiedyś jej zabraknie, to pożałuję, że jej nie posłuchałem.
– Niejedno już przeszłam – mówiła, chodząc po całym domu ze szczotką do kurzu. – Gdybyś był tam, gdzie ja byłam, i widział to, co ja widziałam, od razu zmieniłbyś podejście do tego tematu – dodawała to zdanie zawsze, gdy chciałem postawić na swoim.
Znałem każdy ton jej głosu i długość przerw między słowami, co pozwalało mi na przedrzeźnianie jej. Naśladowałem ruchem ust każdą jej wypowiedź, a gdy to zauważała, rzucała we mnie poduszką. Wiem też, że naprawdę wiele w swoim życiu przeszła. Jej mąż (nigdy go nie poznałem) był przeciętnym biznesmenem. Zmarł na zawał po jakimś ciężkim przeżyciu, zostawiając jej tylko i aż stary piętrowy dom i kilkaset dolarów, które po czasie się rozpłynęły. Mama Lucy musiała zatrudnić się wtedy jako sprzątaczka w urzędzie miasta. Mimo że była nauczona ciężkiej pracy i nie bała się jej, zawsze prosiła Boga, żeby jej synowie (a było nas dwóch) chociaż na starość wyciągnęli ją z życiowego marazmu. Wszystko, co robiła i kim była mama Lucy, miało ogromny wpływ na to, jakim stałem się mężczyzną.
Leżałem i patrzyłem na kopertę. Światło nocnej lampki przebijało się przez nią, ukazując odręcznie napisane litery, które albo były odpowiedzią na wiele moich pytań, albo miały w sobie kolejne. Nie, to nie dziś, pomyślałem i położyłem kopertę obok lampki stojącej przy łóżku. Zgasiłem światło i w tym samym momencie pogasły też latarnie. Pierwsze krople deszczu zaczęły stukać lekko w okno.
* * *
Miałem ochotę ją zabić. Gdyby kobieta z recepcji powiedziała mi, że w pokoju jest tylko zimna woda, pojechałbym dalej. Stałem nagi w łazience i patrzyłem na silny strumień płynący z kranu do wanny. Lodowata woda momentami pryskała na zewnątrz. Uciekałem wtedy przed jej kroplami jak przed pociskami. Napełniłem wannę do połowy i czekałem, aż woda się trochę ociepli. Chłód wbijał się we mnie nawet od kafelków wyścielających podłogę. Moim ciałem bez przerwy wstrząsały dreszcze.
W całym tym oczekiwaniu spojrzałem do lustra i przyjrzałem się sobie dokładnie. Atletą nie byłem. Życie zgotowało mi niewielki, odstający brzuch, klatkę z gęstym, małpim owłosieniem, przerzedzone szpakowate włosy i zmarszczki, w których chowałem wszystkie swoje problemy. Ze swoim wyglądem pogodziłem się, gdy miałem trzydzieści lat. Dotarło do mnie, że inny nie będę, że łysieję, że moje ciało traci jędrność, i że jakiekolwiek ćwiczenia będą remedium tylko na chwilę. Gdy człowiek pogodzi się z tym, że ciało to tylko worek mięsa z kośćmi, doznaje jakiejś ulgi. Na salonach spotykałem ludzi idealnych. Zupełnie jakby już z łona matki wyszli w skrojonych garniturach. Drogie zegarki, krawaty, biżuteria, sukienki, w dłoni szampan. Wszystko to jednak było ładnie pokolorowanym cuchnącym gównem. Kreowaniem siebie pod bezbarwną grupę, bezbarwnych ludzi, wyłącznie w celach aprobaty. Z trudem to znosiłem. Odkąd pamiętam, przebywanie wśród ludzi sprawiało mi duży problem, a przebywanie wśród karierowiczów, panów świata na garnuszku rodziców było istnym piekłem.
Wsadziłem palce lewej stopy do wody i zatrząsłem się z zimna. Włożyłem z powrotem swoją czarną koszulę, dżinsy, trampki i poszedłem do recepcji oddać klucz.
– Chcę połowę kwoty z powrotem – powiedziałem kobiecie za ladą.
– A to dlaczego niby?
– W pokoju nie było ciepłej wody.
– Za ciepłą wodę jest dopłata – odpowiedziała z szyderczym uśmiechem.
– Niczego takiego nie mówiłaś, kiedy wynajmowałem pokój.
– Bo nie pytałeś. Spieprzaj mi stąd. Nie mam czasu na dyskusję. – Zagryzła swoje słowa pączkiem.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miała rację, nie pytałem. Wyszedłem zgaszony. Dawno nie spałem poza domem. Uznałem, że standardy takich miejsc musiały ulec zmianie.
Zapowiadał się kolejny upalny dzień. Słońce grzało od samego rana. Kałuże po nocnej ulewie parowały i nawilżały jałowość świata.
Ruszyłem dalej z opuszczonymi oknami zapewniającymi mi wietrzną kąpiel. Ulice były niemal puste. Miałem wrażenie, że zgubiłem się w zielonej otchłani terenów Tennessee. Przecinałem dębowe lasy, a te nie chciały mnie z siebie wypuścić. Zacząłbym powoli wpadać w obłęd, gdyby nie dwóch chłopców siedzących przy drodze. Sprzedawali lemoniadę. Widziałem w nich siebie i mojego kolegę Willy’ego.
Kiedy miałem jedenaście lat, rozłożyliśmy razem stoisko na wyjeździe z naszego małego osiedla, żeby zarobić pierwsze pieniądze na lemoniadzie, którą sami też zrobiliśmy. Sprzedaliśmy chyba trzy pełne dzbanki i kiedy zaczynaliśmy rozlewać czwarty, do naszego stoiska podszedł czarny mężczyzna. Miał może trzydzieści lat, niebieską koszulę i potargane szare spodnie. Nie zdążył zamówić swojej porcji, kiedy z daleka przegonił go tata Willy’ego, Fred. Siedział w ogrodzie i pilnował, żeby nic nam się nie stało.
– Wypierdalaj, czarnuchu! – zawołał, ale mężczyzna nie odszedł. Fred wstał z rozkładanego leżaka. – Nie słyszałeś?
– Nalejcie mi jeden kubek – poprosił grzecznie mężczyzna, ignorując krzyki.
– Willy, nie waż się mu niczego nalewać. – Fred ruszył do nas z łopatą w dłoni.
Willy nie wiedział, co zrobić.
– Ale tato… – zaczął, przechylając nad kubkiem dzbanek. Lemoniada była na jego granicy.
– Bez dyskusji. A ty, brudasie, spierdalaj stąd z powrotem do cyrku. Tam jest twoje miejsce.
Mężczyzna zachował spokój. Położył na naszym stole pięćdziesiąt centów, mimo że niczego się nie napił, i odszedł w spokoju. Fred czekał, aż zniknie z pola widzenia. Pod nosem psioczył coś, że ze smoluchami są same problemy, że roboty niech się chwycą.
Następnego dnia jednak Fred zareagował za późno. Mężczyzna wrócił, stanął przy nas i zaczął się masturbować. Dokończył to, co zaczął, i uciekł, zanim tata Willy’ego wszystko zauważył i do nas dobiegł.
Teraz to ja jechałem spragniony obok tych chłopców i zastanawiałem się, w których krzakach czyha ojciec jednego z nich. A jeśli go tu w ogóle nie ma?, pomyślałem. Mógłbym rozjechać chłopców, wrzucić ich do bagażnika i zakopać na jakimś pustkowiu. Nie wiem, po co miałbym to robić. Nie wiem, jaki byłby w tym cel. Może jest nim sama tajemnica? Świadomość, że na świecie jest tyle istnień, a tylko my o czymś wiemy. Oglądałbym potem wiadomości w telewizji, czytał gazety, słuchał radia, wszędzie trąbiliby o zaginięciu chłopców, ale nikt nie domyślałby się nawet, że to ten facet popijający kawę w rogu knajpy. Tylko ja znałbym prawdę. Wizja ubarwienia swojej drogi w taki sposób wydawała mi się co najmniej ekscytująca. Nie oznacza to od razu, że miałbym na tyle odwagi, żeby to zrobić. Chociaż odwaga może tutaj nie mieć żadnego znaczenia. Najważniejszy jest impuls. Taki sam, jaki miałem dwie noce temu. Wstałem, wyszedłem z domu i ruszyłem przed siebie.
Przez natłok myśli zdążyłem zapomnieć na chwilę o Glorii. Czy ona zdążyła zapomnieć też o mnie? Jak szybko zapomina się o drugim człowieku? Może wszystko zależy od tego, ile dla nas znaczył. Nie, to nie jest prawda. Czasami przez całe życie pamiętamy ludzi, których tylko minęliśmy w sklepie, z którymi pod najbliższym dachem kryliśmy się przed burzą, którzy uśmiechnęli się do nas nagle, nie wiadomo dlaczego. Pamiętam, jak miałem dwadzieścia lat i jako pasażer wracałem samochodem z wydziału do domu. Droga miała trzy pasy. Jechaliśmy środkowym. Po prawej stronie stał autobus. W autobusie przy oknie siedziała dziewczyna o rudych włosach opuszczonych luźno na ramiona. Miała wielkie oczy, mały zgrabny nos, baśniowe policzki, które się napięły, gdy się do mnie uśmiechnęła. Za nią, przez okna, przebijało się złote niebo z zachodzącym słońcem i kontury zacienionego miasta. Odwzajemniłem uśmiech. Autobus ruszył dalej, dziewczyna pomachała na pożegnanie i odjechała, a ja myślałem o niej do końca dnia. Wiedziałem, że już nigdy jej nie spotkam. Nasze istnienia spotkały się na chwilę, żeby potem stało się nieistnienie. Nieistnienie naszej znajomości, rozmów, spacerów, wspólnych obiadów.
Na chwilę zapomniałem o Glorii, mojej żonie.
* * *
Dochodziło południe. Wyjechałem z lasu, żeby zaraz wbić się w betonowe ramiona mniejszych miast. Życie zdawało się toczyć tam spokojnie. Ulice i chodniki nie różniły się od tych w innych miastach. Niskie budynki i szklane witryny odbijające pastelowe kolory samochodów drążyły teren symetrycznymi tunelami. Twarze przechodniów zdradzały te same emocje, a dźwięki z ich ust pisane były tymi samymi nutami co dźwięki reszty ludzkości.
Zjechałem na pobocze, odebrałem z parkometru swój bilet i rozglądałem się za jakimś barem. Niebo było czyste. Słońce smażyło wszystkich niczym jajecznicę. Pokonywałem zakręty, przecznice, ocierając się o smród potu wylatujący z lombardów pełnych ludzi, starających się sprzedać fragmenty swojej duszy. W lustrach salonów fryzjerskich sprawdzałem, czy sam nie potrzebuję wstąpić i ściąć włosów, ale ich nieład nawet mi się podobał. Nie widziałem sensu, żeby przycinać coś, co jest jeszcze krótkie.
Czasami mijałem grupy czarnych siedzące na schodach. Czytali ulotki z wydrukowaną na nich wielką twarzą Martina Luthera Kinga i napisem: Miałem sen. Niektórzy z nich mi się przyglądali. Przypominałem sobie wtedy, że nie jestem u siebie, że drogi ucieczki są mi nieznane i każdy ruch czy słowo muszą być przeze mnie przemyślane. Patrzyłem przed siebie, aż w końcu trafiłem na bar Bear’s Beer. Wszedłem. Promień obrzydliwego światła wpadł do środka. Dzwonek nad drzwiami wydał cichy dźwięk.
– Zamknij pan te drzwi, bo nam chłód ucieka – powiedział barman. Zamknąłem więc i w środku znowu zrobiło się ciemno. Dwa stojące wiatraki chodziły na pełnych obrotach. – Co lać?
– Po nazwie domyślam się, że macie tylko piwo – odpowiedziałem i usiadłem przy barze.
– Nazwa jest pomysłem właściciela. Idioty i niedoszłego poety. Mamy najlepszą whisky na świecie.
– Cholera… Whisky tak w samo południe? – zapytałem. Dwóch gości siedzących obok mnie zaśmiało się, popisowo wypili do dna swoje drinki i kiwnęli na barmana, żeby nalał jeszcze. Ten przechylił butelkę i ciemnobursztynowy strumień na nowo wypełnił ich szklanki. – Skoro najlepsza, to też wezmę – dodałem i rozejrzałem się po barze.
Dym papierosów unosił się na wysokości oczu, przez co każdy kąt pomieszczenia zdawał się być tajemnicą, która czekała na odkrycie. W boksach dostrzegałem tylko sylwetki ludzi, którzy starali się rozmawiać cicho, by nie zakłócać jazzu lecącego w tle i nie zakłócać przytulnej atmosfery niemal pełnej anonimowości.
– Nie widziałem tu pana wcześniej. – Barman podsunął mi szklankę.
– Jestem przejazdem – zdradziłem i skosztowałem whisky. Wyrazisty, dębowy posmak najpierw rozlał się na czubku mojego języka, a potem niczym wodospad wlał się do gardła.
– Z rodziną?
– Nie mam rodziny – skłamałem.
A może powiedziałem prawdę? Może Tony, którym byłem w barze, faktycznie jej nie miał. Może nie miał jej nigdy, bo któregoś dnia się obudził i uznał, że nie chce już jej tworzyć. Tworzenie rodziny to codzienny proces, nie kwestia jednej czynności – jak złożenie podpisu. Atramentowe ślady zostają na papierze, będąc całością swojego znaczenia. W rodzinę natomiast wkrada się krucha metafizyka i coś więcej. Rodzinę można zabić jedną decyzją. Cała wyższość sprawy nagle ginie, pozostawiając za sobą tylko formalne obowiązki, do których nie chce się wracać.
– To tak jak ja – powiedział jeden z chłopów przy barze. Miał bulwiasty nos, zniszczoną twarz i stare szelki trzymające jego wielkie dupsko. – Dzieci się do mnie nie przyznają, a baba mi umarła. Zachlała się. – Wziął haust swojego drinka. – Chcę do niej dołączyć.
– Szkoda tylko, Hank, że jak padniesz w tym barze, to ja będę cię musiał wynosić – westchnął barman.
Hank się zaśmiał, jakby chciał powiedzieć, że to już nie będzie jego problem.
– Dobra ta whisky, ale teraz wezmę piwo. Przede mną długa droga, nie chcę wjechać do rowu – powiedziałem i odsunąłem od siebie pustą szklankę.
– Ciemne czy jasne?
– Ciemne – dodałem i chwilę później butelka stała już pod moim nosem. Byłem mocno spragniony, dlatego od razu upiłem niemal połowę. Moje oczy oswoiły się już z tamtejszą ciemnością. Rozejrzałem się jeszcze raz po barze i na jednym ze stołów, przy którym nikt nie siedział, dostrzegłem pistolet. Zdaje się, że był to zwykły, jednoręczny Colt. – Ktoś zostawił spluwę – powiedziałem wyraźnie. Liczyłem na to, że barman zareaguje i weźmie ją, dopóki nie zgłosi się po nią właściciel, ale mężczyzna i dwóch gości obok mnie tylko spojrzeli na broń, potem na mnie i nic nie odpowiedzieli. Pili dalej, jakbym niczego przed chwilą nie powiedział.
– Upał dzisiaj – skomentował barman, a ja odpuściłem temat spluwy. Nie mieszałem się więcej.
– Mam wrażenie, że to się nie kończy. Ani jednego podmuchu wiatru – dodał drugi gość. Ten miał siwą brodę, a łysinę ukrywał pod niebieską czapką.
– Jak ci tak tęskno za wiatrami, to łap. – Hank przechylił się na lewy pośladek i puścił głośnego bąka w stronę swojego kolegi. Jeśli szwy jego spodni zostały po tym całe, to był to cud. Obaj się zaśmiali, a gdy smród dotarł do mnie, myślałem, że zemdleję. W całym tym świńskim zachowaniu była jednak jakaś prawda, ludzka, niepohamowana pierwotność. Była to najszczersza rzecz, jaka mnie ostatnio spotkała. Hank zauważył, że wypiłem swoje piwo. – Podaj mu kolejne. Na mój koszt – rzucił do barmana i syk odkapslowania drugiej butelki od razu dotarł do moich uszu.
– Dzięki – skinąłem głową, a potem wypiłem jeszcze dwa kolejne.
Przeliczyłem się. Wyszedłem na zewnątrz, zrobiłem kilka chwiejnych kroków i gdy znowu mijałem grupę czarnych z plakatami Kinga puściłem pawia wprost na nich. Nie dotarłem do samochodu. Wciągnęli mnie do wąskiej uliczki i pobili. Byli w miarę łaskawi. Ze skroni ciekła mi strużka krwi, a dolną wargę miałem rozciętą w dwóch miejscach.
Siedziałem na ziemi oparty o ścianę i zastanawiałem się, dlaczego żaden z „białych braci przechodniów” nie pomaga mi wstać. Cóż, niektóre zwierzęta żyją w stadach, a niektóre nie. Tak było od zawsze. Moje najwcześniejsze wspomnienie to też cios i płacz. Miałem kilka lat, może pięć, kiedy pierworodny syn mamy Lucy, Charlie, starszy ode mnie o trzy lata, bez powodu uderzył mnie otwartą dłonią w twarz. Pierwszy raz w życiu poczułem tak mocny ból. To było nowe uczucie. Nie wiedziałem, że ciało może tak cierpieć, że skóra może tak puchnąć i że człowiek może się tak zachować wobec drugiego człowieka. Z braku zrozumienia sytuacji popłakałem się i pobiegłem na skargę do mamy, za co potem dostałem ponownie, gdy nie było jej w domu. Nie czekałem długo na to, żeby oddać Charliemu. Kilka dni później z kijkiem w dłoni zakradłem się za nim do ogrodu. Szedłem cicho jak mysz, już miałem kijek nad swoją głową, już brałem zamach, kiedy z kuchennego okna mama zawołała: „Nawet nie próbuj!”. Od tamtej pory Charlie miał się na baczności. Odwracał się co chwilę, gdy tracił mnie z pola widzenia. Musiał się śmiertelnie bać. Czujności nie tracił latami. Nasze drogi w końcu się rozeszły, a ja żyłem dalej, ciesząc się jedynie wizją, co by było, gdybym wtedy pacnął go raz. Może drugi. I może trzeci, żeby się czegoś nauczył.
Czarni gdzieś zniknęli, a ja powoli wróciłem do auta, wyciągnąłem baton, który wraz z piwem kupiłem na stacji, i schowałem się pod zadaszeniem pobliskiej kawiarni. Baton był roztopiony i gumiasty. Czekolada zlepiała mi zęby, a orzeszki w nim były ciepłe i mdłe.
– Ej, przystojniaku! – usłyszałem za plecami damski głos, ale się nie odwróciłem. Kogoś takiego jak ja w tamtej chwili można było nazwać jedynie kupą gówna, a nie przystojniakiem. – Do ciebie mówię, panie batoniku.
Spojrzałem w prawo. Na schodku przed piekarnią siedziała brudna, wychudzona kobieta w spódniczce tak krótkiej, że widziałem jej majtki z małą żółtą plamką w samym centrum krocza. Jej twarz była brudna, jakby spędziła noc na ulicy, a makijaż musiał mieć już kilka dni.
Jednak można wyglądać gorzej, pomyślałem.
– Czego chcesz? – zapytałem.
– Kto cię tak urządził?
Dotknąłem swoją twarz. Bolała coraz bardziej.
– Jakaś banda czarnuchów – odpowiedziałem, a ona się dosiadła.
– Zapalisz? – zaproponowała papierosa. Zapaliłem. – Ostatnio rzucają się o wszystko. Źle spojrzysz, coś źle powiesz, źle się uśmiechniesz, wszystko kończy się wpierdolem. Ten cały Luther King tylko ich nakręca. Mój kolega, James, mówi, że ktoś kiedyś się wkurwi i pozbędzie się tego pastora.
– Możliwe.
– Nie jesteś zbyt rozmowny.
– Boli mnie gęba.
– Niedaleko stąd wynajmuję pokój. Muszę wrócić się ogarnąć. Możesz iść ze mną, obmyjesz twarz.
Chyba nie miałem innego wyboru. Albo nie chciałem mieć. Nie wiem. Wsiedliśmy do mojego auta i przejechaliśmy kawałek.
– To tutaj. – Wskazała palcem stary dwupiętrowy budynek.
Na krześle przed wejściem siedziała starsza kobieta. Obserwowała ulicę. Zaparkowałem przy chodniku i wyszliśmy z auta.
– No proszę, jest nasz kurwiszon i to z nowym frajerem – odpaliła się starsza kobieta od razu na nasz widok.
– Wypraszam sobie – powiedziałem.
– Nie odzywaj się – rozkazała mi. – A ty, łajzo, nie uciekaj, tylko powiedz, kiedy za czynsz zapłacisz. – Kobieta groziła palcem.
Zostawiliśmy ją na dole bez odpowiedzi. Podeszliśmy pod pokój z numerem pięć na drzwiach i jakąś minutę trwała nasza walka z zepsutym zamkiem. Drzwi w końcu otworzyły się luźno na oścież, wypuszczając z siebie podłużne skrzypienie.
– Śmiało. – Kobieta zaprosiła mnie do środka. – Jak masz na imię?
– Tony.
– Jak mój były. Skurwiel mnie lał, przez co straciłam dwa zęby – dodała, pokazując brak górnej lewej czwórki i piątki. – Jestem Maggie.
– Dobrze, Maggie, gdzie jest kibel? – zapytałem i rozejrzałem się po pokoju.
Dziury w ścianach, krzywa podłoga, brudna lampa i komoda bez jednej szuflady opowiadały historię tego miejsca. Wolałbym spać na ziemi pod gołym niebem, niż położyć się na łóżko pokryte wielkimi, ciemnymi plamami.
– Po twojej lewej – odpowiedziała. Faktycznie były tam drzwi z wysokim wycięciem u dołu i kawałkiem szyby u góry. – Chcesz piwo?
– Tylko jeśli jest zimne.
Wszedłem do łazienki. Maggie poszła za mną i z wanny pełnej wody wyciągnęła dwie butelki.
– Wybacz, ale nie stać mnie na apartament z lodówką – powiedziała i wyskoczyła do pokoju po otwieracz. – Cholera, gdzie on jest? – Szperała w torebce, a ja patrzyłem na siebie w lustrze. Jeszcze nigdy tak nie wyglądałem. Nagle syk. Maggie odkapslowała oba browary, stuknęliśmy się butelkami i zrobiliśmy kilka łyków. – Mam ochotę się upić, a ty? – zapytała.
– Ja się zastanawiam, czy kiedykolwiek chcę jeszcze wytrzeźwieć.
Postawiłem butelkę na sedesie, żeby bez problemu móc zanurzyć twarz w umywalce. Puściłem zimną wodę i czekałem, aż straci swój brązowy kolor. Silny strumień wpadał prosto do ciemnej otchłani spływu, jakby na jego dnie znajdowało się piekło czekające na ugaszenie. Nagle zakręciło mi się w głowie. Chwyciłem się mocno umywalki. Kolana zaczęły mi mięknąć. Dźwięk wody oddalał się ode mnie, jakbym słuchał nurtu rzeki za jakimś wzgórzem.
– Maggie… – wybełkotałem i opadłem na kafelki. Spojrzałem na nią, ale ona spokojnie piła swoje piwo, siedząc z założonymi nogami. – C-co jest gran-n-n-e…
Nienawidziłem, kiedy wujek Lenny siedział obok mnie. Zawsze odwiedzał nas latem, a wtedy pocił się nadmiernie i cuchnął czymś kwaśnym. Gdy padało na niego światło słońca, widać było, jak jego skóra błyszczy od wilgoci. Był tak śliski, że nawet gdyby okradł bank i chwyciło go kilku policjantów, wyskoczyłby z ich uścisku bez problemu niczym ryba wyciągnięta gołymi rękami z wody. Kiedy miałem pięć lat, przytulił mnie do swoich zalanych tłuszczem ramion tak mocno, że na ustach poczułem słony posmak jego potu. Z zaciśniętymi wargami pobiegłem wtedy szybko do węża ogrodowego, przyłożyłem sobie jego koniec do ust i odkręciłem wodę na ostry strumień. Stałem tak, dopóki nie miałem pewności, że gdy otworzę buzię, nie poczuję niczego obrzydliwego poza mdłym posmakiem codzienności.
– Kochany Tony. Urwisie, ale ty szybko rośniesz – mówił wujek Lenny zawsze na przywitanie, czochrał mnie po włosach i szedł za mamą do domu.