Podmiejski na koniec świata - Katarzyna Kowalewska - ebook + audiobook + książka

Podmiejski na koniec świata audiobook

Kowalewska Katarzyna

4,0

Opis

Pełna ciepła opowieść o zaczynaniu od nowa

Alicja to mistrzyni rozwiązywania cudzych problemów. Pogodna, sympatyczna i nieco zakompleksiona nie potrafi odmawiać ani stawiać na swoim. W pracy wykonuje zadania za innych, prywatnie tkwi w związku, który nie rozwija się tak, jak sobie wymarzyła. Przełomowy dzień w jej życiu następuje, gdy szef składa jej propozycję nie do odrzucenia. Alicja miałaby podjąć próbę ratowania małej podupadającej firmy. Kłopot w tym, że w innym mieście.

Tego samego wieczoru Alicja wybiera się na imprezę firmową swojego chłopaka. Widok, jaki zastanie na miejscu, każe jej natychmiast wziąć nogi za pas. Zaskoczona, rozdarta, rozżalona będzie musiała błyskawicznie zdecydować, czy przyjąć propozycję szefa. To oznaczałoby zaczęcie od zera, w nowym miejscu wśród nieznanych ludzi. Czy starczy jej odwagi?

To historia o wzlotach i upadkach oraz o poszukiwaniu siebie. Powieść, która potwierdza tezę, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie.

Podmiejski na koniec świata to kolejna powieść Katarzyny Kowalewskiej, autorki docenionego przez czytelników Pudełka z pamiątkami (2020).

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 39 min

Lektor: Donata Cieślik
Oceny
4,0 (364 oceny)
160
94
78
31
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Kochani, jeśli szukacie idealnej książki obyczajowej to właśnie ją znaleźliście. Historia Ali, kobiety po 30, której wali się świat. Asystentka w renomowanej firmie, kobieta od zadań specjalnych. Doceniana w swojej pracy ( niestety nie finansowo), ba wykorzystywana w pracy, prowadzi możnaby rzec idealne życie. Niestety nie jest ono takie, jak się wydaje. Zdrada partnera oraz propozycja zawodowa "nie do odrzucenia" zmieniają jej życie. Alicja postanawia rzucić wszystko w cholerę i podejmuje się akcji ratunkowej upadającego przedsiębiorstwa. Czy Alicji uda uratować się tonąca firmę? Czy znajdzie miłość? Jaki wpływ na jej dotychczasowe życie będzie miała właścicielka kawiarni tego dowiecie się z książki. Gorąco polecam ❤️
10
emiliaszu

Z braku laku…

Naiwna bajka, ale humor może poprawić!
00
Becia2020

Nie oderwiesz się od lektury

Słucha się z przyjemnością.
00
fanvitasanna

Nie oderwiesz się od lektury

To nie jest pierwsza książka p. Katarzyny Kowalewskiej (którą poznałam, gdy nosiła jeszcze inne nazwisko), ale pierwsza z przeczytanych przeze mnie. Nie miałam wątpliwości co do pięciu gwiazdek. Trudno mi było się oderwać od lektury do codziennej rutyny. Czasem jednak musiałam. A mimo to książkę pochłonęłam w jeden dzień. To chyba mówi wszystko... Anna Walisiak
00

Popularność




Katarzyna Kowalewska Podmiejski na koniec świata ISBN Copyright © by Katarzyna Kowalewska, 2021All rights reserved Redaktor Agnieszka Czapczyk Projekt okładki i stron tytułowych Paulina Radomska-Skierkowska Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Maniusia — bo powiedział, żebym zadedykowała książkę komuś, kto mnie inspiruje. I wcale nie miał na myśli siebie

Rozdział 1

Tu wszystko było inne. Miejsce, ludzie, przedmioty.

Alicja gładziła blat dębowego biurka, które wyglądało tak, jakby wcześniej należało do jakiegoś komunistycznego dygnitarza. Było zwaliste i pociemniałe od upływu czasu. Bardziej pasowało do muzeum PRL-u niż tutaj. Zajmowało połowę niewielkiego pokoju, w którym zapachy arabskiego targu nie przyćmiłyby wieloletniej woni stęchlizny. Musiało tam stać od zawsze, teraz zapadnięte w starym, zielonym linoleum. Lakierowany blat poznaczony był pamiątkami pozostawionymi przez poprzedników Ali.

Między biurkiem a ścianą wyłożoną drewnianymi, powyginanymi od słońca panelami miała niewielki przesmyk, by dostać się do fotela. Ten zresztą też był pokaźny i kompletnie nieprzystosowany do niewielkiego wzrostu Ali. Zapadła się w nim tak głęboko, że ogarnął ją popłoch na myśl o tym, jak się z niego wydostanie. Czyżby trafiła do Szuflandii? Nie. Znalazła się w nieznanym miejscu, wśród ludzi, których widziała na oczy pierwszy raz. Znalazła się po to, by ugasić pożar. W gaszeniu pożarów była specjalistką.

Prezes Fashion of Warsaw, Ryszard Mikołowski, regularnie i z ochotą korzystał z jej zdolności. Gdy kilka lat wcześ­niej wręczał jej angaż, oprócz organizowania kalendarza wyznaczył Alicji zadanie uczestniczenia w spotkaniach z zagranicznymi kontrahentami. Świetnie mówiła po angielsku. Kilka miesięcy po rozpoczęciu kariery asystentki okazało się, że pogodna i sympatyczna pani Alicja nie tylko bez marudzenia podejmowała się nowych zadań, ale na dodatek wykonywała je na piątkę z plusem i jeśli byłoby trzeba, nawet trzęsienie ziemi potrafiłaby zmienić w dobroczynne spulchnienie gleby. Gdyby miała określić, kiedy po raz pierwszy uwidoczniły się jej wyjątkowe zdolności, wskazałaby spotkanie z pewnym hiszpańskim licencjobiorcą.

Tak, to był właśnie tamten dzień. Rozmowy prezesa z Hiszpanem stały w martwym punkcie. Sztywny i mrukliwy Mikołowski nie mógł znaleźć wspólnego języka z temperamentnym południowcem. Facet go przytłaczał i zniechęcał. Chociaż Alicja świetnie radziła sobie jako tłumacz, mężczyźni pochodzili z dwóch odległych planet. Mikołowski miał coraz bardziej skwaszoną minę, a Hiszpan coraz częściej machał ze zniechęceniem ręką. Wszelkie znaki wskazywały, że jeśli nic się nie zmieni, niedoszły licencjobiorca opuści gabinet razem ze swoją opalenizną i pobrzękującymi bransoletkami, a Mikołowski pożegna się z wizją zaistnienia na południowych rynkach. Alicja nie mogła na to pozwolić.

Przed spotkaniem Mikołowski chodził po biurze niemal tanecznym krokiem, co w obliczu jego powściągliwej natury oznaczało, że albo jest podekscytowany ponad miarę, albo upił się jak bela (przy czym Alicja nigdy nie widziała go pijanego, nawet na świątecznych imprezach, na których wielu pracownikom zdarzało się popuścić cugle). Była pewna, że w przypadku fiaska negocjacji srogi szef zrobi się tak ponury, iż Ala zapragnie załatwić sobie tydzień pracy zdalnej.

Nie mogła powiedzieć mężczyznom wprost, że zachowują się jak Krasnoludek Gburek kontra Tygrysek ze Stumilowego Lasu, i po prostu wręczyć im umowę i długopis. Niestety Hiszpan zaczął spoglądać w stronę drzwi. Alicja musiała coś zrobić. Pomodliła się w duchu, by szef nie zwolnił jej za podejmowanie działań bez porozumienia, po czym rozjaśniła swoją okrągłą, słowiańską buzię uśmiechem i obiecała Hiszpanowi Gustavo Delarosie, że z każdym problemem będzie mógł się do niej zwrócić w nocy o północy, a Fashion of Warsaw to partner wymarzony dla kogoś tak zorientowanego w najnowszych trendach mody.

To ostatnie było grubą nadinterpretacją, lecz najwyraźniej nawet naciągany komplement był lepszy niż smętne pomruki wydawane przez Mikołowskiego. Zmęczony południowiec wreszcie się ożywił. Podziękował Alicji entuzjastyczną mieszanką angielskich i hiszpańskich słów, okraszonych dziką melodią bransoletek, po czym obiecał przedstawić umowę swojemu działowi prawnemu. Pięć dni później kurier złożył na biurku Alicji podpisany dokument, a kiedy zaniosła go szefowi, ten uśmiechnął się kącikiem ust, odchrząknął i powiedział:

— Skoro pani obiecała Delarosie, będzie pani teraz naszym kontaktem z Hiszpanią.

I tak to się zaczęło. W języku Mikołowskiego ta nadzwyczaj wylewna wypowiedź oznaczała, że dziękuje Alicji, jest zadowolony z jej wysiłków i powierza jej odpowiedzialne zadanie. Alicja była z siebie dumna, choć wiązało się to z mnóstwem nowych obowiązków. Jednak nie potrafiła odmówić. Nigdy nie odmawiała pomocy, a pochwalona przez szefa czuła się jak zwyciężczyni szkolnej olimpiady.

Tego typu sytuacje zdarzały się coraz częściej. Alicja tonęła w dokumentach, uginała się od próśb o przysługę, a rozwiązując firmowe problemy, odkrywała nowe obszary mózgu. Do domu wracała szczęśliwa, że znów jej się udało, ale zmęczenie pozwalało jej uczcić sukces jedynie lampką wina, w połowie której zasypiała. Tak było do czasu, aż w biurze pojawiła się druga asystentka. Co tu dużo mówić, Mikołowski się nad nią zlitował. Tak przynajmniej to sobie tłumaczyła. Roma przejęła kalendarz szefa, Alicja zaś została specjalistką od misji niemożliwych. Jak łatwo się było domyślić, na tym samym stanowisku i przy tej samej pensji.

Przez kolejne lata, doceniana, lecz nieadekwatnie wynagradzana, regularnie odbierała wewnętrzny telefon, by usłyszeć surowy głos szefa:

— Pani Alicjo, zapraszam.

Oznaczało to, że firma po raz kolejny potrzebuje jej pomocy i jeśli Alicja nie zachowa się jak Czarodziejka z Księżyca, kataklizm zrówna Fashion of Warsaw z ziemią albo jakimś cudem dach spadnie pracownikom na głowę, choć zajmowali szóste piętro dziesięciopiętrowego biurowca. Niestety, oprócz zdawkowych gratulacji nie dostawała od szefa tego, co pozwoliłoby poczuć, że jej zaangażowanie procentuje — dodatku do pensji i awansu.

Za każdym razem, gdy prezes ją wzywał, obiecywała sobie, że tym razem znajdzie w sobie odwagę. Powie, że podwyżka, a do tego konkretne, menedżerskie stanowisko należy jej się jak olimpijskie złoto polskiej drużynie siatkówki. Po czym wchodziła do gabinetu szefa i ulegała jego stanowczości, jego wyprostowanej sylwetce, surowym rysom twarzy, dystyngowanej siwiźnie, orlemu nosowi i temu czemuś, co, mimo braku zewnętrznych oznak, dawało Ali pewność, że szef ją docenia i szanuje. Bez dyskusji obiecywała zająć się kolejnym problemem. Dopiero po opuszczeniu gabinetu uświadamiała sobie, że wywalczyła dla siebie figę z makiem.

Tymczasem pewnego wiosennego popołudnia szef złożył Ali propozycję, której nie przewidziałby nawet tarot ani czarny kot. A propozycja była jak huragan, który wpadł do schowka na miotły. Dosłownie zmiotła ją z nóg.

To był czwartek. Alicja szła do pracy w świetnym humorze. Jej chłopak, Tymon, uprzedził, że wieczorem jego biuro architektoniczne świętuje na mieście zamknięcie ważnego projektu i byłoby super, gdyby poszła z nimi. Takie było ich wspólne życie: wypełnione wypadami na miasto. Wieczór prawdopodobnie miał się niczym nie różnić od innych tego typu wieczorów. Zawodowy partner Tymona, Robert, na bank się upije i zacznie namawiać jej chłopaka do realizacji śmiałych projektów, choć nie zgromadzili dotąd wystarczającej obsady i budżetu, by w ogóle o tym myśleć. Tymon, zaślepiony żądzą sławy i zysków, zasłucha się w jego słowa niczym w hymn narodowy. Potem niepotrzebnie straci czas na poszukiwanie intratnych propozycji, by na końcu podwinąć ogon, uświadomiwszy sobie ogrom prac, jakich oczekuje klient. Alicja dobrze znała ten schemat i miała już wyćwiczony system pocieszania Tymona, bo przecież za każdym razem kończyło się tak samo.

Oczywiście wierzyła w niego, był niezwykle ambitnym facetem, czym momentami ją przerażał, ale swój biznes powinien rozwijać stopniowo i rozważnie, żeby ewentualny upadek był jak kontrolowany pad na materac, a nie skok z tarasu widokowego Pałacu Kultury. Nie potrafiła mu jednak tego powiedzieć. Podobnie jak nie mogła się zebrać, by oznajmić, że wolałaby spędzić wieczór w domu, niż uczestniczyć w kopii wielu poprzednich imprez. Ale wypadało przy nim być. Ktoś taki jak ona powinien bezdyskusyjnie trwać u boku faceta, dla którego wiele kobiet gotowych było oddać całą swoją kolekcję szpilek Louboutina. Postanowiła dać sobie czas na decyzję, czy będzie mu towarzyszyć, czy zostanie sama w apartamencie. Żeby nie było niedomówień: w jego apartamencie.

Skoro już o przystani Tymona mowa, Alicja wciąż czuła się tam jak gość. Jako architekt jej facet był wielbicielem minimalizmu i całe studwudziestometrowe lokum urządził w sterylnym stylu. Jak w laboratorium. Nie było w nim miejsca na codzienny chaos, który preferowała Alicja. Bynajmniej nie chodziło o bałagan, ale nie mogła zrozumieć, dlaczego na kanapie nie może leżeć nawet złożony koc, a na stoliku pilot od telewizora. Dlaczego buty i kurtki trzeba od razu chować do szafki? Podobnie gąbkę do naczyń, perfumy i pudełko czekoladek. Nawet niewielkich toffifee. Wszystko pochowane było za taflami mlecznobiałego szkła, pozbawionymi uchwytów. Alicja okropnie znaczyła je palcami. Czuła, jakby odciskała na nich nieusuwalne pieczęcie, zwłaszcza że Tymon za każdym razem rzucał jej pełne nagany spojrzenie.

Żeby się tym zająć, trzy razy w tygodniu przychodziła pani Ludmiła. Ależ to była ulga dla Alicji. Tymon nie miał czasu na sprzątanie i oczywiście nie ufał, że Alicja zrobiłaby to wystarczająco dobrze. Zresztą miał rację. Kilka razy próbowała, lecz zawsze przegapiała jakiś ślad. Wizyty pani Ludmiły zwalniały ją z obowiązków domowych i pozwalały spędzać czas na przyjemnościach: na czytaniu albo rysowaniu. Alicja uwielbiała książki, zwłaszcza pisane przez kobiety dla kobiet. Te z wyższej półki, choć miała też słabość do romantycznych amerykańskich powieści, w których bohaterka uciekała sprzed ołtarza, zaszywała się na wsi i tam poznawała przystojnego dziedzica z mroczną przeszłością. Rysowanie zaś było jej wielką pasją, jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Gdyby mogła wybierać, poszłaby do liceum plastycznego, ale rodzice się na to nie zgodzili. Uważali, że ukochana jedynaczka powinna mierzyć wyżej, że jako artystka nigdy nie osiągnie sukcesu na miarę Ireny Eris albo Magdy Gessler, jaki dla niej przewidzieli. Musiała przyznać, że inwestowali w jej edukację każdy zarobiony grosz. Nie miała więc innego wyboru, jak wybrać ścieżkę kariery, która przypadła im do gustu. Poszła na zarządzanie biznesem. Jak dotąd, zajmowała się co najwyżej zarządzaniem kryzysowym.

Wracając do sterylnego apartamentu Tymona, Alicja czuła w nim przejmujące zimno. Nawet latem. Często wychodziła na balkon, żeby ogrzać się w południowym słońcu. Nie wytrzymywała tam jednak zbyt długo, mieszkanie znajdowało się bowiem w ścisłym centrum — Tymon musiał zawsze znajdować się w centrum wydarzeń — i okropny hałas ulicy szybko zaganiał ją z powrotem do środka. Gdyby miała wybierać, wolałaby mieszkać w miejscu z duszą, ciepłym, przyjaznym, gdzie książka czy wazonik nie zakłócają przestrzeni, odciśnięty na blacie ślad po kubku nie budzi grozy, a jesienią ustawia się dekoracje z dyni i jarzębiny. Jednak było to mieszkanie Tymona. Ucieleśnienie jego marzeń i zawodowej pasji. Nie miała prawa krytykować jego wizji. A książki Alicji? Cóż, książki Alicji spoczywały w pudłach w podziemnym garażu. Tymon nie wyobrażał sobie, by miały stać na półkach i straszyć pstrokacizną.

Alicja marzyła po cichu, że kiedyś, gdy znudzi im się Warszawa, kupią coś wspólnie na obrzeżach miasta. Może Tymon zgodzi się na kompromis. Chociaż jeden pokój pozwoli urządzić w ciepłych beżach, żółciach i pomarańczach, jej ulubionych kolorach. Marzenia. Ale na razie była bardziej niż pewna, że Tymon nie będzie chciał opuścić swojego gniazdka, a jej przyjdzie się zastanowić, co z tym fantem zrobić. Z pensji asystentki nie uciuła nawet na kawalerkę.

Tego dnia, gdy Alicja szła do pracy, myśląc o reakcji Tymona, jeśli okaże się zbyt zmęczona na imprezę, słońce grzało, zachęcając ją do zdjęcia wiosennej kurtki. Alicja wysiadła z tramwaju przystanek wcześniej i ostatni odcinek do pracy pokonała pieszo w samej bluzce. Uwielbiała moment, gdy wiosną drzewa robiły się zielone jak groszek, a słońce niemal wyczuwalnie dotykało bladej skóry. Czuła się lżejsza, jakby jej organizm wypełnił się ciepłym powietrzem. Wodziła wzrokiem po platanach, klombach, kolorowych krzaczkach, wyobrażając sobie, że przeniosła się na wieś. Niełatwo było nałożyć na wiejski obraz rachityczne rośliny wyrastające z warszawskiego betonu, lecz Alicja zawsze miała bogatą wyobraźnię. Jednak w końcu dotarła do firmy. W samym centrum Warszawy. Stal, szkło i betonowe płyty chodnika przy wejściu przypomniały jej, że pora wrócić z sielskiej wsi do rzeczywistości. Natychmiast wróciły też dźwięki warczących silników oraz smród spalin. Zostawiła je za sobą, przekraczając szklane drzwi biurowca.

Wewnątrz przestronnego westybulu powitał ją chłód klimatyzacji. Bezwiednie narzuciła na ramiona kurtkę. Ponieważ minęła pełna godzina, westybul był prawie pusty. Pracownicy większości firm byli bardzo zdyscyplinowani. W przeciwieństwie do Alicji pojawiali się w pracy punktualnie. Brak dyscypliny i wydajności był w nowoczesnych firmach źle widziany. Tak wyglądał świat. Alicja na szczęście mogła sobie pozwolić na odrobinę swobody. Szef, choć wymagający, umiał odróżnić sprawy ważne od mniej istotnych. Poza tym dzięki swoim osiągnięciom cieszyła się jego specjalnymi względami.

Teraz stukot jej obcasów niósł się takim echem w niemal pustym wnętrzu, że poczuła się głupio, jakby niechcący przewróciła eksponat w muzeum. Przyłożyła kartę do czytnika, przeszła przez kołowrotek, posłała portierowi pełen zażenowania uśmiech i wjechała windą do siedziby Fashion of Warsaw, która huczała gwarem, jakby na jednej kondygnacji skupiło się całe miasto.

Recepcjonistka, jak zawsze w koszuli z zapiętym pod szyją kołnierzykiem, z entuzjazmem rozprawiała przez komórkę. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat i Alicję fascynowało, jak osoby w jej wieku potrafią zawsze wyglądać świeżo i radośnie. Alicja, ze swoimi trzydziestoma dwoma latami, uzyskiwała ten efekt z coraz większym trudem, choć wciąż szczyciła się jasną i promienną cerą.

Ruszyła w głąb korytarza. Jej obcasy hałasowały na kamiennej podłodze, przez co cała firma wiedziała, że ktoś wszedł do środka i że zrobił to piętnaście minut po czasie, a skoro tak, to albo była to dziewczyna z kanapkami, albo Alicja znana z tego, że w ciepłe dni potrafiła przedłużyć drogę do pracy o spacer. Zdaniem recepcjonistki było to niedorzeczne. Po co pokonywać kilometry piechotą, skoro wszędzie można się dostać komunikacją miejską? Alicja dałaby sobie rękę uciąć, że tamta za plecami obrzuciła ją pełnym dezaprobaty spojrzeniem. Miała to gdzieś.

Pomimo głośnego wejścia z pokojów po obu stronach korytarza nikt nie wychylił głowy. Pracowali jak mrówki. Prezes Mikołowski zarządził kiedyś, by drzwi w firmie pootwierane były na oścież, w myśl zasady, że w młodym, dynamicznym zespole trwa nieustanna burza mózgów i wymiana myśli. To nowoczesne podejście kompletnie kłóciło się z jego sztywną, staromodną naturą, lecz Alicję rozczulało, że ów dystyngowany pan usiłuje iść z duchem czasu. Jego firma zyskała mocną pozycję na rynku modowym głównie dzięki temu, że choć szef miał sześćdziesiąt pięć lat, był otwarty na nowości. Tylko dwie pary drzwi pozostawały zamknięte: jego i Alicji. Pokój Alicji, a raczej boks z cienkich przegródek, przytulony był do przeszklonej ściany gabinetu prezesa. Po przeciwnej stronie znajdował się identyczny boks Romy, sympatycznej, ale nieogarniętej drugiej asystentki, której Alicja musiała pomagać, jakby tamta po dwóch latach nadal niczego się nie nauczyła. A może tak jej było wygodnie. Nieraz usiłowała zrzucić na Alicję swoje błędy, twierdząc, że ta źle jej wytłumaczyła. Nawet to nie potrafiło zniechęcić Ali do koleżanki. Młodszym wybaczała wiele. Sama przecież kiedyś zaczynała.

Alicja weszła do swojego pokoju. Zamknęła drzwi. Lubiła ciszę. Do jej głowy znów napłynęły myśli o wyprowadzce na obrzeża Warszawy. Dlaczego? Przecież lubiła jadać kolacje na mieście, chodzić do Kinoteki, na wystawy do Zachęty, CSW albo do Leica Gallery, brać udział w spotkaniach z pisarzami i odkrywać kafejki w zakątkach Śródmieścia. Mieszkając z dala od centrum, straciłaby kontakt z życiem kulturalnym. A może wcale by za nim nie tęskniła? Ostatnimi czasy coraz częściej zaszywała się z książką pod kołdrą. Męczył ją rytuał szykowania się, a potem usuwania makijażu po powrocie późną nocą i zbyt krótki sen, żeby zregenerować siły przed pracą.

Do diabła! Kiedyś mogła spędzić przed lustrem godzinę, obmyślając, co będzie do czego pasować. Przymierzała ubrania, które Tymon wyciągał dla niej z szafy. Układała na okrąg­łą szczotkę swoje delikatne blond włosy i ruszali w miasto. Tymon był w swoim żywiole. Kroczył ulicą jak holly­woodzki amant, jakby towarzyszyła mu kamera transmitująca na żywo wszystko, co robił. Na jego płaszczu nie było ani jednego zmechaconego kłaczka, koszula nie nosiła śladów potu, szal ani jednego zagniecenia, a buty błyszczały jak nowe. Przywiązywał dużą wagę do wyglądu. Pieczołowicie dobierał krawaty i eleganckie zegarki. Zależało mu, aby i Ala prezentowała się modnie, dlatego decydował o zawartości jej szafy. Poddawała się jego wyborom bez dyskusji. Sama nie potrafiłaby wyszperać równie ciekawych fatałaszków, które na dodatek idealnie pasowały do jej figury. A ta pozostawiała wiele do życzenia. Teraz jednak Alicja celowała w wynajdowaniu wymówek, by wieczorem nie wychodzić z domu.

Zastanawiała się, skąd ta zmiana. Chodziło o wiek? Upływ czasu? Ewoluowały jej priorytety? Jeśli tak, nastąpiło to niepostrzeżenie. Pomyślała o zegarze biologicznym. Czyżby domagał się zmian? Alicja miała trzydzieści dwa lata. W dzisiejszych czasach to nie jest ostatni dzwonek na ustatkowanie się, zakładanie rodziny albo posiadanie dziecka, prawda? Zresztą co to za myśl! Dziecko! Nie rozmawiali z Tymonem o dzieciach. Nie poruszali nawet tematu ślubu. Może właśnie to jest problem,pomyślała. Trzydzieści dwa lata, cztery lata razem, a wciąż tkwimy między młodością a dorosłością.

Nawet mama, która uwielbiała Tymona, bo był przystojny, szarmancki i świetnie zarabiał, coraz częściej przebąkiwała, że wpędza Alicję w lata. Choć Alicja nie zawsze zgadzała się z mamą, w tej kwestii coraz bardziej przyznawała jej rację. Ale z Tymonem temat nigdy nie wypłynął. Najprawdopodobniej sama go nie podejmowała, bojąc się usłyszeć złe wieści. Bezpieczniej było tkwić w tym, co wypracowali, niż dowiedzieć się, że Tymon nie podziela jej chęci do zacieśnienia związku. Lepiej korzystać z tego, co się ma, niż stracić wszystko przez jedno niewygodne pytanie.

Jednak w ten ważny czwartkowy ranek musiała zepchnąć dokuczliwe refleksje w głąb umysłu, bo drzwi jej boksu uchyliły się i ukazała się w nich Roma. Była cała czerwona od emocji, choć nie wyglądała na wystraszoną. Najwyraźniej przynosiła dobre wieści.

— Hej, Ala, dzięki za pomoc z wnioskiem. Udało mi się go złożyć na ostatnią chwilę. Uff. — Przetarła czoło teatralnym gestem.

— Prezes niczego się nie domyślił? — spytała Alicja z uśmiechem, ale i nutką niepokoju, bo rzadko dopuszczała się nawet drobnych oszustw wobec szefa. Ufał jej, więc nie lubiła go okłamywać. Choć trzymał podwładnych na dystans, Alicja czuła, że ją lubi. Nieraz okazywał jej coś na kształt ojcowskiej troski, polecając godnego zaufania lekarza albo puszczając z pracy wcześniej, żeby mogła załatwić jakąś osobistą sprawę. Była pewna, że gdyby się dowiedział, jak pomogła Romie, byłby zły, że nie spytała go o zdanie. Choć koniec końców przyznałby jej rację.

— Podpisał wniosek i kazał procedować — wyjaśniła Roma i uniosła oczy ku niebu, jakby chciała podziękować Bogu. — W twojej szufladzie czeka mała niespodzianka — dodała, wycofała się z pokoju i delikatnie zamknęła za sobą drzwi.

Dla nikogo nie było tajemnicą, że Ala miała słabość do ciast, zwłaszcza do serników, więc spodziewała się, że o taką niespodziankę chodzi. Zerknęła do szuflady, jednak nie znalazła niczego poza opakowaniem jeżyków, które od dawna trzymała na czarną godzinę. I niestety dla swojej figury często musiała zastępować pustą paczkę nową.

— Hmm… Najwyraźniej niespodzianka dostała nóg i sobie poszła — wymamrotała Alicja i, jak to miała w zwyczaju przed rozpoczęciem intensywnego dnia, spojrzała na coś, co motywowało ją do działania i ładowało energią. Rysunek zawieszony naprzeciwko biurka. Przywoływał wspomnienie bajecznie kolorowej jesieni na Mazurach. Linia horyzontu dzieliła kartkę na pół. Na pierwszy plan wybijał się rząd cienkich, strzelistych topól. Łąki między rzucanymi przez nie cieniami wyglądały jak patchwork albo witraż, niższe zaś, bujne krzewy — jak płynąca lawa wulkaniczna. To była jej ulubiona z własnych prac, więc powiesiła ją w biurze, bo w laboratorium Tymona brakowało miejsca na żywe kolory, a tym bardziej na amatorską zabawę kredkami, jak to określał jej chłopak. Obrazek był jednocześnie jedynym osobistym akcentem w boksie Ali.

Zapuściła żurawia do gabinetu szefa. Dzięki temu, że podciągnął do góry żaluzje, widziała, jak Mikołowski pochyla się nad gazetą. Aha! W ręku trzymał łyżeczkę i pałaszował sernik. Zatem to tam zawędrowała jej niespodzianka. Szef podzielał jej słabość do słodkości. Dała mu pozwolenie na korzystanie z zapasów szuflady, gdyby naszła go nagła potrzeba. Rozumiała, jak pełna grozy potrafi być chwila, gdy sobie uświadamiamy, że nie mamy pod ręką żadnego ciastka. Alicja czuła się jego partnerką w zamachu na sylwetkę. Zazdrościła tylko, że jego tyłek nie rósł proporcjonalnie do pochłanianych słodkości.

W porządku, pomyślała. Skoro szef spokojnie czyta gazetę i zajada się ciastem, faktycznie nie zwrócił uwagi na jej mały fortel z poprzedniego dnia, za który zasłużyła sobie na sernik. Roma przybiegła wtedy spanikowana, że nie zdąży złożyć wniosku o duży zakup. Musiała coś poprawić na stronie z podpisem koleżanki, a ta niestety wylądowała na zwolnieniu. Alicja wprowadzała właśnie poprawki w umowie i naprawdę musiała się skupić, jednak Roma spojrzała na nią jak kot ze Shreka, wystukując obcasem nerwowy rytm. Zamiast powiedzieć koleżance, żeby przyszła później, Alicja wzięła głęboki wdech i uśmiechnęła się dobrotliwie. Po prostu nie umiała odmawiać.

— A gdybyś tak wydrukowała tę poprawioną kartkę? — zasugerowała delikatnie.

— Proszę. — Roma momentalnie podała jej dokument i wymagającą podpisu kartkę. Pod czujnym okiem Alicji nauczyła się przewidywać rozwój wydarzeń. Przynajmniej czasami.

— Chodź. Mam pewien pomysł — powiedziała Ala i wyciągnęła dziewczynę na korytarz.

Drzwi pokoju, do którego weszły, oklejone były zdjęciami francuskich uliczek. Znad monitora spojrzał na nie wysoki, wesołkowaty młodzieniaszek, który przyjeżdżał do pracy na błękitnym skuterze. Alicja niewiele miała z nim do czynienia, ale wiedziała, że chłopak realizuje zamówienia. Podobnie jak nieobecna koleżanka. W biurze mówili, że dobrze sobie radzi i jest całkiem sympatyczny. Nawet Roma uśmiechała się głupkowato, gdy mijały go na korytarzu. Alicja miała się przekonać o prawdziwości opinii na jego temat.

— Pytanie numer jeden: byłeś w pracy we wtorek? A drugie: czy masz uprawnienia do podpisywania dużych wniosków? — spytała Alicja prosto z mostu, wczytując się w datę na pierwszej stronie dokumentu. Niesamowite, że gdy chodziło o pomoc innym, była jak walec, natomiast kiedy miała zawalczyć o siebie, zapominała języka w gębie.

— Yyy — wymamrotał zaskoczony chłopak. Przeczesał kasztanową grzywę i uśmiechnął się kącikiem ust. — Chyba tak.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki