Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Leszek Długosz – śpiewający poeta, w rzeczywistości artysta i twórca, spełniający się w ileż szerszym zakresie. Kompozytor, pianista, aktor, felietonista („Czas Krakowski”, „Rzeczpospolita”, „Dziennik Polski”). Długoletni współpracownik krakowskich Arcanów. W tygodniku „wSIECI” prowadzi autorskie „okienko poetyckie”. Opublikował szereg zbiorów poezji i płyt autorskich, m.in. Z tego co jest, Dusza na ramieniu, Po głosach, po śladach…, Pamiętać. W 2016 roku z okazji 75. urodzin autora ukazał się jubileuszowy wybór jego wierszy Ta chwila, ten blask lata cały… Jest autorem oraz wykonawcą licznych programów radiowych i telewizyjnych („Literatura wg Długosza”, „Przyjemności niedzieli”). Koncertuje na terenie całego kraju, występował w większości krajów europejskich, w Stanach Zjednoczonych, w Kanadzie, w Rosji, na Syberii. Jako aktor wystąpił w kilku filmach (m.in. w Trzeciej części nocy i Na srebrnym globie Andrzeja Żuławskiego). W okresie świetności Piwnicy pod Baranami, w latach 60. i 70., jedna z najbardziej twórczych osobowości tego Zespołu. Laureat Nagrody Miasta Krakowa, stypendysta rządu francuskiego, Mistrz Mowy Polskiej 2007. Przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego uhonorowany Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, przez prezydenta Andrzeja Dudę odznaczony Krzyżem Komandorskim.
O książce tej, swoich wspomnieniach piwnicznych, mówi tak: „W mojej opowieści starałem się selekcjonować materię i włączać do niej przędziwo autentyczne. Więc to, czegom sam doświadczył. W czym brałem udział, co widziałem, słyszałem. Co opowiadano mi wtedy... Byłoby pięknie, gdyby Czytelnik, kończąc lekturę i niczym drzwi za sobą zamykając okładkę tej książki, miał wrażenie, że znowu tam był. Trafił tam jeszcze raz? I odzyskał, w rzeczywistości przecież nigdy niezaistniały, ten jeszcze jeden wieczór w tamtej Piwnicy... Gdybyż jeszcze było i tak , że ożywione myśli i poruszone Jego serce, znów w tamtą stronę, żeby znów chciały tam biec…”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Piotrze, jak suche liście akacji Na Krakowskim Rynku I nas Któraś zmiecie godzina I któż poświadczy żeśmy tędy biegli? Radosne okrzyki serc wczorajszych Czyjego serca radiostacja Pochwyci jeszcze i potwierdzi? Biedna piosenka z lat podziemnych Komu, jak jedwab czule zaszeleści? Na nowo się rozśpiewa? Bogu dziękujmy i Wszystkim Jego Dobrym Wysłannikom Że tak i tyle do nas tu adresowano — Niech będą dzięki Za zaistnienie ocalenie i urządzenie nam Wszystkich pokoi tego świata I tej jedynej w całym świecie Piwnicy Gdzie młodość, ta nasza młodość Przetoczyła się rozprysła i przeszumiała Tak szumnie — Że tak I że to nam się przydarzyło — Bogu i Wszystkim Jego Dobrym Wysłannikom Dziękujmy Lecz póki jeszcze Słuchaj, dopóki jeszcze… — Niechaj Muzyka zerwie się, poniesie I dzwonek Piotrze twój niech dźwięczy W podzięce i na pochwałę Dni i nocy Niemożliwie pięknie, przyznaj, jak niemożliwie Pięknie Wtedy tam rozszastanych…
W 60-lecie założenia Piwnicy Pamięci Piotra i Janiny Przyjaciołom i Znajomym Piwnicznym, po tamtej I z tej jeszcze strony — Rozmawiając dalej… Autor Kraków, maj 2016
I tak Widzialni z Niewidocznymi Nierozłączeni wciąż Przechodnie — Cienie poszeptujące z sobą Idziemy Oby tego pewni — Kto z nas prowadzi? — Kto odprowadza kogo?
Kilka objaśnień, czym i w jakim zakresie w stosunku do pierwszego (opatrzonego datą 2012 r.) różni się obecne wydanie. Uzupełnieniami, sprostowaniami drobniejszej wagi — w kwestiach szczegółowych, formalnych, jak to się zazwyczaj zdarza przy kolejnych wydaniach. To bodaj nieunikniona „oczywista oczywistość”. Przeoczenia, brak precyzji, niepewne więc magazyny pamięci tę samą stanowią przyczynę tego rodzaju uchybień. Za podrzucone mi podpowiedzi, sprostowania życzliwym wolontariuszom — korektorom dziękuję na tym miejscu. W połączeniu z moimi własnymi w tym zakresie łupami faktografię książki pozwoliły osadzić na gruncie bardziej pewnym. Do tych więc oczywistych poprawek dołożyłem też trochę uzupełnień i dobarwień, pomniejszej rangi. Przywołałem kilka postaci, które, nieobecne w pierwszym wydaniu, teraz przedarły się spoza zasłony i na tej scenie wstąpiły w krąg światła. Wreszcie dodałem dwa większe epizody narracyjne, wydały mi się bowiem teraz jak najbardziej uzasadnione. Nie informuję jednak, w którym miejscu znalazły sie owe „dostawki” (kędy poszło szycie). Nie sadzę, żeby to była informacja jakkolwiek znacząca.
Na koniec i ta uwaga: tego rodzaju praca wspomnieniowa zapewne nigdy nie daje się wyczerpać i przywoływany obraz młodości nigdy nie pozwala się zamknąć, uznać za skończony — w znaczeniu: wyczerpany. Pamięć, dopóki dopisuje i emocje nie wygasną, przywołując w warstwie faktograficznej przecież te same zdarzenia, respektując chronologię, pozostawia jednak tę „księgę szczęsnego czasu” wciąż otwartą. Możliwą dla kolejnych dopełnień. Daje jej szanse jeszcze innego kadrowania, oświetlenia, dobarwienia filtrami nowych wzruszeń…
I co ostatnie — wydanie obecne wzbogacone jest w warstwie dokumentalno-ilustracyjnej (nieco odmienny dobór materiałów, zmienione ich kadrowanie czy włączenie nowo pozyskanych „nabytków”).
Tedy, Szanowni Drodzy Czytelnicy, czyli Łaskawa Publiko, zapraszam…
Lirnik piwniczny, usytuowany na jak odległych już kilometrach, względem przywoływanej tu „piwnicznej czasoprzestrzeni”, usłyszawszy (słyszeniem serca i duszy) wiadomy dzwonek, przymyka powieki, dłonie zaś położywszy na strunach liry, opowieść swą zaczyna…
Autor, kwiecień 2016
Z Barbarą, na dziedzińcu Collegium Maius, kwiecień 1968. Tamta niedziela… (fot. Andrzej Kobos)
Jesienią 1995 roku na dalekich rubieżach Kanady, w sali koncertowej Uniwersytetu Alberty w Edmonton, stanąłem naprzeciw zebranej tam Publiczności. Po zwyczajowym przedstawieniu mnie przez Organizatorów i po przywitaniu się z Widownią spostrzegłem, iż w moją stronę zmierza ktoś, kogo od lat nie widziałem, lecz rozpoznałem bez wahania. Ów ktoś, witając mnie w tej świata stronie, wręcza mi wielką kopertę i — tak to określę — publicznie ogłasza jej zawartość. Andrzej Kobos… gdyż był to właśnie on, spotkany znowu po piętnastu latach, to przecież swój „człowiek piwniczny”. Bywał w Piwnicy w latach 60. i z początkiem 70. niemal na każdym programie, bywał obecny w ówczesnym „życiu piwnicznym” i poza programami. Doktor fizyki, pracownik naukowy Instytutu Fizyki Jądrowej w podkrakowskich Bronowicach, ale z powołania czy nie bardziej fotografik? Przynajmniej wtedy tak go postrzegaliśmy. Przez lata od jego dość cichego wyjazdu z Polski jakoś się straciliśmy. Teraz wita, ściska, wręcza mi ową kopertę i powiadamia, że są tam zdjęcia moje i małżonki mojej Barbary, które robił nam w 1968 roku. Taśma pamięci bez trudu odnalazła przywołany moment. Spacer po wiosennym niedzielnym Krakowie. Chyba kwiecień? Nieoczekiwane spotkanie na dziedzińcu Collegium Maius. Chwila zaiste proustowska. Po dwudziestu ośmiu latach wraca i, co więcej, ukazuje utracony czas, odsłania obraz młodości jakże odległej…
„Jak żyliśmy, jak żyjemy i do czego doprowadziliśmy nasze mieszkania” — w tym programie, w tej oto dekoracji, dołączyłem do Piwnicy w 1964 roku. Po lewej stronie jeszcze istniejący kominek (fot. Tadeusz Płaszewski)
Rzecz nie byłaby warta publicznej wzmianki, w końcu to „prywatności”, gdyby nie ten „odzyskany fakt”, że Andrzej posiada niemały zbiór „nas wszystkich”. Zbiór nieznanych i niepublikowanych dotąd zdjęć ówczesnych artystów Piwnicy pod Baranami. Wiedzieliśmy, że fotografuje. Aparat ciągle był przy nim. Rezultaty tych jego polowań pozostawały jednak niezbyt widzialne. Trzeba przyznać, że warunki, w jakich zdobywał te zdjęcia, były skrajnie niesprzyjające. Wykonywał je podczas spektakli, w trudnej do opisania niewygodzie, nie mogąc ani się przemieszczać, ani szukać lepszych pozycji. Nie dysponując innym oświetleniem prócz tego, jakie było wówczas w niewyobrażalnie zadymionej Piwnicy. Są to więc autentyki. Dokumenty. Niepozowane, „niedogadane”, prawdziwe obrazy nas z tamtych chwil. Z ówczesnych piwnicznych programów i zgromadzeń.
Po latach spotkaliśmy się jeszcze w Szwecji, a ostatnimi czasy znów w Krakowie. Wspominając i przywołując tamte lata, także nasze prywatne trasy po Globie, w którymś momencie bez wcześniejszego porozumienia po prostu zobaczyliśmy wspólnie tę NASZĄ PIWNICĘ…
Ten zryw pamięci, niczym chwilowe tylko przystanięcie na brzegu, okazał się zaproszeniem do poważniejszej wyprawy w głąb obrazu. W odsłaniającą się dla mnie dziś o ileż szerzej ówczesną rzeczywistość piwniczną. Tak poczęła się wyłaniać i powstawać ta książka. Prócz warstwy opisowo-wspomnieniowej, oprócz „portretów” koleżanek i kolegów, a także innych „sztandarowych postaci piwnicznych”, zamiar, jaki w pewnej chwili błysnął, to próba określenia stanu ówczesnej naszej wiedzy, rodzaju gry, jaką Piwnica prowadziła. Moja próba analizy ówczesnego stanu „świadomości piwnicznej”. Z czego, jak się to robiło? To znaczy jak się wymyślało, powoływało do istnienia te programy? Co my, ówcześni Piwniczanie, wiedzieliśmy na ten temat? Jaką mieliśmy świadomość naszej „piwnicznej sytuacji”? Artystycznej, ideowej, politycznej…
Były to lata, kiedy — bez wahania mogę powiedzieć — z Piotrem Skrzyneckim i Janiną Garycką spędzałem i dzieliłem kawał życia. A przecież poza Joanną Olczak-Zimmererową, mieszkającą wtedy w Warszawie, właśnie ta dwójka i nomen omen ta „para” stanowiła główny zaprzęg, zasadniczą siłę napędową Piwnicy. Mieszkając o parę minut, przy ulicy Smoleńsk, większą część doby spędzałem u nich na Groblach, w tym słynnym już za ich żywota mieszkaniu. Zyskałem tam status — były i takie okresy — półrezydenta. Zresztą i Piotr na Smoleńsku bywał wtedy u nas więcej niż często. I jasne, że pory tych wizyt nie były regulowane żadnym konwenansem.
Uczestniczyłem więc od połowy lat 60. niemal do końca 70. we wszystkich ówczesnych piwnicznych wydarzeniach, programach, próbach, wizytach, naradach i uroczystościach. W „pertraktacjach i rozmowach”, ustaleniach, knowaniach i wygłupach. Nie wspominam nawet o aspekcie — określę go może biesiadno-towarzyskim. Oficjalnym, skrytym bardziej i tym najbardziej niedostępnym. W sumie i tamtą materię wierzchnią, i podszewkę piwniczną poznałem z bliska jak mało kto. Należałem do ścisłej egzekutywy. Janina Garycka, Krystyna Zachwatowicz, Miki Obłoński, przywołana tu już Joanna Olczakówna-Zimmerer (oczywiście, kiedy zjawiała się w Krakowie, a ciągnęła tu, czyli do Piwnicy, kiedy tylko mogła), dalej jej Matka — Hanna (dla nas familiarnie pani Hania) Mortkowicz-Olczakowa, rezydująca u Literatów przy Krupniczej. Na swoich zasadach Wiesiek Dymny. No, w tym przypadku można by mówić nie tyle o zasadach, ile niekiedy o prawie pięści. Na innej jeszcze Zygmunt Konieczny, Staszek Radwan, Ewa Demarczyk, Kazik Wiśniak, Krzyś Litwin… Nie można też pominąć okazjonalnego uczestnictwa tak czy inaczej przekazywanych opinii, podpowiedzi innych jeszcze osób (person). Tych „filarów redaktorów”, zwłaszcza Mariana Eilego (póki nie wyjechał do Paryża) i Jerzego Turowicza — wtedy najwierniej uczestniczącego we „wszystkim, co piwniczne” — czy dyrektora Muzeum Czartoryskich Marka Rostworowskiego. Ten ostatni od początku istnienia Piwnicy był jej przyjacielem i najbardziej oddanym doradcą, a pod koniec swojej publicznej działalności został ministrem kultury w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego.
Jawi mi się jako jedna z najbardziej szlachetnych, interesujących (umysł, charakter, styl bycia), jakie los — zetknąwszy mnie ze środowiskiem Baranów— dał mi szansę poznać. Marek, syn dramaturga, wielkiego Karola Huberta — przez współczesnych określanego „sumieniem polskiego społeczeństwa” — wobec pryncypiów i standardów wyniesionych z domu był naturalnie zasadniczy. Dziś właściwe byłoby określenie: wierny na modłę herbertowską. Oczywiście najlepiej wyrażało się to przez wymagania stawiane samemu sobie, przez sposób traktowania obowiązków podejmowanych na różnych polach. W działaniach zawodowych, w pracy twórczej i — nazwijmy ją po dawnemu — na niwie obywatelskiej. Jego powszedniość naturalnie wyrażała (dyskretnie poddając otoczeniu) system wartości i rodzaj estetyki, które to cnoty nam, lokatorom tych czasów, chciał przybliżać. Spośród jego dzieł i zasług — oprócz lepiej znanej roli, jaką odegrał w kształtowaniu Muzeum Czartoryskich — rzucę dla przykładu te, które w pamięci ogółu zapisały się i „zafunkcjonowały” mocniej: Studia Norwidowskie, spośród jego pism tę pracę wyróżniam i oczywiście znaczące w wielu aspektach, nie tylko ściśle kulturowym, wydarzenie tamtych lat… czyli Polaków portret własny. Wystawę, a przecież chyba znacznie więcej niż wystawę?
Nieskażony mentorstwem, był człowiekiem prostym w obejściu, skłonnym do żartu i śmiechu. Doprawdy, kiedy tyle zachwiało się i padło, przy tak dotkliwym braku wzorców postać Marka Rostworowskiego jawi mi się jako szlachetna na ten czas podpowiedź — zwłaszcza dla Młodych, w nieodległej przeszłości szukających autorytetów, znaczących „punktów podparcia”. Dla swoich cnót intelektu, smaku, rozumienia obowiązków zawodowych i narzuconych powinności w służbie publicznej, doprawdy zasłużył na laur. A mając w żywej pamięci jego profil, bez żartobliwego odcienia dodam, że zasłużył sobie na laur w iście rzymskim stylu. Z przekonaniem więc tego typu wizerunek, rzymski medalion Marka Uwieńczonego, w wyobraźni mojej, w stosownym gabinecie Muzeum Czartoryskich zawieszam.
Salwatorianie
Siedzą na onej górze
Pokoleniami porozkładani
— W rozległych pokojach antyszambrach
Na werandach cienistych
Mają tu wszystko do życia co potrzeba
Powiem, że nawet więcej
— Cmentarz tuż za plecami
(Gdyby nie było zbytu, mogliby dawać anonse
Że zdrowe powietrze, dobra komunikacja
Piękny widok)
Hodują koty, ale powszechnie wiadomo
Że jest odwrotnie
— To oni pozostają we władaniu tych bożków egipskich
I antenatów
— Co to z portretów bezgłośnie dyrygują nimi
Czasem wsiadają do ryczących maszyn
Giną za bielańskimi zakrętami
Za rogatkami nieba
Ale wracają
Jakby magnesem przepotężnym na powrót
Sprowadzani, więc
— Zabierają się znowu
Do wertowania ksiąg
Do tutejszej lokalnej odmiany
Gry szklanych paciorków
Do obierania ziemniaków na drugie danie
Nie od dziś przekonani, że wszędzie
Więc i tu — co ma być
I tu nie ominie
A lepiej wszakże mieć w życiu takie miejsce
Gdzie wszystko zawsze na swoim miejscu
Lub zaraz na nie wraca
Ot „Życie jak krawat na gumce”
Można by powiedzieć gdyby ta sentencja
(W „Przekrojowym” dosyć guście)
Mogła mieć zastosowanie tu, na tej wysokości
W tej okolicy
I że właśnie
— Spośród wszystkich innych
Sposobnych do tego celu
Gór i dolin świata
Wzgórze Świętej Bronisławy, wcale nie najpodlejsze
Powiem, że nawet więcej…
Marek Rostworowski w roli prezydenta Zyblikiewicza. Jubileusz Kraszewskiego — uroczystość w Radzie Miasta Krakowa, 1974 (fot. z archiwum Piwnicy)
Przypominam sobie pospieszną z nim rozmowę, kiedy zdecydował się zaangażować publicznie i objął Ministerstwo Kultury. Szły w tej sprawie deputacja za deputacją. Wszystko było przeciw: wiek, stan zdrowia, stan prac, wcześniejszych zaangażowań i obowiązków. Ciężkie westchnienie dało się usłyszeć: „W takim momencie? Ale odmówić? Nie mogę w tej sytuacji…”. A słyszeć by należało, jakby to, od Kochanowskiego tak samo dalej brzmiące — „w tej potrzebie?”. Z „Solidarnością” czuł się bardzo związany. Z prostolinijną ufnością oddany był jej sprawie. Pominę więc i dzisiejsze opinie (delikatnie nazywając) pewnej części tak zwanego opiniotwórczego Krakowa, dotyczące jego postawy jako „państwowca”. No i temat samej tej zaskakującej decyzji objęcia teki ministerialnej.
Spotkałem go w pociągu na trasie wtedy istotnej nie tylko pod względem towarzyskim, lecz by tak rzec, „państwowotwórczym” — z Warszawy do Krakowa. Było to tuż po odwołaniu gabinetu Jana Olszewskiego i był on zgnębiony nie tylko tym faktem, ale i całą ówczesną sytuacją w państwie. Choroba, która dotąd jakoś go omijała, teraz — po wszystkich tych stresach, nadmiarach i kłopotach — jakby korzystając z taktycznie lepszej dla siebie chwili, ruszyła do ofensywy. Żałuję, że później nie zdarzyło mi się już rozmawiać z nim o tych sprawach. Zapytać, jak to wszystko widział. Jaką on posiadł wiedzę? I tę szczegółową, na temat owej nocy 4 czerwca 1992 roku, i tę ogólniejszą? Jaki zebrał obraz Polaków tamtego czasu? Obraz ludzi, charakterów, spraw? Ścierania się oczywistych i ukrytych frontów?
Niebawem zaczęło się umieranie. Razem z Piotrem Skrzyneckim umierali długo, nieodlegle i jakby równolegle. Bywało, że czasem i w tym samym szpitalu. Przynosiłem do Piotra wieści i z tych stron. Chciał o tym rozmawiać. O tych, którzy „właśnie wybywali”, a spośród Bliskich byli mu Bliżsi: Marek Rostworowski, Agnieszka Osiecka… Im akurat bilety na podróż „w tę samą stronę” zostały wręczone nieco wcześniej.
Piotr wyróżniał Marka Rostworowskiego. Był z nim na bliskiej serdecznej stopie. Lubił go i podziwiał jego wiedzę, kompetencje oraz gust. Jako starszego, traktował go całkiem swobodnie, jednak nigdy nie wyzbył się wobec niego pewnej staranności, może nawet atencji. Marek był w oczach Piotra bliski, swój… Ale niedotykalny?
Przystanąwszy na samym początku przy postaci Marka Rostworowskiego, wyznaję: dygresja ta weszła do mojej opowieści niezamierzona. Włączyła się znienacka, jak to niekiedy znajomi nieoczekiwanie wynurzają się na zamierzonej trasie i nas zagadują. Świadomi opóźnień, czyli błędu sztuki narracji, bywa, przystajemy, wzruszeni, rozbawieni, licząc na wyrozumiałość Czytelnika, na więcej nawet — na to, że te „rozmowy poboczne” (epizody, portrety, uzupełnienia) wniosą korzystne ożywienie. Stanowić będą opowieści dodatkową szansę?
Łaskawy Czytelniku, lojalnie przeto Cię uprzedzam, nie licz na marszrutę dobrze zorganizowaną. O moich możliwościach w tym względzie mam trzeźwe zdanie. Struga mojej pamięci, niosąc kolejne obrazy, sceny i scenki, meandruje, nie przejmując się przesadnie chronologią i przejrzystością narracji. Jestem świadomy tej przywary. Oszczędźmy sobie więc usprawiedliwień tyleż nieudolnych, co z góry skazanych na wątpliwą wiarygodność. I jeśli szczere to wyznanie nie zniechęca Cię, Łaskawie Wyrozumiały Czytelniku, zapraszam! Zbierajmy się dalej.
Jesteśmy tedy przy pewnym zestawie nazwisk (liście piwnicznych ekspertów), o którym to towarzystwie można by powiedzieć: oto Rada Nadzorcza i Tajna Rada Piwnicy! Tu Piotr, z którym nierzadko zdarzało mi się redagować „Echo Piwnic”, do mnie akurat obok stukającego na maszynie do pisania rzuciłby:
— Trzy wykrzykniki. Wszystko z dużej litery! I jeszcze dodaj: WIELKA TAJNA RADA PIWNICY POD BARANAMI!!! O, to jest to!
Tak też byłem świadkiem narodzin WIELKIEJ TAJNEJ, czyli czegoś w rodzaju WIELKIEJ NADZORCZEJ RADY PIWNICY POD BARANAMI!!! Organ ten w takich właśnie okolicznościach zaistniały, czyli wymyślony przez Piotra najzupełniej ad hoc któregoś razu, właśnie w owym „Echu Piwnic” na łamach „Echa Krakowa” ogłosił swoje ukonstytuowanie się. Oczywiście żywot tego enigmatycznego ciała trzeba było w jakiś sposób uwiarygodnić, a potem systematycznie podtrzymywać. Tu inna już opowiastka snuć by się musiała. W tym momencie nie mogę jednak odmówić sobie przyjemności przywołania porozumiewawczego spojrzenia Piotra w moim kierunku, kiedy po przeczytaniu komunikatu o powstaniu Tajnej Rady wpadła do Piwnicy Ewa Demarczyk. Od progu rzuca do Skrzyni: Co to za Rada? Co to za skład? Dlaczego nic nie wie? Dlaczego niepowiadomiona? Bez jej udziału?…
Musiał Piotr odbyć z Ewą oddzielną konferencję. Jak jej wytłumaczył to przeoczenie? Czy zachowały się jakieś protokoły z dokooptowania Ewy do Rady? A także te dotyczące dokooptowywania wszystkich innych po kolei wtajemniczanych jej członków?
„Echo Piwnic”, prasowy organ Piwnicy pod Baranami, zapoczątkowane zostało zaproszeniem redaktor Teresy Stanisławskiej — najwierniejszej, oddanej naszym piwnicznym bojom i trudom, przyjaciółki. Sprawiedliwiej rzec by trzeba: naszej protektorki, wówczas redaktora naczelnego popularnej i lubianej w Krakowie popołudniówki „Echo Krakowa”. Kącik ten na łamach „Echa”, zrazu okazjonalny, wnet stał się regularnym, lubianym i oczekiwanym forum prasowym piwnicznego środowiska. Kroniką towarzyską, jakąś przedinternetową możliwością wymiany, puszczania w obieg itd., itp. Możliwością bardziej wyszukanego plotkowania, intrygowania, ale też sposobem wyrażania wdzięczności i pamięci. Zdradzę na końcu, także zakamuflowanym sposobem przekazywania sekretnych komunikatów specjalnych. Lecz ten stopień osiągalny był dla umiejących czytać inaczej.
Najpierw, opatrzona winietką narysowaną przez Krzyśka Litwina, była to ledwie kolumienka, wąziutki pasek na jednej ze stron ówczesnego formatu gazety. Pod koniec życia Piotra, po przenosinach do „Dziennika Polskiego”, to już z rozmachem redagowana cała piwniczna strona prasowa. Oprócz swoistej tematyki (wiadomości wszelako wymieszanych, sprawdzonych i całkowicie niesprawdzonych), prócz specyficznej stylistyki, rozpoznawalnej rodzajowości piwnicznej, charakteryzował się ów organ wielce odrębną szatą graficzną. Konstelacja kooperantów! Wiśniak, Dymny, wspomniany już Krzysztof Litwin, Janina Garycka. Zrazu gościnnie, a pod koniec żywota niemal główny dostawca rysunków Jerzy Skarżyński. A także w tym ostatnim okresie debiutujący, polecony przez Skarżyńskiego aspirant młodszy, pewnie wtedy jeszcze młodzieniec licealny, Sebastian Kudas. Wyróżniało się to nasze „Echo Piwnic” (potem „Dziennik Piwnic”) jeszcze czymś szczególnym. Swoiście traktowaną interpunkcją. To wynalazek Piotra. W czym rzecz? Konwencja manieryczna, egzaltacja samosięośmieszająca (mieliśmy nadzieję) miała być uzewnętrznionym obrazem interpretacji tekstu. Przez ten NADMIAR znaków interpunkcyjnych odzwierciedlać się miał stosunek autora, redaktora, do tekstu. A sam tekst poprzez tę „grafikę” uzyskiwał jakby partyturę emocji. Oto wpisywała się (ukazywała się) drwina, przesada, oburzenie! Dawały się odczuć rozmaite odcienie wahań i zawieszeń. Domysły wielokropków… Ich wieloznaczności i podteksty. Dynamika i szybkość, siła wołania wykrzykników! Nieustępliwość pytajników??? Ładowało się przykładowo tuzin wykrzykników, trzy spacje i systemy nawiasów, oddając stopień zależności, stan wzburzenia. Albo gra WIELKICH i małych liter! Czyli mieszanina rangi, lekceważenia i szacunku. Najogólniej zabiegi te miały ukazać stosunek emocjonalny, dystans rozmaicie adresowany. Wobec treści, wobec rzeczywistości, wobec formy także. Osobliwe podejście, ale stanowiło rys odrębności. Przyznaję, autorski to wkład Piotra.
Tak, wedle profetycznej wizji Jerzego Skarżyńskiego, z wiosną 1997 roku odlatywał Piotr. I zarazem kończył swój żywot i nasz organ prasowy — „Echo (Dziennik) Piwnicy”… Ostatnie za żywota Piotra wydanie
Do ostatniego za życia Piotra „Echa Piwnic” to mnie wypadło zgromadzić i redagować materiały. Jak zawsze wszystko przedstawione było do akceptacji Naczelnemu, czyli Skrzyni. Zdarzyło się to nie więcej niż dwa, trzy tygodnie przed dniem jego śmierci. Piotr nie tylko nie opuszczał szpitala, ale z łóżka już nie wstawał. I właśnie trafił się ów incydent, co do którego niefortunności do dziś czuję więcej niż „mieszane uczucia”. Umówiwszy się ze mną, że narysuje coś aktualnego, „coś wiosennego”, Jurek Skarżyński wedle zamówienia rysunek wykonał. Tyle że, z jakiegoś tam pewnie techniczno-organizacyjnego powodu nie pokazując go wcześniej, „zamówienie” przekazał bezpośrednio do Redakcji. Wszystko się zgadzało i wszystko było prawdą. Rysunek oddawał akuratnie charakter postaci Piotra i stanowił dojmującą syntezę aktualnej sytuacji. O ułożony na beczce stos książek opiera się Śmierć. Jakby z Tańca śmierci żywcem wyjęta kostucha szkielecica. Wokół aura wiosenna. Primavera… Igrające baranki… Piotr, trzymający w ręku otwartą księgę, ulatuje w przestworza…
No stało się. Na dodatek zdarzyło to się w ostatnim „Echu”, jakie ukazało się za życia Piotra.
Obawiam się, że z tego sposobu „znakowania” wywiedzionego ze szkoły „Echa Piwnic” coś pozostało w moim pisaniu do dziś. Przylepiło się i dobrze muszę uważać, aby nie znaczyć nadto. Łaskawy Czytelniku, przyjąwszy do wiadomości wcześniejsze w tym względzie wyjaśnienia, zdobądź się jeszcze na wyrozumiałość. Ten wątek zwijam, interpunkcyjne dywagacje kończę. Końcową stawiam kropkę.
Końcowa kropka
Jej miejsce naturalne, jak gdyby przyrodzone
Zawsze na końcu
No bywa, gdy brak pewności
— Ach wtedy nawet trzy!
Tak jakby chciała prosić
Dwie pozostałe koleżanki kropki
O pomoc
W usprawiedliwianiu
Braku decyzji
Jak gdyby taki przed światem wykręt:
„Widzicie, nie tylko ja, ale my tu
Nawet zbiorowo, kolektywnie
Nie umiemy rozstrzygnąć?…”
Końcowa kropka
Jej miejsce z reguły na końcu
Ale życie stawia ją tam
Gdzie mu wypadnie
I nie ma wyjścia
Trzeba uznać to miejsce za właściwy koniec
Bez względu na reguły, początkowe projekty
I oczekiwania
Po kropce, w tym miejscu stanowczo obiecuję: tak, dyscyplina! Niechaj światełko cnoty powściągliwości nie słabnie.
Jesteśmy więc znowu na właściwym szlaku, czyli przy wzmiankowanych, bilateralnych konszachtach moich i Piotra. Przy tajemnych konferencjach, na których istotny materiał (zebrany ze źródeł poważnych) stawał do selekcji i wspólnej oceny. Nie mam wątpliwości, że tego rodzaju poufnych spotkań w ciągu tygodnia zaliczał Piotr nieznaną liczbę. Ale ja piszę o naszych. I przekonany jestem, że o innych. Od tamtych innych. Wspominam to, co akurat wypełniało program naszych sesji. I czego pamięć moja nie musi weryfikować.
Przede wszystkim były to analizy opinii przekazywanych przez różne inne źródła: co twierdzi Joanna, co Krysia, co Miki, co Janina, co Anna Jekiełek, Ruta, Karol, mąż Ruty, Marysia, córka Karola (w takim razie Ruta jest macochą Marysi?) Marek Waldenberg z UJ, Turowicz z „Tygodnika”, Tomaszewski z PWM, Basia Majewska wpadłszy z Warszawy, Stanisławski z Muzeum z Łodzi… (kolejny papieros). Co napotkana na Świętej Anny Teresa Terakowska, a co Dorota Terakowska Pod Jaszczurami? Co Boguś, a co Pestka, moja żona Barbara, jej siostra Teresa. No, z Dymnym to się musi oddzielnie pogadać… A słyszałeś, co Zygmunt? Następnie jeszcze, co Orwid dentysta, mniema (wręcz oświadczył!). A Marysia, córka jego, lekarz psychiatra? Cóż tam kierowniczka z „Kolorowej”, co Ala kelnerka, kuzynka Hania Rychterowa z rakietą tenisową, Renia z Bożenką, Lucyna Demarczyk, siostra Ewy, z bukietami. Co?… Długa, długa mogła być lista. No a co ty?
Dalej przykładowo szły propozycje udoskonaleń: Czy Tadek Kwinta nowy monolog ma wygłaszać z estradki, czy lepiej, gdy wisi na linie pod sklepieniem? Dalej, czytanie przewidywanych ewentualnie do włączenia tekstów. Podrzucanych do domu na Groble, zostawianych w „Kolorowej”, u pani Felicji w szatni Pod Baranami obok monumentalnego gipsowego popiersia Lenina…
Pani Felicja… Kobieta już wtedy niemłoda, etatowa szatniarka, w przepisowym granatowym służbowym kitlu. Powściągliwość, skromność z dawnej szkoły. Drobny koczek, biały kołnierzyk, lata pracy w tejże szatni. Ze względu na usytuowanie w Domu Kultury pod Baranami, najbliższa sąsiadka ustawionego w hallu, reprezentacyjnego popiersia Lenina. Ktoś kiedyś wypisał na owym postumencie bluźniercze, ordynarne i w dodatku, jak ostatnimi czasy definitywnie rozstrzygnięto, nieortograficzne te TRZY LITERY. Groza! Zbiegł z góry dyrektor placówki, czyli dyrektor Domu Kultury towarzysz Starzec. Normalnie na twarzy zasłużenie pokraśniały, tym razem biały jak ów Leninowski gips. Zadecydował służbowo — pani Felicja, w pracy najbliżej Lenina przebywająca, natychmiast ma ten „niewymawialny napis” usunąć. Pamiętam, trafiliśmy z Piotrem dokładnie na moment, kiedy pani Fela służbowo przystąpiła do usuwania napisu, czyli tych liter. Oważ bogobojna — ładnie, acz osobliwie śpiewająca niewiasta, gorliwa uczestniczka wszelakich, zwłaszcza maryjnych chórów — na ogół tylko nuciła, ale niekiedy, dla swojej publiczności (odbierającej odzienie w jej szatni), jak to określała, „śpiewała półkoncertowo”. Niepoddającym się erozji lat, dziewczęcym wciąż sopranikiem. Miała tę możliwość i zwyczaj. W owej więc to chwili, Szanowni Czytelnicy, pani Fela, niema z oburzenia, z poczuciem dokonywanego na niej gwałtu, namoczywszy szmatkę w stosownym płynie, z miną wyrażającą mieszaninę obrzydzenia i cierpienia, skamieniałe oblicze swoje odwróciwszy ze wstrętem, ręką po postumencie poczęła wodzić. A ujrzawszy nas, kiedyśmy właśnie ze Skrzynią weszli, zdolna była tylko wychlipać:
— Panowie… Panie Piotrze, panie Leszku, żebym ja tego na stare lata doczekała! Po takim świństwie, żebym własną ręką po takim świństwie musiała wodzić!
Po czym w szloch niekłamany uderzyła. O losie człowieczy! Tu śmiech, tu płacz… Ledwie wkroczywszy, wybiegliśmy, powstrzymując wybuch śmiechu, cóż pocieszającego bowiem moglibyśmy zaproponować pani Feli?
Tajemniczy pomnik pojawił się nocą na dziedzińcu Zamku w Niepołomicach, podczas naszego tam równoległego fetowania, czyli tak się akurat zbiegło — w czasie odsłonięcia pomnika w Nowej Hucie. (Co miał tam swoją potem niezłą historię…) Niektórych na widok tego styropianowego barana na cokole ogarnęła zgroza. Nikt jednak nie zauważył, jakim sposobem ów pomnik się pojawił. I o świcie, z kończącym się balem, z zamkowego dziedzińca tajemniczo zniknął? Zdjęcie Andrzeja Kobosa jest bodaj jedynym dowodem poświadczającym realność istnienia owego pomnika
A skoro jesteśmy w tym miejscu opowieści, a i dosłownie topograficznie, tu w westybulu pałacu Pod Baranami — czyli na parterze pomiędzy dołem (piwnicznym) i górą (administracyjną) — strugi wyrywających się stamtąd scen i obrazów i wobec Twojej wyobraźni, Czytelniku, niechże dopuszczone będą. Tedy kontynuując. Skoro już Lenin, dominujący „akcent na wejściu” zbezczeszczony, za przyczyną ręki pani Felicji do godności jednak przywrócony, skoro i dyrektor Starzec powrócił już do biura na pierwszym piętrze, nie mogę się powstrzymać, aby na moment choć nie przywołać też w tym miejscu epizodziku ukazującego działalność i możliwości poprzednika dyrektora Starca, wieloletniego dyrektora tej placówki towarzysza Leopolda Grzyba. Długoletni ten rządca Pod Baranami, w latach 50. i 60. władzę mu powierzoną na linii i na bazie sprawował jak najsumienniej. Choć po swojemu. Osobistością był szczególnego formatu. Wszystkie główne represje, wzmiankowane wyrzucania i powroty nasze w piwniczne podziemia to jego kadencja. Znałem go z pewnej odległości, nigdy się z nim nie zetknąłem, bodaj też nigdy nie widziałem go na jakimś programie u nas, na dole. Zapewne taki wieczór nudziłby go najzwyczajniej, zapewne też wolał nie schodzić z oportunizmu. Co się tam wyprawia, lepiej było nie być tego świadkiem. Co trzeba, swoi ludzie na górę w mig doniosą. Był jednak dość świadom, że w podległym gospodarstwie, gdzie wygodnie zadekowany zażywał względnego spokoju, jakoś musi nas tolerować. Bo skoro taka fama? Tacy goście, rozgłos taki? Kolejny raz miałby się wychylać z restrykcjami? W praktyce jednak na naszą działalność złotówki ni jakiegoś wsparcia nie mogliśmy wydusić. Tyle że trzymano nas nieodpłatnie. Jako oficjalny „zespół artystyczny Krakowskiego Domu Kultury”. Nie płaciliśmy czynszu, światła, grzania, obowiązkowy strażak też był uiszczany z konta KDK. To się do sprawozdawczości do Warszawy, do Ministerstwa Kultury przydawało. Pomiędzy kinem, czytelnią, pracownią plastyczną itp. innymi kółkami zainteresowań (hafty, szachy, warcaby) w rejestrach widniało: Piwnica pod Baranami… Czyli pod opiekuńczymi skrzydłami KDK działający „zespół artystyczny”. Wracając do postaci dyrektora Leopolda Grzyba — krążyła opinia, że utrzymywał się na tym stanowisku (doprawdy przy obezwładniających brakach merytorycznych) z powodu wysokich koligacji partyjnych. Miał być trzecim z trójki towarzyszy z młodości pochodzących gdzieś z rzeszowskiego. Dwaj pozostali to towarzysz Wiesław, czyli Władysław Gomułka, i towarzysz Kruczek, pierwszy sekretarz w Rzeszowie. Figura wtedy znana i wpływowa. Trudno o lepsze parantele. Tyle że uznano, iż towarzysz Grzyb niestety w żaden sposób nie nadawał się do wyższej obróbki partyjnej. Intratna posada dyrektorska, rezydencja w pałacu Potockich (mieszkanie służbowe) — te spokojne profity miał zapewnione. Godząc się więc albo i nie (kto zna tajemnice serc i ambicji człowieczych), na tyle tylko wywyższenia racjonalnie przystawał. Na tym fotelu przez lata pozostawał nienaruszalny.
Przejdźmy wreszcie do clou tej opowiastki absurdeski, gdyż temu nadrzędnemu celowi malowanie figury towarzysza Grzyba w gruncie rzeczy miało tu posłużyć. Były to dni przed premierą, kwiecień ’68 roku (sic!). W przygotowaniu akurat słynny, jak się później okazało, program Łaska Imperatora… Czas szczególny, gorączkowość, niepewność, nawałnica gości, szaleństwo cenzury itd., słowem — ekscytacja maksymalna. Muzyczny pion piwniczny zwraca uwagę i żąda, aby sfatygowane pianino na tę okazję zostało nastrojone. (Fortepianu wtedy jeszcze tam nie było). Trochę grosza potrzeba na stroiciela. Postanowiliśmy zmusić „górę”, żeby wreszcie coś nam dołożyli, jakoś się do tej premiery odnieśli. Ani grosza na dekoracje, niezbędne rekwizyty, szmatki, gratki itd. na nasze piwniczne kabaretowe rupiecie. Nic, jak zwykle. Niechże więc choć to pianino nastroją. Składamy formalne podanie. Po naradach, co z tym fantem, zapada decyzja. Dnia tego a tego mają być obecne o tej a tej kompetentne osoby w Piwnicy z pionu muzycznego. Z góry zejdzie komisja i będzie podjęta decyzja, czy pianino w Piwnicy ma być strojone. Stawiamy się jak trzeba, pamiętam, Zygmunt, Piotr, ja, pewnie jeszcze ktoś. Schodzi „góra”… Jakiś asystent gryzipiórek, sam dyrektor Grzyb, towarzyszka Rita S. z działu kadr. Nie pomnę dokładnie, jaka była oficjalna jej funkcja, w każdym razie była to osoba inteligentna, nieźle zorientowana, wyczuwalnie nam życzliwa. Rzeknę finalnie, sympatyczna i przydatna łączniczka między „górą a dołem”. Nie pogardza kieliszeczkiem, pewnie równie na dole, jak i na górze, co dla nas na dole jest okolicznością sympatycznie sprzyjającą. Przekonujemy delegację… tak nie może być, nie można grać na tak rozstrojonym pianinie. Przyjadą goście, przybędą z Warszawy! Zjawi się tylu oficjeli, jak to — na premierze, żeby akompaniować na takim „rzęchu”? Takim gwiazdom!
Zygmunt zwija się, stuka w najbardziej rozstrojone partie klawiatury, pokazuje palcem do ucha. „O, tu nie gra. Tu brzęczy. Ta, tu na skraju z prawej. I ta z lewej. No tak być nie może, niemożliwie nie stroi…”. Towarzyszka Rita słyszy z nami. I wspiera nas jak najbardziej. „Towarzyszu dyrektorze, oczywiście, nie można tak zostawić, nie wypada, przyjadą z Warszawy”. Problem wydaje się oczywistością. Widać jednak po minie towarzysza G. brak przekonania. Opór… TU NALEŻAŁOBY, O WYSOKI DYSPONENCIE GROTESKI, TU NAŁEŻAŁOBY WŁĄCZYĆ KAMERĘ. Ku osłupieniu wszystkich towarzysz Grzyb odsuwa nas, towarzyszkę Ritę również, przysuwa krzesło do pianina, siada… I swoje objaśnia:
— Wy tu mi nie mówcie, gdzie się gra na pianinie. Wiem dobrze, gdzie się gra. Mój syn Lesław jest pianistą, ćwiczy w domu i ja wiem, kiedy stroić czy nie stroić. I jak się gra! Wy mi tu nie pokazujcie i nie wmawiajcie, że to się gra o tam, czy tam. Po brzegach. Towarzyszko S… — Tu ekspert opuszcza ręce na środek klawiatury, uderza weń wielokrotnie, demonstrując stan strojenia i klaruje: — Nie wmawiajcie mi, że się po brzegach gra. Tu… o tu. Tu się gra! Pośrodku! Towarzyszko Stachnarska, tu się gra! TU SIĘ GRA!
Tu zrobię przerwę, bo i przesłuchanie na tym się skończyło. Komisja zakończyła pracę. Dusząc się i skręcając ze śmiechu — co jednak musiało być ukryte — zgodziliśmy się z „górą”, że choć to jeszcze może niekonieczne, ale jak już tak się upieramy, przywołany będzie (na koszt Domu Kultury) stroiciel i na premierę instrument będzie strojony. Delegacja z góry powróciła do siebie. My na dole przez dłuższą chwilę nie mogliśmy przyjść do siebie. „Towarzyszko Stachnarska, tu się gra!” przeszło do naszej wewnętrznej, trudno przekazywalnej legendy piwnicznej.
Po wtręcie tym, nierespektującym raczej chronologicznego toku zdarzeń, zatrzymajmy się może już ostatni raz w hallu Baranów, obok przywoływanego po wielekroć gipsowego postumentu.
Danuta Leszczyńska-Kluzowa, z okresu występów w Piwnicy (fot. z archiwum artystki)
Wracajmy do tekstów, nierzadko tam właśnie w szatni, obok tego Lenina, dla nas zostawianych. Adresowano je najczęściej ogólnie — Piwnica pod Baranami — albo szczegółowo — do Wielmożnego Pana Piotra Skrzyneckiego zPiwnicy. Przez rozmaitych dostawców — autorów, pośredników, ich orędowników, matki, kochanki, mężów itd. Przez wszelakie nieodkryte, a zapowiadające się, nieznane dotąd Talenty. Dalej, jak już te teksty zostały pobrane, szły sprawy artystyczno-inscenizacyjne, kwestie taktyki.
— Czy Danusia Kluzowa ma śpiewać romanse przy wygaszonych światłach? Czego kategorycznie się domaga. Szkoda, świat traci! Obiecała podobno Józkowi? Sama z siebie — gdzieżby Józek stawiał takie warunki. Nie i już. Nie będzie się popisywać w pełnej iluminacji. Świat może podziwiać, ale tylko jej śpiew! Zgadza się tylko na tyle. Co jej do głowy przyszło, pojmujesz? Trzeba ją skołować, wybić jej to. Najlepiej to sam Józek musi ją przekonać.
Józek, czyli Józef Kluza, mąż Danusi — malarz, dyrektor Liceum Plastycznego, przemiły facet, wpatrzony w nią jak w obraz, kompletnie Danusi uległy. Bez szans!
— Włosów nie musi rozpuszczać jak w domu. Żebyś widział, w tych peniuarach, przy tej swojej toaletce. Rozczesuje te piękne włosy. Maria Magdalena pokutująca na pustyni (czy na puszczy?) nie okrywała się piękniejszym płaszczem włosów, niż mogłaby Danusia. To jest, to byłby dopiero obraz! Piękne! — upajał się Skrzynia. — I śpiewa… Głos! Miód! Szkoła! Prawdziwa szkoła romansów. Ponoć ojciec tak ją wyuczył. Brał ją w step i tam z nią ćwiczył. Trzeba Staszka Radwana napuścić. Ma na nią wpływ, może ją namówi? To by było… Wyobrażasz sobie? Gdyby tak wstawić ten obraz do Piwnicy? W tych szatach, zawojach, sukniach, szalach, peniuarach, giezłach… Taka kobiecość w kabarecie! Zaparła się. Szkoda, jaka szkoda, hi, hi! Ale to, co proponuje, to przesada. Mogąc tyle, w czarnym worku chce się chować. W końcu to jednak kabaret! Oczka, minka mniszki, a pod spodem?
Ja: — Wulkan!
Skrzynia: — Ba!
Recenzowaliśmy aktualności. Co w teatrach? Co Swinarski, a co Jarocki na to? No, chyba że do meczu dołączy Wajda? Niech się ścigają, jeden przez drugiego. My tylko zacierajmy rączki. Przynajmniej jest na co latać. Podobno takiego oblężenia jak na Pieśni nad Pieśniami Michałowskiej jeszcze w Krakowie nie widziano? To w Starej Synagodze. Przy Szerokiej. A Zosia Niwińska w Trojankach płacze! Niesłychane! Prawdziwymi łzami. Zosia… Teraz mniej, ale na początku bywali u nas razem z Władkiem Krzemińskim, jej mężem, co wieczór… Wpadali do Piwnicy. Trochę sobie wypili, nawet chętnie tańcowali. Ale Krzemiński zaczął coś kręcić, zdaje się mniej zadowolony.
— Wiesz, Zosia podobno debiutowała w kabarecie? W Wilnie. Obłożoną owocami, nagą na tacy wnoszono ją na scenę. Tak opowiadają. — Chyba coś takiego — tu mój wtręt — widziałem w którymś z przedwojennych numerów „Asa”. To była Zosia? Popatrz, jaką drogę przeszła? Żywymi łzami, teraz wielka tragiczka, płacze. Popatrz, potrafi.
Wtedy, jeszcze na początku, wpadaliśmy do nich po kabaretach. Na bitwy pod Lenino. Koniaku popłynęło! Bo to Krzemińskiego styl. Lubił koniak, porządne buty, angielskie marynarki. Potem chyba już miał nas dosyć i nie wpuszczał. Trzeba przyznać, nieźle bankietującej gromadki. Coś mu się przestało podobać. Przylatywaliśmy jeszcze pod okno. Zosia na sznurku w koszyku spuszczała butelkę, krzycząc, że nie może wyjść. — Mąż — wołała z okna na całą studnię podwórza — Krzemiński mnie więzi!
A Krzemiński? To moje pytanie. Klasa facet! Właściwie nie byłoby bez niego Starego Teatru. To on na początku jego okresu świetności stoi. Tak naprawdę to on ustawił ten teatr… Byłem jego studentem. Powiem nieskromnie, miałem wrażenie, że mnie wyróżniał. Od egzaminu wstępnego. Chyba mnie widział? Robiliśmy sceny z Marii Stuart Słowackiego. Króla dostałem do roboty, no jasne, że króla na razie.
— Ja bym cię widział od razu jako Hamleta. Nerwowy, jasny, spojrzenie narkomana. Nadawałbyś się. — To obsadowa propozycja Skrzyni.
Spotkanie po latach na Plantach. Lata „dobrze dziewięćdziesiąte”. Od lewej: Autor, Danusia Kluzowa, Krzysiek Litwin — „O leć, kontynuuj się pieśni nasza…” (z archiwum Autora, fot. J. Nogal)
No ale Krzemo na razie króla chciał. Powyciągać chciał takie pod spodem dwuznaczności, pod płaszczykiem królewskiego majestatu. Ale, jak piosenka powiada, „wyjechałem zostawiłem, jak sen urwała się rozmowa… Du Holde Kunst… więc tak bez słowa?”
— „Więc tak bez słowa”… — w duecie ze Skrzynią połączone siły. W duecie — śmiech. „Niech żyje śmiech”! — To popis Mikiego? Chyba Teresa Wierzbiańska przynosiła takie pioseneczki? Piękna! Porwali ją Francuzi do filmu… Mandrin to miało tytuł. Jakaś wersja Janosika? Kręcili to wtedy w Polsce. Pamiętam, jak Krzysztof, brat Teresy, zaniemógł procentowo kiedyś w Piwnicy i ona już po programie, o świtaniu, z tego pobojowiska ciągnęła go do domu, przemawiając do raczej mało kontaktującego:
— Krzysztofie, wstań! Podnieś się! Jeszcze geniusz twojego dziadka Laszczki zaświeci nad twoim czołem…
Niezłe. Właściwie to trzeba było wtedy nakręcić scenę pod tytułem: Budzenie geniuszaLaszczki nad czołem KrzysztofaW. A wiesz, że ja debiutowałem w kinie, jeszcze w filmie dyplomowym, właśnie u Krzysia Wierzbiańskiego? W adaptacji opowiadania Borowskiego, jakiegoś więźnia oświęcimskiego grałem. Miałem warunki. Mój Boże, a Lubek? Lubek Zając, no pamiętasz? Kopał rowy w tym filmie razem ze mną…Ostał się w kinie. Razem z Anką Górny, na życie, no i na filmy razem. Krótki metraż kręcą. Pamiętasz Lubka? No jak by nie! Twierdzi, że Listy do Przyjaciela Poświatowskiej to do niego. I to jest prawda. Poświatowska, był taki czas, była przez tego Lubka absolutnie podbita. Działy tam się u nich na Krupniczej sceny. Coś jeszcze zostało? No to po łyczku. „Więc tak bez słowa?”… Zauważyłeś, jak to potem funkcjonuje? Ile cytatów, powiedzonek? Jak te z Tomaszowa… „Się przydaje?” Się przydaje — patrz, jak tym „się” operuje Stachura! No tak — się stłukło? Samo! Nikt ręki nie przyłożył? Co trochę ktoś powtarza Kogoś. Potem się odlepia i nie wiadomo już, skąd wyfrunęło. Ale jaka to przy okazji komunikacja, obieg jaki? Ci, którzy teraz tak „pykają”, wiedzą, co mówią i Kim mówią. Ale potem? Tamci potem domyślą się? Można powiedzieć, ładny poety dalej siew. Za grobem zwycięstwo. Żyć nieświadomie, być użytecznym w czyjejś potem mowie? Hm… Więc może też jakoś i w świadomym pamiętaniu?
Dalej w programie: wystawy, ciekawsza korespondencja. Ta ogólna do Kabaretu, ta do Piotra. Rozmaite entuzjazmy, wariactwa, inwektywy, prośby, jęki. Bieżący tok piwniczny na głównej scenie, przewidywane imprezy towarzyszące, quasi-artystyczne i te natury całkiem towarzyskiej. Konieczne wizyty u podopiecznych niewychodzących. U Ireny Trzaskowskiej, „naszej malarki” przykutej do łóżka. Jej obrazami udekorowany był cały program Jak żyliśmy, jak żyjemy i doczego doprowadziliśmy nasze mieszkania.
— Nie dość, że wariatka, jestem przekonany, to jeszcze czarownica! Koniecznie musisz się wybrać. Musimy do niej wpaść. Zobaczysz, posłuchasz głosiku słodziutkiego! A oczka jak chodzą! Mówię ci, to czarownica! Na dodatek jeszcze ten cholerny kot. Niech tylko ona spojrzy… Natychmiast skacze, siada przy niej na łóżku. Niesamowite te opowieści o tych historiach na tych obrazach. Co jest zdumiewające, wszystko się zgadza! Najprawdziwsza historia Roksolany, branki z Kresów. Słyszałeś o tym? Porwana, sprzedana do Konstantynopola. A potem została ukochaną żoną sułtana Sulejmana Wspaniałego! Wszystko to prawda. Skąd ona o tym wie? Nigdy byś nie podejrzewał.
Jeszcze na Rynek do kwiaciarek w sprawie kwiatów na wieczór.
— Renia z Bożeną kotyliony, pamiętaj, przypomnij mi! Do Bożego Ciała po drodze zajrzymy zobaczyć zaraz przy wejściu takie małe wotywne obrazki. Jak komiksy. To takie jakby jeszcze sprzed telewizora obrazki-opowiastki. Serio, jakby komiksy pierwsze. Uwielbiam! I malarstwo, i opisy tych wszystkich cudowności, uzdrowień, ocaleń, odrośniętej nogi, wydobycia ze studni. Mogę godzinami. Jak jestem w pobliżu, zawsze skręcam. Estreicher na studiach pokazywał i polecał nam to. Zachwycony był.
Zaszywaliśmy się na te dysputy z dala od piwnicznych szlaków. Zwykle były to wypady za miasto. „Sielanka” na Woli Justowskiej, zimowe wyprawy do „Okrąglaka” w Lasku Wolskim. Biała, zasypana śniegiem sekwencja w osobliwej przeszklonej restauracji w środku Lasku Wolskiego. Ze świąteczną za szybami dekoracją, z ośnieżonymi wieżami kamedulskiego klasztoru na Bielanach, z choinką na kontuarze baru. Z saganem albo i z czajnikiem podgrzewającym piwo, ech, piękny, piękny świat… Dawaliśmy nura w rejony Miasta mało uczęszczane. Jakaś knajpa, czyli w ówczesnej nomenklaturze zakład gastronomiczny gdzieś na Dębnikach, zakamuflowany adres w Podgórzu. By nikt nie przeszkadzał. Rozpoznawalność Piotra, jego publiczny wizerunek, to już wtedy stwarzało problem. Takie wypady miały swą egzotykę, no i rzecz jasna były okazją do spokojniejszego pogadania.
Próbowaliśmy teoretyzować, uzasadniać odrębność naszych środków wyrazu, „katalogować” specyfikę (osobliwość) estetyki piwnicznej. To, co sami zauważaliśmy, o czym wiedzieliśmy, że różni nas od innych teatrzyków. W ogóle od innych sposobów prezentacji. Albo co chcieliśmy sprawdzić, sprowokować, ciekawi, czy wypali. Jak zadziała? Próbowaliśmy szacować stopień czytelności tych naszych wynalazków. Przez jaką publiczność? Przez najlepszą z możliwych, to jasne! Specyficzną, to prawda, ale przez taką, jak ta nasza! Powiedzieć na głos, co się myślało o niej? — Lotna, otwarta, chętna, sprzyjająca. Ale i czujna na każde drgnienie. Na najmniejsze sfałszowanie. Uwielbiająca śmiać się, także z siebie. Skłonna i razem z nami chętna do przesuwania granic i powodów tego śmiechu. W lot wyłapująca dystans, ironię. No pewnie, że posiadająca te „jakieś pokłady”. O tym się nawet nie mówi. Czyli oczytana, „opatrzona i osłuchana”. Zorientowana, „na bieżąco”. W mig łapiąca, kto do kogo co pije. Ale się podlizałem, co? Ale to prawda nienaciągnięta. No właśnie taka.
Nie pamiętam okoliczności, w jakich pewien ważny urząd (Wydział Kultury, może Komitet Partii?) zażądał złożenia na piśmie deklaracji wyjaśniającej cel i rodzaj działań Piwnicy. Mówiąc prościej: Kto to taki? I o co tam chodzi? Zredagowane przez Piotra wystukałem to „urzędowe objaśnienie”. Rzecz powstała w pośpiechu, na kolanie. Jak to w większości spraw u nas wtedy tak się działo. Na kolanie żyło się, pisało itd… Szanowny Czytelniku, zauważyłeś już pewnie, że dość dołożyłem starań, aby i ta książka oddawała ówczesną aurę i aspekty naszego wtedy „piwnicznego życia”
Właśnie, jaki numer? Co przejdzie? Jaki balon może być jeszcze nakłuty? A jeśli niewypał? Trudno, gdzie drwa, no to się zdarza. A jeśli skandal? Tym lepiej. Martwić się będziemy potem. Błysk w oczach. Skandal, oburzenie święte, obraza, ucieczka… Coś prawdziwego! Poza tym wszystko inne. Historia i „bieżączka”. Aktualności, jakie ten lokalny i tam daleki wolny świat podrzucał. Zmartwienia i przypływy nadziei. Sprawy i sprawki, od politycznych po towarzyskie. I na abarot.
Piotr miał wtedy nieco ponad trzydzieści lat, ja trochę powyżej dwudziestu. Z lekkim okładem dziesięć lat nas dzieliło. W tym okresie to nie za wielka, ale może być też i znacząca różnica. Myślę o stopniu dojrzałości, odporności, o rozpoznaniu siebie samego i tak ogólnie, życia. Ale świat, czuliśmy, przynajmniej w wyobraźni stał otworem. Wszystkie możliwości jeszcze dla nas! Rzecz jasna te, jakie za peerelowskim płotem były tu w miarę realne. A gdyby tak pokusić się i o więcej? Podsycane procentowym dopalaczem zrywały się marzenia i projekty śmielsze. Fantazje wysnuwane z sufitu albo i ze źdźbła jakiejś tam możliwości.
— Wiesz, Ludwik1 ma zamiar i chce swoje zbiory… — Tu widząc mój wzrok i moją „niezupełną psychologię”, tu Piotra wyjaśnienie. — To fantastyczne zbiory sztuki naiwnej. Naiwnej, no tak to nazwijmy, bo jakoś trzeba. Polskiej i nie tylko. Cudowne, ale naprawdę fantastyczne rzeczy nagromadził. Tak naprawdę on to chyba tu najbardziej kocha? Najbardziej mu na tym zależy. Ależ nazbierał! Naszabrował się. No tak — śmiech wiadomy — pewnie powiedzą: naszabrował się Niemczur! Nie tylko, nie tylko stąd. Niezwykłości! Inna sprawa, co w takim chłopku, w takiej babinie siedzi? I z takiej twórczości co wyłazi? Na Bałkanach też sporo pokupował. Ale też ma doradcę! Jackowskiego, słyszałeś? Świetny facet. — A tu akurat popisałem się, znam, bo akurat w ówczesnej „Polsce” jakieś takie ciekawości, reprodukcje oglądałem, czytałem. W niewiele potem zdarzyło mi się i osobiście poznać tego niezwykłego pasjonata, pełnego uroku gościa…
Piotr z „Herodkami” (fot. Zbigniew Łagocki, materiał uzyskano dzięki uprzejmości Marii Pyrlik, właścicielki spuścizny artystycznej Zbigniewa Łagockiego)
Stąd się potem pewnie i u nas te rozmaite naiwności wzięły? „Herodki” rzezane w drewnie — ni to pałuby, klocki, ni to figurki szopkowe. Zdobiły wnętrze Piwnicy, a nawet jakoś tam grały. Bożenka Dobrzyńska, z racji zainteresowań tego rodzaju twórczością, jako badacz psycholog jeździła z Piotrem. Zabierała go do rozmaitych tych samorodków, artystów-samouków. Piotr wlókł potem te łupy do Piwnicy. Na Groblach, w tym innym gabinecie osobliwości, też to lądowało.
— Jest realny projekt, słuchaj… Ludwik chce przenieść, boi się, że mu położą łapę, upaństwowią, zabiorą. Przecież mogą wszystko, co zechcą. On chce to umieścić w jakimś bezpiecznym miejscu. Najpierw miał plan wybudować w Polsce specjalną siedzibę. Kupić teren chciał, dosłownie górę, kawał terenu. A na tej górze miał plan wybudować dom, muzeum dla tych zbiorów. Taki w ogóle ośrodek-centrum? On po prostu chce, żeby to było zabezpieczone, nieporozkradane. Żeby to się nie rozleciało. Ale cudzoziemiec nie może u nas takich projektów realizować. Ot tak postawić sobie nagle muzeum? Terenu też mu nie sprzedadzą. Prywatne muzeum? Jeszcze Niemca? Wyobrażasz sobie? On więc chce to umieścić w jakiejś bezpiecznej siedzibie. Jest pewien projekt. Ale to na razie mur! MUR! Mowa o Wenecji. Słuchaj, realna szansa. Moglibyśmy się przy tym zatrudnić. Będzie potrzebował kogoś takiego. No tam, przy tych zbiorach, rozumiesz? Jestem już po rozmowie z Ludwikiem. Trochę się podszkolimy. Jakiś czas w Wenecji, co?
Konkret ponętny. Chyba jeszcze jak ponętny, że tak zapamiętałem? Rzucam go jako przykład owych rojeń i górnych naszych wspólnych przymiarek, ale też z zastrzeżeniem. Nie zapytałem, przy jakim wskaźniku trzeźwości, czyli na jakim poziomie uniesienia ta rozmowa Ludwika z Piotrem miała się odbywać.
To był zazwyczaj drugi, często zazębiający się z piwnicznym, temat. Bywało, że niekiedy jedyny, oddzielny i autonomiczny. Umawiany osobno. A jeśli już na to się zanosiło, to sesja taka wymagała przygotowań. Zebrania materiału, wybrania przykładów, wyznaczonej wcześniej lektury. Jak to bywa z nieformalnym, bo nieformalnym, ale jakimś tam rodzajem warsztatów poetyckich. Po kursie poetyki u Dłuskiej2 na Uniwersytecie, po „wierszu” u Michałowskiej3, u Merunowicza4 w Teatralnej było to moje kolejne seminarium z poezji. I wcale nie uzupełniające. Przynosiłem na te spotkania swoje próby. Czytaliśmy dużo i bardzo rozmaitych autorów. Od starożytności do nowości. Przychodzi mi do głowy taki przykład: „analiza temperamentów poetyckich” (!), a co za tym idzie — ekspresji poetyckiej (więc w pierwszej kolejności struktury, składni) Mariny Cwietajewej i Zuzanny Ginczanki. Kto by tak zwąchał? Nawet dziś podtrzymuję dorzeczność tego zestawienia. Kto by tak spostrzegł i tak wyszperał? Ale przyjrzyjcie się, podpowiadam.
Porównywaliśmy problematykę i sposób rozpracowania tematu w obydwu tekstach, czyli Próbie zazdrości Cwietajewej i Zdradzie Ginczanki. Jest raczej pewne, że Cwietajewa nie słyszała o Ginczance, młodziutkiej poetessie, wstępującej dopiero na stadion Poezji w Polsce. A czy o Cwietajewej mogła coś wiedzieć Ginczanka? Potężny znak zapytania. Jakże więc niezależnie przytrafiają się „płomienie podobnie gorejące”! I choć z tak różnych powodów i w tak odmiennych okolicznościach, jak podobnie tragicznie zagasły.
Pewnie to skandaliczne po obrzeżach rozbieganie za grzech będzie mi poczytane, nie mogę jednak oprzeć się pokusie i przytoczę wspominane wiersze. Po pierwsze, dla egoistycznej przyjemności przypomnienia ich sobie, ale też, jak mniemam, dla radości wielu. Myślę, że będzie to także szansa dla Państwa wyobraźni, byście w ten sposób mogli niejako usłyszeć dawny koncert Ewy… A w nim te dwie akurat piosenki. Zresztą nigdy niezaistniałe. Ach Skrzynio perfidny! Wtedy, gdy akurat z Ewą działo się to, co się działo, umiałeś i wiedziałeś, jaki podsunąć „materiał”. A potem pewnie chciałbyś słuchać, patrzeć, jak TO w sztukę by szło? A potem się sycić. Po Pocałunkach Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej te dwie pozycje jakby do kolekcji? To by było…
Powód wreszcie ostatni: abyście Państwo odnaleźli posmak naszych ówczesnych knowań, czyli marzeń. Posmak zbieractwa, przymiarek, aby to, co z samej Piwnicy i z kręgu Piwnicy w świat wyfruwało, miało siłę i oryginalność. Niosło prawdę i wzruszenie.
Zuzanna Ginczanka
Zdrada
Nie upilnuje mnie nikt
Grzech z zamszu i nietoperzy
zawisł na strychach strachu półmysią głową w dół
O zmierzchu wymknę się z wieży, z warownej ucieknę wieży
przez cięcie ostrych os,
przez zasieki zatrutych ziół —
Ciężko powstaną z rumowisk tłoczące turnie przykazań
dwadzieścia piekieł Wedy,
płomienie
wycie
i świst,
noc fanatyczna zagrozi, zakamienuje gwiazdami.
Rtęcią wyślizgnę się z palców.
Nie upilnuje mnie nic.
Ty w wilka się zmienisz, ja w pliszkę,
ty w orła, ja w kręte dziwy
nieprzeniknionym zamysłem uprzedzę każdy twój pościg.
Nie upilnuje mnie świat,
O luby — o drogi — o miły
jeśli nie zechcę
sama
słodkiej majowej
wierności.
Zuzanna Ginczanka (fot. autor nieznany, Wikimedia Commons)
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Ludwik Zimmerer, mąż Joanny, korespondent „Die Welt”, od 1956 roku osiadły w Warszawie.
2 Profesor Maria Dłuska, autorka fundamentalnych prac z dziedziny poetyki, prowadziła wtedy na polonistyce UJ seminarium z poetyki.
3 Danuta Michałowska, wybitna recytatorka, gwiazda Teatru Rapsodyków, aktorka, profesor, rektor PWST w Krakowie. Ze studentami tejże uczelni prowadziła tak zwane zajęcia z wiersza i z wymowy.
4 Jerzy Merunowicz, aktor, reżyser, profesor w PWST w Krakowie, prowadził tak zwane zajęcia z wiersza.