Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykle aktualna opowieść o piętnie, jakie przeżycia wojenne odciskają na duszy i sercu."Pod osłoną nocy" to historia czworga londyńczyków - trzech kobiet i młodego mężczyzny o burzliwej przeszłości. Intymna i prawdziwa aż do bólu, ukazuje ich losy od traumatycznej II wojny światowej do trudnych lat po niej. Kay, która w czasie wojny żyła pełnią życia, dziś nosi się jak mężczyzna i nie ustaje w poszukiwaniach czegoś, co wciąż jej się wymyka. Helen, pełna wdzięku i powszechnie lubiana, skrywa bolesną tajemnicę. Viv dochowuje wierności kochankowi, na przekór cierpieniu, którego przez niego doświadczyła. Na pozór niewinny Duncan ma za sobą walkę z własnym demonem. Życie i sekrety tych czworga łączą się i zaskakująco przeplatają ze sobą. Wojna prowadzi do dziwnych sojuszów…Subtelna, bezinteresowna, szczera i pozbawiona morału powieść Sarah Waters o poszukiwaniu szczęścia i smaku rozczarowania. Tak pisałaby Virginia Woolf, gdyby dożyła rewolucji obyczajowej.Ignacy Karpowicz"Pod osłoną nocy" to piękna, szczera opowieść, która nie potrzebuje żadnych sztuczek, by chcieć przeczytać ją ponownie."The Observer"
Sarah Waters(1966) - popularna i wielokrotnie nagradzana brytyjska pisarka, autorka znanych na całym świecie powieści historycznych z wątkami homoerotycznymi. Nakładem wydawnictwa Prószyński Media ukażą się wkrótce wznowienia wszystkich jej książek w nowej szacie graficznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 540
Tytuł oryginału
THE NIGHT WATCH
Copyright © Sarah Waters, 2006
All rights reserved
Projekt graficzny serii
Michał Poniedzielski
Ilustracja na okładce
freestocks.org/PEXELS
Redaktor prowadzący
Anna Czech
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Bronisława Dziedzic-Wesołowska
ISBN 978-83-8295-667-2
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Lucy Vaughan
PODZIĘKOWANIA
Dziękuję Lenniemu Goodingsowi oraz pracownikom Time Warner Book Group UK, Julie Grau i pozostałym z wydawnictwa Penguin, Judith Murray i wszystkim w Green & Heaton Ltd oraz nieocenionej Sally O-J.
Dziękuję Hira–ni Himona, Sarah Plescia, Alison Oram, Liz Woodcraft, Amy Rubin, Fidelisowi Morganowi, Valowi Bondowi, Betty Saunders, Robyn Vinten, Bridget Ibbs, Ronowi i Mary Watersom, Caroline Halliday, Mary Garner, Trudie Sacker, Vicky Wharton, Betty i Jennifer Vaughan, Pameli Pearce, Rogerowi Haworthowi i Lesley Hall; Terry’emu Spurrowi z London Ambulance Service Museum, Christine Goode i Chani Jones z Price’s Candles Ltd, Janowi Pimblettowi i pracownikom London Metropolitan Archives, personelowi Imperial War Museum Archive, personelowi City of Westminster Archives Centre, personelowi Camden Local Studies and Archives Centre oraz wielu ludziom, z którymi przez ostatnie cztery lata rozmawiałam o latach czterdziestych, a zwłaszcza tym, którzy udzielili mi rad na temat damskiej bielizny, kwestii oświetlenia i jedwabnych piżam.
Serdeczne podziękowania dla Martiny Cole za wzięcie udziału w aukcji na rzecz Medycznej Fundacji Opieki nad Ofiarami Tortur, za umieszczenie jej nazwiska w niniejszej powieści oraz za to, że zgodziła się na jego użycie w skróconej formie.
1947
ROZDZIAŁ 1
Oto kim jesteś, pomyślała Kay. Osobą, która nie potrzebuje zegara, albowiem odmierza czas wizytami chorych odwiedzających jej gospodarza.
Stała w otwartym oknie, w koszuli bez kołnierzyka i w szaroburych spodniach. Ćmiąc papierosa, obserwowała nadchodzących i wychodzących pacjentów pana Leonarda. Przybywali punktualnie, tak punktualnie, że można by według nich nakręcać zegarek: garbata kobiecina przychodziła w poniedziałki o dziesiątej, a ranny żołnierz w czwartki o jedenastej. We wtorki o pierwszej zjawiał się staruszek z młodocianym pomocnikiem o uduchowionym wyglądzie; Kay lubiła ich wypatrywać. Lubiła patrzeć, jak z wolna podążają ulicą: starszy mężczyzna, schludny, spowity w czerń niczym grabarz, i chłopak – cierpliwy, poważny i przystojny jak nie przymierzając alegoria młodości w wydaniu Stanleya Spencera bądź innego współczesnego malarza. Po nich przychodziła kobieta z synem, małym kuternogą w okularach, potem zaś zjawiała się podstarzała Hinduska cierpiąca na reumatyzm. Chłopiec stał czasami na zwichrowanej ścieżce prowadzącej do domu, kopiąc mech i kamyki swoim wielkim butem, podczas gdy jego matka rozmawiała w sieni z panem Leonardem. Niedawno uniósł głowę i pochwycił wzrok Kay: usłyszała, jak szura na schodach i kuśtyka do ubikacji.
– Przestraszyłeś się aniołów? – dobiegł z dołu głos matki. – Dobry Boże, przecież to tylko obrazki! Taki duży chłopak!
Kay domyśliła się, że przyczyną zachowania chłopca wcale nie są edwardiańskie anioły pana Leonarda, lecz widok jej samej. Mały najpewniej wbił sobie do głowy, że snuje się po strychu jak duch albo obłąkana.
W pewnym sensie miał rację. Czasem istotnie zwyczajem szaleńców błądziła bez celu z kąta w kąt. Innym razem godzinami stała bez ruchu, obserwując grę cieni na dywaniku. Odnosiła wówczas wrażenie, że istotnie przypomina ducha i wtapia się w spłowiałą strukturę domu, ginąc w mroku, który zbierał się w zakamarkach niczym kurz.
Parapet zadrżał pod jej łokciami: dwie przecznice dalej przejechał pociąg, zmierzający w kierunku węzła kolejowego w Clapham. Lampa za plecami Kay rozbłysła, mrugała chwilę jak roztrzepotana powieka, po czym zgasła. W żałośnie małym kominku (był to kiedyś pokój dla służby) cicho opadł węgielek. Kay po raz ostatni zaciągnęła się papierosem i zgasiła go między kciukiem i palcem wskazującym.
Stała przy oknie ponad godzinę. Był wtorek: odnotowała przybycie mężczyzny z zadartym nosem i chorą ręką i podświadomie oczekiwała przyjścia postaci Stanleya Spencera. Wreszcie machnęła ręką i postanowiła wyjść z domu. Ostatecznie pogoda dopisywała: był ciepły dzień w połowie września, już trzeciego września po wojnie. Weszła do sąsiedniego pomieszczenia, które traktowała jak sypialnię, i zaczęła się przebierać.
W pokoju panował półmrok. Pan Leonard zastąpił wybitą szybę kawałkiem linoleum. Wysokie łóżko, przykryte wyświeconą narzutą, nieodparcie nasuwało niemiłą myśl o rzeszach ludzi, którzy w ciągu wielu lat na nim spali, kochali się, przychodzili na świat, umierali bądź rzucali się w gorączce. Wydzielało kwaśnawą woń niczym para znoszonych pończoch. Ale Kay przywykła do niej i nie zwracała na to uwagi. Pokój był tylko miejscem, gdzie spała lub spędzała bezsenne noce. Bezosobowe ściany świeciły pustkami, zupełnie jak w chwili kiedy po raz pierwszy przestępowała próg. Nigdy nie zawiesiła obrazków ani nie porozkładała książek: nie miała ani jednych, ani drugich, jej dobytek był bardzo mizerny. W jednym rogu zamocowała drut, na którym na drewnianych wieszakach powiesiła ubrania, czyste i zadbane.
Po krótkich poszukiwaniach znalazła parę porządnie zacerowanych skarpet oraz spodnie. Wpięła do mankietów srebrne spinki i przeczesała krótkie, brązowe włosy, wygładzając je pomadą. Przypadkowi przechodnie często brali ją za przystojnego młodzieńca, a starsze panie nagminnie zwracały się do niej per „chłopcze”, a nawet „synu”. Jeśli jednak ktoś uważniej przyjrzał się jej twarzy, natychmiast dostrzegał na niej ślady upływu czasu, we włosach zaś srebrne nitki. Kay zbliżała się bowiem do trzydziestych siódmych urodzin.
Idąc na dół, stawiała ostrożnie stopy, aby nie przeszkadzać panu Leonardowi, lecz skrzypiące schody wykluczały bezszelestny krok. Skorzystała z ubikacji, a następnie spędziła kilka minut w łazience, gdzie umyła twarz i zęby. Bluszcz zasłaniający okno rzucał na jej skórę zielonkawą poświatę. Woda postukiwała i kaszlała w rurach. Obok piecyka gazowego wisiał klucz do nakrętek: kran czasem odmawiał posłuszeństwa i trzeba było załomotać w rury, ażeby skłonić go do działania.
Pokój obok łazienki pełnił funkcję gabinetu pana Leonarda; Kay słyszała ponad pluskiem wody w umywalce jego natchniony monolog, kiedy zajmował się mężczyzną z chorym ramieniem. Gdy wyszła z łazienki i na palcach przemknęła pod drzwiami, monotonny głos przybrał na sile. Przypominał rytmiczny stukot jakiejś maszyny.
– Ericu – usłyszała. – Musisz bardziej… no wiesz. Bez tego ani rusz.
Cicho zbiegła po schodach i otworzywszy frontowe drzwi, zastygła na progu. Oślepiona jasnością nieba zamrugała powiekami. Ni stąd, ni zowąd dzień stracił czar i wydawał się nie tyle pogodny, ile uschły i wyblakły. Kay odniosła wrażenie, jakby kurz zbierał się na jej ustach, rzęsach, w kącikach oczu. Ale nie zawróciła. Nie po to wystroiła się dla świata. Zbiegła po schodach i ruszyła przed siebie. Szła krokiem osoby, która doskonale wie, dokąd i po co zmierza, choć w gruncie rzeczy nie miała nic do roboty i nikt na nią nie czekał. Dzień był pusty, podobnie jak pozostałe dni jej życia. A każdy kolejny krok mógł prowadzić wszędzie i donikąd.
Ruszyła zdewastowanymi ulicami na zachód, w kierunku Wandsworth.
– Ani śladu Pułkownik Barker, wujku Horacy – zameldował Duncan, spoglądając na okna strychu, kiedy wraz z panem Mundym zbliżali się do budynku.
Poczuł rozczarowanie. Lubił widok lokatorki pana Leonarda. Lubił jej śmiałą fryzurę, męski styl ubierania się i ostry, dystyngowany profil. Przypuszczał, że była kiedyś pilotem, sierżantem WAAF-u lub kimś w tym rodzaju: innymi słowy jedną z kobiet, które brały aktywny udział w wojnie, a potem zostały z niczym. Pan Mundy nadał jej przezwisko „Pułkownik Barker”. On też lubił na nią patrzeć. Słysząc głos Duncana, podniósł wzrok i przytaknął, zaraz jednak ponownie opuścił głowę i ruszył dalej, zbyt zdyszany, by odpowiedzieć.
Mieli za sobą kawał drogi od White City aż do Lavender Hill. Podążali wolno, czasem pieszo, czasem autobusami, często odpoczywając; była to nieomal całodniowa wyprawa. Duncan tradycyjnie miał wolny wtorek, który następnie odpracowywał w sobotę. W fabryce nikt nie robił mu problemów.
– Ależ ten chłopak troszczy się o wuja! – Wielokrotnie obijało mu się o uszy. Nie wiedzieli, że pan Mundy wcale nie jest jego wujem. Nie mieli pojęcia, na czym polega jego kuracja, pewnie myśleli, że odwiedza klinikę. Duncan nie wyprowadzał ich z błędu.
Wprowadził pana Mundy’ego w cień podniszczonego domostwa, którego zgarbiona sylweta nieodmiennie budziła w nim niepokój. Był to bowiem ostatni ocalały budynek w niegdysiejszym szeregu: w jego bokach wciąż widniały blizny po sąsiadach. Z jednej strony straszyły zygzak widmowych schodów oraz dziura po nieobecnym kominku. Duncan zachodził w głowę, co pozwoliło temu domowi przetrwać; każda wizyta u pana Leonarda wywoływała obawę, że gdy któregoś dnia zbyt mocno trzaśnie drzwiami, ściany wokół nich legną w gruzach.
Pomny owych podejrzeń ostrożnie zamknął drzwi, po czym dom wydał mu się mniej złowrogi. Korytarz był mroczny i raczej zagracony: wszędzie poustawiano krzesła z twardymi oparciami, stały tam również pusty wieszak na palta oraz dwie lub trzy rachityczne rośliny. Na podłodze widniała szachownica czarno-białych kafelków; niektóre poodpadały, ukazując szary cement pod spodem. Na żyrandolu wisiał prześliczny różowy klosz w kształcie muszli, przeznaczony zapewne do lampy gazowej, teraz zaś dopasowany do żarówki w bakelitowej osłonie, wiszącej na wystrzępionym, brązowym kablu.
Duncan odnotowywał podobne szczegóły, była to dlań jedna z większych przyjemności życiowych. Lubił, gdy przychodzili za wcześnie, zawsze bowiem zdążył usadowić pana Mundy’ego na krześle, dzięki czemu mógł następnie pospacerować po korytarzu i dokładnie wszystko obejrzeć. Podziwiał misternie toczone słupki w balustradzie oraz zmatowiałe końcówki prętów na schodach. Podobała mu się odbarwiona gałka z kości słoniowej na drzwiczkach kredensu oraz farba na listwach podłogowych, które dzięki niej zyskały wygląd szlachetnego drewna. W najdalszym końcu, skąd prowadziło wejście do piwnicy, stał bambusowy stolik zagracony tandetnymi bibelotami. Pośród gipsowych piesków i kotków, przycisków do papieru i majolikowych wazonów błyszczała ulubienica Duncana – stara, glazurowana misa niezwykłej urody, zdobiona w węże i owoce. Pan Leonard trzymał w niej zakurzone orzechy, na których leżał metalowy dziadek. Jego widok nieodparcie nasuwał Duncanowi myśl o pęknięciu, które nastąpiłoby w kontakcie metalu z kruchą porcelaną, gdyby ktoś niebacznie upuścił go na miskę.
Orzechy tkwiły na swoim zwykłym miejscu, otulone warstewką kurzu. Duncan przeniósł wzrok na obrazki, krzywo zawieszone na ścianie – w tym domu wszystko wisiało jakby pod kątem. Dość sztampowe, były oprawione w najzwyklejsze oksfordzkie ramki. To również sprawiło mu przyjemność, chociaż nieco innego rodzaju, przyjemność, jaką czerpał z widoku umiarkowanie ładnej rzeczy, myśląc: nie jesteś moja i wcale mi na tobie nie zależy!
Kiedy na górze dały się słyszeć kroki, Duncan wrócił pospiesznie do pana Mundy’ego. Drzwi na podeście stanęły otworem i zabrzmiały donośne głosy: pan Leonard odprowadzał do wyjścia młodego mężczyznę, który zawsze przychodził przed nimi. Duncan lubił na niego patrzeć niemal tak bardzo jak na Pułkownik Barker i glazurowaną misę, gdyż nieznajomy robił wrażenie nader pogodnego człowieka. Mógł być marynarzem.
– W porządku, przyjaciele? – rzucił dziś, puszczając do Duncana oko. Zapytał o pogodę i artretyzm pana Mundy’ego. Jednocześnie wyjął z kieszeni papierosa, włożył go do ust i przypalił zapałką. Wszystkie czynności wykonał zgrabnie jedną ręką, podczas gdy druga, niesprawna, bezwładnie wisiała z boku.
Po co tu przychodzi, rozmyślał nieraz Duncan, skoro radzi sobie z tym dość dobrze. Uznał, że być może młody mężczyzna szuka narzeczonej. Potencjalna kandydatka zapewne byłaby niechętna jego kalectwu.
„Marynarz” wsunął zapałki z powrotem do kieszeni i poszedł. Pan Leonard zaprowadził Duncana i pana Mundy’ego na górę, oczywiście powoli, pozwalając temu ostatniemu nadawać tempo.
– Piąte koło u wozu – powiedział staruszek. – Cóż pan ze mną pocznie? Nadaję się tylko na złom.
– Ejże – upomniał go pan Leonard.
Wraz z Duncanem wprowadził pana Mundy’ego do gabinetu. Posadzili chorego na kolejnym krześle z twardym oparciem, zdjęli mu marynarkę i zapytali, czy mu wygodnie. Pan Leonard wyjął czarny notes i zerknął w swoje notatki, a następnie usiadł na identycznym krześle twarzą do pacjenta. Duncan podszedł do okna i przycupnął na stojącej tam niskiej, wyściełanej skrzyni, z marynarką pana Mundy’ego na kolanach. Zawieszona niedbale firanka wydzielała gorzkawy zapach. Pokryte linkrustą ściany były pomalowane na lśniący czekoladowy kolor.
Pan Leonard zatarł ręce.
– A więc – powiedział – jak samopoczucie od naszej ostatniej wizyty?
Pan Mundy spuścił głowę.
– Niespecjalnie – odrzekł.
– Bóle jak przedtem?
– Nie mogę się od nich uwolnić.
– Ale nie uciekamy się do fałszywych medykamentów?
Na twarzy pana Mundy’ego odbiło się zakłopotanie.
– No cóż – przyznał po chwili. – Może ździebko aspiryny.
Pan Leonard cofnął podbródek i spojrzał na pacjenta z wyrzutem.
– Przecież pan wie – odpowiedział – że osoba, która stosuje dwojakie środki leczenia przypomina osła popychanego przez dwóch poganiaczy. Zmierza donikąd. Dobrze pan o tym wie, prawda?
– Tak, ale… – nie dawał za wygraną pan Mundy – tak strasznie boli…
– Boli! – przerwał pan Leonard na poły z rozbawieniem, na poły ze wzgardą. Poruszył swoim krzesłem. – Czy to krzesło cierpi, dźwigając mój ciężar? Czemuż by nie, skoro wykonano je z drewna będącego tworzywem w równym stopniu co kość i mięśnie pańskiej nogi, która musi dźwigać pana. Jeśli tylko przestanie pan wierzyć w jej cierpienie, noga stanie się dla pana równie mało istotna jak kawałek drewna. Nieraz to panu mówiłem.
– Tak – odparł z rezygnacją pan Mundy.
– Tak – powtórzył pan Leonard. – No to zaczynamy.
Duncan siedział jak mysz pod miotłą. Podczas sesji należało zachować bezwzględną ciszę i spokój, zwłaszcza na początku, kiedy pan Leonard zbierał myśli i siły, koncentrując umysł na próbach pozbawienia pana Mundy’ego fałszywego przekonania o artretyzmie. Czynił to, lekko odchylając głowę w tył i świdrując wzrokiem nie pacjenta, ale obrazek zawieszony nad kominkiem, przedstawiający łagodną niewiastę w wiktoriańskiej sukni ze stójką, założycielkę Ruchu Nauki Chrześcijańskiej, panią Mary Baker Eddy. Na czarnej ramce ktoś, może sam pan Leonard, napisał koślawymi literami: „Wiecznie czuwaj przy bramie myśli swej”.
Słowa te budziły w Duncanie ochotę do śmiechu, nie z uwagi na komiczną treść, tylko dlatego że w owej chwili zupełnie nie było mu wesoło. Ogarniała go panika na myśl o konieczności całkowitego bezruchu i milczenia: czuł, że będzie zmuszony wydać jakiś odgłos, wykonać ruch, i w pewnym momencie skoczy na równe nogi, zacznie krzyczeć, rzuci się na podłogę… Ale było za późno na odwrót. Pan Leonard zmienił pozycję, pochylił się do przodu i utkwił wzrok w pacjencie. Kiedy się ponownie odezwał, przemówił żarliwym szeptem, z wielkim naciskiem i wiarą we własne słowa.
– Drogi Horacy – powiedział – musisz mnie wysłuchać. W twoim myśleniu o artretyzmie nie ma za grosz prawdy. Nie masz artretyzmu. Nie dokucza ci żaden ból. Nie dajesz wiary tym, którzy uważają ból i chorobę za nieodzowne atrybuty materii… Posłuchaj, Horacy. Nie znasz strachu. Nie przeraża cię żadne wspomnienie. Żadne wspomnienie nie nasuwa ci obawy, że ponownie spotka cię nieszczęście. Nie masz się czego bać, drogi Horacy. Miłość jest z tobą. Miłość wypełnia cię i otacza…
Słowa płynęły nieprzerwanym potokiem niczym delikatne poszturchiwanie zatroskanego kochanka. To niemożliwe, pomyślał Duncan, zapominając o śmiechu, by nie poddać się ich mocy, nie dać się ponieść, poruszyć i przekonać pasji. Pomyślał o ułomnym marynarzu; wyobraził sobie, jak siedzi on na miejscu pana Mundy’ego i pod wpływem owej perswazji próbuje siłą woli skłonić niesprawną kończynę, by urosła i wypełniła się ciałem. Czy to możliwe? Przez wzgląd na pana Mundy’ego i marynarza gorąco pragnął w to uwierzyć. Pragnął tego nade wszystko w świecie.
Spojrzał na pana Mundy’ego. Tuż po rozpoczęciu sesji staruszek przymknął oczy; teraz, gdy szepty przybrały na sile, zaczął bezgłośnie płakać. Łzy ciekły mu po twarzy cienkimi strużkami, zbierały się na szyi i wsiąkały w kołnierz. Nie bacząc na nie, siedział z rękami na kolanach, co rusz przebierając czystymi, okrągło zakończonymi palcami. Głęboko wciągał powietrze w płuca, po czym robił spazmatyczny wydech.
– Drogi Horacy – ciągnął uparcie pan Leonard – żaden umysł nie ma nad tobą władzy. Odmawiam siłom chaosu władzy nad tobą. Chaos nie istnieje. Niechaj rządzi tobą harmonia, niechaj ogarnie wszystkie twe członki: twoje ramiona, nogi, twoje oczy i uszy, wątrobę i nerki, twoje serce, mózg, żołądek oraz lędźwie. Albowiem są one doskonałe. Posłuchaj mnie, Horacy…
Przemawiał w tym duchu przez czterdzieści pięć minut, a następnie usiadł prosto bez śladów znużenia. Pan Mundy wyjął chusteczkę, wydmuchał nos i otarł twarz. Lecz łzy zdążyły obeschnąć. Staruszek wstał bez niczyjej pomocy; poruszał się z mniejszym wysiłkiem i sprawiał wrażenie jakby mniej zatroskanego. Duncan podał mu marynarkę. Pan Leonard wstał i przeciągnął się, po czym wypił łyk wody ze szklanki. Kiedy pan Mundy podał mu pieniądze, wziął je niemal przepraszającym ruchem.
– Naturalnie będę o panu pamiętał podczas wieczornego błogosławieństwa – oznajmił. – Będzie pan na to gotowy? Powiedzmy, wpół do dziesiątej? – Duncan wiedział, że pan Leonard ma wielu pacjentów, którzy w ogóle doń nie zaglądają: przysyłają tylko pieniądze, a on leczy ich na odległość, za pośrednictwem poczty i telefonu.
Uścisnął Duncanowi rękę. Dłoń miał suchą, palce miękkie i gładkie jak u kobiety. Uśmiechnął się z roztargnieniem, a jego zm zy przypominały oczy kreta. W owej chwili sprawiał wrażenie ślepca.
To by dopiero było, pomyślał Duncan, gdyby naprawdę nie widział!
I znów miał ochotę się roześmiać. Uczynił to, kiedy ponownie znaleźli się na ścieżce przed domem. Zarażony jego wesołością pan Mundy też zachichotał. Był to rodzaj nerwowej reakcji na gabinet, bezruch, potok łagodnych słów. Pozostawiając za sobą cień koślawego domu i kierując się w stronę Lavender Hill, spojrzeli po sobie i raz jeszcze zanieśli się śmiechem.
– Nie chcę kapryśnicy – mówił mężczyzna. – Muszę pani wyznać, że przerobiłem to z ostatnią dziewczyną i mam dość.
– Zawsze doradzamy klientom, aby na tym etapie byli możliwie jak najbardziej otwarci – odrzekła Helen.
– Hmm – odparł mężczyzna. – Rozumiem, że dotyczy to również ich portfeli?
Miał na sobie granatowy garnitur przerobiony z munduru, wyświecony na łokciach i mankietach, a na ziemistej twarzy widniały resztki tropikalnej opalenizny. Włosy zaczesał na bok z podziwu godną starannością, przedziałek był równy i biały jak blizna, lecz pomada miejscami zbiła się w grudki, co bez przerwy rozpraszało Helen.
– Spotykałem się kiedyś z jedną z WAAF-u – podjął z rozgoryczeniem mężczyzna. – Kiedy mijaliśmy jubilera, ona zawsze skręcała kostkę…
Helen wyjęła inny arkusz.
– A ta? Zobaczmy. Lubi szyć i chodzić do kina.
Mężczyzna nachylił się, żeby spojrzeć na zdjęcie i zaraz z powrotem opadł na krzesło, potrząsając głową.
– Nie lubię dziewcząt w okularach.
– A co z otwartością?
– Nie chcę wydać się grubiański – odpowiedział, lustrując mimochodem brązowy kostiumik Helen. – Ale dziewczyna w okularach… co jak co, ale ona doznała już w życiu zawodu. Trzeba sobie postawić pytanie, co dalej.
Rozmawiali w podobnym duchu przez kolejne dwadzieścia minut. Wreszcie z listy piętnastu kobiet wybrali pięć nazwisk.
Mężczyzna tuszował rozczarowanie agresją.
– I co teraz? – zapytał, szarpiąc za wyświecone mankiety. – Pokażecie im moją gębę, żeby mogły zadecydować, czy im się podobam, czy nie. Już widzę, czym to pachnie. Może powinienem był się sfotografować z banknotem pięciofuntowym za uchem.
Helen wyobraziła sobie, jak jej rozmówca wybierał rankiem krawat, czyścił marynarkę, poprawiał przedziałek.
Odprowadziła go do wyjścia. Po powrocie do poczekalni spojrzała na Viv, swoją współpracownicę, i wydęła policzki.
– No tak – powiedziała ta domyślnie. – Pewnie nie nadaje się dla naszej pani z Forest Hill?
– Szuka kogoś młodszego.
– Jak oni wszyscy. – Viv stłumiła ziewnięcie. Na biurku przed nią leżał notes. Postukała się w wargę, studiując plan. – Przez najbliższe pół godziny mamy spokój. Może napijemy się herbaty?
– Dobrze – odpowiedziała Helen.
Zaczęły się uwijać z energią, której zawsze brakowało im w kontaktach z klientami. Viv otworzyła najniższą szufladę kartoteki i wyciągnęła elektryczny czajniczek oraz imbryk. Helen zaniosła czajnik do toalety znajdującej się na podeście i napełniła go nad umywalką. Postawiwszy go na podłodze, podłączyła do gniazdka i czekała. Nim woda się zagotowała, upłynęły trzy minuty. Ustawicznie traktowana parą tapeta nad gniazdkiem odkleiła się od ściany. Helen wygładziła ją ręką, jak co dzień; papier chwilę leżał płasko, po czym powoli odwinął się znowu.
Biuro mieściło się w dwóch pokojach nad zakładem perukarskim, w uliczce tuż za stacją Bond Street. Helen indywidualnie przyjmowała klientów w pomieszczeniu od frontu, a Viv siedziała przy biurku w poczekalni. Stały tam zdekompletowane krzesła i sofa, gdzie sadzały wczesnych przybyszów. Gwiazda betlejemska w doniczce rozkwitała w najmniej oczekiwanych momentach. Na niskim stoliku leżały świeże numery „Liliputa” oraz „Reader’s Digest”.
Helen rozpoczęła tu pracę tuż po zakończeniu wojny. Początkowo zajęcie miało dla niej charakter dorywczy: potrzebowała wytchnienia po harówce w Departamencie do spraw Naprawy Szkód w ratuszu Marylebone. Nowe obowiązki nie wymagały szczególnego zaangażowania: starała się sprostać oczekiwaniom klientów i szczerze życzyła im jak najlepiej, choć niekiedy brakowało jej entuzjazmu. Ludzie przychodzili tu w poszukiwaniu drugiej połowy, lecz tak naprawdę woleli rozmawiać o utraconych bliskich. Naturalnie ostatnio interes szedł pełną parą. Powracający z zagranicznej wojaczki żołnierze zastawali żony i narzeczone odmienione nie do poznania. I trafiali do biura, wciąż z bezbrzeżnym zdumieniem w oczach. Kobiety skarżyły się na byłych mężów. „Najchętniej zamknąłby mnie w domu”. „Powiedział, że nie lubi moich przyjaciół”. „Pojechaliśmy do hotelu, gdzie spędziliśmy niegdyś miesiąc miodowy, ale wszystko na nic”.
Woda zagotowała się wreszcie. Helen zalała herbatę przy biurku Viv i zaniosła kubki do toalety, gdzie czekała już na nią koleżanka. Uniosły okno. Z tyłu budynku znajdowały się schody przeciwpożarowe. Wyszły na pordzewiały, metalowy balkonik z niską barierką, który niebezpiecznie zachybotał pod ich ciężarem. Zaglądały tu, kiedy tylko mogły, chcąc nacieszyć się słońcem. Słyszały stąd dzwonek do drzwi i telefon, a z czasem nauczyły się przesadzać parapet zwinnie jak lekkoatletki.
O tej porze dnia słońce nie świeciło równie intensywnie jak rankiem, lecz rozgrzane cegły i metal utrzymywały ciepło. W powietrzu wirowały kłęby spalin. Z Oxford Street docierał jednostajny szmer pojazdów oraz stukot młotków, którymi naprawiano sąsiednie dachy.
Viv i Helen usiadły i ostrożnie zdjęły buty, gimnastykując palce. Podwinęły pod siebie spódnice, na wypadek gdyby czeladnikom u perukarza przyszło do głowy unieść wzrok. Obie miały pończochy mocno pocerowane na palcach i piętach oraz pozdzierane buty, czym nie wyróżniały się spośród innych mieszkańców Londynu. Helen wyjęła paczkę papierosów.
– Moja kolej – przypomniała Viv.
– Nieważne.
– Wobec tego będę ci dłużna.
Przypaliły papierosy jedną zapałką. Viv odchyliła głowę w tył i wypuściła dym ustami. Następnie spojrzała na zegarek.
– Boże! Minęło już dziesięć minut. Dlaczego czas nie płynie tak szybko, kiedy mamy klientów?
– Oddziałują na zegary – wyraziła przypuszczenie Helen. – Jak magnesy.
– Pewnie masz rację. I wysysają z nas życie na podobieństwo gigantycznych pcheł… Szczerze mówiąc, gdybym w wieku szesnastu lat usłyszała, że skończę w takim miejscu… sama nie wiem, jak bym zareagowała. Nie tak wyobrażałam sobie przyszłość. Chciałam być sekretarką w kancelarii prawniczej…
Słowa przeszły w ziewnięcie, tak jakby Viv zabrakło energii nawet na rozgoryczenie. Postukała się w wargę smukłym palcem bladej, pozbawionej ozdób dłoni.
Była pięć czy sześć lat młodsza od Helen, która liczyła sobie trzydzieści dwa lata. Jej śniada twarz nie nosiła jeszcze śladów upływu czasu, a włosy miały głęboki, ciemnobrązowy odcień. Kiedy oparła głowę o rozgrzane cegły, ułożyły się za nią jak aksamitna poduszka.
Helen zazdrościła Viv włosów. Sama miała jasne, żeby nie powiedzieć mysie kosmyki, które co gorsza były proste jak druty. W wyniku częstych ondulacji włosy stały się kruche i przesuszone. Helen niedawno znów była u fryzjera i przy najlżejszym ruchu głową chwytała w nozdrza ostrą woń chemikaliów.
Zamyśliła się nad ostatnimi słowami Viv.
– A ja chciałam być stajenną – powiedziała.
– Stajenną?
– No wiesz, opiekować się końmi. W życiu nie jeździłam konno. Ale naczytałam się głupot w babskich piśmidłach. Truchtałam tam i siam po ulicy, kląskając językiem. – Przypomniała sobie towarzyszące temu uczucie i mało nie zerwała się z miejsca, aby zademonstrować. – Mój koń nazywał się Flota. Był bardzo szybki i dobrze umięśniony. – Zaciągnąwszy się papierosem, dodała ściszonym tonem: – Ciekawe, co Freud miałby na ten temat do powiedzenia.
Parsknęły śmiechem, rumieniąc się z lekka.
– Kiedy byłam naprawdę młoda, chciałam zostać pielęgniarką – oznajmiła Viv. – Lecz odwiedziny u matki w szpitalu skutecznie wybiły mi to z głowy… A mój brat marzył, aby być magikiem. – Utkwiła spojrzenie w dal, na jej ustach zamajaczył uśmiech. – Pamiętam jak dziś. Siostra i ja uszyłyśmy mu pelerynę ze starej zasłony. Ufarbowałyśmy ją na czarno. Rzecz jasna byłyśmy za małe, aby zrobić to jak należy i wyglądała okropnie. Wmówiłyśmy mu, że to prawdziwa czarodziejska peleryna. A potem ojciec kupił mu na urodziny zestaw do robienia sztuczek. Dam głowę, że kosztował majątek! Mój brat zawsze dostawał to, co chciał, był rozpuszczony jak dziadowski bicz. Każde wyjście do sklepu oznaczało kolejną zachciankę. Moja ciotka zwykła mawiać: „Zabierz Duncana do sklepu z wełną, a zażyczy sobie włóczki”. – Ze śmiechem upiła łyk herbaty. – Mimo to był uroczym dzieckiem. Kiedy ojciec podarował mu ten zestaw, godzinami czytał instrukcje, usiłując rozpracować sztuczki, w końcu jednak rzucił wszystko w kąt. „Co się stało? – zapytaliśmy. – Nie cieszysz się?”. Odpowiedział, że wręcz przeciwnie, miał jednak nadzieję, że zestaw nauczy go prawdziwej magii, a nie pospolitych trików. – Przygryzła wargę, potrząsając głową. – Pospolite triki! Biedak. Miał wtedy zaledwie osiem lat.
Helen popatrzyła na nią z uśmiechem.
– Na pewno fajnie jest mieć młodszego brata. Mój brat i ja byliśmy prawie rówieśnikami i bez przerwy darliśmy koty. Kiedyś przywiązał mi warkocz do klamki i zatrzasnął drzwi. – Uniosła rękę do głowy. – Bolało jak diabli. Miałam ochotę go zabić! I pewnie bym to zrobiła, gdybym tylko wiedziała jak. Dzieci wybitnie nadają się na morderców, prawda?
Viv skinęła głową, tym razem wymijająco. Ponownie zaciągnęła się papierosem i przez chwilę siedziały w milczeniu.
I znowu kurtyna w dół, pomyślała Helen. Przywykła do podobnego zachowania Viv: najpierw zwierzenia, a potem nagły odwrót, jakby koleżanka pożałowała szczerości. Pracowały razem blisko rok, lecz Helen czerpała wiedzę o Viv jedynie na podstawie skrawków rzuconych mimochodem informacji. Wiedziała na przykład, że tamta pochodzi z prostej rodziny, jej matka umarła wiele lat temu i Viv mieszkała z ojcem w południowym Londynie, a wieczorami po powrocie z pracy prała i gotowała. Niezamężna, nie miała nawet narzeczonego, co biorąc pod uwagę jej urodę, wydawało się Helen co najmniej dziwne. Nie wiadomo, czy straciła ukochanego w czasie wojny, z całą pewnością jednak otaczała ją aura szarości i rozczarowania. Coś w rodzaju całunu melancholii, miałkiego jak pył, zalegającego pod maską dobrego humoru.
Jej brat Duncan stanowił największą zagadkę. Wiązała się z nim jakaś dziwna tudzież skandaliczna historia, Helen nie zdołała poznać szczegółów. Nie mieszkał w domu z Viv i ojcem, tylko z wujem albo kimś w tym rodzaju. Pomimo dobrego stanu zdrowia pracował w zakładzie dla niepełnosprawnych. Viv mówiła o nim w szczególny sposób, często na przykład powtarzała „biedny Duncan”, tak jak przed chwilą. W zależności od nastroju niekiedy w jej głosie pobrzmiewała irytacja: „och, miewa się doskonale”. „Nie ma bladego pojęcia o życiu”. „Żyje we własnym świecie”. I kurtyna znów wędrowała w dół.
Helen szanowała kurtyny, zwłaszcza że i w jej życiu nie brakowało spraw, na które wolała spuścić zasłonę milczenia…
Wypiła kolejny łyk herbaty, a następnie otworzyła torebkę i wyjęła robótkę. W czasie wojny nabrała nawyku dziergania skarpet i szalików dla żołnierzy, obecnie zaś co miesiąc wysyłała do Czerwonego Krzyża paczkę nieforemnych szarawych ubrań własnej roboty. Teraz robiła dziecięcą czapeczkę. Na zużytej włóczce roiło się od supełków; robótka niemiłosiernie grzała ręce, a wzorek absorbował uwagę. Helen szybko przesuwała kciuk i palec wskazujący wzdłuż drutu, licząc pod nosem oczka.
Viv też otworzyła torebkę. Wyjęła kolorowe czasopismo i zaczęła przerzucać kartki.
– Chcesz usłyszeć horoskop? – zapytała po chwili. A gdy Helen skinęła głową, przeczytała: – „Ryby: ostrożności nigdy za wiele. Brak zrozumienia dla twoich planów”. Oho, to twój jegomość z Harrow. A mój? „Panna: wypatruj niespodziewanych gości”. Ani chybi dostanę wszy! „Szczęśliwy kolor: purpura”. – Zrobiła pocieszną minę. – Pewnie wymyśla to jakaś paniusia w redakcji. Chętnie zajęłabym jej miejsce. – Zajrzała na następną stronę, po czym odwróciła gazetę do góry nogami. – Podoba ci się taka fryzura?
Helen znów liczyła oczka.
– Szesnaście, siedemnaście – powiedziała, zerkając na zdjęcie. – Niezła. Ale znudziłoby mnie układanie włosów. Szkoda czasu.
Viv ziewnęła.
– Cóż, to jedyna rzecz, którą naprawdę mam. Czas.
Przez kolejnych parę minut oglądały modę, a następnie z westchnieniem spojrzały na zegarki. Helen zaznaczyła coś na wzorze i schowała robótkę. Włożyły buty i otrzepawszy spódnice przelazły przez parapet. Viv wypłukała kubki. Potem wyjęła puder oraz szminkę i przysunęła się do lustra.
– Pora odświeżyć barwy wojenne – oznajmiła.
Helen też poprawiła z grubsza makijaż i powoli ruszyła w stronę poczekalni. Ułożyła prosto gazety na stoliku, schowała czajnik oraz przybory do herbaty. Przejrzała notes na biurku Viv, odczytując nazwiska. Pan Symes, pan Blake, panna Taylor, panna Heap… Odgadywała przyczyny, które skłoniły ich do umówienia wizyty: romanse, zdrady, obsesyjne podejrzenia, śmierć uczuć.
Ostatnia myśl napełniła ją głęboką niechęcią. Cóż za niewdzięczne zajęcie! Nawet towarzystwo Viv nie czyniło go łatwiejszym do zniesienia, ponieważ to, co liczyło się naprawdę, było daleko, poza zasięgiem ręki…
Weszła do swojego gabinetu i spojrzała na telefon stojący na biurku. Nie powinna dzwonić o tej porze dnia, Julia nie znosiła, kiedy przeszkadzano jej w pracy. Lecz pokusa była nie do odparcia: Helen poczuła dreszcz zniecierpliwienia, który popchnął ją w kierunku telefonu.
A co tam, pomyślała. Chwyciwszy słuchawkę, wykręciła numer do domu. Najpierw sygnał, potem drugi, aż wreszcie rozległ się głos Julii.
– Halo?
– Julio – powiedziała cicho Helen. – To tylko ja.
– Helen! A już myślałam, że to moja matka. Dzwoniła dzisiaj dwa razy. Przedtem miałam problemy z połączeniem, a jeszcze wcześniej do drzwi dobijał się handlarz mięsa!
– Jakiego mięsa?
– Nie pytałam. Pewnie kociego.
– Biedna Julia. Udało ci się popracować?
– Trochę.
– Nie uśmierciłaś kogoś przypadkiem?
– A i owszem.
– Naprawdę? – Helen przycisnęła mocniej słuchawkę do ucha. – Kogo? Panią Rattigan?
– Nie, pani Rattigan dostała odroczenie. Padło na siostrę Malone. Włócznią w serce!
– Włócznią? W Hampshire?
– Jedno z afrykańskich trofeów pułkownika.
– Ha! Będzie miał nauczkę. Było strasznie?
– Jeszcze jak.
– Dużo krwi?
– Całe wiadra. A co u ciebie? Dałaś na zapowiedzi?
Helen ziewnęła.
– Raczej nie.
Właściwie to nie miała nic do powiedzenia. Chciała tylko usłyszeć głos Julii. Zapadła jedna z owych nieznośnych cisz telefonicznych, wypełniona metalicznym pogłosem innych rozmów.
– Posłuchaj, Helen – odezwała się energicznie Julia – obawiam się, że muszę kończyć. Czekam na telefon od Ursuli.
– Ach – odpowiedziała zaniepokojona Helen. – Ursuli Waring? Naprawdę?
– Chodzi o jakieś drętwe szczegóły związane z wywiadem.
– No tak. Rozumiem. W porządku.
– Do zobaczenia, Helen.
– Tak, oczywiście. Na razie, Julio.
– Na razie.
Połączenie zostało przerwane. Helen przez chwilę przyciskała jeszcze telefon do ucha, wsłuchana w echo na linii.
Na dźwięk kroków powracającej Viv ukradkiem odłożyła słuchawkę na widełki.
– Co słychać u Julii? – zapytała Viv, kiedy pod koniec dnia opróżniały popielniczki i zbierały swoje rzeczy. – Skończyła książkę?
– Niezupełnie – odrzekła Helen, nie podnosząc wzroku.
– Niedawno widziałam jej ostatnią powieść. Jaki ma tytuł? „Ciemne oczy…”?
– „Jasne oczy niebezpieczeństwa” – poprawiła ją Helen.
– Właśnie. „Jasne oczy niebezpieczeństwa”. W sobotę widziałam ją w księgarni i przesunęłam na przód półki. Zaraz potem zaczęła ją przeglądać jakaś kobieta.
– Powinnaś dostać prowizję – stwierdziła z uśmiechem Helen. – Nie omieszkam wspomnieć o tym Julii.
– Tylko spróbuj! – Viv zmieszała się na samą myśl. – Dobrze jej idzie, prawda?
– Owszem – odpowiedziała Helen. Włożyła płaszcz i podjęła po chwili wahania: – Piszą o niej w „Radio Times”. Jej powieść jest książką kryminalną tygodnia.
– Naprawdę? I dopiero teraz mi mówisz? „Radio Times”! Kupię po drodze.
– To tylko krótka wzmianka – uściśliła Helen. – Ale… ale zamieścili ładne zdjęcie.
Okazywała umiarkowany entuzjazm, może po prostu oswoiła się już z tą myślą. Natomiast Viv nie mieściło się w głowie, że można mieć przyjaciółkę, która pisze książki i jest bohaterką artykułu w poczytnym „Radio Times”.
Pogasiły światła i zeszły na parter. Helen zamknęła drzwi na klucz. Swoim zwyczajem stanęły na chwilę przed witryną, podziwiając jedne peruki i wyśmiewając inne. Następnie doszły razem do rogu Oxford Street, gdzie powiedziały sobie do widzenia, zmartwione perspektywą jutrzejszego powrotu do pracy.
Viv zdążała przed siebie powolnym krokiem, niemalże powłócząc nogami: oglądała witryny w nadziei, że nim dotrze na stację, tłum pasażerów powracających do domów nieco się przerzedzi. Długą podróż do domu w Streatham odbywała zwykle autobusem. Dziś jednakże był wtorek, we wtorki zaś jechała metrem do White City, na podwieczorek z bratem. Nie znosiła metra: mierził ją ścisk, brud i smród, denerwowały nagłe podmuchy ciepłego powietrza. Przy Marble Arch, zamiast zejść na stację, skręciła do parku i wędrowała ścieżką obok chodnika. W blasku nisko zawieszonego słońca miejsce wyglądało urokliwie, a podłużne, niebieskawe cienie niosły obietnicę chłodu. Stanęła przy fontannach i obserwowała igraszki wody. Posiedziała nawet chwilę na ławce.
Nadeszła dziewczyna z dzieckiem w wózku i usiadła obok, wydając westchnienie ulgi, zadowolona z chwili odpoczynku. Miała na głowie chustkę z czasów wojny, ozdobioną spłowiałymi czołgami i myśliwcami. Chłopczyk spał, ale coś mu się śniło: jego twarzyczka co rusz zmieniała wyraz, zdradzając raz złość, raz zdumienie, jakby wypróbowywał miny, które w przyszłości będą jak znalazł.
Viv zeszła do metra przy Lancaster Gate, dzięki czemu do Wood Lane zostało jej tylko pięć przystanków. Dom pana Mundy’ego znajdował się dziesięć minut drogi od stacji, na tyłach toru wyścigowego psów. Podczas wyścigów docierały tu głosy publiczności: donośne, niemal przerażające, które ścigały człowieka ulicami niczym potężne fale niewidzialnej wody. Dziś na torze panowała cisza. Po ulicy hasały dzieci; troje balansowało na starym rowerze, wymachując rękami i wzbijając w powietrze kłęby pyłu.
Furtkę pana Mundy’ego zamykało się na małą zasuwkę, która nie wiedzieć czemu przywodziła Viv na myśl osobę samego właściciela. Frontowe drzwi miały wprawione szybki. Stanęła przed nimi i zastukała. Po chwili w korytarzu zamajaczyła czyjaś postać. Nadchodziła powoli, utykając. Viv ubrała twarz w uśmiech, wyobrażając sobie, że po drugiej stronie pan Mundy zmusza się do tego samego.
– Witaj. Jak się masz, moja droga?
– Dzień dobry, panie Mundy. Wszystko w porządku. A co u pana?
Postąpiła krok do przodu i wytarła nogi w matę z włókna kokosowego.
– Nie narzekam – odpowiedział.
Korytarz był wąski; tradycyjnie nastąpiło zamieszanie, kiedy gospodarz ustępował jej z drogi. Viv podeszła do schodów i stanęła przy stojaku na parasole, rozpinając płaszcz. Jak zwykle upłynęła dobra chwila, nim jej wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Rozejrzała się dokoła, mrugając powiekami.
– Zastałam brata?
Pan Mundy zamknął drzwi.
– Jest w salonie. Wejdź, moja droga.
Ale Duncan już usłyszał ich głosy.
– Czy to Vivien? – zawołał. – Chodź tutaj, Vi! Nie mogę wstać.
– Leży przygwożdżony do podłogi – wyjaśnił z uśmiechem gospodarz.
– Chodź zobacz! – powtórzył Duncan.
Pchnęła drzwi i weszła do salonu. Brat leżał na brzuchu na dywaniku przed kominkiem z otwartą książką przed nosem, a w zagłębieniu jego pleców siedziała mała kotka pana Mundy’ego. Poruszała przednimi łapkami, jakby ugniatała ciasto, chowając i wysuwając pazurki. Wydawała przy tym ekstatyczne pomruki. Na widok Viv zmrużyła oczy i jęła energiczniej udeptywać plecy Duncana.
Brat wybuchnął śmiechem.
– Co ty na to? Robi mi masaż.
Viv poczuła, że pan Mundy staje obok. Przyszedł popatrzeć i też się roześmiał. Śmiał się cichym i suchym chichotem starca. Nie pozostawało jej nic innego, jak przyłączyć się do ogólnej wesołości.
– Masz bzika – oznajmiła.
Duncan uniósł się na rękach, jakby miał zamiar robić pompki.
– Tresuję ją.
– Do czego?
– Do cyrku.
– Pozaciąga ci koszulę.
– Nieważne. Patrz.
Kot poruszał się jak w transie, tymczasem Duncan uniósł się wyżej. Stopniowo prostował plecy. Usiłował zrobić to w taki sposób, aby zwierzę nie zeskoczyło na podłogę, a jedynie przeniosło się nieco wyżej. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Pan Mundy zachęcał go okrzykami. Wreszcie kotka dała za wygraną i zeskoczyła na dywan. Duncan otrzepał spodnie.
– Czasami – powiedział do Viv – wchodzi mi na ramiona. Chodzę… prawda, wuju Horacy?… nosząc ją udrapowaną na szyi. Wygląda wypisz wymaluj jak twój kołnierz.
Viv miała przy płaszczu kołnierzyk ze sztucznego futra. Duncan podszedł bliżej i go dotknął.
– A jednak pozaciągała ci koszulę – zauważyła.
Spojrzał przez ramię.
– To tylko koszula. Nie muszę być tak elegancki jak ty. Czyż Viv nie wygląda elegancko, wuju Horacy? Szykowna pani sekretarka.
Uśmiechnął się rozbrajająco, a następnie pozwolił się objąć i ucałować w policzek. Jego odzież wydzielała mdlącą woń – skutek wielogodzinnego pobytu w fabryce świec – spod której przebijał zapach małego chłopca. Kiedy zaś Viv wsparła ręce na jego barkach, okazały się absurdalnie wąskie i kościste. Przypomniała sobie dzisiejszą opowieść o magicznym zestawie i mały Duncan stanął jej przed oczami jak żywy. Lubił kłaść się do łóżka jej i Pameli i leżeć między nimi. Wciąż czuła dotyk jego chudych rąk i nóg, pamiętała rozgrzane czoło z jedwabistą grzywką ciemnych włosów… Na chwilę zapragnęła, aby ponownie stali się dziećmi. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej.
Zdjęła płaszcz i kapelusz. Usiedli. Pan Mundy wrócił do kuchni. Po chwili dobiegł stamtąd szczęk filiżanek.
– Powinnam iść – odezwała się Viv jak zawsze.
– Woli to zrobić sam – odrzekł jak zwykle Duncan. – Zaraz zacznie podśpiewywać. Był dzisiaj na terapii i trochę lepiej się czuje. Zresztą i tak ja pozmywam. Mów, co u ciebie.
Wymienili kilka mało istotnych informacji.
– Masz pozdrowienia od taty – powiedziała.
– Tak? – Nie okazał zainteresowania. I choć dopiero usiadł, zaraz zerwał się na równe nogi i zdjął coś z półki. – Spójrz – zachęcił. Był to miedziany dzbanuszek z wgnieceniem po jednej stronie. – Kupiłem go w niedzielę za trzy szylingi i sześć pensów. Sprzedawca żądał siedem szylingów, ale się targowałem. Na moje oko pochodzi z osiemnastego wieku. Wyobraź sobie, że wytworne damy nalewały z niego śmietankę do herbaty, Vi! Oczywiście wtedy musiał być posrebrzany. Zobacz, jeszcze widać ślady. – Pokazał jej srebrną smugę u nasady rączki. – Śliczny, prawda? Trzy szylingi i sześć pensów! Ta skaza to nic. Gdybym chciał, sam mógłbym ją naprawić.
Z zachwytem obracał naczynie w rękach. Stary rupieć, pomyślała Viv. Duncan za każdym razem prezentował jej nową zdobycz: a to pękniętą filiżankę, a to wyszczerbione puzderko, innym razem poduszkę z wytartego aksamitu. Viv mimowolnie myślała o ustach dotykających kiedyś filiżanki, o brudnych rękach i spoconych głowach, które wyświeciły aksamit. Sam dom pana Mundy’ego przyprawiał ją o dreszcze: był to dom starca, o pokoikach zagraconych ciemnymi, zwalistymi meblami i ścianach upstrzonych obrazkami. Na półce nad kominkiem stały woskowe kwiaty oraz kawałki koralowca, umieszczone pod kopułami z brudnego szkła. Światła dostarczały gazowe lampy o rozwidlonych płomykach. Dokoła znajdowały się pożółkłe, zniszczone fotografie, przedstawiające gospodarza jako szczupłego młodzieńca tudzież małego chłopca w otoczeniu sióstr i matki w sztywnej, czarnej sukni, która upodabniała ją do królowej Wiktorii. Wszystko tu było martwe, martwe, martwe, a pośrodku tkwił Duncan, z roziskrzonym wzrokiem i chłopięcym śmiechem, swobodny i zadomowiony.
Sięgnęła po torebkę.
– Przyniosłam wam coś.
Była to puszka szynki.
– No proszę! – zawołał Duncan. Powiedział to w afektowany, na poły ironiczny sposób, podobnie jak wcześniej „szykowna pani sekretarka”. Kiedy pan Mundy wkuśtykał do pokoju z tacą, triumfalnie uniósł puszkę. – Niech wuj zobaczy, co Viv nam przyniosła!
Na tacy leżała już wołowina konserwowa. Viv przyniosła ją ostatnim razem.
– A niech mnie – powiedział pan Mundy. – No to jesteśmy zaopatrzeni!
Rozłożyli stół i poustawiali na nim talerze i filiżanki, kanapki z pomidorem, sałatę oraz krakersy. Dosunęli krzesła, strzepnęli serwetki i przystąpili do posiłku.
– Jak się miewa ojciec, Vivien? – zapytał uprzejmie pan Mundy. – A siostra? Jak tam jej mały brzdąc? – Miał na myśli Grahama, synka Pameli. – Ależ z niego grubasek, co? Tłuściutki jak pączek! Zupełnie jak dzieci, które widywałem w młodości. Wydawało mi się, że wyszły z mody.
Mówiąc to, otwierał puszkę z szynką: obracał kluczyk swymi dużymi, tępo zakończonymi palcami, odsłaniając pręgę mięsa, która przywodziła na myśl cienką, różową ranę. Duncan utkwił w niej spojrzenie; Viv zobaczyła, jak mruga i odwraca wzrok.
– Nie wiedziałem, że dzieci wychodzą z mody – zauważył, siląc się na żartobliwy ton. – Jak spódnice.
– Powiem ci coś – odrzekł pan Mundy, wytrząsając szynkę z puszki i zgarniając galaretkę. – Dam głowę, że nigdy nie miałeś okazji widzieć dziecięcego wózka na kółkach. To dopiero był widok. Woziliśmy moich kuzynów w wózkach na węgiel. Ale i tak w tamtych czasach dzieci szybciej uczyły się chodzić. Musiały zarabiać na swoje utrzymanie.
– Wchodziłeś do komina, wuju Horacy? – spytał Duncan.
– Do komina? – Staruszek zamrugał.
– Popędzany przez brutala, który przypalał ci pięty ogniem, żebyś się pospieszył?
– Idźże ty!
Wybuchnęli śmiechem. Opróżnioną puszkę ustawiono z boku. Pan Mundy zatrąbił w chustkę, a następnie złożył ją pieczołowicie i ponownie umieścił w kieszeni. Starannie kroił kanapki i sałatę na małe kawałeczki, po czym wkładał je do ust. Kiedy Viv zapomniała zamknąć musztardę, zrobił to za nią. Resztki mięsa i galaretki ze swojego talerza dał kotce, która oblizała mu palce i paznokcie.
Po skończonej uczcie miauknęła o więcej. Z jej pyszczka wydobywały się ciche, wysokie dźwięki.
– Jak szpilki – oznajmił Duncan.
– Szpilki?
– Jakby mnie kłuła szpilkami.
Pan Mundy nie zrozumiał. Wyciągnął rękę i podrapał kotkę za uchem.
– Uważaj, bo cię drapnie, jeśli ją rozzłościsz. Prawda, Kiciu?
Zostało im jeszcze ciasto, a gdy i ono znikło z talerzy, pan Mundy i Duncan posprzątali ze stołu. Viv siedziała skrępowana i obserwowała ich krzątaninę; po chwili wyszli do kuchni, pozostawiając młodą kobietę samą. Drzwi w całym domu były ciężkie i tłumiły dźwięki, przez co w pomieszczeniach panowały cisza i zaduch. Posykiwały lampy gazowe, a stary zegar w rogu odliczał miarowe tik-tak. Czynił to z pewnym wysiłkiem, jakby jego mechanizm zesztywniał, podobnie jak sam właściciel. Albo jakby czuł się przytłoczony staroświecką atmosferą domostwa, tak jak Viv. Popatrzyła na tarczę, po czym przeniosła wzrok na swój zegarek. Za dwadzieścia ósma… Jakże wolno płynął tu czas. Zupełnie jak w pracy. Co za niesprawiedliwość! Wiedziała bowiem, że później, gdy nie będzie sobie tego życzyła, zegar zacznie gnać na złamanie karku.
Dziś jednak nastąpiło pewne urozmaicenie. Kiedy pan Mundy swoim zwyczajem usiadł po kolacji przy kominku, Duncan poprosił Viv o podcięcie włosów. Poszli do kuchni. Rozłożył na podłodze gazetę i ustawił pośrodku krzesło. Napełnił miskę ciepłą wodą i zatknął ręcznik za kołnierz koszuli.
Viv zamoczyła grzebień, zwilżyła bratu włosy i zaczęła je strzyc. Miała do dyspozycji parę starych nożyc krawieckich, Bóg jeden wie, do czego używał ich pan Mundy. Niewykluczone, że sam szył sobie odzież. Gazeta szeleściła pod jej stopami.
– Byle nie za krótko – powiedział Duncan.
Obróciła jego głowę.
– Siedź spokojnie.
– Ostatnio obcięłaś je za krótko.
– Tnę, jak umiem. Istnieje coś takiego jak fryzjer, wiesz?
– Nie lubię chodzić do fryzjera. Boję się, że mnie pokroi i przemiele na pasztet.
– Nie gadaj głupstw. Po cóż miałby to robić?
– A co, byłbym niesmaczny?
– Nie starczyłoby z ciebie mięsa na pasztet.
– Ale na kanapkę tak. Albo zapakowałby mnie do puszki. A potem… – Odwrócił się i rzucił siostrze figlarne spojrzenie.
Ponownie wyprostowała mu głowę.
– Będzie krzywo, zobaczysz.
– Nieważne, i tak nie ma mnie kto tu oglądać. Poza Lenem w fabryce. Nikt się za mną nie ugania. Czego nie można powiedzieć o tobie…
– Będziesz ty cicho?
Roześmiał się.
– Wuj Horacy nie usłyszy. Zresztą i tak by się nie obruszył za taki drobiazg…
Przerwała strzyżenie i przystawiła mu nożyce do ramienia.
– Chyba mu nie powiedziałeś?
– Ma się rozumieć, że nie.
– I ani mi się waż!
– Masz moje słowo. – Liznął palec i położył go na sercu, nie spuszczając z siostry rozbawionego spojrzenia.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
– To nie powód do żartów.
– Nie? To po co to robisz?
– Gdyby tata się dowiedział…
– Zawsze myślisz o tacie.
– No cóż, ktoś musi.
– To twoje życie, prawda?
– Tak? Czasami mam wątpliwości.
Strzygła go w milczeniu, chociaż język ją świerzbił. Prawie miała nadzieję, że brat dalej będzie się z nią droczył, tak była spragniona rozmowy, przecież powiedziała tylko jemu… Lecz zwlekała zbyt długo: Duncan przechylił głowę, skupiając uwagę na mokrych, czarnych kosmykach, zalegających pod krzesłem. Schnąc, przemieniały się w puszyste pasma. Viv zobaczyła grymas na jego twarzy.
– Czy to nie dziwne – powiedział. – Na głowie są takie ładne, a po strzyżeniu stają się odrażające. Powinnaś zachować jeden kosmyk, Vi, i nosić go w medalionie. Tak postąpiłaby kochająca siostra.
Ponownie wyprostowała mu głowę, tym razem niezbyt delikatnie.
– Siedź spokojnie albo dam ci kochającą siostrę.
– Tak jest, pszepani! – zawołał z akcentem małego ulicznika.
Wybuchnęli śmiechem. Po skończonych postrzyżynach Duncan przesunął krzesło i otworzył tylne drzwi. Viv wyjęła papierosy i usiedli na progu, wyglądając na ulicę i gawędząc. Opowiedział jej o wizytach u pana Leonarda, o autobusach, którymi jeździł z panem Mundy, o małych przygodach po drodze… Niebo przypominało wodę z kroplą atramentu, zapadł mrok i w górze kolejno rozbłyskiwały gwiazdy. Nastał nów. Przyszła kotka i otarłszy łebek o ich nogi, wyciągnęła się na grzbiecie, pełna niezmąconej radości życia.
Pan Mundy opuścił salon i zajrzał do kuchni, zapewne chcąc sprawdzić, co porabiają. Musiał usłyszeć przez okno ich śmiech. Popatrzył na włosy Duncana.
– A niech mnie! – zawołał. – Viv strzyże lepiej niż pan Sweet!
Duncan wstał i zabrał się do sprzątania. Zawinął włosy w gazetę.
– Pan Sweet – powiedział – lubił dziabnąć człowieka nożyczkami dla zabawy. – Potarł się po karku. – Podobno kiedyś obciął komuś ucho!
– Ludzkie gadanie – skwitował niefrasobliwie pan Mundy. – Ot, plotki więzienne.
– Mówię, co słyszałem.
Sprzeczali się przez kolejną minutę lub dwie. Viv odniosła wrażenie, że robią to celowo, popisując się przed nią. Diabli nadali pana Mundy’ego! Nie spuszczał Duncana z oka ani na chwilę. Mogłaby tak w nieskończoność siedzieć na progu i patrzeć w niebo. Ale nie umiała znieść tej całej paplaniny o więzieniu, to było ponad jej siły. Poczucie więzi z bratem, jeszcze przed chwilą tak silne, poczęło niepostrzeżenie słabnąć. Przypomniała sobie o ojcu i wydało jej się, że słyszy w głowie jego głos. Duncan krążył zwinnie po kuchni. Patrząc na jego ciemne włosy, kształtną głowę, szczupły kark i dziewczęce rysy, pomyślała niemalże z goryczą: Naraził nas na tyle przykrości, a sam w ogóle nie doznał uszczerbku!
Nie pozostawało jej nic innego, jak wrócić do salonu i w samotności dokończyć papierosa.
Nie warto tego roztrząsać, uznała w duchu. Wyniszczy ją to tak, jak wyniszczyło ojca. Zresztą ma na głowie inne zmartwienia. Duncan zaparzył ponownie herbatę i wysłuchali programu w radiu, a kwadrans po dziewiątej Viv włożyła płaszcz. Co tydzień żegnała się o tej samej porze. Duncan i pan Mundy stanęli w drzwiach od frontu, aby odprowadzić ją wzrokiem, jak stare małżeństwo.
– Nie chcesz, żeby brat towarzyszył ci na stację? – zapytał tradycyjnie pan Mundy, a Duncan swoim zwyczajem odpowiedział nonszalancko:
– Och, da sobie radę. Prawda, Viv?
Ucałował siostrę, tak jakby wiedział, że ją rozzłościł.
– Dzięki za strzyżenie – powiedział cicho. – I za szynkę. Ja tylko żartowałem.
Odchodząc, obejrzała się dwukrotnie. Stali w drzwiach, kiedy jednak kolejny raz spojrzała przez ramię, drzwi były już zamknięte. Wyobraziła sobie, jak pan Mundy kładzie dłoń na ramieniu Duncana i powoli wracają do salonu, gdzie brat siada na jednym fotelu, a gospodarz na drugim. Raz jeszcze poczuła duszną, tłamszącą atmosferę domu i przyspieszyła kroku. Ogarnięta nagłym podnieceniem wciągnęła w płuca rześkie, wieczorne powietrze, z lubością wsłuchując się w stukot swoich obcasów na chodniku.
Tym sposobem dotarła na stację przed czasem. Musiała sterczeć przy kasach, obserwując przejeżdżające pociągi, skrępowana ostrym, martwym światłem. Jakiś chłopak usiłował zwrócić na siebie jej uwagę. „Hej, ślicznotko”, powtarzał i co rusz mijał ją, podśpiewując. Poirytowana stanęła obok stoiska z książkami i gazetami; widok czasopism przypomniał jej Helen i wzmiankę o „Radio Times”. Sięgnęła po egzemplarz i prawie natychmiast natknęła się na artykuł zatytułowany:
NIEBEZPIECZNE SPOJRZENIA
URSULA WARING PREZENTUJE NOWĄ PASJONUJĄCĄ
KSIĄŻKĘ JULII STANDING POD TYTUŁEM
„JASNE OCZY NIEBEZPIECZEŃSTWA”,
BOHATERKĘ PIĄTKOWEGO WIECZORU Z DRESZCZYKIEM
(GODZINA 22.10).
Artykuł obejmował kilka kolumn i był bardzo pochlebny. Powyżej znajdowało się zdjęcie Julii z pochyloną głową i spuszczonym wzrokiem, z policzkiem wspartym na splecionych dłoniach.
Viv z niechęcią spojrzała na fotografię. Miała okazję spotkać Julię na ulicy przed biurem i nie bardzo ją polubiła. Sprawiała wrażenie osoby, która zjadła wszystkie rozumy. Uścisnęła wprawdzie rękę Viv, kiedy Helen je sobie przedstawiła, ale nie powiedziała nic w rodzaju: „Jak się masz?” albo „Miło mi cię poznać”. Spytała tylko chłodnym tonem, tak jakby znały się od lat: „Udany dzień? Wyswatałyście jakichś frajerów?”. „Raczej zamydliłyśmy im oczy, jeśli już”, odrzekła Viv, na co tamta roześmiała się jak z własnego dowcipu i rzuciła: „Doprawdy…”. Mówiła z akcentem wyższych sfer, nie stroniąc przy tym od gwary ulicznej. Viv nie mogła zrozumieć, co Helen w niej widzi. Wkrótce jednak przestała zaprzątać sobie tym głowę.
Odłożyła gazetę i odeszła od stoiska. Niedoszły zalotnik gdzieś się ulotnił. Zegar wskazywał dwadzieścia osiem minut po dziesiątej. Ponownie minęła kasy, nie kierując się w stronę peronów, tylko do wyjścia ze stacji. Stanęła przy kolumnie, wyglądając na ulicę. Szczelniej otuliła się płaszczem; tkwiąc tu jak kołek, zaczęła marznąć.
Po chwili do krawężnika wolno podjechał samochód i zatrzymał się w odległości kilku metrów od Viv, z dala od światła bijącego ze stacji. Zobaczyła kierowcę, który pochylał głowę, wytężając wzrok. Z jego przystojnej, niespokojnej twarzy biła rezygnacja. Viv poczuła, że targają nią te same sprzeczne uczucia, co wcześniej wobec Duncana, identyczna mieszanina miłości i irytacji. Nie zabrakło w tym również miejsca na podniecenie, które ponownie dało o sobie znać i szybko przybrało na sile. Rozejrzawszy się pospiesznie, podbiegła do drzwi pasażera. Reggie nachylił się i szarpnął za klamkę, a gdy Viv wsiadła do środka, przyciągnął do siebie jej twarz.
Tymczasem w Lavender Hill Kay wciąż szła przed siebie. Spacerowała tak przez całe popołudnie i wieczór. Zrobiła coś na kształt koła, od Wandsworth Bridge do Kensington, potem skrótami do Chiswick, na drugą stronę rzeki do Mortlake i Putney, a teraz zmierzała z powrotem do pana Leonarda. Od domu dzieliły ją dwie lub trzy przecznice. Przed chwilą zagadnęła jasnowłosą dziewczynę, co jednak na niewiele się zdało.
– Jakim cudem idziesz tak szybko na takich wysokich obcasach? – spytała.
– Widać można się przyzwyczaić – odparła niedbale dziewczyna. – Nie masz pojęcia, jakie to proste. – Nie patrzyła na Kay, błądząc wzrokiem wzdłuż ulicy. Powiedziała, że idzie na spotkanie z przyjaciółką.
– To podobno służy mięśniom jak jazda na koniu – nie ustępowała Kay. – Jest dobre dla łydek.
– Bo ja wiem.
– Może twój chłopak jest lepiej zorientowany w temacie.
– Muszę go zapytać.
– A co, sam ci tego nie mówił?
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
– Ciekawość ludzka rzecz.
– Tak?
Dziewczyna odwróciła się do Kay, omiatając ją przelotnym spojrzeniem. Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, nic nie rozumiejąc… A potem: „Jest!”, i pomachała ręką dziewczynie po drugiej stronie ulicy. Szybkim krokiem podeszła do krawężnika i prędko rozejrzawszy się na boki, przebiegła przez ulicę. Jasne podeszwy jej pantofli migały jak białawe ogonki uciekających zajęcy.
Nie powiedziała „do widzenia” ani „na razie”. Odeszła bez jednego spojrzenia. Pewnie zdążyła już zapomnieć o Kay. Ująwszy koleżankę pod ramię, ruszyła chodnikiem i niebawem znikły Kay z oczu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI