Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W małych letniskowych miasteczkach żyje się spokojnie, kiedy skończy się już sezon turystyczny. Czasem jedynie ktoś podpali śmietnik albo potłucze szyby na przystanku jednoszynówki. Szeryf Duncton nie daje się ponieść nerwom, kiedy w górach odnaleziony zostaje trup stołecznego geodety. Jednak gdy do miasteczka przybywa konstabl, by zbadać śmierć państwowego urzędnika, w sercu zastępcy szeryfa – Kirowa – odżywają stare demony. Drugi zastępca Deng ma tymczasem własne problemy, bo nad pobliskim jeziorem zebrała się grupa wyzwolonych studentów.
Ospałe miasteczko raptownie przestaje być spokojne, gdy w góry nad równiną wyrusza ekspedycja łowiecka, mająca zapolować na największego niedźwiedzia, jakiego kiedykolwiek widziano w tych stronach. Nie jest to jednak jedyne zagrożenie kryjące się pośród mrocznych lasów, o czym świetnie wie stary zapijaczony szaleniec Voorheis, mieszkający samotnie w drewnianej chacie na grani.
Wkrótce rozgorzeją płomienie namiętności, skały spłyną szkarłatem a kobiety i mężczyźni – tak samo miejscowi jak przyjezdni – będą musieli spojrzeć w swoje wnętrza. Ohyda, która czai się w ludzkiej duszy, nie okaże się lepsza od potworności zamieszkujących górskie jaskinie. I tylko strach i groza panować będą na nocnym niebie nad czerwoną równiną, jak miało to miejsce od zarania czasu. A wszystko to za sprawą ludzkiej chciwości i pogoni za zyskiem, w imię którego wielkie korporacje dopuszczą się najgorszej możliwej podłości…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Po sezonie
Autor: Bartek Biedrzycki
Copyright © Bartek Biedrzycki, 2020
Copyright © Wydawnictwo IX. 2021
Copyright for the cover art ©
by Bartek Biedrzycki & Wydawnictwo IX. Kraków 2021
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja i korekta: Ksenia Olkusz
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Bartek Biedrzycki
Grafiki autorstwa Odilona Redona i Geralda Fenwicka Metcalfe'a wykorzystane do stworzenia okładki znajdują się w domenie publicznej.
Autorzy grafik znajdujących się w książce (domena publiczna):
Edward Eggleston, Ernest Ingersoll, Felix Octavius Carr Darley, Frederick Schwatka, L. T. Meade, Lucy D. Sale Barker, Odilon Redon.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2021
Wydanie I
ISBN 978-83-962994-8-2
Jechał powoli, bo nigdzie mu się nie śpieszyło. Jasne, miał obowiązki, rutynowe zadania, parę spraw, ale to nie był moment na pośpiech. O tej porze roku droga powrotna znad Sekapolu zawsze miała w sobie coś leniwego i mozolnego, jakieś takie uczucie, że nie warto się śpieszyć, bo u celu trasy nic ciekawego nie czeka. Było to oczywiście w pewnym stopniu złudne, bo na końcu drogi, o kilka kilometrów nad Tibiganem, rozłożyło się Nowe Roanoke. Była to miejscowość mała, senna, ożywająca jedynie w sezonie urlopowym, a przez pozostałą część roku mieszcząca się w definicji „zapadłej dziury”. Jednak nawet tam zawsze znalazły się jakieś dzieciaki, które potłukły przystanek jednoszynówki, jakiś pijaczyna narobił hałasu na Main Street, chłopcy pobili się na plaży albo ktoś podpalił śmietnik. Wszystko to jednak były drobiazgi, którymi spokojnie mógł zająć się Kirow, a gdyby okazało się, że jeden zastępca szeryfa nie wystarczy, wtedy mógł wezwać do pomocy Denga.
Dlatego właśnie Duncton pozwalał sobie zawsze na wyjątkowo leniwe pokonywanie trzydziestu kilometrów przez rdzawą równinę po starej drodze, łączącej śródmieście Nowego Roanoke z polem namiotowym nad Sekapolem. Poduszkowiec lekko unosił się nad wijącym się między wzgórzami pasem krystalitu, targany bocznym wiatrem, który nad równiną praktycznie nigdy nie ustawał. Niósł ze sobą tumany drobnego pyłu, obecnie ledwie cień burz piaskowych, które szalały tu dawniej, nim zmienił się klimat. Stopniowo zresztą ulegało to poprawie; pamiętał, jak sprowadzili się nad Tibigan, kiedy był jeszcze dzieckiem, dobre trzy dekady wcześniej. Nad samym jeziorem, uformowanym praktycznie dopiero co, jeszcze dało się wytrzymać, ale im dalej w głąb równiny, tym było gorzej. Dopóki nie obsadzili miasteczka gęstym szpalerem drzew, wszyscy nosili maski przeciwpyłowe na otwartej przestrzeni. Minęło zresztą wiele lat, nim specjalnie przystosowane do lokalnych warunków glebowych tuje i topole urosły na tyle, że osłaniać Nowe Roanoke przed gnanym przez gwałtowne wichry rdzawym pyłem. Pamiętał, że jako dzieciaki uwielbiali się zapuszczać między wysmagane wiatrem skały w głębi równiny leżącej między dwoma ogromnymi jeziorami.
Może coś Dunctonowi zostało z tamtych lat, a może to tylko jesienna melancholia i znudzenie codziennymi obowiązkami stróża prawa w małym turystycznym miasteczku sprawiły, że toczył się teraz leniwie wzdłuż czarnej wstęgi wypalonej wprost w regolicie drogi. Chwilę pogrzebał przy radiu i puścił jakąś starą składankę. Deng musiał ją wgrać do pamięci, on uwielbiał takie starocie, poza tym połowa z nich była w jakimś niezrozumiałym języku lub językach. Szeryf nigdy nie miał do tego głowy.
Minął żywopłot, otaczający wysokim, gęstym szpalerem pola uprawne, leżące wokół osady. Odruchowo zwolnił i rozejrzał się – dzieciaki miały zwyczaj wymykać się za miasto i urządzać sobie ogniska wśród pól. Nie dziwił im się, bo sam tak robił, będąc w tym wieku. Nowe Roanoke już trzy dekady wcześniej można było określić mianem miejsca, w którym nic się nie dzieje, więc zrobienie czegokolwiek stanowiło wielce pożądaną odmianę. Ziewnął i dodał gazu, bo nagle stracił zainteresowanie jazdą, ścierniskami i w ogóle wszystkim. Chciał już z powrotem usadowić się wygodnie na miejskim posterunku i nalać sobie śmierdzącej, kwaśnej kawy. W każdym razie przyjęło się nazywać kawą to, co pili, bo było czarne, mocne i pobudzało, chociaż podobno kawa była zupełnie inna – czarna, mocna, ale za to aromatyczna i gorzka. Kwestia ta pozostawała popularnym tematem sporów przy wieczornych partiach remika, ponieważ nie było aktualnie w Nowym Roanoke nikogo, kto mógłby ją rozstrzygnąć – na przykład z wykorzystaniem wiadomości z pierwszej ręki.
Duncton dla porządku objechał miasteczko, zanim skręcił w Main Street i stanął przy posterunku. Wyłączył silniki i poduszkowiec osiadł pewnie na szklistej nawierzchni. Zatrzasnął drzwi i rozejrzawszy się po ulicy, wkroczył pewnie do budynku. Kirow drzemał, oparłszy głowę na dłoni, wsparty na łokciu. Kiedy trzasnął zamek, otworzył jedno oko, ledwo dostrzegalnie skinął głową, a następnie kontynuował drzemkę. Szeryf zostawił pierwszego zastępcę w spokoju i poszedł na zaplecze nastawić ekspres do kawy, która być może wcale nie była kawą, spełniała jednak swoje podstawowe zadanie.
— Dla mnie też — mruknął zastępca, nie unosząc powiek, gdy tylko usłyszał trzask przełącznika w kawiarce, więc Duncton sapnął i dosypał brunatnego, grubo mielonego proszku do wielorazowego, plastikowego filtra i dolał wody do pojemnika.
— Był Deng? — zapytał na tyle głośno, żeby nie było wątpliwości, że nie mówi do siebie.
— Nie było — odparł Kirow sennie i westchnął z rezygnacją. Skończyła się pora drzemki. — Jak było nad Sekapolem?
— Jak zawsze po sezonie, chuj tam nocuje — odparł cierpko szeryf, bo nagle znów dopadła go rezygnacja i poczucie, że wszystko, co robią, pozbawione jest elementarnego sensu. — Domki stoją, droga leży, jeziora nikt nie ukradł, bo i jak miałby ktoś ukraść jezioro? Szczególnie, że Sekapol nie jest jakiś za specjalny.
— Żartujesz sobie? — Kirow ożywił się, chociaż nie podniósł głowy opartej na dłoni. — Masa ludzi dałaby się obedrzeć ze skóry, żeby mieszkać nad jeziorem!
— Chuj tam nocuje — powtórzył szeryf i nalał do emaliowanych kubków kawy z dzbanka, który zdążył się przez ten czas wypełnić do połowy. Siorbnął z jednego i skrzywił się, bo płyn był niemożebnie kwaśny.
— Nieważne, jezioro to jezioro — zastępca sięgnął pod drugi kubek i bez mrugnięcia okiem wypił na raz połowę zawartości. — Gdyby tylko rząd zezwolił na osiedlanie się w tamtym rejonie albo nawet na stawianie domków całorocznych…
— Nawet mi nie mów — wszedł mu w słowo Duncton. — Wystarczy mi, że musimy tam utrzymywać posterunek w sezonie, kiedy co dzień od rana do późnej nocy jest tam zatrzęsienie turystów.
Kirow mruknął coś pod nosem, zrobił to jednak w taki sposób, że szeryf nie zrozumiał ani słowa. Już miał zażądać powtórzenia, kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem i na posterunek wpadł Deng.
— Mamy problem, szefie — wyrzucił z siebie. — Skontaktował się ze mną Voorheis.
— Skontaktował? — ziewnął Kirow.
— Złapałem jego pasmo na radiostacji — wyrzucił z siebie Deng.
— Słuchasz w domu policyjnego pasma? — zapytał z autentycznym zaciekawieniem Duncton. Zastępca skinął głową, jakby to było coś oczywistego.
— Przecież może mnie pan potrzebować, szeryfie…
— Ach. No tak. — Duncton upił łyk kawy. — Kontynuuj.
— Voorheis jest w górach…
— Jakby to było coś nowego — burknął Kirow i opróżnił kubek do dna.
— I znalazł ciało — dokończył Deng.
— Kurwa — powiedział szeryf i zapadła cisza.
* * *
Dotarcie do obozowiska starego Voorheisa zajęło im cztery godziny. Kirow został na posterunku, a Duncton z Dengiem podjechali poduszkowcem na przedgórze. Pociągnęli ile się dało polną, bitą drogą wśród skał, ale w końcu musieli wysiąść i piąć się dalej wśród boru na kamienne obrywy i urwiska. Miejscowa grań, widoczna z miasteczka, wznosząca się nad równiną stromym urwiskiem, była wysuniętym daleko na południe niższym odnóżem pasma Tanajka. Szli na azymut, bo teren nie sprzyjał za bardzo komunikacji radiowej. Na szczęście stary traper miał kilka stałych baz wypadowych i po trzech godzinach przedzierania się przez iglasty gąszcz i podciągania na zwietrzałym regolicie, ujrzeli na skraju lasu ognisko i chałupę zbitą byle jak z nieokorowanych bali. Voorheis siedział przy ogniu na zwalonym pniu drzewa i grał na okarynie. Fałszował niemożebnie, a Duncton pamiętał, że było tak, odkąd pamiętał. Przywitali się krótko, na co stary wcale nie zareagował – a w każdym razie nie w sposób widoczny – i zasiedli na kłodzie, czekając, aż skończy fałszować. Na szczęście nie trwało to długo.
— Nie spieszyliśta się — burknął, splunąwszy i odłożywszy okarynę. Stróże prawa spojrzeli po sobie, ale żaden się nie odezwał.
— Pewnieście chcieli zobaczyć tego denata, com go znalazł, a? — spytał całkiem na poważnie.
— W sumie to chciałem cię poprosić, żebyś mi wybrał jakieś ładne drewno, bo będę robił altanę na wiosnę i by się ładnie przez zimę wysezonowało — powiedział Duncton. — Ale skoro już i tak tu jesteśmy, to możesz przy okazji pokazać tego trupa. W końcu co nam szkodzi zabawić kwadrans dłużej, nie?
— Jesteś, kurwa, śmieszny, jak twój świętej pamięci dziadek — burknął Voorheis — a on był smutny jak dzień, kiedy pierwszy osadnik postawił stopę na tej gównianej ziemi.
Wstał i bez słowa poszedł prosto w las, porastający zbocze, ścieżką wydeptaną między iglakami. Ruszyli za nim, również nie tracąc więcej oddechu na towarzyskie pogawędki. Po części winna była tu opryskliwość starego, a po części atmosfera, która przy powierzchni była znośna, ale szybko rzedła wraz ze wzrostem wysokości i w górach była już mocno przereklamowana. Kluczyli trochę wśród sosen, które tutaj były jakieś poskręcane i karłowate, zupełnie nie takie, jak powinny wyglądać porządne sosny. Wspięli się na grań, gdzie Voorheis przystanął na krawędzi urwiska i splunął w dół.
— Tam — pokazał palcem i zawrócił do obozowiska. Stróże prawa wyjrzeli przez krawędź.
— Ej, ale jak my mamy go wyciągnąć? — zawołał Deng za odchodzącym traperem.
— Gówno mnie to obchodzi — odkrzyknął stary, znikając między drzewami.
— Nie będziemy go w ogóle wyciągać — zawyrokował Duncton. Widząc zdziwioną minę zastępcy, wychylił się za krawędź i wskazał coś dłonią.
— Cholera, faktycznie, droga — skrzywił się Deng. — Jakby ten stary wariat podał nam szczegóły, to mielibyśmy denata na stole na posterunku dwie godziny temu.
— Masz rację. A teraz ty pójdziesz po samochód, a ja zejdę tędy, zbadam ciało i będziemy dodatkowe trzy godziny w plecy. Spróbuj się nie zgubić, jak się zrobi ciemno, dobra? — powiedział szeryf.
— A ty spróbuj nie skręcić karku — odparł kwaśno zastępca, sarkając pod nosem na myśl o czekającym go długim, samotnym marszu do poduszkowca.
Duncton ruszył wzdłuż urwiska, słysząc jeszcze niżej, w lesie, okrzyki Denga, który gonił Voorheisa ścieżką między drzewami. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, aż trafił na dawny obryw, który zdążył już porosnąć krzakami. Musiały tędy chodzić zwierzęta, bo ledwo widoczna ścieżka wiła się aż do piargu u stóp urwiska. Szedł powoli, przytrzymując się rachitycznych krzaków i małych drzewek, które zapuściły korzenie między blokami skalnymi, pokrytymi cienką warstwą ziemi i grubym kobiercem mchów. Stawiał stopy uważnie, bo zielony dywan usuwał się często spod buta, odsłaniając śliską skałę. Wędrował w dół metodycznie i powoli, próbując krzaków i drzewek, nim powierzył im swój ciężar, bo nie chciał ryzykować, że skończy jak denat, którego wypatrzył dla nich stary wariat. Mimo to parę razy poślizgnął się i upadł boleśnie na kamienie, klnąc na czym świat stoi. Raz też wywrócił się i zjechał parę metrów, rozdzierają bluzę od munduru i obijając żebra. Pożałował, że postanowił dotrzeć pierwszy do trupa, zamiast zejść z Dengiem do poduszkowca i podjechać spokojnie na miejsce. Temu na dole już i tak nigdzie się nie śpieszyło.
Minęły bite dwie godziny, nim dotarł do podnóża urwiska, podrapany, poobijany i spocony. Usiadł, zaklął i próbował wywołać kogokolwiek przez radio, ale nie odezwał się w eterze nikt. Duncton więc dźwignął się i ruszył do miejsca, gdzie leżał denat. Drogi, którą zobaczyli ze szczytu, nie był w stanie dostrzec, bo tam, gdzie kończyło się rumowisko, zaczynał las. Przedzierał się przez zarośla, rozglądając za charakterystycznymi punktami, które pozwoliłyby mu odnaleźć się w terenie i zorientować w położeniu. W końcu prawie wdepnął w znalezisko Voorheisa, kiedy wypadł z zarośli na odsłonięty teren. Denat leżał na płaskim dużym głazie, nieznacznie wystającym ponad powierzchnię. Ułożenie zwłok nie pozostawiało wątpliwości, że skręcił kark – głowa z natury nie miałaby najmniejszej szansy ułożyć się w taki sposób w stosunku do ciała. Martwy leżał na brzuchu, ale twarzą ku górze, co wyglądało w równej mierze obrzydliwie, jak i komicznie. Ręce i nogi również zdradzały pewną nienaturalność w okolicach stawów, było to jednak obserwacją raczej oczywistą, biorąc pod uwagę wysokość urwiska, z którego człowiek ten zleciał, nim wylądował na głazie. Zaskakujące było to, że w zasadzie nie było wcale krwi. Duncton był gotów się założyć, że pięć litrów, zawarte standardowo w człowieku, powinno się jakoś bardziej malowniczo rozprysnąć podczas upadku z takiej wysokości, tymczasem wokół trupa było raczej czysto.
Wyciągnął notatnik z kieszeni bluzy i szybko, długopisem, naszkicował ciało, ogólny plan miejsca i zanotował pierwsze uwagi i spostrzeżenia, jakie przyszły mu do głowy podczas wstępnych oględzin. Zwrócił uwagę na skórzaną kurtkę z mankietami, podobną do jego własnej. Nosili takie często także listonosze, piloci transportowi, geodeci i kontrolerzy atmoprocesorów. Jednym słowem – urzędnicy państwowi. Delikatnie czubkiem buta obrócił denata na plecy. Na kieszeni kurtki widniała faktycznie naszywka przedstawiająca glob pokryty siatką kartograficzną, więc rzeczywiście był to geodeta. Duncton ich nie lubił, wściubiali nos w nie swoje sprawy. Wpadali i stwierdzali nagle, że działka od trzydziestu lat wytyczona wzdłuż drogi, powinna wyglądać całkiem inaczej i w dodatku ktoś w urzędzie w Elonburgu ma do niej jakieś roszczenia. Przez moment poczuł zupełnie nieprofesjonalne ukłucie satysfakcji, że ten niezbyt godny pozazdroszczenia los spotkał przedstawiciela tej akurat profesji.
Przyklęknął na skale i obejrzał dokładnie naszywkę w słabnącym świetle późnego popołudnia. Wynotował numer departamentu umieszczony na obwodzie. Potem spojrzał na denata i zamarł. Kurtkę mundurową miał rozdartą, a przez pierś biegła głęboka, poszarpana rana, w głębi której widać było odsłonięte żebra. Potem uniósł wzrok i zobaczył, że identyczna rana przecina szyję denata. To tłumaczyło brak krwi wokół miejsca upadku – ten nieszczęśnik był już martwy, kiedy runął w dół z urwiska… Szeryf szybko odnotował te spostrzeżenia i przysiadł na głazie nieopodal, obserwując ciało w nadchodzącym zmroku. Robiło się zbyt ciemno, żeby jeszcze coś zdziałać, a jeśli dobrze liczył, to Deng potrzebował jeszcze około godziny, żeby dotrzeć na miejsce, które widzieli wspólnie z klifu.
Mrok zapadł już całkiem, nim dźwignął się ciężko i odpiął od pasa latarkę, a następnie przekręcił ją w tryb biwakowy i zawiesił na jednej z gałęzi, mając nadzieję, że światło będzie widoczne z daleka. Cisza w lesie u podnóża skał zrobiła się złowieszcza, kiedy noc ogarnęła cały teren. Wiatr wzmógł się w gałęziach drzew. Duncton siedział i wytężał słuch, aż wreszcie pochwycił zbliżający się szum sprężarek w poduszkowcu. Zerknął na zegarek, fosforyzujące wskazówki podpowiedziały mu, że czekał przy ciele bite dwie godziny. Deng musiał chwilę zamarudzić gdzieś po drodze. Szeryf uniósł latarnię i zaczął zataczać nią kręgi w powietrzu. Wkrótce zobaczył światła pojazdu, zbliżające się wolno w pewnej odległości za drzewami. Poduszkowiec przesuwał się jakby niepewnie, w końcu obrócił w kierunku szeryfa, reflektory błysnęły dwa razy i silnik maszyny ucichł. Duncton zawiesił latarkę na powrót na gałęzi i usiadł na skale.
Minął dobry kwadrans, nim Deng dotarł do niego. Omiótł scenę snopem światła i gwizdnął cicho, kiedy dostrzegł ślady szponów.
— Coś się do niego dobrało, jak tu leżał? — spytał.
— Wręcz przeciwnie, coś go tu zrzuciło, jak leżał tam — odparł szeryf, celując palcem ku szczytowi urwiska. — Nawet nie próbuj mnie teraz pytać, czy to ma jakikolwiek sens.
— No, patrząc na to w ten sposób, zastanowiłbym się, czy ten zgred, Voorheis, nie znalazł trupa i nie zrzucił go tylko po to, żeby nam dokuczyć.
— Nawet bym się nie zdziwił. A teraz trzeba zebrać się z tym majdanem. Masz nosze i worek?
Deng skinął głową, wyciągnął z plecaka rozkładaną konstrukcję z metalowych rurek i kłąb czarnej folii. Szybko zapakowali ciało i ułożyli na noszach. Ruszyli przez las w stronę drogi, ale szybko okazało się, że będzie łatwiej i wygodniej po prostu ciągnąć je jak włóki. Dotarli do poduszkowca w ciągu kwadransa, załadowali bagażnik i ruszyli w drogę powrotną do Nowego Roanoke.
— Serio wygląda, jakby ten stary dziad robił nam na złość — zagaił Deng, manewrując wolantem.
— Sądzę, że tylko wygląda — Duncton zamyślił się. — Voorheis może być złośliwym gnomem, ale chyba za bardzo ceni sobie święty spokój, żeby z nami przycinać w taki sposób. Niestety to oznacza, że będziemy musieli wezwać koronera z Elonburga.
— Ale po co? Sprawa jest jasna, mamy ciało… — Zastępca urwał i zamyślił się na moment. — Cholera jasna, masz rację. Gdyby spadł i skręcił kark, to by spadł i skręcił kark. Gdyby coś go rozszarpało, to musielibyśmy ustalić, co. A tak, to w sumie nie wiadomo.
— W sumie, to wiadomo. Coś go zabiło, a potem zleciał na skały. Przynajmniej tak to dla mnie wygląda na podstawie tego, co tam zobaczyłem w świetle dziennym. Pytanie brzmi – czemu to, co go zabiło, nie zjadło go oraz kto i po co zrzucił go z urwiska — Duncton podłubał w uchu palcem i wytarł go o spodnie.
— Może zabiło go na urwisku i on spadł i dlatego go nie zjadło?
— Jakbyś chciał znać moje zdanie, to jest to najmniej prawdopodobna możliwość ze wszystkich. Ale ani ja, ani ty, ani tym bardziej Kirow nie jesteśmy w stanie stwierdzić tego kategorycznie na podstawie oględzin ciała.
— A to znaczy, że z koronerem przyciągnie się pewnie jakiś stołeczny smród, bo przecież wsiowe gliny same nie potrafią dać sobie rady z niczym, to masz na myśli?
— To dokładnie.
Resztę drogi do miasteczka zrobili w milczeniu.
* * *
Na posterunku nic się nie zmieniło. Kirow drzemał z twarzą opartą na dłoni, na stole stał kubek po kawie. Resztki mogły równie dobrze pochodzić z kawy, którą zrobił mu Duncton, jak i z całkiem nowej. Kirow mógł zresztą zupełnie spokojnie przespać ostatnie kilka godzin nie ruszając się z miejsca. To było w jego stylu. Kiedy nie było potrzeby, nie marnował energii. Strategia ze wszech miar pożyteczna w takim miejscu, jak ich zapadła dziura. Zresztą nie tylko w takim, bo wszędzie indziej warunki były podobne.
Wnieśli denata na posterunek na noszach. Drzemiący dotąd zastępca bez słowa wstał na widok czarnego worka i zszedł po betonowych schodach do piwnicy, gdzie odryglował chłodnię. Spojrzał, poczekał aż szeryf z Dengiem złożą swój ładunek na blacie i zaryglował ją za nimi, kiedy wyszli.
— Czyli stary Voorheis nie zmyślał — podsumował krótko. — Kto by pomyślał…
— Prawdę mówiąc wszyscy — burknął Deng. — Nie zdarzyło mu się jakoś często konfabulować.
— Z wyjątkiem opowieści o wielkich niedźwiedziach — odparł rzeczowo Kirow.
To prawda, jakieś trzy-cztery lata wcześniej stary traper zaczął opowiadać o rzekomo pojawiających się wysoko w górach nadzwyczaj wielkich niedźwiedziach. Sam ten fakt nie był jakoś bardzo zaskakujący, bo w końcu w ciągu ostatnich pięciu dekad fauna stopniowo, ale bezustannie rozwijała się, jednak opisy rozmiarów zaobserwowanych osobników były w zgodnej opinii mieszkańców stanowczo przesadzone nawet jak na Nowe Roanoke, gdzie wszyscy zgadzali się, że te drapieżniki są wyjątkowo duże i wyjątkowo wredne.
— Wychodzi na to, że może i te jego historie o niedźwiedziach też były prawdziwe — kwaśno skomentował Duncton i opisał na użytek obu zastępców rany, które miał okazję dokładnie obejrzeć przed zapadnięciem ciemności. Słuchali go uważnie przez kilka minut.
— Cholera wie — powiedział w końcu Kirow, kiedy szeryf skończył i zaprezentował im szkice w swoim notatniku. — Jeśli dobrze oceniłeś rozmiar, a nie mam powodów, żeby w to wątpić, to… Hmm, czekaj.
Zniknął na chwilę w szatni, skąd dało się słyszeć odgłosy otwieranej szafki, jakieś szuranie. Potem zatrzaśnięto drzwiczki i zastępca wrócił do pokoju socjalnego.
— Opierając się na tym, co wiemy o introdukowanych gatunkach, szpony mogą dorastać do niecałych sześciu cali. Biorąc pod uwagę rany i proporcje, ten osobnik musiałby mieć jakieś cztery metry, gdyby stanął na tylnych łapach — powiedział i podrapał się w głowę. — Takich dużych to nie ma.
— A jednak stary twierdzi, że są.
— Stary ma osiemdziesiąt lat, kiedy zaczynał wydeptywać te swoje leśne ścieżki, to musiał nosić aparat tlenowy. A między Tibiganem i Sekapolem nic nie było, bo nie było Tibiganu ani Sekapolu.
— Sugerujesz, że Voorheis ześwirował na starość?
— To nie ulega żadnej wątpliwości. Jedyną wątpliwość może budzić pytanie – kiedy? A w ogóle najbardziej zasadne jest pytanie, czy ktokolwiek tutaj jeszcze nie ześwirował?
Zapadła cisza, w której każdy z osobna przetrawiał możliwe scenariusze.
— Ale mogło być też tak, że stary ma rację i mamy tutaj na stanie czterometrowe niedźwiedzie. Nie jestem w sumie daleki od uznania tego za roboczą hipotezę, biorąc pod uwagę Kosołapego Starucha. Natomiast nie bardzo chce mi się wierzyć, że taki niedźwiedź po zabiciu kolonialnego urzędnika, postanowił cisnąć ciało ze skały. Podobnie jak nie wiem, czemu miałby to w ogóle robić — stwierdził Duncton. — Jadę do domu, który z was zostaje?
— Ja — odparł Kirow, usiadł, oparł głowę na dłoni i na powrót zapadł, jak się zdawało, w drzemkę.
— Podrzucę cię — powiedział szeryf do Denga. Kwadrans później leżał już w łóżku, ale sen nie nadchodził.
* * *
Nadali komunikat do Elonburga przed południem następnego dnia. Pierwszy, krótki, informował tylko o całym zdarzeniu i punktował nietypowe elementy. W drugim, dłuższym, nadanym przez satelitę na orbicie stacjonarnej, zawarty był dokładniejszy opis, hipotezy i zdjęcia. Minęły dobre trzy godziny, nim nadeszło potwierdzenie odebrania obydwu meldunków i następne dwie, nim przyszła odpowiedź.
„Konstabl Juarez przybędzie najbliższym transportem. Zabezpieczyć ślady.”
— Wylewni są, nie ma co — skomentował Kirow, kiedy wydobył z radiostacji taśmę z komunikatem.
— Nic nowego pod słońcem — zauważył szeryf. — Jednym słowem, nie otwieramy chłodni, aż pan konstabl się nie zjawi u nas na miejscu.
— Prawdę mówiąc, jeśli się nie mylę, to Juarez prowadził kilka lat temu dochodzenie w sprawie zabójstwa w obozie drwali po drugiej stronie Sekapolu.
— Tak, kurwa jego mać — wyrwało się Kirowowi. Zabrzmiało to dość nietypowo, bo był to człowiek z natury spokojny, niewylewny i raczej stonowany. Wszyscy trzej jednak wiedzieli, co spowodowało, że tym razem puściły mu nerwy. Tamta sprawa ciągnęła się pozornie w nieskończoność, konstabl snuł się po obozie, po miasteczku, po grani i po pustyni jak smród po gaciach, tygodniami zanudzając wszystkich miejscowych i przyjezdnych w kółko tymi samymi pytaniami. Deng nie był jeszcze wtedy zastępcą szeryfa, ale nawet on nie ustrzegł się przed wnikliwym śledztwem konstabla Juareza. Doszło do tego, że kiedy jego wysoka, chuda sylwetka pojawiała się na Main Street, to życie na niej zamierało. Zamykały się okiennice, pustoszały ganki i werandy, nawet dzieciaki pryskały na pustynię lub chowały się wśród pól. Koniec końców po wielu miesiącach – praktycznie po roku z przerwami – konstabl ustalił, że trup padł w wyniku porachunków między zawiedzionymi kochankami. Na tym etapie nikogo to już dawno nie obchodziło, nikt nawet za dobrze nie kojarzył, kto padł trupem, a ekipa drwali zdążyła dawno wyjechać.
Konstabl Juarez pojechał ich śladem, namierzył zabójcę i wrócił z nim do miasteczka, aby zgodnie z przepisami osądzić go w miejscu popełnienia zbrodni. Wszyscy uznali to za idiotyczną stratę czasu.
— Ja bym go po prostu zastrzelił na miejscu i oszczędził sobie zachodu — zadeklarował kiedyś Kirow, gdy rozmawiali o tej sprawie.
— Nie można ot tak wybijać specjalistów — Duncton splunął na piach i sięgnął po piwo, stojące na drewnianej podłodze werandy.
— Masz rację. Ale jak raz zabił, to ja bym nie ryzykował.
Na tym rozmowa się urwała. Było to ładnych kilka lat wcześniej, ale niechęć do stołecznego konstabla pozostała i teraz wszyscy trzej patrzyli się na siebie jakoś smutno. A myśli każdego z nich biegły ku chłodni i jej zawartości, zaś każdy ze stróżów prawa w Nowym Roanoke wolałby, żeby Voorheis trzymał gębę na kłódkę i pozwolił zgnić denatowi w krzakach u podnóża urwiska.
— Może go przypadkiem zastrzelimy przy czyszczeniu broni? — zaproponował nieśmiało Kirow. Był to wieczór niezwykły, bo nie tylko zastępca był bardziej rozmowny niż zwykle, ale także wysuwane przez niego propozycje były całkiem niecodzienne.
— Wtedy przyślą nam kolejnego konstabla do zbadania sprawy — burknął Deng. — Zrobiliśmy głupio od samego początku. Trzeba było napisać, że facet spadł z urwiska, wypadek, sprawa zamknięta.
— Chcesz mi coś powiedzieć? — Duncton uniósł wysoko lewą brew. Zastępca zmieszał się widocznie.
— Nie no. To taki żart — żachnął się nieco bardziej, niż wymagał tego konwenans.
— Teraz to już i tak za późno — Kirow wstał i nalał wody na kawę. — Nie ma co dociekać, kto dał dupy. Ściągnęliśmy sobie na łeb miastowego glinę, to trzeba go ugościć. Pokazać mu, jak się bawią kozaki z prowincji. Wiecie. Zabrać w teren na wizję lokalną. Zapoznać z miejscową fauną. Sprawić, żeby się nie nudził.
Nie pytając nikogo, przygotował kawę dla trzech i rozlał do szklanek.
— No dobra — przyznał z westchnieniem. — Co ja się będę oszukiwał. Juarez to stary, nudny skurwysyn i nie podziałają na niego takie prymitywne zagrywki.
Szeryf ze smutkiem pokiwał głową.
— Podejrzewam wręcz, że teraz jest gorszy niż dawniej — dorzucił.
Sączyli kawę w ponurym milczeniu. Gdzieś w połowie szklanki Kirow odpiął odznakę od bluzy mundurowej i położył ją przed sobą na stole.
— Proszę, żebyś zwolnił mnie ze służby na czas tego dochodzenia — powiedział. Wylał resztę kawy do zlewu i wyszedł z posterunku bez słowa. Szeryf – również bez słowa – wrzucił odznakę do szuflady.
— Idź do domu, Deng. Ja dzisiaj posiedzę.
— Ale… Szeryfie… — tamten najwyraźniej nie wiedział, co powiedzieć, zaskoczony obrotem sytuacji.
— Kiedyś ci to wyjaśnię. Idź do domu, Deng — powtórzył Duncton z naciskiem. Zastępca przez chwilę jeszcze stał zdezorientowany; otwierał i zamykał usta jak ryba, próbując coś z siebie wydusić, ale widząc wzrok szefa, zaklął w końcu pod nosem, machnął ręką na znak, że nic go to wszystko nie obchodzi i wyszedł. Trzasnęły drzwi zewnętrzne, potem zazgrzytał żwir na ścieżce przed posterunkiem i zapadła cisza.