Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego (tom 1) - prof. Joanna Tokarska-Bakir - ebook

Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego (tom 1) ebook

prof. Joanna Tokarska-Bakir

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Uwaga! E-book w wersji uproszczonej. Linki do przypisów są nieaktywne.

Pogrom kielecki wciąż stanowi ważny przedmiot debaty publicznej w Polsce. Dotyczyły go dwa śledztwa, prowadzone przez polskie władze powojenne. W pierwszym, które władze komunistyczne rozpoczęły natychmiast po masakrze, usiłowano dowieść, że była ona akcją zbrojnego podziemia. Pod koniec dochodzenia drugiego, prowadzonego po roku 1989, forsowano przede wszystkim hipotezę, że przyczyną pogromu była ubecka prowokacja.

Niniejsza książka, oparta na rozległej kwerendzie w Instytucie Pamięci Narodowej w latach 2013-2017 i innych archiwach, stanowi szczegółowy audyt obu tych postępowań. Było to również możliwe, ponieważ po śmierci Michała Chęcińskiego, świadka w śledztwie z lat 90., który był zwolennikiem tezy o radzieckiej prowokacji, autorce książki udostępniono jego archiwum domowe.

"Pod klątwą. Portret społeczny pogromu kieleckiego" to mikrohistoryczny fresk, odsłaniający wiele zupełnie nieznanych aspektów pogromu. Książka stawia sobie dwa główne cele. Zadaniem tomu pierwszego, zawierającego szczegółową analizę pogromu, jest prezentacja społecznego kontekstu, w którym stał się on możliwy: nastrojów, przekonań, światopoglądów, ścierających się w kieleckim życiu codziennym w drugim roku po wojnie. Celem tomu drugiego było skompletowanie najważniejszych źródeł dokumentujących to zdarzenie, w tym wielu niepublikowanych zeznań Żydów ocalałych z pogromu. Pozwoliły one na zrekonstruowanie doświadczenia ofiar oblężonych w domu przy ul. Planty 7. W dalszej perspektywie zgromadzona w tomie dokumentacja umożliwiła skorygowanie dotychczasowych list ofiar, z których aż 17 pozostało bez identyfikacji. Przyczynkiem do fenomenu świadectwa jest też zestawienie zeznań sprawców i ofiar, które dzieli pięć dekad pomiędzy śledztwami.

Dzieki protokołom przesłuchań z lat czterdziestych i dziewięćdziesiątych, dokumentom osobistym, prasowym i notarialnym, w książce zarysowano sylwetki osób składających się - z jednej strony - na kielecki tłum pogromowy, z drugiej na ówczesne instytucje władzy (Milicja Obywatelska, Wojsko Polskie, Urząd Bezpieczeństwa, Urząd Wojewódzki). Instytucje te, rekrutujące się z tego samego społeczeństwa, którego bezpieczeństwa strzegły, nie tylko nie opanowały krytycznej sytuacji, ale same włączyły się do pogromu. Analiza biografii aktorów zdarzenia odsłania zupełnie nieznaną nieideologiczną historię Polski oglądaną z perspektywy Kielc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1210

Oceny
4,1 (9 ocen)
5
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORKI

OD AUTORKI

Krystyna Kersten ostrzegała, że najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się zdarzyć badaczom historii Polski, byłoby zastąpienie propagandy komunistycznej – antykomunistyczną. W tej książce, pisanej w czasach, gdy proroctwo historyczki się spełniło, usiłuję wymknąć się obu rodzajom propagandy za pomocą historii społecznej, która sceptycznie podchodzi do cezur i zmian. Choć moja książka dotyczy pogromu kieleckiego, czyli wydarzenia wyjątkowego, nie opisuję go w perspektywie jednostkowości i zerwania, ale ciągłości i trwania, mając nadzieję uchwycić, w jaki sposób to, co codzienne – przemoc – stało się normatywne1.

Tworząc społeczny portret pogromu, odpowiadam na postulat Krystyny Kersten, by przeszłość opisywać przy pomocy „podejścia panoramicznego, obejmującego sferę psychologii indywidualnej i zbiorowej, sferę kulturową i polityczną”2. Antropologia historyczna łączy je wszystkie. Badaczka ostrzegała przed eksponowaniem tylko jednej strony dramatu. Miała zupełną rację, tyle że po otwarciu archiwów dotyczących pogromu okazało się, że stron jest o wiele więcej niż dwie.

Ogromna część materiałów, na których się opieram, została wytworzona przez instytucje władzy komunistycznej: MO, urzędy bezpieczeństwa, prokuraturę i sądy. Trzeba odnosić się do nich ostrożnie, ale nie bardziej niż do jakichkolwiek innych źródeł. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że są to dokumenty niewiarygodne. Ich większość stanowią źródła tajne, a przecież na dłuższą metę żadna władza nie oślepia samej siebie3. Niemniej wszędzie, gdzie to tylko możliwe, konfrontuję je z innymi punktami widzenia, przede wszystkim ze spojrzeniem podziemia, utrwalonym w oryginalnym archiwum Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Jeszcze ważniejsza jest perspektywa żydowskich ofiar i świadków pogromu, których głos był do tej pory przeważnie pomijany. Ważnym zbiorem, na którym się oparłam, stało się też archiwum domowe Michała Chęcińskiego, udostępnione mi przez jego Rodzinę. Każda informacja, którą się posługuję, każdy szczegół dotyczący topografii i atmosfery Kieleczyzny mają swoje oparcie w źródłach historycznych: protokołach przesłuchań, raportach władz różnych szczebli, protokołach oględzin zwłok, relacjach prasowych i fotograficznych, listach i wspomnieniach.

Aby napisać tę książkę, przeczytałam setki, może nawet tysiące dokumentów osobistych, pisanych przez Polaków w latach 1939–1946. Były to podania i życiorysy żołnierzy, milicjantów, kolejarzy, dozorców, pracowników i tajnych współpracowników bezpieczeństwa, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Wojska Polskiego, urzędników starych i nowych władz, Żydów ocalałych z Holokaustu, repatriantów i przyszłych emigrantów, ujawniających się i konspirujących żołnierzy Armii Krajowej, Armii Ludowej, Batalionów Chłopskich, Narodowych Sił Zbrojnych i Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. Część napisana została niewprawnie, sztampowo, z błędami, inne z talentem i fascynująco. Nie można czytać takich tekstów i nie poddać się ich perswazji. We wszystkich chodziło o życie i przeżycie, a więc o wartości, którymi pogardza historia heroiczna.

Niewyartykułowane założenie tych podań i życiorysów za amerykańskim historykiem Richardem White’em, który badał relacje Indian i pionierów na amerykańskim Zachodzie, nazwałam the middle ground4, płaszczyzną porozumienia. W amerykańskich realiach oznaczała ona sojusze zawierane przez śmiertelnych wrogów w sytuacji, w której żadna ze stron nie była wystarczająco silna, by wygrać. W przekładzie na realia Kielecczyzny 1946 roku the middle ground to ignorujący podziały polityczne, często oparty na więziach krewniaczych, paramafijny system wymiany usług, nastawiony na przetrwanie i zyski z szabru. Łączył on w Kielcach ludzi z różnych strony politycznej barykady. Taki sojusz i stojące za nim pragnienie życia i przeżycia stanowi klucz do zrozumienia pogromu kieleckiego, a także powojennej historii Polski. Zadaje kłam wyobrażeniu o toczącej się wówczas antykomunistycznej guerilli, w której po jednej stronie byli „swoi”, czyli Polacy, po drugiej – „obcy”, czyli Żydzi i Rosjanie. Pokazuje natomiast wyraźnie przewlekłą i brudną wojnę domową, którą ocaleni z poprzedniej wojny na wszelkie sposoby usiłowali przetrwać.

Gdy wyłączymy ideologiczną ramę interpretacyjną, dyktowaną przez sformułowania takie jak „żołnierze wyklęci” czy „powstanie niepodległościowe w Polsce 1944–1953”, i na powojenne dzieje Kielecczyzny spojrzymy z bliska i od dołu5, naszym oczom ukaże się obraz niepokojąco ambiwalentny. Przede wszystkim zniknie zasadnicza dla tej ramy dychotomia „żydokomuna”/„Naród Polski”. Od pierwszego dnia instalowania nowego ustroju po stronie komunistów – w UB, MO, WP, KBW i PPR – pojawi się społeczeństwo, a więc także etniczni Polacy, zaś po stronie antykomunistycznej – nadspodziewanie wielu Żydów6, w czasie okupacji więźniów radzieckich łagrów, wśród nich przyszłe ofiary pogromu kieleckiego. „Wojnę z żydokomuną” zastąpi brutalna i pełna zaskakująco aktualnych odniesień „wojna polsko-polska” – bratobójcza i nieprzebierająca w środkach.

Historia ideologiczna obsadza ludzi w rolach aktorów filmu niemego, którego scenariusz jest z góry znany7. Poprzez zwrócenie uwagi na niepolityczne, codzienne aspekty zdarzeń usiłowałam przywrócić temu filmowi dźwięk, a przynajmniej dodać napisy. Zawdzięczam je osobom8, które pomogły mi w identyfikacji niemal wszystkich aktorów pogromu, należących do lokalnych elit władzy politycznej i duchowej. Nie poznawszy ideologii przedstawicieli tych ostatnich, nie sposób zrozumieć, co się stało 4 lipca 1946 roku w Kielcach. Aby jednak pojąć, jak to się mogło wydarzyć, trzeba zapoznać się z poglądami pierwszych, przede wszystkim funkcjonariuszy Komendy Wojewódzkiej MO i żołnierzy WP. Duchowieństwo dawało ideologię, władza polityczna dawała siłę.

Historii społecznej, pisał Padraic Kenney, nie należy rozumieć jedynie jako uzupełnienia narracji politycznej. Ona ją przeformułowuje i przekształca. „Nie ogranicza się do pokazania, co się jeszcze działo poza sceną, ale przepisuje samą sztukę i zmienia jej obsadę”9.

Najlepszym tego przykładem jest sposób, w jaki znajomość społecznego tła zmienia nasze postrzeganie pogromu kieleckiego, w polskim dyskursie tradycyjnie przypisywanego ubeckiej prowokacji. Dzięki znajomości tego tła odkrywamy, że pogrom spowodowany był słabością, a nie siłą władzy komunistycznej; w pewnym sensie zbyt małą, a nie nadmierną obecnością Sowietów i UB na Plantach. Cierpiąc na dramatyczne braki kadrowe, kieleckie instytucje komunistyczne przyciągnęły nie tylko amatorów służby w mundurach i bezpłatnej stołówki, ale przede wszystkim ludzi przyzwyczajonych do tego, że Żydów się zabija. To właśnie oni, w znacznej części przedwojenni oficerowie, policjanci i prawnicy, a nie szumowiny czy komunistyczni prowokatorzy, umożliwili pogrom kielecki.

Pierwsza część tytułu książki odnosi się do klątwy, którą zgodnie z legendą rabin Dawid Kahane miał obłożyć Kielce po pogromie10. Podtytuł Społeczny portret pogromu kieleckiego stanowi próbę użycia metod, jakimi dysponuje antropologia historyczna – kwerendy i krytycznej mikroanalizy, pozwalającej zobaczyć pogrom oczami jak największej liczby świadków.

Mam nadzieję, że przyczyni się do tego także dobór ilustracji do niniejszego tomu, podporządkowany idei portretu społecznego. Starałam się, by jak znalazło się w nim jak najwięcej twarzy aktorów opisywanych zdarzeń. Są one źródłem historycznym, czasem bardziej wymownym niż dokumenty.

Aby ułatwić lekturę narracji w tomie pierwszym, pisanym z myślą o jak najszerszym gronie czytelników, niekiedy stosowałam skróty i parafrazy. Dlatego też w tomie drugim, przeznaczonym dla specjalistów, umieściłam korpus trudno dostępnych źródeł dotyczących pogromu. Dzięki temu czytelnik ciekaw kontekstu, w jakim pada określone zdanie, może je sam odszukać i zweryfikować.

Dzięki benedyktyńskiej pracy Jolanty Sheybal wszystkie źródła zostały w miarę możliwości skolacjonowane z oryginałami, o ile tylko udało się je zlokalizować. Na nowo odczytano też niektóre źródła wcześniej publikowane, niekiedy wprowadzając istotne poprawki. Przyjęty w książce system odsyłaczy i zasady edycji dokumentów (np. w zakresie zastosowanych skrótów; zob. ich lista na początku tomu 2), nie zawsze zgodne z przyjętymi w edytorstwie historycznym, podporządkowano głównemu celowi publikacji, czyli ukazaniu społecznych uwarunkowań pogromu11.

Część I: Ruch

Rozdział 1: Głosy

Ranek12

Spośród bohaterów tego dnia najwcześniej na nogach jest Anczel Pinkusiewicz13. Aby o 2.30 złapać we Wrocławiu pociąg do Częstochowy, w ogóle się nie położył. Wojnę spędził na Syberii, w Polsce jest od niedawna. Pod Głogowem zostawił żonę Leę z trzyletnim Izaakiem, a sam jedzie do rodzinnych Kielc. W pociągu siedzi obok chrześcijanki, której pomagał załadować bagaż przez okno. Ona też jest z Kielc. Przed wojną Pinkusiewicz pracował jako administrator w Teatrze Polskim, szybko doszukują się wspólnych znajomych.

Oprócz nich w wagonie siedzi jeszcze żydowska rodzina, dwie siostry z mężami, które niedawno wróciły z Rosji, jedna w siódmym miesiącu ciąży. Podczas gdy większość ich znajomych szuka szczęścia na Zachodzie, one jadą pod prąd, do Chełma, do ojca, któremu jakoś udało się przeżyć.

Kiedy Pinkusiewicz drzemie w pociągu zbliżającym się do Częstochowy, w Kielcach zaczynają się budzić ci, którzy pracują od 5.00: ci z Tartaku nr 1 i 2, z Fosfatów, z cegielni i kaflarni, z Granatu i Zakładu Przemysłowego Kadzielnia. Wkrótce rozpocznie się pierwsza zmiana w hucie Ludwików. Do pracy przyjdą Błaszczykowie, wuj Andrzej i brat Jan14 ośmioletniego Henia15, który poprzedniego dnia odnalazł się po trzydniowej nieobecności. Jeszcze wczoraj wieczorem ojciec Henia, Walenty, zameldował o tym milicji, ale ponieważ był podpity, kazano mu wrócić nazajutrz16. Za parę godzin w hucie zostanie zwołane zebranie Rady Zakładowej, na którym niespodziewanie stanie sprawa Henia17.

Podobno już o 5.30 wstaje komendant Edmund Zagórski18, w czasie wojny w AK, dziś szef posterunku MO przy Sienkiewicza 4519. O 6.00 wybiera się z zastępcą na obchód, wraca na komisariat przed ósmą i rozpoczyna wykład o higienie.

Dopiero przed dziewiątą plutonowy Stefan Kuźmiński zamelduje mu, że „chłopiec zgłosił się właśnie i zameldował tego osobnika, który miał go rzekomo zatrzymać przez trzy dni w piwnicy, i ten osobnik jest tutaj”20.

Zanim to nastąpi, o 7.00 wstaną jeszcze matki. Wprawdzie są wakacje, ale dzieciom i tak trzeba zrobić śniadanie. Idąc na bazar, jedna z nich zostawi bawiącą się na podwórzu sześcioletnią córkę21. Gdy wróci, dziecka nie będzie. Nie będzie również pięcioletniego Stasia Antoniny Biskupskiej, który pobiegł z kolegami nad Silnicę22, dziesięcioletniej Leokadii Ludwika Pustuły, która poszła na stację handlować lemoniadą23, oraz ośmioletniego Janka Marii Bińkowskiej, który zniknął już w czerwcu, a cały i zdrowy odnajdzie się dopiero za dwa tygodnie na Pocieszce24. Rodzice nie byliby tak zdesperowani, gdyby każde z osobna nie usłyszało tego ranka o chłopcu Błaszczyków z Podwalnej. Nie chodzi o to, że zaginął, chodzi o to, gdzie się odnalazł. Plotka głosi, że Żydzi z Plantów trzy dni trzymali go w piwnicy. Toteż Zofia Prokop, Maria Bińkowska i Antonina Biskupska pójdą tego dnia pod Komitet Żydowski. A milicjant Pustuła, podchmieliwszy sobie, wybierze się tam służbowo.

Około 8.00 na mieście jest już pełno ludzi. Otwierają się sklepy, restauracje i zakłady fryzjerskie. W komisariacie przy Sienkiewicza 45, dokąd około 8.00 ponownie przyszedł Walenty Błaszczyk ze swoim synem, skończyło się właśnie śniadanie. Jedni milicjanci schodzą z nocnej zmiany, pojawiają się ci z dziennej.

Zanim czternastoletni Czesław Nowak25 wsiądzie do pociągu do Częstochowy, w którym handluje lemoniadą i mlekiem, idzie złowić parę ryb w parku miejskim.

Harcerze, bracia Feliks i Stanisław Kowalowie śpieszą do kościoła na mszę za spokój duszy generała Sikorskiego26.

Dziewiętnastoletnia Niusia Borensztajn i starszy o rok Szmulek Nester27 po raz pierwszy spacerują razem ulicą Sienkiewicza.

Ignacy Herman je w kawiarni śniadanie ze szkolnym kolegą28.

Marysia Machtynger29, która pracuje w Komitecie Żydowskim w dziale repatriacji, minęła już skrzyżowanie Sienkiewicza i Plantów.

Mieszkający w kibucu na Plantach dwudziestodwuletni Borys Wajntraub30 wyszedł właśnie po gazetę. Wracając, przygląda się ludziom, dyskutującym przyciszonymi głosami w grupkach nad rzeką Silnicą.

Gdy parę minut po 8.00 szef Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego Władysław Sobczyński31 strzyże się u fryzjera na Sienkiewicza róg Focha, jego adiutant i zięć Roman Nowak32 przynosi mu wiadomość, że coś dzieje się pod Komitetem Żydowskim. Właśnie ów adiutant zaniesie potem do Urzędu plotkę o „Żydach, którzy pomordowali dzieci polskie”33, w którą uwierzył tak samo jak inni kielczanie.

Sklep z obuwiem męskim

Gdy Ignacy Herman kończy w kawiarni śniadanie, w pewnej chwili na ulicy słychać podniesione głosy, a za oknem pojawia się gromada podnieconych ludzi. Na żądanie właścicielki goście pośpiesznie opuszczają lokal. Przy Silnicy stoi grupa płaczących kobiet. Zapytałem, co się stało – wspomina Herman. „To pan nie wie?” – odpowiedziały. I wskazując Komitet Żydowski przy Plantach, dodały: „Tam w piwnicy leżą główki zamordowanych dzieci chrześcijańskich przez Żydów na krew na macę”.

Koledzy się rozdzielają, Herman wpada na pomysł, aby pójść do położonego w pobliżu kasyna oficerskiego. Nie zostaje wpuszczony. Widzi, że ludzie na ulicach polują na Żydów. Jak się ratować? Najpierw szuka pokoju w hotelu, ale w trzech miejscach spotyka się z odmową. W końcu przypomina sobie pana Wosia, dawnego lokatora w kamienicy jego babki. Pan Woś ma sklep z obuwiem męskim. Herman idzie tam, właściciel go rozpoznaje i od razu sadza za ladą. Do ręki daje gazetę, aby przykryła semickie rysy. Do sklepu zaglądają kamasznicy, szewcy, no i kupujący. Widzieć tych ludzi nie mogłem – wspomina Herman – ale słyszałem, jak zgrzytając zębami, mówili, że trzeba Żydów wykończyć do reszty, skończyć, co zaczął Hitler.

Niusia Borensztajn (po prawej) w Kielcach przed pogromem; za nią Szmul Nester

Niusia Borensztajn i Szmul Nester po przyjeździe do Izraela

Tego ranka po mieście krąży też Jakub Aleksandrowicz34, krawiec z Łodzi, który przyjechał do Kielc w sprawach handlowych. Zatrzymał się w Hotelu Polskim, kilkaset metrów od schroniska żydowskiego. Gdy obudziłem się i wyjrzałem przez okno, zobaczyłem tłumy walące w kierunku Plant – opowiada. Wyszedłem na Sienkiewicza i spytałem, o co chodzi. Ludzie powiedzieli: „Trzeba Żydów bić, oni mordują nasze dzieci, zabili jedno czy dwoje”. Po godzinie mówili już o dziesięciorgu35. W tym tłumie szli ludzie z kłonicami, z łańcuchami, z laskami, z kamieniami w ręku, biegli chłopi, kupcy, widziałem paru harcerzy z laskami36. Ale władzy, władz rządowych ani miejskich nie widziałem.

Szedłem dalej z tym tłumem, czułem się bezpieczny, bo w Kielcach nie znali mnie jako Żyda. Tylko w hotelu byłem zapisany jako Aleksandrowicz Jankiel Mendel, co w recepcji zrozumieli bardzo dokładnie. Gdy wychodziłem po śniadaniu, czułem, że pokazują mnie sobie palcami. Zląkłem się, a ponieważ wiedziałem, o co tu chodzi, wymknąłem się z walizką tylnymi drzwiami.

Miałem tam znajomą, którą poznałem na głównej ulicy. Miała sklep z trykotażem, łączyły nas kontakty handlowe. Wszedłem do niej. Co pan tu robi? – zapytała. – Nie wie pan, co się wyprawia z Żydami? Oni zabili nasze dzieci. Zapytałem, ile dzieci zabili, odpowiedziała, że dziesięcioro. Jej słowa wryły mi się w pamięć.

Wszedłem w ten tłum i poszedłem z nim aż do Plant, gdzie mieszkało kilkoro znajomych. To było mniej więcej o 10.00. Tam już była cała rzesza ludzi. Wszystko krzyczało, dajcie tu Żydów, wyciągnijcie ich, trzeba ich zabić za to, co oni nam zrobili. Byli tam sklepikarze, gospodynie domowe, strażacy, robotnicy, nawet księża w sutannach37, kręciła się tam milicja z uśmiechem na twarzy, jakby zachęcając ten tłum. Byli tam też wychowankowie ruchu harcerskiego w swoich skautowych strojach, z laskami w dłoni, po polsku nazywa się to ciupaga. Nagle usłyszałem krzyki, podszedłem bliżej i zobaczyłem unoszące się i bijące pałki.

Jest jeszcze relacja kielczanki Diny Szaroni38, wdowy po panu Lembergu, którego imienia nie znamy39. W domu, w którym mieszkała, położonym naprzeciwko rosyjskiej komendantury na Focha, schroni się za chwilę Szmulek Nester. Przyjechaliśmy do Kielc w maju – opowiada Dina – czwartego lub piątego. Zamieszkaliśmy na ulicy Czystej, późniejszej Focha, pod numerem 18/20, gdzie było parę mieszkań opuszczonych przez uciekających Niemców. Umieszczono tam też biura Miejskiego Komitetu Żydów. Wielu Żydów tam mieszkało, takich bardziej religijnych, ja, mój mąż, mój brat, mieszkali tam też Baumowie40. To był drugi dom żydowski w Kielcach, taki sam jak na Planty, ale stąd Żydzi wyjeżdżali raczej nie do Palestyny, tylko do Ameryki.

Mój mąż zjadł śniadanie i zszedł na ulicę coś załatwić. Po trzech minutach wraca. Ja zażartowałam: wiedziałam, że wrócisz. Ale jemu nie było do śmiechu. Słyszałaś, mówi, co się dzieje? Przecież jest pogrom. Ludzie chodzą po ulicy i szukają Żydów, i mówią, że chcemy wziąć dzieci na macę. Okazało się, że jak mąż zszedł na ulicę, natknął się na tłum ludzi, którzy chodzili i szukali Żydów. Dlatego szukali, bo szedł ojciec z chłopcem i szukał tego, który go schował w komórce, żeby go wziąć na krew. Toteż od razu zamknęliśmy drzwi na klucz i siedzieliśmy jak trusie.

Nasi sąsiedzi naprzeciwko to byli Rosjanie. Oficerowie Rosjanie. Dlatego ci Polacy wszyscy naokoło nie mieli odwagi do nas wejść. Tylko krzyczeli, że trzeba dorwać tych Żydów i się nad nimi pomścić. Miałam ciotkę na Plantach, która zwróciła się do jednego dobrego rosyjskiego oficera stamtąd, żeby ją ratował. Ale on jej odpowiedział, że dziś nie ma prawa stamtąd wyjść, musi siedzieć w domu. Na dole przed domem Rosjan zawsze stała warta przed bramą. Tego dnia brama była na głucho zamknięta, nie było widać żadnej warty.

Niusia i Samuel spacerują

O 7.30 w kibucu Ichudu41, w budynku Komitetu Żydowskiego na Plantach 7, też jedzono śniadanie. Kibuc to zresztą za dużo powiedziane: chodzi o trzy pokoje na drugim piętrze z oknami wychodzącymi na dziedziniec, osobny dla dziewcząt, osobny dla chłopców. Po drugiej stronie klatki schodowej, od strony Plantów, mieszkała sekretarka prezesa Komitetu Żydowskiego, Ewa Szuchman. Prezesem Komitetu był szanowany lwowianin z partyzancką przeszłością, Seweryn Kahane, a jego zastępcą przewodniczący kibucu, Jechiel Alpert, który mieszkał tu z żoną w osobnym mieszkaniu na drugim piętrze. Na pierwszym piętrze znajdował się sekretariat Komitetu.

W kibucu było łącznie trzydzieści osiem gąb do wyżywienia. Na dole, gdzie działała kuchnia ludowa finansowana przez Joint42, drugie tyle niezrzeszonych. Dziennie wydawano 160–180 zup, które „są treściwe i smaczne” – czytamy w sprawozdaniu Wydziału Repatriacji z pierwszej połowy 1946 roku43. Przytłaczającą większość stołujących się stanowili ludzie młodzi po obozach lub repatrianci z Rosji. Większość to roczniki dwudzieste, jak Tania i Fania Szumacher, lub jeszcze młodsi, jak siedemnastoletnia Balka Gertner czy niewiele młodsza Rachelka Sonberg (Zander). Wszystkie cztery zginą w pogromie. Starszych, którzy przeżyli Zagładę, nie było wielu: Aron Binsztok, lat 7044; Berl Frydman – „stary kielecki blacharz”45, lat 52; Róża Rajzman, lat 50; pielęgniarka Estera Proszowska, lat 43; Julian Bertinger, zdemobilizowany żołnierz, lat 48, no i czterdziestoletni Kalman Zinger, „Żyd w zielonym kapeluszu”, którego za chwilę aresztuje milicja.

Kiedy po śniadaniu Borys Wajntraub wraca z zakupioną gazetą na Planty, widzi tłumek stojący pod budynkiem. Ludzie, zapytani, co się dzieje, mówią, że Żydzi zamordowali chłopca i jest pogrom. Jaki pogrom – śmieje się Wajntraub, który jest blondynem i nie wygląda na Żyda46. Chodzi w rosyjskim szynelu. Ten szynel uratuje mu życie.

Tymczasem po ulicy Sienkiewicza przechadzają się właśnie Niusia Borensztajn i Szmulek Nester. Pierwszy raz wyszli na spacer jako narzeczeni. Przechodzący patrol MO obrzuca ich dziwnym spojrzeniem. Nie rozumieją go, dopóki za milicjantami nie pojawi się grupa ludzi, wykrzykujących, iż tej nocy Żydzi zamordowali polskie dziecko. W grupie idzie kobieta na oko trzydziestopięcioletnia, ubrana w jasną suknię wysoka brunetka z włosami zaczesanymi do góry. Niusia i Szmulek słyszą, jak mówi o dziesięciorgu dzieciach znalezionych u Żydów w piwnicy.

Szmulek, który przeżył sierpniowy pogrom w Krakowie, nie chce czekać na rozwój wypadków. Gdy kierują się z Niusią w głąb Sienkiewicza, przechodnie pytają ich, co się dzieje na Plantach. Postanawiają skręcić w boczne uliczki. Okrężną drogą docierają na Focha, do komendantury wojsk sowieckich. Ale ciężka żelazna brama, zwykle otwarta na oścież i strzeżona przez co najmniej jednego wartownika, jest dziś zamknięta na głucho. Nawet wartownik jest w środku. Wtedy Szmulek przypomina sobie, że niedaleko stąd, przy Focha 18/20, mieszka znajomy rabin. Widzą, że prowadząca do niego furtka co chwilę się otwiera, ktoś wchodzi, potem znowu ktoś. A więc także inni szukają tu schronienia.

Powiedziałem do koleżanki: „Chodź, wejdźmy tam i my” – wspomina Nester. Ale ona się sprzeciwiła: „Nie, co ma stać się z kibucem, niech się stanie i z nami”. Powtórzyłem swoje, a ona swoje: „Ja wracam”. I za chwilę już jej koło mnie nie było. Ona tam wróciła, ja wszedłem do rabina. Kiedy nazajutrz Szmulek będzie składał zeznanie przed oficerem UB, wciąż nie będzie wiedział, co się stało z Niusią.

Która tymczasem przeciskała się przez tłum oblegający Planty. Wracałam – mówi – a po drodze widziałam, że całe miasto zleciało się w to miejsce, pod ten dom. Zobaczyłam, że całe miasto już stoi, zakłady stanęły, ludzie szli, młodzi, starzy, dzieci, wszyscy z żerdziami powyciąganymi z płotów, z pałkami, z żelaznymi sztabami powyrywanymi z ziemi, wszyscy lecieli w tym kierunku. Całe miasto poszło bić Żydów. Plac szkolny był olbrzymi, tam była szkoła koło naszego kibucu, gimnazjum św. Kingi. Nie wiem, jak udało mi się przejść przez taką ciżbę. Pytali mnie: „Dokąd idziesz?”. Powiedziałam, że tu mieszkam. Zaśmiali mi się w twarz i powiedzieli: „Umrzesz”.

Niusia Borensztajn w środku, po jej prawej stronie Miriam Machtynger, z tyłu po lewej Szmulek Nester; zdjęcie wykonane w Kielcach przez pogromem

Rafael Blumenfeld patrzy przez okno

Po śniadaniu siedzieliśmy w kibucu na pryczach – mówi jeden z najstarszych kibucników, dwudziestopięcioletni Rafael Blumenfeld47. Przygotowaliśmy się do wyjścia do pracy – pod Kielcami dzierżawiliśmy kawałek ziemi, ucząc się pracy na roli przed wyjazdem do Palestyny – gdy nagle wpada nasza bardzo wylękniona koleżanka Niusia, donosząc, że po ulicach idą tłumy i krzyczą: „Śmierć Żydom, chodźcie, zabijmy Żydów, tak jak oni zabili nasze dzieci”. Zaczęliśmy się śmiać, myśląc, że nastraszyli ją chłopcy, co stali na ulicy. I mówiliśmy, że ona histeryzuje, że to są fantazje, że to nie może być. I nagle, może po kwadransie, my już słyszymy jakieś halt na dole naszego domu. Podchodzimy do okna i widzimy, że zaczynają gromadzić się ludzie i krzyczą, i zaczynają rzucać kamienie w nasze okna.

Usiedliśmy na łóżkach i zaczęliśmy się naradzać, co robić. Wzięliśmy dziewczęta do ostatniego pokoju – mieliśmy tam trzy pokoje na tym drugim piętrze – i kazaliśmy im zamknąć się od wewnątrz, przysunąć łóżka do drzwi i nikomu nie otwierać. A my staliśmy na zewnątrz z bronią, na którą mieliśmy zezwolenie, i zastanawialiśmy się, co dalej. Nagle przyszedł do nas nasz przewodniczący Chilek Alpert, co mieszkał też w tym domu, i próbował nas uspokajać, że wszystko będzie w porządku, bo tutaj jest milicja, ona będzie pilnowała nas i nie ma co panikować. Łatwo mówić „nie panikuj”, kiedy widziałeś te tłumy na dole i słyszałeś te krzyki.

Widziałem kilku milicjantów, co stali przed drzwiami. Patrzę znowu i widzę: drzwi się otworzyły, jakiś Żyd wyszedł na ulicę. Nagle jakaś kobieta krzyczy, ona trzyma chłopaka, on krzyczy: „To jest ten Żyd!” Nie wiedzieliśmy, co to jest „ten Żyd”.

I milicjant wziął „tego Żyda”, i razem z jeszcze innym milicjantem zabrali go gdzieś. Prowadzili go daleko przez ten tłum, chociaż tłum się zerwał i chciał go bić. Ale oni odprowadzili go na posterunek. Chilek Alpert podszedł do przewodniczącego Wojewódzkiego Komitetu dr. Seweryna Kahane i poprosił go, żeby skomunikował się z UB, żeby zatrzymali tego człowieka, nie dali mu wyjść, bo ludzie mogą go zabić. I oni go tam zatrzymali. Ten Żyd nazywa się Kalman Zinger48. On jest kielczaninem.

Ja w ogóle nie znałem tego Błaszczyka i nic nie wiem o rodzinie jego, bo myśmy się pilnowali, żeby nie wchodzić nikomu z Polaków w drogę. Atmosfera w Kielcach była napięta. Dopiero zrobili referendum49. Toczyły się walki między podziemiem – wołali na nich chłopcy z lasu – a władzami. Toczyły się walki, więc myśmy się strzegli, żeby się nie kręcić za dużo po ulicach, nie wtrącać się. Od czasu do czasu słyszeliśmy, że tu czy tam kogoś zabito, więc raczej unikaliśmy kontaktów.

Nie mówili, że porywano na macę. Plotka była, że Żydzi porwali to dziecko, bo z obozu wracali wycieńczeni i teraz robią sobie transfuzje z krwi polskich dzieci. Matka tego Błaszczyka, ona z tym dzieckiem przyszła obejrzeć te piwnice, gdzie go trzymali, tyle że w tym budynku w ogóle nie ma piwnic. To zabrało trochę czasu, jakąś godzinę, aby rozhuśtać te tłumy. Ta matka, ta matka krzyczała cały czas, i inni z tłumu też. Ten chłopiec był mały, on stał z matką, był statystą tylko, ona krzyczała: „Tu są nasze dzieci, jeszcze dużo dzieci są wewnątrz, w piwnicach”.

Byliśmy zabarykadowani w kibucu, pilnowaliśmy tylko, żeby Chilek Alpert, który był naszym łącznikiem, mógł do nas wejść i powiedzieć, co się dzieje na zewnątrz. Przez okno widziałem, jak ten tłum rósł i rósł. Zaczęło się od jednostek, potem były tuziny, setki, a za trzecią strzelaniną już tysiące, może dwa tysiące ludzi. Milicjanci przyszli razem z tym tłumem, maszerowali na czele tłumu. Myśmy widzieli, jak wchodzą na nasze podwórko, z balkonu patrzyliśmy. Po 9.00 zaczęli już masowo, ale pojedynczo już po 8.00 przychodzili.

I nie wiedzieliśmy, co zrobić. Nagle widzimy, że milicjanci i oficerowie Wojska Polskiego wchodzą do wnętrza budynku. Milicjanci, zdaje się, byli na dole, a na górze byli tylko żołnierze. Jak weszli do środka, zaczęli nam zabierać broń50, oddać broń kazali. I jak oddaliśmy broń, w tej chwili zaczęły się strzały, zaczęli do nas strzelać. Nie wiem, skąd były te strzały, czy na dole, czy na górze, nie pamiętam, nie mogę powiedzieć teraz, skąd padł ten pierwszy strzał. Pamiętam tylko, że rozbroili nas żołnierze i zaraz po rozbrojeniu zaczęli do nas strzelać. Zaczęli rozbrajać od drugiego piętra, potem poszli na dół. Ci w wojskowych mundurach – tylko oni mieli broń, nam ją zabrano. Oni zaczęli strzelać i zaczęli krzyczeć, żebyśmy zeszli na dół, ci żołnierze, co weszli do nas, krzyczeli, żeby na dół zejść. O 11.00, 11.30, coś koło tego, zaczęli wypychać nas z domu. Broń nam odebrano – no, ja wiem? – o 10.00, 10.15. I od razu jak zabrali broń, zaczęła się strzelanina. Strasznie się baliśmy.

Wtedy my nie chcieliśmy się ruszyć, a oni szturmowali drzwi, któreśmy zablokowali. W końcu wpadli do tego pokoju ostatniego, gdzie były dziewczęta, zaczęli kolbami bić i kopać51. Wtedy one otworzyły i zaczęły stamtąd dochodzić krzyki, bo byli już ranni. Zaczęła się panika, wielka panika.

Tak, widziałem, jak zastrzelili Symchę Sokołowskiego52. To był jeden z członków naszego kibucu. Wśród tej strzelaniny nagle złapał się za serce i krzyknął: „Dostałem kulę, dostałem kulę”, zaczął krwawić i upadł na jedno z łóżek piętrowych, co tam stały. I zaczęły się krzyki, takie histeryczne, specjalnie tych dziewcząt, bo on był w drugim pokoju zabarykadowany, tam gdzie były dziewczęta. Zaczęły się krzyki, które zrobiły na mnie straszne wrażenie, bo ja czułem, że jestem za nich odpowiedzialny.

Tymczasem drugi Sokołowski53 był ciężko ranny, a jedna z naszych członkiń wypadła z okna, ale to już kiedy ja byłem na dole. Ja wiedziałem, że kogoś zrzucają, ale już nie rozróżniłem kogo. Pamiętam krzyczącą dziewczynę, potem dowiedziałem się, że to była Bałka Gertner54. Wiedziałem, że wyrzucają z balkonu dziewczyny i ona krzyczy, ale nie mogłem myśleć o tem, bo dostałem tu kamieniem, tam kamieniem, mój ból zagłuszył jej krzyk. Słyszałem tylko krzyk i widziałem, jak pada ktoś z balkonu.

Bo równocześnie żołnierze zaczęli nas wypychnąć na klatkę schodową i spychać na dół do wyjścia. Opieraliśmy się, nie chcieliśmy się ruszyć, to oni zaczęli nas pchać kolbami. I zepchnęli nas na plac. I kiedy znaleźliśmy się tam, to z jednej i drugiej strony wyjścia ustawił się tłum i zaczęli nas bić kamieniami, i zaczęli nas bić pałkami, laskami. Ludność cywilna stała w dwóch szeregach z kamieniami, z żelazami. Każdy coś trzymał, coś trzymał w ręce, albo żelaza, albo cegły, albo kamienie, albo jakiś kij. Ja dostałem kamieniem po głowie, z dwóch stron dali mi w głowę kamieniem. Kiedy wyszedłem, nie byłem w stanie nawet krzyczeć. Widziałem tłumy rozjuszone, widziałem oczy, które mnie chciały pożreć, ja nie wiem, gdyby oni mogli, to by mnie oczami zabili.

Między bijącymi widziałem kobiety tak histerycznie krzyczące, dużo kobiet, i one też biły kamieniami, biły, czym mogły, ale nie brakło też mężczyzn. Krzyczeli: „Śmierć Żydom, śmierć Żydom”, widziałem, że biją, ale to bicie im nie wystarczy. „Zabić Żydów, co zabili nasze dzieci, zabić Żydów!”. To jakaś masowa histeria, histeria ich opanowała. Nie wiem, co to było: i krzyki, i krzyki, i bicie, i krzyki, to było coś strasznego.

Oblałem się krwią. Zakręciło mi się w głowie i straciłem przytomność. Upadłem na kamienie, na bruk. Jak upadłem, słyszałem jeszcze jak przez mgłę: „Ten jeszcze żyje”. Bałem się, żeby mnie nie dostrzelili, żeby mnie nie dobili, jak jednego człowieka koło mnie.

Zanim wrzucili mnie na ambulans, leżałem kilka godzin na ulicy. To było już dobrze po obiedzie – ja wiem? – o 15.00, o 16.00, zdaje się, ja nie mogę powiedzieć, bo nie byłem całkiem przytomny. Ale było już ciemniej niż rano, już słońca takiego nie było. Nagle poczułem, że podchodzą do mnie, że mnie podnieśli, wrzucili na ambulans na kupę zwłok, które tam leżały, i na mnie jeszcze kogoś wrzucili. Wtedy zacząłem wymiotować, tak. Zacząłem wymiotować i to wymiotowanie obudziło mnie trochę. I jechaliśmy już wtedy, było na mnie jeszcze pełno zwłok, kiedy auto ruszyło. Auto ruszyło i pojechaliśmy do szpitalu. Trupy wzięli do trupiarni, a mnie wzięli umyć, na opatrunek i do łóżka.

Kto nas wypychał? W budynku byli tylko wojskowi. Wojskowi, ja nie wiem, skąd oni byli, czy z KBW, czy skąd, ale to nie byli milicjanci. Milicjanci byli tylko na dole, przy drzwiach, przed tłumem. Milicjanci nas wypchali na podwórze. W budynku nie było cywilnych ludzi. Cywile stali zaraz za drzwiami i kiedy tylko otworzyli drzwi i nas wypchnęli, wtedy już stał ten dwuszereg. Co było dalej, to Chilek Alpert wie, bo on się tam kręcił. Ja nie wiem, nie widziałem.

Jechiel Alpert i jego żona Hanka

Jechiel i Hanka Alpertowie55, oboje z Kielc, oboje po obozach, mieszkali na drugim piętrze w oficynie koło kibucu. On przed wojną skończył matematykę, a potem uczył jej w kieleckim gimnazjum żydowskim, ona dopiero teraz wybierała się na studia. Byli małżeństwem od roku.

Okna biura Komitetu Żydowskiego i sekretariatu Seweryna Kahanego56 wychodziły na dziedziniec – mówi Alpert. Około 9.00 zszedłem do biura i tam się dowiedziałem, że jeden z naszych mieszkańców, Kalman Zinger, religijny Żyd, który stał na ulicy, został aresztowany przez milicję. On niby jakieś dziecko polskie porwał i trzymał trzy dni w piwnicy. Poprosiłem szefa Komitetu, żeby natychmiast poszedł na milicję i zwolnił tego Żyda, bo z tego może być bardzo niemiła prowokacja. Kahane poszedł, po kilku minutach wraca. Wszystko załatwione, mówi, zaraz go wypuszczą. Ja podchodzę do okna i widzę, że milicja otacza gmach. Coś ty załatwił, krzyczę. Bo, okazuje się, milicjanci przyszli rewizję robić, szukać tych ukrytych dzieci, bo podobno niejedno dziecko zostało złapane.

Ja dzwonię do UB i proszę, żeby przyszli. Jednego pamiętam, to był kapitan Mucha57. Powiedzieli, że zaraz opanują sytuację, możemy być spokojni. Ale nie mogli dać żadnego rozkazu, bo ich było czterech oficerów58, nawet nie w mundurach, tylko w cywilu, i na milicję nie mogli wpłynąć. A milicja odnosiła się do nas bardzo gburowato. Do nich zresztą też. Mucha mówi do mnie: „Słuchaj, wszystko jest w porządku”. Ja na to: „Co to znaczy w porządku? Zostaw tutaj wartę! Patrz, jak to wygląda! – Nie martw się” – odpowiedział. I odeszli.

Na Plantach już były czarne tłumy. Milicja stała grupkami i ci milicjanci najprawdopodobniej opowiadali, że tutaj jest trupiarnia dzieci. Jakiś wojskowy kapitan, Żyd, chciał wylegitymować jakiegoś milicjanta, który na jego oczach uderzył Żyda, ale ten odniósł się do niego bardzo arogancko, rzucił się, jakby go chciał zbić, zamordować59. Ten kapitan się przestraszył i gdzieś zniknął. Został tylko jeden chłopak z UB, porucznik Albert Grynbaum60, razem ze swoim sierżantem, Janem Rokickim61. On był z nami do godziny 13.00.

Siedzimy. Moja żona Hanka nie zdążyła się nawet ubrać, zeszła z góry w nocnej koszuli, w szlafroku, powiedziała, że boi się zostać sama w pokoju. Była godzina 10.30, gdy przyszła straż ogniowa, chciała ten tłum rozpędzić wodą, ale podobno przecięli im szlauchy62. Dzwoniłem do komendanta jednostki rosyjskiej – Szpilewoj się nazywał – mówię mu: „Jest niebezpieczeństwo, może się coś stać, proszę cię, przyślij pomoc”. On mówi, że nie może, bo nie ma jednostki w mundurach polskich, ma tylko mundury rosyjskie, a potem mogliby powiedzieć, że Rosjanie mordują Polaków – nie może przysłać nikogo.

I tak o godzinie 11.00 przyszło wojsko, otoczyło budynek. Przyszło wojsko, tośmy odetchnęli. Ja wychodzę do sieni, a tu jakaś młoda panienka, Polka, krzyczy do mnie: „Wyście pili naszą krew! Wyście zabili Chrystusa, my wam pokażemy!”. Ja ją chcę wyprowadzić, a obok stoją dwaj żołnierze i ostrzegają: „Uważaj pan!”.

Potem w biurze chciałem podejść do okna, zobaczyć, co się dzieje, kiedy rozpoczęła się strzelanina. Najpierw jakaś wystrzelona z podwórza kula uderzyła w piec. Przychodzi jakiś major, Kahane mówi do niego: „Panie majorze! Strzelają! Co to jest?”. Nie zareagował, odszedł. I zaczęło się ostrzeliwanie naszego gmachu. Nagle z drugiego piętra schodzi Ewa Szuchman, sekretarka Kahanego, i woła: „Mordują w kibucu!”. Więc ja pędem na drugie piętro. Pędzę na górę razem z Kahanem, wychodzę na klatkę schodową – z lewej strony był kibuc, z prawej wejście do mojego mieszkania i duża sień, chcę przejść, a tu żołnierze z pepeszami. Już nie pozwalają się cofnąć, chcą, żebym zszedł na drugą stronę, na plac. Uciekłem im, do kibucu już wejść nie zdołałem. Po kilku minutach znieśli stamtąd dwóch postrzelonych, jeden z nich nazywał się Chil Sokołowski. Zabili tam też Wajnryba63.

Za chwilę znowu przychodzi ten major64, pyta, czy mamy broń. Powiedziałem, że broń jest, ale mu jej nie oddam, bo mamy zezwolenie. Odszedł. Potem zjawia się jakiś młody podporucznik65 i mówi: „No, dzięki Bogu wszystko się uspokoiło. Ale – mówi – oddajcie jednak tę broń”. Ja mu mówię: „Nie oddam”. A on: „Ja panu radzę, niech pan odda, bo może być prowokacja. Po co to panu? Przecież wszystko jest w porządku”. Myśmy mieli pozwolenie na trzy, cztery rewolwery, jeden z nich miałem ja. Dobra, zdecydowaliśmy się oddać. On mnie jeszcze pyta, czy mam amunicję do tego FN 9 mm. Mówię: „Mam. – Gdzie? – W mieszkaniu, na drugim piętrze”. Ja, idiota, nie zorientowałem się, co mi grozi, wchodzę z nim na drugie piętro, mógł mnie po drodze zabić!

Wchodzę do pokoju, widzę, szafa rozbita, wszystkie ubrania moje i żony zabrane. I miałem dużo pieniędzy w szafie, też zabrali je oczywiście. Ale kto miał wtedy do tego głowę! I miałem jeszcze jakąś paczkę schowaną gdzie indziej, której oni nie znaleźli. To były pieniądze doktora Kahanego, 1500 dolarów66. On się bał o te pieniądze. Dał mi tę paczkę, bo, mówi, jego poznają, że jest Żydem, a ja mogę to uratować. Ale ja miałem wtedy dziewiętnaście lat, wielu rzeczy nie rozumiałem67.

Schodzę znowu na dół, siedzimy w pokoju obok biurka, na podłodze, żeby nas kule nie trafiły, bo strzelali z podwórka. Potem wszyscy weszliśmy do małego pokoju koło biura prezesa. W tej chwili dzwoni telefon. Odkąd zaczęły się strzały, telefon zdjąłem z biurka na podłogę i dzwoniłem na leżąco. Dzwoniłem do Kaczmarka, biskupa, który mnie znał. Powiedzieli, że go nie ma. Dzwoniłem do wojewody Wiślicza-Iwańczyka, jego też nie było. Więc teraz telefon dzwoni, doktor Kahane leci – a nuż to wojewoda… I on już więcej nie przyszedł. Zabili go.

I w tej samej chwili słyszę krzyk: „Wdarli się!”. To znaczy, sforsowali drzwi na pierwszym piętrze, wejście do biura. To od razu zamknąłem drzwi do tego małego pokoju, w którym byliśmy, z jednej strony przysunąłem szafę, z drugiej stół. Zaczęli walić kolbami„Jak nie otworzycie, strzelamy”. W końcu musiałem otworzyć. Wtedy oni mówią: „Wszyscy mężczyźni ręce do góry i wyjść”. W międzyczasie inni zaczęli wychodzić, także i mój szwagier68. Moja Hania przysunęła się do mnie wtedy i mówi: „Zaklinam cię, nie wychodź, zostań”. Ale jak ja mogłem nie wyjść, kiedy do mnie celowali? Stoi szpaler żołnierzy, każdego rewidują, zabierają zegarki, pieniądze, obrączki, pierścionki69. Rewidują i mnie, znaleźli 3 tysiące złotych, zabrali. Schodzę z pierwszego piętra takimi wąskimi schodami. Na schodach stoi jakiś Polak – rzeźnikiem był70 – i woła: „Ten chciał do mnie strzelać!”. I buch mnie ramą okienną. Nie zareagowałem, nawet nie poczułem, zszedłem na dół.

Z tej klatki było bardzo wąskie wyjście na plac. Widzę: plac czarny. Przed tłumem stoją w półkolu żołnierze i jak tylko ktoś wychodzi, łapią go i rzucają w ten tłum. Przede mną zdążył wyjść tylko ten mój szwagier, widziałem, że jak wyszedł, dostał kolbą po krzyżu i został wrzucony w tłum. On przeżył, ale jak się ocalił – ja nie wiem. Ja widząc to, cofnąłem się, bo pomyślałem, że jak będą strzelali, to mnie zranią, a na podwórzu z pewnością zabiją. Z powrotem uciekłem na schody, już nie do biura, tylko na strych. Tam było dużo ludzi schowanych.

I czekamy, co będzie dalej. W końcu nie wytrzymałem, mówię im: „Pójdę się rozejrzeć”. Wchodzę do pokoju na pierwszym piętrze, a tam moja żona stoi i płacze. Pociesza ją jakiś porucznik: „Widzi pani, mąż przyszedł, on jednak żyje”. I widziałem żołnierzy, między innymi jego, mieli na sobie moje koszule, ponakładali sobie ubrań na grubo71. Kiedy nas wygnano na dół, żona cały czas stała na piętrze, w pierwszym rzędzie, ze swoją siostrą. One też miały zejść, ale przyszedł z dołu Świeczarczyk72, pokrwawiony, poharatany, i one w końcu w ogóle nie zeszły.

Jechiel Sokołowski

Dr Seweryn Kahane

Kiedy zeszliśmy na dół już wszyscy razem, powiedziano nam, że pierwsza grupa naszych niedawno odjechała do więzienia. Tylko w więzieniu pod strażą UB będą bezpieczni. Auta mają zaraz wrócić i zabrać resztę. To już była godzina 15.30 czy może 16.00. Przypuszczam, że przyszła jakaś jednostka z Warszawy. Dowódca jednostki, która nas uratowała, nie mówił dobrze po polsku. To był Rosjanin, miał akcent typowo rosyjski73. To był podpułkownik w mundurze polskim i mówił z tym akcentem. I on zabierał wszystkich na auto ciężarowe.

Dziwne – myślę – że to tak długo trwa, więzienie jest przecież bardzo blisko. Wtedy przez moment zwątpiłem, czy to jest naprawdę Wojsko Polskie. Może to armia Andersa zabrała naszych ludzi do lasu, żeby ich zabić, i zaraz wrócą po nas? Tym bardziej że gdy szliśmy do aut, żołnierze ustawiają się w dwuszereg, a jeden odzywa się do mnie: „Smakowała wam polska krew? Dobrze wam tak!”. Mój kuzyn, którego pokoju nie zrabowano, miał przy sobie swoje rzeczy i ten żołnierz mu wtedy wszystko zabrał. Dlatego byłem przekonany, że ci, co tu teraz stoją, to są po prostu andersowcy. Ja wychodzę, żołnierze zrobili szpaler, przeszedłem, zrewidowali mnie, miałem pieniądze dla krawca, który szył mi wtedy ubranie. Wzięli wszystko, co miałem, co do grosza.

Kiedy tak stoję jak ogłupiały, podchodzi do mnie jeden z UB, Majewski. Pytam go: „Zygmunt74, co tu się dzieje?”. A on mówi: „Wszystko w porządku, przyszła jednostka z Góry Kalwarii i uspokoiło się. Chodź, zabiorę cię do mnie do domu”. Miał jeepa i ja chciałem z nim jechać, ale ten podpułkownik Rosjanin nie pozwolił. Powiedział, że teraz on jest za nas odpowiedzialny, a tłum jest jeszcze wielki, i że jak pojadę otwartym autem, to mogą nas napaść. Wszedłem więc na auto ciężarowe. Co to było za wojsko! Miałem ze sobą maszynę do pisania, ledwo wszedłem na auto – od razu zniknęła! Pojechaliśmy z żoną na Okrzei do mieszkania chorążego Zygmunta Majewskiego i tam już zostałem.

Marysia Machtynger nie jest dziś zdolna do pracy

Marysia Machtynger, okupacyjne nazwisko Pękalska, ma 25 lat i pracuje w Komitecie Żydowskim w dziale repatriacji. Choć urodziła się w domu na Plantach 7 – jej ojciec Berek i wuj Mordechaj75 mieli tu beczkarnię – po wojnie nie mogła wrócić do domu. Mieszkanie na pierwszym piętrze, przejęte w czasie wojny przez niemieckiego powiernika76, natychmiast zajęli Polacy, Zielińscy, którzy na parterze prowadzą piekarnię77.

Dziś Marysia przyszła jak zwykle do pracy. Po drodze widziała grupki dyskutujących ludzi, lecz nie chciała się zatrzymywać. Od rana trapiły ją złe przeczucia, ale w Komitecie, widzi, wszystko w porządku. W biurze jest właśnie zdemobilizowany żołnierz, Julek Goldwaser78. Mówi do niego: „Panie Julku, jest jakaś dziwna atmosfera na ulicy. Nie zechciałby pan się przejść, zobaczyć, co się dzieje? – A, pani ciągle przeczulona” – odpowiedział.

Nie byłam przeczulona, ja coś wyczułam – mówi Marysia. W każdym razie do pracy nie byłam zdolna tego dnia. Biegałam od okna do okna. W pewnym momencie widzę, ludzie zbierają się przed domem. Ale nie pomyślałam, że to może być coś przeciwko Żydom. I nagle słyszę, że podobno Żydzi zamordowali dziecko polskie i wzięli jego krew na macę. I że tutaj, w tym domu, trzymali je w piwnicy. A przecież tu żadnych piwnic nie ma, ja wiem, bo ja się w tym domu urodziłam. Na podwórku są komórki na drewno, na węgiel, ale nie piwnice! Wtedy już wiedziałam, że sytuacja jest bardzo groźna. I już były krzyki na ulicy, mordować Żydów. I Żydzi, Żydzi, Żydzi, ciągle się powtarzało to słowo.

Ja pracowałam z jedną młodą osobą, ona pochodziła ze Lwowa. Ja do niej mówię: „Zosiu79, ty wiesz, że w Łodzi wyrzucili Żydówkę z drugiego piętra, z balkonu. Ja się boję, że jak ten tłum tu wpadnie, mogą nas też wyrzucić. Ja chcę zejść na dół”. A Zosia mówi: „Nie, ja nie zejdę, ja się boję”. Ale ja słyszę już, że do budynku wtargnęli obcy ludzie i już jest straszny ruch, i straszne krzyki, i wrzaski, i płacze. Ja nie wiedziałam, co się dzieje, nie mogłam ruszyć się z miejsca. I mówię: „Nie, ja schodzę, bo mnie zrzucą z balkonu”. I chciałam zejść, i nie mogłam, bo wszyscy parli w moim kierunku. I próbowałam zejść pod prąd plecami do ściany. I jakoś z tą Zosią rzeczywiście zeszłyśmy w ten sposób na parter.

Na dole stał dozorca Stach Niewiarski z krzyżem w ręce. I słyszę, jak on krzyczy: „Tu nie ma żadnych piwnic, tutaj Żydzi nikogo nie zabili, bójcie się Boga, ludzie, czego chcecie!”. Ale zanim go jeszcze spotkałam, schodząc, natknęłam się na tę panią Zielińską – jedyna polska rodzina, która mieszkała w tym domu i zajmowała właśnie to mieszkanie, w którym myśmy przed wojną mieszkali80. Ja jej nigdy nie zapomnę. Ja ją stale mam przed oczyma. Tęga, przysadzista. I ona mnie zauważyła, i zaczęła wrzeszczeć, ale tak wniebogłosy: „Żydówa, Żydowica, weźcie ją!”. I wtedy ja nagle się ocknęłam i odpowiadam jej tak: „To ty jesteś Żydówa, bo ty tu mieszkasz, ja tu nie mieszkam wcale!”. I ona się wtedy wystraszyła i uciekła, a ja tak tyłem, tyłem, przy ścianie, zeszłam jakoś na dół.

I w tym momencie podchodzi do mnie jeden żołnierz, zdaje się porucznik albo jakiś oficer – miał jakąś beleczkę w dystynkcjach – i mówi: „A ja bym chciał panią wylegitymować jednak”. – A z jakiej racji pan mnie legitymuje? – odpowiadam. – To ja pana mogę tak samo wylegitymować. I on wyjął dowód swój osobisty, i mi pokazał, ale byłam taka oszołomiona, że już po chwili w ogóle nie pamiętałam nazwiska. „A teraz niech mi pani pokaże swój dowód”. Więc ja mu też pokazałam dowód, ale nie mój własny, tylko fałszywy, okupacyjny ausweis, na nazwisko Pękalska, pod którym przeżyłam wojnę. On zasalutował, przeprosił i odszedł. Wtedy podchodzi do mnie młody chłopak, może osiemnastoletni, i powiada: „Ty na pewno jesteś Żydówka”. Od razu na ty. Ja udaję, że nie słyszę, stoję, nie reaguję. Ale obok jakiś inny chłopak mówi do niego: „Słuchaj, ona rozmawiała przed chwilą z tym oficerem. I oni się znają, to na pewno nie jest Żydówka”. I zostawili mnie w spokoju.

Dopiero wtedy mogłam się rozejrzeć dookoła. I oczom nie wierzyłam. Na dole były nasze magazyny żywnościowe, Joint to wszystko przysyłał. Ludzie napełniali sobie kieszenie cukrem, kakao, kawą, grochem, fasolą. Widziałam, jak ciągną worki, coś niesamowitego, wyglądało to na jakiś napad rabunkowy. Ale w pewnym momencie słyszę straszne krzyki. To był Fajnkuchen, Żyd o nazwisku Fajnkuchen81, który mówił ślicznie po polsku. On tak strasznie krzyczał: „Czego wy chcecie ode mnie, czemu mnie bijecie, czemu mnie mordujecie, co ja wam zrobiłem, co ja wam jestem winien!”. To ja już zrozumiałam, że to jest pogrom. To już nie rabunek, tylko to już jest pogrom.

I widziałam, jak z tych schodów co chwila zwlekają kogoś innego. Widziałam, jak jakąś kobietę wlekli, trzymali ją za włosy i ciągnęli ją w dół. I widziałam, jak ciągną Fajnkuchena. Już był cały poraniony, ale oni wciąż walili go drągami i siekierami, i nie wiem czym jeszcze. Nagle ucichł i już tylko ciągnęli go za włosy, chociaż tych włosów biedny już prawie nie miał wcale, i tak wywlekli go na dwór.

A potem to już byłam całkiem oszołomiona. Stałam koło tego dozorcy i on cały czas powtarzał: „Pan Jezus ci pomoże, Pan Jezus ci pomoże”. Co chwilę tak do mnie mówił. To ja go proszę: „Niechże pan przestanie, bo to tylko jeszcze gorzej. Ja tu sobie będę stała, tylko proszę nic nie mówić”.

Maria Machtynger (pierwsza z lewej) na kieleckiej ulicy przed wojną

Maria Machtynger po „stronie aryjskiej”, prawdopodobnie w okolicy Daleszyc

I nagle widzę, jak ciągną jakąś dziewczynę, kobietę, i słychać krzyki niesamowite, no po prostu coś okropnego. Przecież to nie do wiary, żeby bili, żeby mordowali w ten sposób. Widziałam, jak jedna krzyknęła: „Zęby mi wybili, zęby mi wybili82!”. To było coś okropnego. Ja tam stałam bardzo długo i to wszystko się tak ciągnęło, te krzyki i wrzaski, ale właściwie wszystko, co ja widziałam, bo na dole to była tylko grabież. Z góry ściągali ludzi schodami, ale tu na dole w sieni to tylko rabowali. Ciągnęli te wory, i na tych podłogach pełno było grochu i fasoli, i cukru, to było coś okropnego. I tych ludzi ciągniętych z góry w tym tarzali, tarzali ich w tej żywności, i na ulicę, i na ulicę. A potem to już zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Widocznie tak na stojąco zemdlałam. Już nawet strzałów nie słyszałam. Przecież były tam strzały, a mnie się zdawało, że to są grzmoty. I pytałam się, gdzie są wszyscy, gdzie są wszyscy, do siebie tak mówiłam. Gdzie są wszyscy, gdzie się wszyscy podzieli, nikt się mną nie interesuje, ja tutaj stoję sama i nikt, nikt nie przychodzi mnie ratować, i nikt się mną nie interesuje.

Ale ta moja koleżanka, Zosia, wybiegła, bo się bała, że jej narzeczony przyjdzie ją ratować i zginie. I wtedy w tłumie złamali jej nos. Złapali, złamali jej nos i poharatali jej całą głowę. I jakiś pan, Andrzej Markiewicz, zdaje się, się nazywał83, on pracował w bezpieczeństwie był szefem II Wydziału w WUBP, on ją wziął na ręce i wyciągnął z tego tłumu. Podobno on nie był antysemitą wcale. Już wtedy był takim dosyć w latach mężczyzną.

Wyszłam z tego pogromu, bo stał tam żołnierz jeden młody, nie żołnierz właściwie, ale taki chłopak, w takim jakimś zielonym mundurze. I mówi: „Czemu pani tak długo tu stoi, niechże pani stąd wyjdzie”. Ja odpowiadam: „Widzi pan, mówią, że ja jestem podobna do Żydówki, to oni mogą mnie na dworze zabić”. On mówi: „To ja panią wyprowadzę”. Ja mówię: „Nie, ja się i z panem boję iść”. A on powiada: „Niech się pani nie boi, niech pani ze mną wyjdzie”. Ja jednak czekałam cierpliwie i stałam tam jeszcze84. I kiedy w końcu już postanowiłam wyjść, nagle wszystko ucichło. Ktoś krzyczał, że przyjechało wojsko.

Gerszon Lewkowicz i Rózia Opolska

Gerszon Lewkowicz85, lat 37, bywał na Plantach codziennie, bo nadzorował wydawanie posiłków w kuchni Ichudu. Organizator ruchu oporu w getcie kieleckim86, komunizujący partyzant, któremu udało się przetrwać w podkieleckich lasach87, był człowiekiem o dużym autorytecie. Z wojny wyszedł bez grosza przy duszy: gdy żenił się w grudniu 1945 roku, w koszulę do ślubu wyposażyli go nie Żydzi i nie Polacy, tylko takie same sieroty jak on: Romowie.

Gerszon Lewkowicz (trzeci od lewej w pierwszym rzędzie)

Renata Lewkowicz

Mama Renaty, Róża Opolska

Ożenił się z młodszą o szesnaście lat Rózią Opolską, żywiołową warszawianką, której uśmiech przetrwał na wszystkich zdjęciach88. Latem 1946 roku Rózia była w siódmym miesiącu ciąży, ale gdy 4 lipca na Plantach rozpętało się piekło, nie zawahała się szukać tam Gerszona. Czuła się bezpiecznie, bo „aryjski” wygląd nieraz uratował jej życie. Widziała wyrzucanie Żydów z okien. Córeczka Renée, która wkrótce się urodzi, całe życie będzie się zmagać ze stresem pourazowym89.

Mimo że cztery dni po pogromie Gerszon Lewkowicz złożył obszerne zeznanie o przebiegu zdarzeń90, o tym, jak się uratował, nie powiedział dosłownie nic. Wiadomo tylko, że był na pierwszym piętrze, że zarzucał któremuś z milicjantów, że są w zmowie z NSZ91, i że został sprowadzony przez żołnierzy po schodach. Musiał więc trafić na plac, gdzie trwała masakra, którą obserwowała też jego żona.

Czy to właśnie rodziców Renée dotyczy scena, którą zaobserwował Ryszard Sałapa, pomocnik szofera w szkole milicyjnej? „Ujrzałem, jak żołnierze wyprowadzili z wewnątrz budynku cywila ranionego. W czasie wyprowadzania dobiegła do niego kobieta, lat mogąca mieć 25, szatynka, szczupła, wzrostu wysoka, po drodze krzyczała: »Nie bijcie go, to Polak«. Gdy doszła do niego, wzięła go pod bok prawy i lewą jego rękę trzymała w powietrzu, ponieważ był ranny w lewą rękę, odprowadzając go w stronę parkanu biegnącego równolegle z ulicą Planty. Wówczas doleciało do nich dwóch harcerzy92, i ja z nimi. Kobieta ta zwróciła się do tych harcerzy i powiedziała: »Harcerze, pomóżcie mi zrobić opatrunek temu człowiekowi«. Ona wyciągnęła jedną chusteczkę z torebki, którą wziąłem z jej ręki i zawiązałem ranionemu człowiekowi przed łokciem na lewej ręce, a harcerze zawiązali mu powyżej łokcia chusteczką. Po zawiązaniu kobieta ta wzięła tego człowieka pod rękę i pobiegła z nim przez podwórze w stronę budynku szkolnego, lecz nie przeszła przez budynek, ale pomiędzy budynkiem a parkanem mieszczącym się z prawej strony”93.

Ładny chłopak

Nazywam się Baruch Dorfman94, wołali na mnie Borys. Wojnę spędziłem w Rosji. Najpierw znalazłem się na Uralu w kopalni rudy. Była to straszna robota, było zimno, nie mogłem dać rady, uciekłem. Przez Mińsk, Moskwę, Kijów, Lwów wróciłem do Białegostoku. Ale Rosjanie znów wysłali nas do łagru w Republice Komi, „na białe niedźwiedzie”. Tam bardzo ciężko pracowaliśmy w lasach i kto nie wypracował normy, dostawał tylko 300 gramów chleba. Tam siedziałem trzy lata, aż była umowa Sikorskiego z Rosjanami. Wtedy nas oswobodzili. Pracowałem jako fryzjer niedaleko Saratowa, potem dali mnie do sowchozu. Tam byłem do 1946 roku.

W czerwcu powróciłem do Polski przez Kielce. Przyjechaliśmy pociągiem z Rosji, pociąg zatrzymał się na stacji, przyszli ludzie z kibucu i powiedzieli, że za miesiąc, dwa jadą do Izraela. Wtedy my, parę osób, wysiedliśmy z pociągu i poszliśmy do kibucu. Okna pokoju, w którym mieszkałem przy ulicy Planty 7, wychodziły na duży dziedziniec. I byłem w kibucu ledwo dwa tygodnie, gdy spotkał mnie ten pogrom.

Mówili, że w Polsce z rodziny nikt nie został, a miałem trzech braci, cztery siostry, ojca i matkę. Na wszelki wypadek pojechałem jeszcze do Sierpca sprawdzić, czy na pewno nikogo nie ma. Chciałem zobaczyć, jak wygląda dom, w którym żeśmy mieszkali. Ale okazało się, że domu też nie było, Niemcy go rozebrali, plac był czysty. Byłem tam kilka dni, akurat w Boże Ciało. Pamiętam, jak procesja szła przez ulice.

Razem ze mną z Rosji przyjechała Fania Szumacher95, inżynier geolog, piękna, zdolna dziewczyna, wysoka blondynka. Ja byłem też niebrzydki, i to była moja przyjaciółka. Ona śpiewała, ja grałem na gitarze, było nam wesoło w kibucu. Myśmy się przyjaźnili, było nam bardzo dobrze razem. I zamordowali tę Fanię też.

Na placu na Plantach zebrał się wielki tłum i tak się zaczął mój dzień wtedy. Z początku nie rozumiałem, o co tu się rozchodzi, ale potem usłyszałem, że podobnież jakieś dziecko miało zostać zabite. Potem pamiętam, że na ten plac przybył jakiś oddział milicji, kazali się rozejść, ale ludzie nie chcieli. Strzelali, pamiętam, w powietrze, ale tłum się nie rozszedł. To godzinę albo więcej trwało. Pamiętam, że jakieś wojsko – polskie czy wojsko z AK, tego nie wiem – weszło do tego kibucu, po schodach, potem do kibucu, i zaczęli strzelać.

Jeszcze wcześniej wszedł do kibucu jakiś oficer – miał rewolwer, pochwa kabury była otwarta – i pyta: „Gdzie macie broń, gdzie macie granaty?”. Ja tam byłem tylko dwa tygodnie, nie widziałem, co i jak, ale się nie bałem i poszedłem mu pokazać tę broń. Nikt nie mówił, że nie ma broni, mieliśmy na nią pozwolenie. Była na strychu. On pyta: „Gdzie macie klucz?”. Nikt nie chciał z nim iść. Ja wziąłem ten klucz, oficer szuka, szuka. Ja tego nie widziałem, ale podobnież znalazł granat. I krzyczy: „Na kogo trzymaliście ten granat, ten rewolwer?”.

Borys Dorfman

Wtedy myśmy schowali się do ostatniego pokoju w kibucu. Ponieważ nie otworzyliśmy im natychmiast, to zaczęli strzelać przez drzwi i kilku zostało rannych. Wiem, że jeden z nich dostał kule w plecy96 i potem umarł. No i wtedy kazali nam wszystkim zejść na plac i trzymać ręce podniesione do góry. I na schodkach stali żołnierze i cywile i zaczęli nas bić. Ja przypadkowo ze schodów zszedłem bez żadnego uderzenia. Bo ja wtedy byłem ubrany tak po wojskowemu, więc nie wiedzieli, kto ja jestem. I widziałem, jak biją, jak strzelają, jak rzucają z okien różne rzeczy, poduszki, koce, i zrzucają ludzi, krew się leje, krzyki, hałasy. Jakaś rzeczka była obok. Tam też pełno ludzi z drugiej strony stoi, rzucają kamieniami, krzyk i hałas. I podobno dziecko ma być w piwnicy. Nawet ten stróż dozorca powiedział: „Tu nie ma żadnej piwnicy” – ja pamiętam ten krzyk.

Ja się trochę wydostałem z tego tłumu – ale to nie było tak szybko, jak opowiadam – i doszedłem do bramy. To było takie wejście na podwórze. Już, już miałem wyjść na ulicę i wtedy jeden krzyknął: „Żyd!”. Poznał, nie wiem w jaki sposób. Może byłem przestraszony albo blady, nie wiem. Krzyczał Żyd i od razu dał mi kamieniem w twarz czy w głowę, nie pamiętam, upadłem. Jak ten krzyknął Żyd, to zaczęli mnie tłuc kamieniami.

Leżałem cicho. Nie mogłem mówić ani krzyczeć. Potem jeden chciał do mnie strzelać, ale drugi powiedział: „Nie trzeba, i tak zdechnie”. Potem uderzył mnie kolbą i straciłem przytomność. I jeszcze doszedł jeden, drugi, nie wiem, chwilami odzyskiwałem przytomność i znów ją traciłem. I tak leżałem, leżałem, i kobiety też uderzały. W końcu, pamiętam, przyszli jakieś ludzie, okazało się, że to było wojsko, i ciągnęli mnie za nogi, twarzą do ziemi, i wrzucili na samochód.

Przebudziłem się w szpitalu, w Kielcach. To długo trwało, zanim poznała mnie jedna pani Frania97. W pogromie straciłem wszystkie zęby. Trudno mi rozmawiać. Mam dziurę w podbródku, bo zęby przebiły szczękę. Kiedy piłem, woda mi się dołem wylewała. No i oczy. Jedno wybite, drugie uszkodzone. Tak że tego dnia moje życie zmieniło się zupełnie.

Historia Borysa Wajnryba w szyneli

Walczyłem w Armii Czerwonej98. Po wojnie w 1946 roku przyjechałem do Skarżyska szukać najbliższych. Nikogo nie znalazłem. Powiedzieli, że brat jest tutaj, w kibucu. Faktycznie, porucznik Abram Wajnryb zginął dopiero w pogromie99. Trafili go, strzelając przez drzwi.

Byłem w kibucu jakieś dwa, trzy tygodnie, niedługo mieliśmy jechać do Palestyny. Nad ranem jeszcze nic nie czuliśmy. Ja wyszedłem kupić gazetę, ale kiedy przyszedłem z powrotem na Planty, to już widziałem pełno ludzi. W kibucu mówią: „No i patrz, co się tu dzieje!”. Powiedziałem: „Mamy ze trzy granaty schowane w piecu, dawno tam leżą, może ja je wyjmę?”. To mi nie dali, powiedzieli: „Poczekaj, poczekaj, nie trzeba”. I potem się zaczęło, pomaleńku, pomaleńku.

Niedaleko od Kielc, w Busku, było takie uzdrowisko, miejsce, gdzie można było odpocząć, trochę się poprawić. Opowiadali, że na dworcu w Kielcach zamordowali trzy czy cztery dziewczynki nasze, i tak się zaczął ten pogrom. Młode dziewczynki, jedna to 16 lat miała, łagry przeszła, 4 lata w Oświęcimiu była i uratowała się. I wysłali ją na to uzdrowisko do Buska, żeby trochę przytyła. Zadzwonili do niej od nas, żeby właśnie nie przyjeżdżała, bo jest pogrom. Ale ona nie posłuchała, wsiadła w pociąg. I na dworcu ją zamordowali, w Kielcach na dworcu.

Byłem świadkiem, jak zastrzelili Kahane. Weszli i momentalnie go zastrzelili. On był szefem Komitetu Żydowskiego. Dzwonił do władz, że jest niebezpiecznie, że chcą nas zabić, że robią pogrom. Powiedzieli, że już wysłali wojsko. To on mówi: „To nie pomaga, przyślijcie kogoś z bezpieczeństwa”. Wszyscy żeśmy myśleli, że to bezpieczeństwo jest najważniejsze.

Zaczął się pogrom i Kahane cały czas, cały czas dzwonił na milicję, żeby pomoc przysłali. Im więcej przysyłali, tym gorzej się robiło, tym więcej mordowali. Przysłali milicję, nic nie poradziła. Przysłali wojsko, to weszli i zaczęli zabierać zegarki i strzelać. Można powiedzieć, że wojsko zrobiło cały ten pogrom. I wtargnęli w te drzwi, i momentalnie zastrzelili go, Kahane. To ja wiem.

Zastrzelili go i potem jeden z tych dwóch – może ich było trzech, nie wiem dokładnie – jeden podszedł do okna i krzyknął do tłumu, który stał na podwórku: „Żeśmy zabili tego prezesa – czy jak on to powiedział? – możecie mordować”. Tak on powiedział przez okno. Ludzie, dużo ludzi to słyszało, i zaczął się pogrom jak trzeba.

I potem żeśmy uciekli na koniec korytarza za biurem, i żeśmy się tam schowali trochę. Potem przyszli tamci i mówią: „Zejdźcie na dół wszyscy, my was wyprowadzimy”. Zeszliśmy na dół. Ale ja wiedziałem, co się dzieje tam na podwórku, że mordują. To się zatrzymałem. Było tam ze mną jeszcze paru Żydów. Ja ocaliłem się przez to, że byłem w rosyjskiej szyneli100. Chodziłem tak, bo nie miałem innego ubrania, i ona uratowała mi życie. Ty Żyd, ty Żyd, mówili do mnie. Ja nie jestem taki chojrak, ale zebrałem się na odwagę, zacząłem po rosyjsku przeklinać: „Co wy myślicie sobie!”. I z Chilkiem Alpertem, co go trochę zasłoniłem, i jeszcze z takim drugim żeśmy uciekli z powrotem na górę. Bo wiedziałem, że tam nas czeka śmierć na tym dworze. A potem żeśmy znowu uciekali z jednego pokoju do drugiego. I tak się ciągnęło cały dzień.

Tragiczny obraz utkwił mi w pamięci, z okna widziałem, jak polscy harcerze wtykają noże w kobietę. Kobieta, która uciekała, Żydówka jakaś, nie wiem, kto to był, ale widziałem wyraźnie harcerzy. Nie mogłem tego zrozumieć, jak siedemnastoletni, szesnastoletni chłopcy mogą wziąść noża, i w kobietę! Nie mieściło mi się to w głowie. Ja, który przeszedłem front, nie widziałem takich rzeczy. A dużo przeszedłem.

Dokładnie widziałem przez okno: leży kobieta i harcerzy pełno. Aż nie mogłem patrzeć, uciekłem na strych. Mówię: Harcerze? Harcerze, polscy harcerze! Dużo rzeczy mi zostało w głowie, ale przyszedł czas, w ogóle to wszystko tak wygląda dzisiaj, że już sam w to nie wierzysz. Zabijali, zabijali wszystkim: drągami, pałkami, strasznie, strasznie.

O godzinie 17.00, zdaje mi się, że 17.00 – 18.00 może była, przyjechało rosyjskie wojsko. Zaczęli przez głośniki mówić, że my wojsko rosyjskie, możecie wyjść. I powiedzieli: „Zbierajcie się, jedziemy do koszar”. My żeśmy się bali trochę, bo przedtem też polskie wojsko przyjechało i oni nas wszystkich wyrżnęli. Większość zginęła przez to, jak zachowało się polskie wojsko.

Baliśmy się, że znowu się zacznie. Ale oni powiedzieli: „Nie, to jest sowieckie wojsko. My was bierzemy do koszar”. Zaczęliśmy schodzić. Tam był jeden major101, naprawdę coś cudownego, nie wiem, może on Żydem był? Powiedział: „Zanim was zabiorę, zbierzcie wszystkie swoje rzeczy” – bo było tam pełno rozrzuconych rzeczy. Jakieś piętnaście minut żeśmy się tam jeszcze pokręcili. Pamiętam, wziąłem jakiś garnitur, żeśmy weszli na maszyny102 i żeśmy pojechali. Potem ja się spytałem, dlaczego żeście wcześniej nie przyszli? To on powiedział, że on dzwonił do Warszawy, czy przyjść, czy zakończyć to wszystko. To mu powiedzieli: „Nie, nie mieszaj się, nie pokazuj się na ulicy”. Żadnego żołnierza rosyjskiego nie wolno było pokazać, żeby nie powiedzieli, że to zrobili Rosjanie.

Tam w koszarach był jeden Żyd, on w bezpieczeństwie pracował. Nie, pomyliłem się: on był Polak. Tylko żona jego była Żydówka, Lubcia Blum103. Nie wiem, skąd on mnie znał, ale powiedział: „Chodź do mnie do domu”. Ja tam byłem u nich parę dni na Okrzei i żeśmy czekali, aż będzie pogrzeb, aż będzie sprawa w sądzie. Ale procesu żeśmy nie doczekali, tylko doczekaliśmy pogrzebu.

Zginęło jakieś czterdzieści pięć osób, dokładnie nie pamiętam. Dziewczyna, która przyjechała z Rosji, tak jak ja. Dobrze ją zapamiętałem. Ona była inżynier geolog104. Z Saratowa przyjechała. Młoda dziewczyna, piękna. Porąbali ją na kawałki.

Był jeden chłopak, Symcha Sokołowski się nazywał. On sprzedał jakiś dom w Kielcach105, on miał tu niejeden dom. Sprzedał, jeszcze miał te wszystkie pieniądze, i on przypadkowo dostał kulę przez drzwi. Miesiąc jeszcze leżał w szpitalu, a potem umarł.

Kiedyś myślałem napisać książkę o tym wszystkim. Zacząłem, ale nie, ja nie jestem do tego sposobny.

Józef Fajngold106: był czwartek, niewiarygodnie piękny dzień

Urodziłem się roku 1923 w Warszawie na Gęsiej 29A, w kwartale, który później znalazł się w samym sercu warszawskiego getta. Ale wtedy nikt z nas nie znał jeszcze tego słowa. Kamienica, w której żyliśmy, czteropiętrowa z zamykaną na noc bramą i wybrukowanym kocimi łbami podwórkiem z pompą pośrodku, przez wszystkie następne lata wydawała mi się rajem. Mieszkali tu ludzie biedni, rodziny tak liczne, że posiłki jadły na raty, ale nigdzie nie byłem równie szczęśliwy.

W latach trzydziestych przenieśliśmy się do Kielc. Mój ojciec Aron Szlojme, urodzony w Zawichoście, z zawodu tokarz, robił obcasy do butów. Nieźle zarabiał, mieliśmy ładne mieszkanie przy Sienkiewicza 51. Ojciec przewodniczył kieleckiemu Bundowi. Mama, Rochele, miała piękny głos i dzięki niej od dzieciństwa grałem na skrzypcach. Uwielbiałem Sienkiewicza, moimi ulubionymi lekturami były „W pustyni i w puszczy” i „Quo vadis”. Dobrze się uczyłem, więc w Kielcach przyjęto mnie do polskiego gimnazjum Śniadeckich, które ukończyłem summa cum laude.

A zaraz potem, w 1934 roku, moja mama wygrała na loterii trochę pieniędzy i znajomy architekt zaprojektował dla nas malutki, ale piękny dom przy ulicy Aleksandra 18107.

Gdy wybuchła wojna, Niemcy od razu uwięzili ojca jako socjalistę. Wypuścili go wprawdzie po tygodniu, ale wiedzieliśmy, że na tym się nie skończy. Rodzice postanowili się rozdzielić: mama z braćmi, dziesięcioletnim Heniusiem i piętnastoletnim Aleksandrem, zostali w Kielcach108, a my z tatą przedarliśmy się przez Bug do Lwowa.

Tam poszedłem do polskiego gimnazjum, a tato znalazł pracę jako tokarz w Donbasie. Pewnego ranka w 1940 roku zostaliśmy zatrzymani przez NKWD. Wsadzili nas w pociąg i wyprawili do Chabarowska. W wagonie spędziliśmy osiem tygodni. Do jedzenia była tylko kapusta. Zrobili nam jeden postój w Ufie na Uralu. Kiedy owionęło mnie świeże powietrze, nieomal zemdlałem. Przyzwyczai się albo zdochniet – zawyrokowała jedna Rosjanka.

W Chabarowsku śnieg spadł tego roku już we wrześniu. Oboje z ojcem zostaliśmy osadzeni w obozach pracy przy kopalni złota. Dotąd grałem na skrzypcach, teraz miałem pracować jako mołotobojec, pomocnik kowala. Do dziś nie rozumiem, jak udało mi się przetrwać. Nie miałem walonek ani kufajki, buty mi się rozpadły, a zapasową parę mi ukradziono. Chodziłem w szmatach okręconych wokół stóp.

Raz na miesiąc wolno nam było pisać do domu. W końcu dostałem długo wyczekiwany list od mamy. Przysłała mi wiersz.

„Być może przyjdzie zima, wiosenne przyjdą dni,

I lato się pojawi, rok świeży ujrzysz znów,

I ty się tu ukażesz, wierz w prawdę moich słów”109.

U góry: Henio, Aleksander Fajngold i Józio Fajnoldowie

U dołu: Rachela Lea Jakubowska i Aron Fajngold przed ślubem, 1922

Szkic nieistniejącego domu w Kielcach przy ul. Aleksandra 18, wykonany ręką Józefa Fajngolda, 2017

Była to pieśń Solwejgi z Peera Gynta Edwarda Griega, jej ulubiona aria. W ten sposób otrzymałem wewnętrzny znak, że przeżyję110.

Pamiętam maj 1946 roku i oświetlone wieczornym słońcem stepy. Przejeżdżał nimi pociąg, którym wracaliśmy do Polski. Jechaliśmy składem towarowym, ale w ścianie wagonu znalazłem szczelinę i przez nią wypatrywałem polskiej granicy. Byliśmy patriotycznie nastawieni i przekraczając tę granicę, wszyscy wspólnie, Polacy i Żydzi, odśpiewaliśmy „Rotę” Marii Konopnickiej. Atmosfera była przyjazna.

Ale gdy tylko pociąg zaczął zbliżać się do polskiej granicy, stało się jednak coś dziwnego. Ludzie zaczęli się przesiadać, co sprawiło, że przedziały mieszane zmieniły się w „polskie” lub „żydowskie”. Nagle zaczęto je oznaczać obrazkami Madonny lub krzyżem narysowanym na drzwiach111. Już po polskiej stronie pociąg miał dłuższy postój, więc obaj z ojcem pieszo poszliśmy do pobliskiego Białegostoku. Ludność przywitała nas wrogo. Hitler was jeszcze nie wykończył? – usłyszeliśmy. Rzucali w nas kamieniami112.

W Łodzi przyjaciel ojca, pan Szmulewicz113, nie owijał w bawełnę: „Czy wy nie rozumiecie, że oni wszyscy nie żyją?”. Powiedział, że w lipcu 1942 roku mama i Heniuś zostali wywiezieni z kieleckiego getta do Treblinki. Tylko mój drugi brat Aleksander ocalał. W Auschwitz.

Nie mogłem pogodzić się ze śmiercią mamy i brata. 4 lipca w nocy wyruszyłem do Kielc szukać ich śladów. Towarzyszył mi Wolf Zylbersztajn, z którym w gimnazjum grywałem w szachy. Gdy nad ranem dotarliśmy na Planty 7, było za wcześnie, by zarejestrować się w Komitecie, więc poszliśmy na miasto. Odwiedziłem moje gimnazjum, pokręciliśmy się po Rynku i Bazarach. Był czwartek, niewiarygodnie piękny dzień.

Gdy wróciliśmy na Planty, na podwórzu stała grupka zaaferowanych ludzi. Wejścia do Komitetu Żydowskiego pilnowali milicjanci. Nie wiedziałem, o co chodzi. Wejdźcie do środka, to nic się wam nie stanie – powiedzieli. Weszliśmy.

Ludzi na placu przybywało, w okna poleciały kamienie. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Ludzie wdarli się do budynku – trudno było zrozumieć, czy to cywile, czy milicja – i zaczęli spychać nas na dół, na plac. Zeszliśmy z rękami do góry. Potem od razu je opuściłem, usiłując wmieszać się w tłum, ale jeden taki mnie zauważył i krzyknął: „Żyd! – Nie jestem Żydem – skłamałem. – Ty pierdolony Żydzie, ja ciebie widziałem, jak schodziłeś ze schodów!”. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, było, że leżę na ziemi, a z oka leci mi krew. Nie wiem, co się stało z Wolfem114.

Obudziłem się w szpitalu św. Aleksandra. Była tam pielęgniarka, którą prosiłem o coś do picia. Ale ona też krzyknęła, że zamordowałem polskie dzieci. Straciłem przytomność.

Kiedy przewieziono mnie do Łodzi, nie byłem w stanie mówić. Trwało to ponad miesiąc. Twarz miałem tak zmienioną, że mój ojciec, który jak szalony biegał po salach dawnego szpitala ewangelickiego, nie był w stanie mnie rozpoznać115.

Po czymś takim nie mogliśmy pozostać w Polsce. Najpierw wyjechaliśmy do brata, który przebywał w obozie dla dipisów w Zeilsheim koło Frankfurtu nad Menem. A potem w 1948 roku na „Marine Swallow” pożeglowaliśmy do Ameryki.

Średni najmłodszy

Nazywam się Jakow Średni116, miałem dwanaście lat, kiedy wybuchł ten pogrom. Wydaje mi się, że w kibucu byłem najmłodszy, nie licząc Izi Dajbog, która miała trzy lata, ale ona nie należała do kibucu.

Urodziłem się w Wyszkowie nad Bugiem. Jak Niemcy spalili nasze miasteczko w trzydziestym dziewiątym, to przeszliśmy Bug i byliśmy w Workowiesku u krewnych, osiem osób. I od tych krewnych Rosjanie zesłali nas na głęboką północ. Tam nie było nic oprócz zimna. Trzeba było samemu sobie dom budować. Rodzice i dziadkowie nie wytrzymali. Z ośmiorga wojnę przeżyło tylko nas troje: ja, starszy brat Eliasz i siostra Hinda.

Po wojnie stanęliśmy w Kielcach. Zostaliśmy przyjęci do kibucu na miesiąc przed pogromem. 4 lipca jedliśmy śniadanie, nie spodziewaliśmy się, że ten dzień będzie czymś się różnił od poprzednich. I nagle słyszymy taki cichy szum, który staje się coraz głośniejszy i głośniejszy. Nie wiedzieliśmy, co to jest, skąd ten szum, ruch, ten hałas, te krzyki, bo były już też krzyki. Nie słyszeliśmy wyraźnie, co krzyczeli. Wielki tłum stał na zewnątrz budynku i to on tak szumiał.

Jeden, który był na ulicy, przyszedł i powiedział nam: „Nie jest dobrze, zamknijcie się prędko, żeby nie mogli się wedrzeć”. Od razu zaczęliśmy się barykadować na drugim piętrze, zostawiając tylko takie małe dojście, żeby Jechiel Alpert mógł nam szepnąć, co się u nich dzieje.

Nie pamiętam, ile czasu minęło, może pół godziny, może dwie, nagle słyszymy walenie do drzwi. I między tymi, co byli wewnątrz, i tymi na zewnątrz zaczęły się takie niby rokowania. Zdaje się, że oni przedstawiali się jako wojskowi albo milicjanci. Oni żądali, żebyśmy wydali im całą broń, jaką mamy, i ręczyli za nasze bezpieczeństwo. Postanowiliśmy oddać broń i otworzyliśmy im drzwi.

Od razu jak zabrali nam broń, może kilka minut po tym, zaczęła się straszna strzelanina. Padł tam na miejscu nasz kolega Symcha Sokołowski. Po strzelaninie znowuż wtargnęło do nas kilka osób. Niektórzy byli w mundurach wojskowych, niektórzy cywile, i oni zaczęli wołać, żebyśmy zeszli na dół. Jak zaczęliśmy schodzić, to oni nas wlekli. Nie tylko kazali schodzić, oni nas wlekli po tych schodach. I zaczęli nas bić z różnych stron, i podczas tego bicia ja dostałem ciężki cios w plecy, nie wiem, jakimś narzędziem albo kolbą.

Najstraszniejsze wrażenie, którego nie mogę zapomnieć, to był człowiek, którego wlekli po schodach. Nie wiem, czy on był martwy, czy jeszcze żywy, ale jego głowa obijała się o te schody jak piłka, schodek po schodku. Zdawało mi się, że to był doktor Kahane, ale nie jestem pewien. Często mam ten obraz przed oczami.

Byłem tylko miesiąc czasu w tym kibucu. Podczas naszego pobytu w ogóle nie wychodziliśmy oglądać miasto, nie znaliśmy go nawet. Znałem tylko dom i podwórko, gdzieśmy żyli. Tam był wielki tłum ludzi.

Widzieliśmy, jak ten tłum utworzył dwa szpalery. Mają kamienie, mają pałki, mają żelazne drągi, mają to w rękach i biją każdego, który wychodzi z budynku. Jako mały chłopak stanąłem sobie z boku i patrzyłem. Więcej niż godzinę tam stałem.

Było straszne zamieszanie. Byli milicjanci, byli żołnierze, byli oficerowie, było dużo mężczyzn młodych i starszych, ale najwięcej było kobiet, które podsycały tłum, krzyczały i wpadały w panikę z powodu dwanaściorga dzieci, które miały leżeć gdzieś u nas w piwnicy.

Okropne obrazy, które mi się potem śniły długie lata, to były trupy z rozwalonymi głowami, z uszkodzonymi mózgami, otwarte brzuchy i krew, pełno krwi. I to wszystko przy tym gwałcie i ruchu, i krzyku, to zrobiło na mnie zupełnie piekielne wrażenie. Nie wiedziałem, czy to jest gehenna, nie wiedziałem, czy to jest rzeczywistość, czy jakieś mary senne. To nie był widok dla dwunastolatka. Te obrazy długo mnie prześladowały. Te straszne okrucieństwa i tyle krwi, jak się znęcali nad tymi ludźmi.

I widziałem jeden wypadek. Ten człowiek był już prawie miazgą, a ci chłopcy gazeciarze – tak mi powiedzieli, że to są gazeciarze – ciągle dobijali go ogromnymi kamieniami, rozmiażdżyli go zupełnie.

Nie zaczepili mnie, bo byłem za mały. Kręciłem się tam, bo szukałem siostry i brata. Musiałem się dowiedzieć, co się z nimi stało. Kręciłem się tam dłuższy czas. Nie znałem miasta, nie wiedziałem, dokąd mam iść. Szukałem brata i starszej siostry, żeby mi pomogli.

Nie mogłem ich znaleźć i już postanowiłem uciec, gdy nagle widzę moją siostrę Hindę117 leżącą na ziemi, z otwartą raną na głowie, we krwi. Obok leżała Niusia, pani Niusia Borensztajn, też ranna118. Schyliłem się do siostry, chciałem zobaczyć, czy ona oddycha, i wtedy ktoś mnie uderzył kijem w krzyż. Wtedy postanowiłem wyrwać się i uciec z tego tłumu.

Ale nie znałem miasta. Zacząłem iść ulicą, aby dalej od tego podwórka, od tego placu. Ale przyczepili się do mnie jacyś chłopcy i zaczęli mnie bić. A z nimi jakieś kobiety z kamieniami. Krzyczałem: Zostawcie mnie, ja nie jestem Żydem, ja jestem Polakiem”. To oni pytali: „To co ty robiłeś tam na podwórku, na tym placu?”. Ja nie mówiłem jeszcze tak dobrze po polsku, odpowiadałem im po rusku. Mówili mi: „Nie, ty jesteś Żydem”. Odpowiadałem: „Nie, ja jestem Polakiem, tylko byłem z rodziną w Rosji”. I wtedy znowuż zaczęli mnie bić.

To jedna z kobiet powiedziała: „Chodźcie, ściągniemy mu spodnie. Zobaczymy, czy on jest Żydem, czy Polakiem”. I kiedy zaczęli zrywać ze mnie te spodnie, nadszedł milicjant119 i przestali. „Zostawcie go w spokoju – powiedział – już ja się z nim policzę”. I wyciągnął rewolwer z pochwy, i trzymając mnie na muszce, kazał iść naprzód. Zaprowadził mnie na posterunek MO w Kielcach i tam zostawił mnie na więcej niż godzinę.

Minęło półtorej godziny, nagle nie wiadomo dlaczego wrócił, znów wyciąga mnie na ulicę. I prowadzi mnie z pistoletem przy karku. Idzie, idzie, potem schował broń do pochwy i wtedy zobaczyłem mojego brata Eliasza w jednej z uliczek. Chciałem do niego biec, ale on dał mi ręką znak, że ani mru-mru. Odeszliśmy kawałek, odwracam się i widzę, że brat idzie za nami trop w trop. Potem mi powiedział, że wymknął się z pogromu, bo jako blondyn z niebieskimi oczami wziął do ręki pałkę i z tą pałką go przepuścili. I schował się na dworcu kolejowym.

Kiedy weszliśmy w uliczkę, ten oficer, co mnie prowadził, odwraca się nagle i celując w brata z rewolweru, pyta: „Kto ty jesteś, szczeniaku? Co wleczesz się za nami?”. I zaklął po rosyjsku. To Eliasz złapał tego oficera za rękę i wskazując na mnie, mówi: „Bo to jest mój brat!”. A ten oficer mu mówi: „Ja uratowałem twojego brata, a teraz obaj pójdziecie do mnie do domu, moja żona jest Żydówka”. To był ten porucznik Majewski Zygmunt120, szwagier czy kuzyn pani Alpertowej121. I on zabrał nas do domu. Powiedział, że zabrał mnie z milicji, bo oni ciągle naradzali się, co ze mną zrobić. Bał się, że mnie po cichu rozwalą. Jego żona przyjęła nas na kilka dni i bardzo ładnie opiekowała się nami. Położyła mi kompresy, żeby mi zeszła opuchlizna od tych lag, co dostałem w plecy. Tylko byliśmy smutni, bo nie wiedzieliśmy, co się stało z siostrą. Ten major poszedł dowiedzieć się, co się z nią stało. Wrócił i powiedział: „Nie obawiajcie się, wasza siostra żyje, ona jest w szpitalu w Łodzi”122.

Dora Dajbog i jej córka Izia

Na zdjęciu zrobionym na Plantach na długo przed pogromem Izia Dajbog siedzi w pierwszym rzędzie na kolanach matki123. Izia słabo pamięta to, co wydarzyło się od wybuchu wojny, a tego, co wydarzyła się na Plantach, wolałaby nie pamiętać w ogóle124.