Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna humoru opowieść z rodzinną tajemnicą w tle
Aśka Maciejska to singielka, której zadziorności i dowcipu można tylko pozazdrościć. W wolnych chwilach albo ratuje z opałów przyjaciółki, albo sama pakuje się w tarapaty. Tak też staje się w momencie, kiedy postanawia poznać prawdę o swoich rodzicach. Babcia Maryla, z którą mieszka od ósmego roku życia, nie chce rozmawiać o tym, co było. Próba konfrontacji dla jednej kończy się kontuzją, a dla drugiej szpitalem. Od tego momentu Aśka będzie zmuszona przełamać swoją niechęć do proszenia innych o pomoc. Będzie również wspierać Wiktorię – neurotyczkę o samoocenie na poziomie Rowu Mariańskiego, oraz Lilianę – świeżo upieczoną małżonkę. Przy okazji stanie się ekspertką od problemów nastolatek.
Przez cały czas nie przestanie szukać tajemniczego pudełka z pamiątkami, czyli furtki do zagadki z przeszłości. A pewien ortopeda o nieposkromionej czuprynie nie będzie chciał opuścić jej myśli…
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jak się czuje jedynaczka od dzieciństwa przyzwyczajona do spędzania czasu sama ze sobą, kiedy znajdzie się w centrum uwagi? Jakby występowała na Stadionie Narodowym przed sześćdziesięciotysięczną publicznością. W samych majtkach. Gorączkowo rozgląda się, szukając tylnego wyjścia albo dekoracji, za którą mogłaby się schować. Nie zliczę, ile razy śnił mi się podobny koszmar, jak często budziłam się zlana potem, powtarzając, że to tylko sen i że nikt nigdy nie każe mi wyjść na scenę, pokazywać, że jestem kimś innym, niż naprawdę jestem, i wygłupiać się ku uciesze tłumu. Dlatego tak bardzo lubię swoją pracę.
Fotografowanie ślubów, komunii czy chrzcin pozwala mi pozostawać w cieniu. Ludzie są tak zaaferowani przeżywaniem rodzinnych radości, że nie zwracają na mnie uwagi. Traktują jak burego kota, który chodzi własnymi ścieżkami i do nikogo się nie łasi. A to schowa się za doniczką, to znów przyczai w półotwartych drzwiach. Niewidzialny. Wyizolowany. Bezszelestny.
Ta tarcza chroni mnie również przed dotykiem. Nie znoszę, gdy drugi człowiek za bardzo się do mnie zbliża, przytula, obmacuje, zwłaszcza jeśli go dobrze nie znam. Kiedy w czasie rozmowy ktoś skraca dystans, po półgodzinie docieramy na drugi koniec sali. On pół kroku w moją stronę, ja cały krok do tyłu. Jestem jedyną osobą, która nie całuje przyjaciółek w policzek na powitanie. Wiktoria próbowała. Jednak pewnego razu odruchowo wzdrygnęłam się i przywaliłam jej skronią w szczękę. Na szczęście nic się nie stało, ale od tej pory odpuszcza sobie głupie pomysły.
Pomijając ostatnią propozycję.
— Tylko się zgódź. Obiecuję, że będziesz jak kot.
No to się zgodziłam. A dokładnie mówiąc, oddałam własne podwórko na ślub plenerowy i wesele Lilki, przyjaciółki, którą poznałam przez Wiktorię. Ich rodzice pracują w tym samym szpitalu. Mama Liliany jest pielęgniarką, ojciec Wiktorii kardiologiem, a matka ginekologiem. Dziewczyny znają się od dziecka, a konkretnie, odkąd rodzice zaczęli je zabierać do pracy, kiedy nie mieli co z nimi zrobić. Ja, zaprzyjaźniwszy się z Wiką, przyjęłam Lilę z dobrodziejstwem inwentarza. Prawda jest jednak taka, że różnimy się od siebie z Lilą jak yin i yang i jako nastolatka raczej bym się z nią nie zaprzyjaźniła. Ja obracałam się w kręgach wielbicieli rocka, pijących tanie wino, nieuznających autorytetów i ubierających się na czarno. Lilka zawsze była spokojna, grzeczna, po prostu do rany przyłóż. A do tego zawsze nosiła tak kolorowe ciuchy, że wyglądała jak z filmu Bollywood. Choć wychowałyśmy się w tym samym mieście, żyłyśmy w dwóch różnych światach. Ona ma liczną, kochającą się rodzinę. Moją rodziną jest babcia, z którą nigdy nie byłam tak zżyta, jak Lila ze swoimi siostrami. Ona grzeczna, ja zbuntowana. W przeszłości to się nie mogło udać. Tymczasem jako osoba dorosła zauważyłam, że Lila ma w sobie coś wartego uwagi. Mimo tradycyjnego katolickiego wychowania ma umysł otwarty na różnorodność. Jest tolerancyjna. Bardzo w niej to cenię.
Dlatego jedyne, co mogłam zrobić, to zgodzić się na pomysł Wiktorii. Uznałam, że dla Lilki, w której domu nigdy się nie przelewało, będzie to świetny prezent. Wiktoria tymczasem, jako profesjonalna organizatorka, zobowiązała się przygotować imprezę, od wyboru sztućców po spis weselnych hitów. A potem posprzątać. Moim zadaniem było ulotnić się z domu na kilka dni przed imprezą i zezwolić in blanco na każdy jej ruch. A potem wrócić na gotowe. Uzbrojona w aparaty fotograficzne, żeby uwiecznić najpiękniejszy dzień w życiu Lilki.
A teraz wracam. Ostatnie trzy dni spędziłam w mieszkaniu Wiktorii w Warszawie. Przed chwilą wysiadłam na stacji WKD w Grodzisku i zmierzam w kierunku swojej posesji, na której terenie za dwie godziny odbędzie się ślub. Za moment się przekonam, na ile moje podwórko przypomina w tej chwili spełnienie marzeń Kopciuszka po zażyciu grzybków halucynogennych. Mam jeszcze czas, żeby zawrócić, uniknąć cukierkowego widoku, lecz gdybym nie zjawiła się na miejscu — a na dodatek jestem druhną — matka Liliany za karę kazałaby mi iść na kolanach do Częstochowy. To najbardziej pobożna osoba stąd do Guadelupe.
Długo się zastanawiałam, jakim cudem pani Czajka zgodziła się na ślub Lilki z rozwodnikiem. Spędza w kościele znaczną część życia, bez jej udziału nie odbyłyby się żadne spotkania opłatkowe i byłaby szczęśliwa, gdyby któraś z córek postanowiła zostać zakonnicą. Tymczasem zaaprobowała Stefana, faceta z przeszłością. Czyżby uznała, że jeśli Lila nie wyjdzie za mąż teraz, grozi jej staropanieństwo? Nieważne, kim jest wybranek?
Nie zamierzam iść tą drogą. Nawet jeśli mam prawie trzydzieści trzy lata, nie będę ciągnąć do ołtarza pierwszego faceta, który złoży mi poważną propozycję. W ogóle nie wezmę ślubu, jeśli miałby to być akt desperacji. Bo wypada? Czas najwyższy powiększyć rodzinę? Moje akcje z wiekiem maleją? Trudno. Wolę pozostać w zgodzie z samą sobą, niż do końca życia męczyć się z facetem, którego nie znam albo który pasuje do mnie jak długie włosy do Ronaldo.
Wybranek Lilki jest od niej nieco starszy i szefuje kwartalnikowi „Głos”, w którym Lila od roku pracuje. Do tej pory był po prostu gościem, o którym przyjaciółka mówiła, że jest ostrym jak brzytwa reporterem. Nigdy jednak nie poznałyśmy go osobiście. Zawsze był zbyt pochłonięty pracą, żeby wybrać się z nami na pizzę. Jakby w kwartalniku ze średniej wielkości miasteczka miał tyle do roboty, co w dzienniku o ogólnopolskim zasięgu. Dziwny facet. Co Lilka w nim widzi? Sądząc po zdjęciu ze wstępniaka, adonisem to ten facet nie jest.
— Skąd w ogóle pomysł ze ślubem? Możesz powtórzyć drukowanymi literami?
— Chyba nie jesteś w ciąży?
Skrzywiłyśmy się z Wiktorią jednocześnie, bo żadna z nas nie potrafiła sobie wyobrazić Lilki w łóżku z tym facetem.
— Nie — odparła cicho przyjaciółka. — Wiedziałam, że tak zareagujecie. Po prostu nadszedł mój czas. A Stefan to wspaniały mężczyzna. Władczy, stanowczy, bezkompromisowy. Przy Stefanie nikt nie zrobi mi krzywdy. Poczucie bezpieczeństwa to dla mnie najważniejsza sprawa — dodała, siląc się na uśmiech.
Władczy? Stanowczy? Bezkompromisowy? Naprawdę wciąż istnieją kobiety, które lubią, jak facet nimi pomiata? Mam na myśli kobiety realizujące się zawodowo, niezależne. Jak Lilka. Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. To może oznaczać tylko jedno. Że mam rację. Chodzi o czas i presję. Wiktoria odnosi się do pomysłu Liliany sceptycznie. Ja nie ukrywam, że według mnie przyjaciółka popełnia największy błąd w życiu. Ale ona jak już coś postanowi, to na amen.
Pamiętam, jak któregoś dnia uparła się, że wesprze zbiórkę odzieży dla bezdomnych. Spakowała do worków część swojej szafy. Ale ponieważ lubuje się w ciuchach kolorowych jak pawie ogony, organizatorzy otworzyli worki i delikatnie zasugerowali, żeby zaniosła je do lumpeksu. Co zrobiła Lila? Wzięła worki na deptak i rozdała ciuchy pijaczkom.
Innym razem postanowiła uratować psa, pod którym załamał się lód na stawie. Nieważne, że były ledwie trzy stopnie na plusie, a przy brzegu stał właściciel, który już zawiadomił odpowiednie służby. Lilka nie mogła znieść skomlenia psa i jego przerażonych oczu. Wlazła na lód i, wyciągając zwierzaka, sama wpadła nogami do wody. Przez dwa kolejne tygodnie walczyła z katarem. Ale i tak cieszyła się jak dziecko, gdy dostała mailem zdjęcie zadowolonego, wylegującego się na kanapie Kajtka. Tak że jak Lilka ma wizję, musi ją zrealizować i nie myśli o konsekwencjach.
— Stefan zostanie moim mężem, a wy musicie się z tym pogodzić — oświadczyła z nietypową dla siebie stanowczością. — Poza tym to moja opoka, silne męskie ramię. Przyda się, gdy nie będziecie mogły mi w czymś pomóc — zakończyła, marszcząc zabawnie nos.
— W porządku. — Skapitulowałyśmy. — Ale będziemy miały na niego oko. Jeśli zrobi ci krzywdę, urządzimy mu jesień średniowiecza.
Wspominając złożoną Lilce obietnicę, naciskam klamkę furtki. Wchodzę na podwórko, które trzy dni temu oddałam we władanie czarownicy Wiktorii. Pierwsza myśl: to nie jest moje podwórko. Cofam się, wchodzę jeszcze raz, zamykam za sobą bramkę. Skanuję otoczenie niczym terminator T-1000. To wciąż nie jest moje podwórko. To znaczy moje, tylko inne. Przerobione.
Dom stoi, gdzie stał. Nadal ma oliwkowe ściany, okna ze szprosami i dwuspadowy dach kryty papą gontową. Podjazd to wciąż mój podjazd z kostki w kolorze kawy z mlekiem, tylko zaraz, zaraz… Ktoś rozmieścił przy obrzeżach świece w białych, ażurowych doniczkach. Kicz — poziom krytyczny. Wypuszczam ze świstem powietrze.
Pod gankiem parkuje dostawczy mercedes. Z tylnych drzwi wyskakują mężczyźni obładowani skrzynkami, wiadrami, garnkami i styropianowymi pudłami. Znikają wewnątrz domu. Za kuchennym oknem kontynuują mrówczą krzątaninę.
Wszędzie obcy ludzie. Dziewczyna w szarawarach wygina ciało na przystawionej do jabłoni drabinie. Wiesza na gałęziach koronkowe wstążki. Podobnie załatwiła już świerk i wierzbę. Wiatr nie wieje, więc jeśli dziewczyna liczyła, że wstęgi będą łopotać, a nie smętnie dyndać, będzie musiała na nie dmuchać, aż zemdleje na skutek hiperwentylacji. Strzelam fotę, żeby później nikt mi nie wmawiał, że sama po pijaku zbezcześciłam w ten sposób przydomową zieleń.
Fotografuję kobietę, która pogrąża się w zadumie przy stojącej na sztaludze tablicy korkowej. Kończy przypinanie listy gości i rozmieszczenia stołów. Robię zbliżenie i czytam napisy. Młoda para. Stół akacjowy. Stół głogowy. Stół kasztanowy. Stół jabłoniowy. Stół glicyniowy. Pstryk. Będzie nas koło pięćdziesiątki. Ja raczej nie posiedzę, o czym przypomina mi półkilogramowy teleobiektyw, drugi aparat na lewym ramieniu oraz plecak pełen zapasowych szkieł.
Ale coś za coś. Nie będę uczestniczyć w zabawach, od których wskazówka mojego radaru żenady zazwyczaj wyjeżdża poza skalę. Na przykład w tańcach. Rozmyślnie włożyłam glany i po skórzanym pieszczoszku z ćwiekami na każdy nadgarstek, żeby kuzynom Lilki nie przyszło do głowy wyciągać mnie na parkiet. Patrzę w górę na palące słońce i dociera do mnie, że genialnie to sobie obmyśliłam. Skóra ramion zaczyna mnie piec, czarny gorset i aksamitne szorty parzą. Ale przecież mój image ma za zadanie zniechęcać bojaźliwych chłopców, a przyciągać spojrzenia wielbicieli ostrych lasek. Tak to przynajmniej działało, gdy ostatnio wystroiłam się w rockowe ciuszki. Jakieś cztery lata temu. Na koncert. O rany, przecież raz się idzie na ślub przyjaciółki!
Cykam fotę lampionów nad gankiem, gałęzi akacji w rozkwicie, emaliowanych wazonów w różyczki. Mam nadzieję, że po wszystkim ktoś je stamtąd zabierze. Inaczej z przesłodzenia dostanę cukrzycy.
Opuszczam aparat. Na podjeździe i za domem trwa krzątanina jak przed koncertem. Z tylnego podwórka docierają nawet jakieś dźwięki. Ktoś się stroi, ale raczej nie kapela, która dałaby czadu, a mnie nadzieję, że ten dzień nie będzie tak fatalny. Niestety grają na skrzypcach. Porażka. Skrzypce w kapeli rockowej są jak chłopak z trzeciej ligi w ekipie Realu Madryt. Niby gra, a jednak jakby pomylił boiska.
Zerkam na zegarek. Sto dziesięć minut do godziny zero. Miejmy to za sobą. Wika obiecała, że urządzi podwórko piękne jak nigdy dotąd. Najwyraźniej piękno definiujemy według różnych słowników. Dostrzegam jednak plus dekoracji: tworzą tak cukierkowy klimat, że nikt się nie domyśla, jak ponura atmosfera panuje tu na co dzień przez moją babcię Marylę. Jednak w tej chwili jej tu nie ma, ponieważ na czas ślubu z okładem wyekspediowałam ją do sanatorium.
Oczywiście musiałam nasłuchać się jej skarg. Żaliła się, że wyrzucam ją z domu, nie pozwalam zostać na uroczystości, podczas której na pewno, ale to na sto procent, wydarzy się coś złego, bo mężczyźni to podły gatunek itede, itepe, stara, powtarzająca się jak mantra, śpiewka. I ona nie będzie świadkiem tych najważniejszych w życiu wydarzeń! Bo ja jej nie pozwalam! W połowie tyrady zaczęłam gapić się na łażące po trawie gawrony i obliczać, ile dni zostało do jej wyjazdu. Muszę przy najbliższej okazji podziękować Wiktorii za stworzenie pretekstu do odpoczynku od babci. Zaraz po tym, jak (o mamo, niech ktoś mnie kopnie w piszczel, bo zemdleję z wrażenia) napatrzę się na stojące przy szopce, przy mojej, kurde, szopce zjawisko. Ciacho stulecia!
Ciacho dotyka bluszczu. Bada palcami fakturę liścia. Jak można w tak sexy sposób badać bluszcz, pytam? Mój bluszcz. Wyobrażam sobie, że to mnie dotyka i, co zastanawiające, ta wizja mnie podnieca. Cholera, zmieniam się. Coś ze mną jest nie tak. Normalnie wzdrygnęłabym się na myśl, że obce palce muskają moją skórę.
Po chwili przychodzi wizja, że mężczyzna zniszczy pnącze, ale odpędzam ją, bo oto przenosi na mnie wzrok, włączywszy najpierw tryb slow motion. Ratunku. Moje kolana robią coś, czego nie powinny. Miękną. Nie tak je wychowałam. Na szczęście pędzi gość z kwiatami, trąca mnie łokciem, a nieuprzejmy gest zmusza moje kolana do ruchu. Odzyskuję balans, mierząc go gniewnym spojrzeniem, dając wszystkim wokół do zrozumienia, że chwilowa utrata równowagi jest wyłącznie winą kwiaciarza.
Ciacho uważnie mi się przygląda. Odrzuca do tyłu przydługą grzywę i posyła w moją stronę, tak, w moją stronę, uśmiech. Priorytetem i poleconym jednocześnie. Aż się oglądam, czy aby adresatem nie jest ktoś inny, kto stoi za moimi plecami. Nie. Za plecami pusto. To mnie zaszczycił błyskiem równego uzębienia osobnik wycięty z „Men’s Health”, bez użycia Photoshopa.
Marszczy czoło. Raczej od słońca niż jak stary facet. Ma na oko tyle lat co ja. Jego brwi mocno opadają przy skroniach, nad nosem są ściągnięte i uniesione. Jego usta mówią do mnie hej, mała głosem faceta, który obudził się na lekkim kacu albo jest palaczem. Nie, ciacho nie pali. Nie mógłby. Przecież tego nie znoszę. Wiatr szaleje w jego grzywie, raz zaczesując ją do tyłu na Bogarta, raz zasłaniając oczy. Tylko podejść i wsunąć palce w nieposkromioną czuprynę. Co to w ogóle za myśl?! Nagle stałam się miłośniczką fizycznego kontaktu? Czy ktoś nasypał mi narkotyków do drinka? Nie, przecież jeszcze niczego nie piłam. To musi być wina słońca.
Ciacho zostawia bluszcz w spokoju, opuszcza ręce, długie i szczupłe, tak samo jak nogi. Napina płaski brzuch pod czarną koszulą. Muska mimochodem górny, rozpięty guzik. Uświadamia mi, że nie ma włosów w szczelinie rozpiętej u góry koszuli oraz że ubóstwiam widok facetów z łysymi klatami. Właśnie dla takich facetów jak on obwiodłam dziś powieki czarną kredką, podwójnie wytuszowałam rzęsy i pomalowałam usta powiększającym błyszczykiem.
Ruszam. On robi niepewny krok w moją stronę. Jestem profesjonalistką, powtarzam sobie. Przybyłam w celach zawodowych, nawet jeśli do własnego domu. Unoszę aparat, przykładam do oka wizjer i strzelam Bogartowi zdjęcie. Będę miała co oglądać w samotne, zimowe wieczory.
Mijam go, wytrzymując spojrzenie oczu w kolorze lagera, dopóki mężczyzna nie zniknie z mojego pola widzenia. Zostawiam go za plecami. Robi mi się gorąco, bo wiem, że nie poszedł dalej. Pewnie gapi się na mój tyłek. Zwalczam odruch obciągnięcia nogawek. Prawie przytrzymuję jedną rękę drugą. Kąciki moich ust unoszą się wbrew woli. Sprawdzam palcami, czy nie nabawiłam się przypadkiem jakiejś usterki twarzy.
***
— Kwiaty gotowe, krzesła ustawione, dywan rozwinięty, catering rozkłada naczynia. Gdzie byłaś, do cholery?! — Wiktoria drży pomimo upału.
Nie odpowiadam, zahipnotyzowana widokiem jej ust, które niemo powtarzają listę zadań. Stoimy na tarasie, na podwórku z tyłu domu, z widokiem na jej dzieło. Ja wciąż dochodzę do siebie po bliskim spotkaniu pierwszego stopnia, ona jest tak zestresowana, że gdybym wyrecytowała inwokację jako wyjaśnienie spóźnienia, przyjęłaby ją bez mrugnięcia okiem. Organizacją ślubów zajmuje się od lat, jednak pierwszy raz robi to dla przyjaciółki. Jest kłębkiem nerwów na dwóch szczupłych, zgrabnych nogach. Jej mowę ciała charakteryzuje masa ledwo zauważalnych tików. Jednak w tej chwili poziom stresu u Miss Nadwrażliwości jest krytyczny.
Przestępuje z nogi na nogę, szpilkami wystukuje rytm w metrum dwie czwarte. Co i rusz zerka na komórkę, z której odczytuje ostatnie notatki. Jej minispódniczka opina wyćwiczone na aerobiku uda, bluzka bez rękawów odsłania szczupłe ramiona i różowe paski stanika. Kończące się poniżej łopatek blond loki powiewają na wietrze niczym na pokazie Victoria’s Secret (zbieżność imion niezamierzona). Przyjaciółka oddycha płytko.
Spoglądam w tym samym kierunku co ona. Natychmiast identyfikuję przyczynę jej zdenerwowania. Rodzice. Jak mogłam zapomnieć! Ponieważ są przyjaciółmi rodziny, nie mogło zabraknąć ich na ślubie. Irmina Eling poznaje mnie mimo teatralnego wizerunku, łapie męża za rękaw i ciągnie w naszą stronę.
— Joanno! — krzyczy z oddali.
Wciska kelnerowi opróżniony kieliszek, zmierza krokiem żołnierza na defiladzie. Rozkłada ramiona w geście powitania, ale ujrzawszy z bliska moje drapieżne akcesoria, opuszcza ręce i cmoka niezręcznie mój policzek.
— Dzień dobry państwu — odpowiadam, skłaniając się lekko. Zwalczam odruch wytarcia policzka i podaję tacie Wiktorii rękę. Ściskam ją przez krótką chwilę. — Panie Walery, gratuluję objęcia funkcji ordynatora.
Wiktoria prycha pod nosem, wychwytuje wzrokiem jakiegoś Bogu ducha winnego chłopaka we fraku i biegnie do niego, wrzeszcząc:
— Rękawiczki! Nie dotykaj rękoma sztućców!
Facet we fraku na moim podwórku? Czy ja przypadkiem nie trafiłam na ślub kogoś z rodziny Czartoryskich? Nie, to tylko Wika i jej perfekcjonizm. Wszystko musi być na tip-top. Przy tak wyśrubowanych standardach Czajkowie pewnie wzięli kredyt pod zastaw mieszkania. Ale z tego, co wiem, w ich rodzinie świętuje się z pompą.
— Strasznie dziś zestresowana ta nasza córeczka — zauważa pani Eling, jakby częściowo nie odpowiadała za zaburzenia Wiki.
— Ale z dekoracjami dokonała cudu — mówię, wskazując dłonią podwórko, choć romantyczny wystrój wywołuje u mnie torsje.
— Prawdziwych cudów dokonałaby jako lekarz — stwierdza pan Eling. — Ale wybrała anglistykę.
I na szczęście się od państwa wyprowadziła, bo wysłuchując na co dzień takich komentarzy, w końcu podcięłaby sobie żyły.
— Skarbie, anglistyka to nic — wtrąca pani Irmina. — Chodzi o te śluby. Co to w ogóle za zawód? Organizatorka. Organizować to ja mogę piknik albo kółko czytelnicze, ale śluby? Mogła już się trzymać tłumaczeń. To przynajmniej konkretna praca.
Nie komentuję uwagi pani Eling, bo sama namówiłam Wiktorię do realizacji marzeń. Zresztą obie postanowiłyśmy rzucić pracę w biurze tłumaczeń i oddać się wolnym zawodom. Obie czułyśmy, że drzemią w nas twórcze siły. To nas ze sobą połączyło. Potrzeba wyrażania siebie. Po pracy spędzałyśmy godziny na wyobrażaniu sobie, jak powinna wyglądać nasza idealna zawodowa przyszłość, aż powiedziałam:
— Wikuś, nie spróbujemy, to się nie przekonamy.
Wiktoria mi uwierzyła. Pomógł też fakt, że miałyśmy trochę oszczędności, na wypadek gdyby powinęła nam się noga. Ale się udało. Gdyby nie wzajemny doping, klepałybyśmy literki, aż Elvis by zmartwychwstał. A tak ona odnosi sukcesy w branży ślubnej, ja oddaję się pasji fotograficznej. Okej, póki co fotografuję wesela i komunie, ale to tylko przystanek na drodze do ambitnych projektów.
Stwierdzam, że najbezpieczniej będzie zmienić temat.
— Wcześnie państwo przyjechali. Uroczystość dopiero za dwie godziny.
W myślach dodaję, że nie musieli z takim wyprzedzeniem doprowadzać córki do palpitacji serca.
— Adaś nas przywiózł — wyjaśnia pan Eling. — Pomagał Wiktorii rozstawiać jakieś dekoracje. Podobno teraz ciężko o podwykonawców.
Słysząc imię brata Wiktorii, unoszę brwi. Nie umyka to uwadze pani Eling.
— Nawet nie wiesz, jak Adaś wyprzystojniał — wyjaśnia z entuzjazmem. — I wciąż jest kawalerem — dodaje, ale rzuciwszy okiem na moje glany, przestaje się uśmiechać. Chrząka.
— W każdym razie zatrudnił się u mnie w szpitalu — mówi pan Eling surowym tonem.
— Ojciec i syn — mamroczę. — Supersprawa.
— Kręcił się tu przed chwilą, ale na dziś już skończył. Wybierał się na spotkanie.
— Tak, Walery, na imprezę z kolegami z dzieciństwa — mówi pani Eling, chichocząc pod nosem. — Dlatego zmusił nas do kilometrowego spaceru na piechotę z parkingu, bo zamierza zostawić tam auto na noc, a nie chciał blokować Asi bramy.
— Należy się chłopakowi odpoczynek od pracy — podsumowuje pan Eling.
Próbuję sobie przypomnieć, jak wygląda Adam, ale widziałam go tylko raz, w przelocie. Wpadł na urodziny Wiktorii, postał pięć minut w ciemnym kącie i zaraz musiał uciekać.
— Zobacz, co ona wyprawia — wyrywa mnie z zamyślenia głos pani Eling.
Wiktoria dalej beszta chłopaka od cateringu. Zabiera mu sztućce. Pokazuje, jak nakryć do stołu.
— Wypełnia swoje obowiązki — mówię. — Co przypomina mi, że też powinnam wrócić do pracy.
Dla podkreślenia słów unoszę aparat i uwalniam się od rodziców Wiki.
Patrzę i oczom nie wierzę. Romantyczność dekoracji zawstydziłby Jane Austen. Wystarczy spojrzeć na namiot. Zajmuje większość podwórka, kusi zwiewnym tiulem i warkoczami bluszczu. Rozproszone światło z podsufitki, uzupełnione przez dwa ociekające kryształami żyrandole, czeka, żeby otoczyć blaskiem pierwszy taniec. Pstryk. Robię zbliżenie na kryształki, a potem uwieczniam na matrycy pozostałe osiągnięcia sztuki zdobnictwa ślubnego.
Okrągłe, ośmioosobowe stoły. Koronkowe obrusy po babci. Gałązki akacji, kasztanowca i innych drzew, które wystają spomiędzy różowych peonii i białych hortensji. Maj w rozkwicie. Pstryk. Kelner we fraku ustawia kieliszki jak drogocenne kamienie na aukcji w Christie’s. Robię zbliżenie na jego smukłe, opalone palce. Pstryk. Przypominam sobie, że tradycyjne albumy ślubne są wypełnione innego rodzaju fotografiami, więc fotografuję również serwetki przewiązane koronką, winietki, dzbanki i świece. Wika będzie zadowolona.
Robię krok w stronę altany i o mało nie wybijam komuś zębów obiektywem. Opuszczam aparat. Mamroczę przeprosiny, ale Roman Czajka, tata panny młodej, przebywa w innym świecie. Ten świat to głośne, kolorowe towarzystwo kuzynów i kuzynek oraz najmłodszej latorośli — Kaliny.
— Asia! — wrzeszczy pan Czajka. — Poznaj Waldka, Wieśka, Gosiunię i Elżunię! — Pokazuje dłonią każdego po kolei. Z relacji Wiktorii wynika, że dziewięćdziesiąt procent gości stanowi rodzina Czajków. — Tej pannicy nie muszę ci przedstawiać.
Kalina wiesza mi się na szyi.
— Wow! Asizna! Zajebista stylówa! — krzyczy mi do ucha.
Metodycznie rozplatam jej ramiona i odsuwam dziewczynę na bezpieczną odległość. Taką, która nie narusza mojej strefy komfortu. Uff. Dziewczyna ma na ustach takiego banana, że robi mi się szkoda, że tak chłodno ją potraktowałam. Wyciągam zaciśniętą pięść, przybijam z nią żółwika. Teraz uśmiech dziewczyny nie mieści się w kadrze. Pstryk. Zaaferowany ojciec dopiero po chwili rejestruje, że córka użyła wulgaryzmu.
— Młoda damo, bez takich mi tu — strofuje nastolatkę niezbyt przekonująco, po czym prowadzi świtę w kierunku innych przedwcześnie przybyłych gości.
Fotografuję tył kolorowego orszaku, który kojarzy mi się z cygańskim taborem. Paraduje zastępami, zamiata spódnicami, zarzuca kasztanowymi puklami, gestami buduje niewidzialne konstrukcje.
Kalina, poza zasięgiem wzroku ojca, zmienia się. Wygląda na przybitą.
— Hej — mówię. Ściągam pieszczoszka z prawego nadgarstka i wręczam dziewczynie. — Będzie ci pasował.
— To nic nie pomoże. — Zakłada skórzaną bransoletkę i wygina usta w podkówkę.
— W sensie?
— Za chwilę się dowiesz — stęka i wskazuje głową w stronę drzwi tarasowych.
Wypada z nich Wiktoria. Bez butów, z rozwianym włosem, w rozchełstanej bluzce.
— Sukienki! Natychmiast! Wkładamy i do zdjęcia! — Łapie mnie za ramię i ciągnie do domu. — Już, już! Kalina, ty też jesteś druhną! Ruchy!
— Niestety. — Słyszę za plecami zbolały głos nastolatki. Przyspiesza, zbliża się i mamrocze mi do ucha: — W życiu nie widziałam większego paskudztwa. Pamiętaj, ostrzegałam.
Obawiam się, że ma na myśli sukienki druhen, których szeregi niestety zasilam. Jest nas cztery: ja, Kalina, Wiktoria i środkowa z sióstr Czajek — Róża. Wika ciągnie nas na piętro, gdzie w mojej sypialni Lilka siedzi przy toaletce, w gigantycznych wałkach na włosach, wytrzeszczając oczy przed makijażystką. Powietrze w pokoju przesiąknięte jest mieszaniną ciężkich perfum.
— Hej! — mówię, parskając śmiechem. Pstrykam przyjaciółce zdjęcie.
— Ostatnia radosna chwila — mamrocze Kalina.
Ignoruję jej żale i biorę się ostro do roboty. Odkładam aparat z teleobiektywem, zdejmuję plecak, ściągam z lewego ramienia drugą puszkę. Ma założony obiektyw stałoogniskowy, więc podchodzę do dwóch dziewczyn stojących przy komodzie, które wzajemnie malują sobie oczy, usta, nawijają pasma włosów na lokówki. Robię zdjęcia ich roześmianych buź, a także szersze ujęcia, bo imprezowe makijaże zabawnie kontrastują ze szlafrokami w misie i chmurki. Róża musiała przygotować się wcześniej, bo jej włosy już zmieniły się w sprężyny, a powieki pokryły opalizującym, fioletowym cieniem. Szlafrok Róży jest seksowny, z granatowej satyny.
Podchodzę do Lilki, którą zostawiłam sobie na deser. Ta ma na sobie jaskrawo pomarańczową podomkę w papugi i niepasujące do pory roku miękkie, zimowe kapcie. Strzelam jej milion zbliżeń i portretów. Pomalowane powieki, niepomalowane usta, bródka w dół, oczka w górę. W cieniu, półcieniu, w słońcu, na białym tle ściany, na tle szlafroka Róży. Od tak wdzięcznego obiektu nie sposób się oderwać.
— Zrób nam razem — wtrąca się Róża, po czym kuca obok Liliany.
Dzieli je pięć lat, ale są do siebie podobne jak odcinki Klanu. Te same pucułowate policzki, pełne usta, wielkie brązowe oczy i gęste brwi. Robię im tyle zdjęć, że wystarczy na każdy dzień roku.
— Joanno! — Formalny głos Wiki przyprawia mnie o dreszcze. Coś się święci i chyba wiem co. Obawiam się, że ostrzeżenia Kaliny nie były bezpodstawne. Wstaję z kucek i powoli obracam się w stronę przyjaciółki. — Ta jest twoja — mówi.
O w mordę! Trzyma w rękach najwyższej próby szkaradzieństwo. Skrzyżowanie śniętej ryby z nastukaną ważką. Sukienkę druhny. Moją sukienkę. Na łóżku leżą podobne, tylko w innych kolorach. Z płetwami na cyckach, świecącym bandażem w pasie, padłą różą na zwiędłym sznurku, drapowanym tiulem, który zmieni mój tyłek w cysternę. Koszmar Donatelli Versace.
— Twój ulubiony kolor — szepcze Wiktoria, siląc się na uśmiech.
Czuję za plecami pełen nadziei wzrok Lilki, ale cóż, nie obchodzi mnie, że kiecka jest niebieska i że obiecałyśmy jej włożyć to, co zaproponuje, a ona z kolei zapewniła Wiktorii swobodę w kwestii dekoracji. Ja tego ohydztwa nie włożę.
Rzucam aparat na łóżko, wyszarpuję sukienkę z rąk przyjaciółki, wciskam sobie pod pachę i ciągnę ją za przód bluzki do łazienki.
— Nie tak się umawiałyśmy — warczę, przekręcając zamek w drzwiach łazienki.
— Myślisz, że mnie się podoba?
Wiktoria przemierza pomieszczenie w tę i we w tę. Trzy kroki, zwrot, trzy kroki, zwrot. Można dostać kręćka. Siadam na zamkniętym klozecie.
— Nie widziałaś wcześniej tych kiecek? — syczę.
— To niespodzianka Lilki — odpowiada szeptem.
Szepczemy, na wypadek gdyby Róża podsłuchiwała pod drzwiami. Co jest pewne jak operacje plastyczne wiecznie młodych gwiazd Hollywood.
— Niespodzianka! Jak byś nie wiedziała, jak ona się na co dzień ubiera! Przecież drapowania, aplikacje i wszelkie inne falbanki, tudzież bufki, to jej ulubione elementy odzieży! Nie powinnaś jej na to pozwolić!
Krzyczę szeptem, co wywołuje w przyjaciółce rozbawienie. Pierwszy raz tego dnia widzę ją rozluźnioną.
— Teraz i ja jestem mądra po szkodzie, ale obiecałam Lilce, że nie będę się wtrącać do sukienek, jeśli da mi wolną rękę do całej reszty.
— Oprócz kotletów.
Pokazuję jej język. Podobno, kiedy pani Czajka poznała propozycję menu, przysięgła na wszelkie świętości, że jeśli Wiktoria nie wpisze do karty tradycyjnych polskich potraw, Hiacynta pośle ją do piekła z całym jej pomysłem na wesele rodem z amerykańskiej komedii romantycznej.
— Nieważne — mówi. — Moja kiecka jest brzoskwiniowa.
— Pycha!
Obie parskamy śmiechem.
— Zrób to dla mnie i po prostu ją włóż — mówi, gdy już się naśmiałyśmy. — I tak masz szczęście, bo nie będzie cię na żadnym zdjęciu.
Ma rację, ale cóż, w takim stroju mogę zapomnieć o przygodzie z kelnerem. Nawet wąsaty kuzyn Lilki nie zaszczyci mnie spojrzeniem. Katastrofa przez gigantyczne K.
— Daj mi chwilę. Muszę to zrobić w samotności — mówię, klepiąc ze smutkiem materiał sukienki.
— Tylko się pospiesz. Musimy przed ślubem zaliczyć zdjęcia druhen. — Widzi moją zbolałą minę. — Będzie dobrze, obiecuję. Zabiję każdego, kto nam je wypomni.
Wychodzi i delikatnie zamyka za sobą drzwi. Zderza się z kimś w korytarzu.
— Róża! — warczy.
Czyli miałam rację. Róża podsłuchiwała. Zostaję sama. Z samobójczymi myślami.
Dno. Jezioro Bajkał. Rów Mariański obciachu. Siedzę na kiblu i myślę o świecie wolnym od paskudnych ciuchów. Pocieram skronie, mamroczę jakieś zaklęcie, które miałoby mnie przenieść na Madagaskar, ale niestety nadal tkwię w łazience, samotna, załamana, z tym czymś niebieskim na udach. Zrób to wreszcie, Asiu. Przełam się, nie łam się.
Kładę to coś na szafce. Ściągam glany, gorset, szorty, bieliznę i pieszczoszka i odkładam obok tak, żeby nie dotykały niebieskiego przyodziewku. Mówię im pa pa. Wchodzę do wanny, zaciągam zasłonę i biorę szybki prysznic. Nakładam balsam aloesowy, mój ukochany, a chwilę później wyciągniętą z szafki zapasową bieliznę. Głośno przełykam ślinę. Biorę paskudztwo do ręki, rozsuwam zamek, wzdycham i wciągam przez głowę coś, co będzie mnie hańbić do rana. Pieszczoszek i glany zostają ze mną. Ostatnie przyczółki godności.
Podchodzę do lustra nad umywalką, ścieram wacikiem rozmazany tusz, uzupełniam braki podkładu, rozprowadzam róż na policzkach i… zaliczam cios drzwiami w bark.
— Au!
— Mało brakowało — cedzi facet, który wpada do łazienki jak pijany Axl Rose za kulisy.
Przekręca klucz w zamku, zanosi się kaszlem, dociera do okna połaciowego i otwiera je do połowy. Wystawia głowę na dwór. W ogóle mnie nie zauważył. Uspokaja się wreszcie. Patrzę, jak zbliża do ust dłoń trzymającą coś, co rozpoznałabym z przepaską na oczach. Wprawdzie wydmuchuje dym na zewnątrz, ale w łazience i tak zaczyna się roznosić aromat plantacji w Meksyku.
— Halo, panie ćpun, tutaj się nie pali — mówię, zasuwając ekspres kiecki.
Po latach walki udało mi się przegonić Marylę z papierosami na ganek, więc nawet jeśli to marihuana, a nie śmierdzący tytoń, nie pozwolę, żeby wewnątrz domu paliło się cokolwiek innego niż drewno w kominku.
— Ups!
Facet uderza głową w szybę. Otrząsa się i dopiero po ułamku sekundy rejestruje, że nie jest sam. Gasi skręta o framugę, wciska do kieszeni czarnej koszuli i obraca się w moją stronę.
To on. Ciacho. On mnie też rozpoznaje. Zarzuca grzywę do tyłu i włącza tryb Bogarta. Jest wyższy ode mnie o półtorej głowy i mógłby grać w siatkę albo chodzić po wybiegu. Ale nie, on pali zioło w mojej łazience i czeka na nakaz eksmisji.
Patrzę mu prosto w oczy, kierowana rozpaczliwą nadzieją, że jeśli przykuję jego wzrok, nie spojrzy poniżej mojej twarzy. To działa. Niestety zaledwie przez chwilę. Widzę, jak ciacho opuszcza głowę. Po drodze ocenia rozmiar mojego biustu. Wreszcie dostrzega płetwy, bandaż, kwiatek, sznurek i udrapowany na biodrach abażur.
Kąciki jego ust unoszą się bardzo powoli, ale jednak. Milimetr za milimetrem. Powstrzymuje się, walczy, ale już zaczyna marszczyć czoło. Ściąga brwi, już śmieje się oczami. Nawet gdyby nie wypalił skręta, jego reakcja jest uzasadniona. Zrób to wreszcie, myślę. Padnij ze śmiechu. Oznacz mnie markerem kpiny.
Takoż czyni. Wybucha jak wulkan Eyjafjallajökull. Zanosi się tak głośno, że na pewno słyszą go Aborygeni w Australii. Jego grzywa zachowuje się jak korona drzewa w czasie huraganu. Ciacho łapie się za brzuch. Co za cham i prostak.
— Świetnie — warczę.
Zabieram z szafki ciuchy. Ciacho woła za mną między salwami śmiechu, ale zamiast się odwrócić, wsłuchać w jego w tej chwili wkurzający głos, zamykam z hukiem drzwi. Mam nadzieję, że nimi oberwał. Tymczasem idę się powiesić. W sensie wracam do sypialni, biorę aparaty i ruszam na podwórko do dziewczyn, które ćwiczą na trawie idealne pozy druhen. Jakby pozy były w stanie odwrócić uwagę od tego, co mają na sobie. Jakby mogło się wydarzyć cokolwiek gorszego.
Otóż może. Przybywa panna młoda. A na niej sukienka. Skrzyżowanie ważki i ryby, którą mam na sobie, staje się nagle hitem sezonu. Joanna Horodyńska, która sama jest królową dziwnych stylizacji, składa broń przed Lilianą, która zdobywa nagrodę za kreację tysiąclecia. Za swoje cudactwo, na widok którego mam ochotę zwymiotować do najbliższego śmietnika (nie będąc w ciąży), wychylić na raz pół litra (spirytusu) i dopiero spojrzeć ponownie.
Przyjaciółka, panna młoda, najważniejsza kobieta tego wydarzenia, wystroiła się bowiem w błyszczący, falbaniasty tort, który ktoś obrzucił różyczkami, perłami, kryształami, koronkami i haftami, do ramion przykleił legginsy, na szyję wcisnął kryzę, a wokół barków udrapował falbany, przez co Lila nie może dotknąć ramionami ciała. Choć znam jej uwielbienie dla barokowych strojów i tak nie mogę podnieść szczęki z ziemi.
Róża wpatruje się w nią z uwielbieniem.
— Wypisz wymaluj nasza babcia Malwina! Sukienka jak na ciebie szyta! Nawet wianek wygląda jak nowy! — Poprawia jakiś trójkąt z antenami na czole siostry. — Spektakularnie! Prawda? Przepięknie!
— Tak, tak. — Budzimy się z Wiką z letargu.
— Zaczynajmy, bo czas ucieka — nakazuje Róża i staje w rządku z dziewczynami, Liliana między nią a Kaliną, która jako jedyna oparła się modzie na ślubne loki.
Próbuję unieść aparat, ale wplątał się w tiul. Wyszarpuję go, coś się przestawia w obiektywie, ale zanim zdążę sprawdzić, Wika wychyla się z rzędu.
— Schowałaś pana młodego?! — piszczy do Róży.
— Tak. Poprosiłam kuzynkę, żeby gdzieś go zamknęła.
Patrzę na obie zdziwiona jak żaba na torach. Niczego nie rozumiem.
— No co? — Róża z niedowierzaniem kręci głową. — Taki przesąd. Stefan nie może widzieć Lilki w sukience przed ceremonią. Nie wiedziałaś?
— Wiedziała — warczy Wiktoria. — Nie pierwszy raz fotografuje ślub.
— Wracaj grzecznie do rzędu — wskazuję na nią aparatem, żeby nie zaczęła mi wytykać, jak mało zachwycam się tym, co fotografuję.
Pstryk.
Coś jest nie tak. Przerzucam zdjęcia na wyświetlaczu. Dziewczyny wyglądają jak zjawy. Za to po powiększeniu mogłabym policzyć liście bluszczu w tle albo płytki na parapecie okiennym.
— Moment! — wrzeszczę do dziewczyn, które rozlazły się po trawniku jak kury bez głów. — Wracać mi tu.
Wreszcie dociera do mnie, że wyszarpując aparat z kiecki, przestawiłam autofokus na tryb ręczny. A że mam niewielką wadę w prawym oku, ostrość ustawiłam zgodnie z wadą, a nie rzeczywistością.
Zbieram dziewczyny jeszcze raz do kupy, co nie jest łatwe, bo Lila porusza się jak mors, Róża łaja przez telefon męża, który się upił, choć kelnerzy nie wystawili jeszcze wódki, a Kalina wyżywa się trampkiem na jakiejś kępie trawy. Jeśli zaraz nie przestanie, zamknę ją w garażu. Ale to i tak nic przy Wiktorii, która z wściekłości zaczęła obnażać kły. Pstrykam jej zdjęcie na pamiątkę tego, co robi z nią organizacja ślubu przyjaciółki. Na wypadek gdyby przyszło mi kiedyś do głowy prosić ją o to samo.
Dziewczyny znów stają w rzędzie. Wyglądają jak połączenie rodziny Addamsów z Gotowymi na wszystko. A ponieważ, jeśli się nie pospieszę, Wika faktycznie jest gotowa na wszystko, a szczególnie na urwanie mi głowy, szybko ustawiam właściwą ostrość, pstrykam kilka razy i puszczam dziewczyny wolno. Róża i Wiktoria biorą Lilę pod ręce i idą jak trzy tropikalne kwiaty w jednej wiązance.
— Nie przeżyję tej farsy. — To Kalina. Trzyma w ręku wyimaginowany nóż i podcina sobie żyły w nadgarstku.
— Jedziemy na tym samym wózku — mówię i ruszam w stronę podwórka na tyłach domu, żeby załatwić resztę ujęć detali, zanim pijani goście urządzą trzecią wojnę światową.
— Ty przynajmniej możesz legalnie pić. A ja?
Kalina zrównuje się ze mną. Gapi się oczami jelonka Bambi po zakropleniu atropiną. Zwraca się do wyzwolonej części mnie, która rozumie problemy nieletnich ze zdobyciem alkoholu, bo sama miałam podobne.
— To nie powinien być problem — mówię tonem przyszywanej siostry, która chce wygrać ranking popularności.
Natychmiast gryzę się w język, bo zza rogu wyskakuje pani Czajka.
— Asieńko! — Rozpościera ramiona jak Chrystus ze Świebodzina, by zamknąć je wokół mnie na misia. Moja strefa komfortu zaczyna trzeszczeć w szwach. — Właśnie cię szukałam! Musimy porozmawiać.
Słyszę jęk Kaliny, więc domyślam się, kto będzie tematem rozmowy. Nie pojmuję, dlaczego pani Czajka uważa mnie za guru w sprawach zbuntowanych nastolatek. Nie dość, że nie mam dzieci, to nawet ich nie lubię. Okej, Kalina to Kalina. Nadajemy na podobnych falach. Ale bez przesady. Dowód osobisty odebrałam kilkanaście lat temu, więc dzielą nas różnice nie do pokonania.
Podejmuję heroiczną walkę z panią Hiacyntą w celu wyswobodzenia się z uścisku. Udaje mi się to bez ponoszenia uszczerbku na zdrowiu. Przynajmniej fizycznym.
— Macie identyczne bransoletki! — zauważa matka Kaliny.
Okej, mamy z Kaliną pewne punkty styczne.
— Ona nosi wersję dziecięcą — wyjaśniam.
Cholera! Momentalnie sobie uświadamiam, że przegięłam. Kalina stoi krok za matką, zwija dłonie w pięści i niemo poruszając ustami, wypowiada słowo zdrajca, patrząc na mnie spod półprzymkniętych powiek i puszczając wiązki śmiertelnych laserów. Odwraca się na pięcie, sprzedaje kopniaka doniczce z paprotką i idzie w stronę altany, w której odbędzie się ślub. Mam nadzieję, że nie rozwali pięściami godła.
— Kalina, zaczekaj! — wołam za nią.
Nie odwraca się, ale słyszy. Unosi rękę i pokazuje mi środkowy palec. Moja dusza woła auć. Ta cząsteczka zaufania, którą darzyła mnie Kalina, mimo że jestem dorosła, właśnie została wchłonięta przez czarną dziurę.
— Niech idzie — mówi pani Hiacynta. — Muszę cię prosić o radę.
Bierze mnie pod bok i ciągnie do cienia akacji.
— Mam niewiele czasu — wskazuję na aparat. — Obowiązki.
— A ja się najzwyczajniej w świecie nudzę! Poważnie! Wiktoria zabrała mi wszystkie zadania! Jako matka panny młodej powinnam zarządzać całym tym bałaganem, zamiast słuchać jej poleceń karnie jak nowicjuszka.
A kotlety? — mam na końcu języka, ale nie wypowiadam tej myśli na głos. Zamiast tego mówię:
— Może pani odpocząć i cieszyć się chwilą.
— A propos chwili — odpowiada, drapiąc się w brodę. — Dosłownie na słówko. Po prostu nie znam nikogo, kto by tak rozumiał Kalinę.
Krztuszę się, bo pani Czajka myli się bardziej niż Mariah Carey, gdy musi zaśpiewać bez playbacku.
— Pani Hiacynto, nie wiem, czy nie pokłada pani we mnie zbyt wielkich nadziei, ale proszę mówić. W czym rzecz?
Próżność zaprowadzi mnie kiedyś do piekła.
Pani Hiacynta przysłania dłonią usta.
— Chodzi o jej ulubiony zespół. — O, będzie wesoło. — Wydzierają się, aż głowa puchnie. To chyba jacyś…
— Szataniści? — podpowiadam konfidencjonalnie. Chichot maskuję chrząknięciem.
— Tak, kochana! Wiedziałam, że mnie zrozumiesz!
Kobieta chce mnie znów uściskać, ale zręcznie się usuwam. Jej obfity biust ściąga ją lekko na bok, przez co wpada na pana młodego, który akurat przechodzi obok. Facet nie wydaje z siebie żadnego dźwięku, ani przepraszam, ani me, ani be. Jest jakiś skołowany. W moich oczach traci kolejne punkty. Pani Czajka odprowadza go maślanym wzrokiem, jakby rzucił na nią czar. Tfu! Czar! Gość, który nie potrafi przeprosić, to zwykły gbur.
Żeby się nie nakręcać, wracam do wątku Kaliny.
— Nie zapamiętała pani przypadkiem nazwy tego zespołu?
— Jakieś Slipy Kota. Coś w tym stylu. Próbowałam nauczyć się na pamięć, ale mi nie wyszło.
— Slipy Kota? Slipy Kota… Slipy Kota… — przeszukuję w umyśle katalog zespołów, które mogłyby się nie spodobać pani Czajce, i uświadamiam sobie, że do rana nie zdążyłabym wymienić wszystkich, ale żaden nie kojarzy mi się ze slipami kota. Musiała coś przekręcić. — Jest pani pewna, że to polski zespół?
— Polski? — Hiacynta Czajka stawia oczy w słup. — Czy ja powiedziałam, że polski?
— Właściwie nie — mówię zdezorientowana. — Z nazwy wywnioskowałam.
— Z nazwy? — Hiacynta gapi się na mnie, jakby z nosa zwisał mi glut. Naraz przytomnieje. — Aaa! Nie! To chyba Amerykanie. Tylko jakoś podobnie się ich wymawia.
— Aaa! — Ja też odzyskuję sprawność umysłu. — Slipy Kota, czyli… Slipknot!
— Tak!
W naszą stronę odwraca się skrzypaczka. Składa usta w ciup i karci nas wzrokiem. Mam ochotę pokazać jej środkowy palec, ale ponieważ właśnie się okazało, że pani Czajka ma na myśli amerykańskich metalowców w maskach przypominających wyposażenie psychopatycznych morderców z najmroczniejszych horrorów, którzy śpiewają o naćpanych aniołach, że ktoś się wykrwawia albo wyrywa komuś serce, a wszystko to w pikantnym sosie wulgaryzmów, muszę zachować się jak porządna osoba dorosła. Nie mogę zabić pani Czajki prawdą.
— Ach, oni! — Macham ręką. — W porządku kapela. Sama ją lubię. Gdyby Kalina chciała kiedyś jechać na koncert, chętnie jej popilnuję.
Piekło to dla mnie zbyt lekka kara. Pani Hiacynta wygląda, jakby ze szczęścia zamierzała mi się oświadczyć. Żeby rozładować niezręczną sytuację, przykładam do oka aparat i pstrykam zdjęcie pana młodego, który stanął pod altaną. Jest już tam urzędniczka, która zakłada na szyję łańcuch.
Stefan jest sam. W przeciwieństwie do Lilki ma nieliczną rodzinę, a na liście gości z jego strony znalazło się bodaj siedem osób. Tak przynajmniej wynika z relacji Wiktorii, która wszystkich skrupulatnie liczyła i rozsadzała przy stołach. Podobno rodzina Stefana nie jest szczególnie zżyta. Jeśli mnie intuicja nie myli, drużbą jest facet, który siedzi w pierwszym rzędzie i przegląda komórkę. Jacyś rozproszeni na krzesełkach, milkliwi ludzie to jego goście. Rodzice Stefana, wedle doniesień Lilki, nie żyją.
Do Stefana podchodzi Wiktoria. Pyta go o coś, filuternie kręcąc butem w ziemi. Wsłuchana w odpowiedź, której on udziela, nawet nie wyjmując rąk z kieszeni, posłusznie kiwa głową. Nie wierzę, że nad nią też roztoczył swój wątpliwy urok. O co z tym facetem chodzi?
— Wracam do pracy — mamroczę, nie odrywając oka od wizjera.
Robię krok w kierunku altany.
— Dziękuję, Asiu! — słyszę za plecami głos pani Hiacynty. — Na ciebie zawsze można liczyć!
— Do usług — mówię, nie odwracając się.
W międzyczasie do Hiacynty podchodzi jakaś kobieta, na pewno ktoś z bliskiej rodziny, bo pyta ściszonym głosem:
— Jak mogłaś pozwolić Lilianie, żeby wyszła za rozwodnika? Przecież co Bóg połączył…
— Oj, Gosiuniu, Gosiuniu. Myśl, co chcesz, ale powiem ci, że sama ją namówiłam.
Za moimi plecami rozlega się atak kaszlu.
— Co takiego?!
— Moja droga, Romuś Czajka to kochany, zaradny mąż, ale Stefan… Stefan to prawdziwy facet!
Krewna Hiacynty ponownie zanosi się kaszlem. Ja z trudem się powstrzymuję. Czyli ona też? Naprawdę? Hiacynta Czajka również poddała się urokowi redaktora z brzuszkiem? Nie rozumiem dzisiejszych kobiet.
Skoro jednak mowa o naszym bożyszczu, coś w postaci Stefana nie daje mi spokoju. Chodzi o jego oczy. Robię na nie zbliżenie. Mruga, jakby rozpędzał powiekami meszki. Nie chodzi o alergię, białka wyglądają w porządku. Jest w nich coś podejrzanego. Nawet ja, choć nie cierpię uczestniczyć w ślubach inaczej niż jako fotograf, czuję podniecenie, wydając za mąż przyjaciółkę. A on? Przecież Lila to ideał kobiety. Romantyczka, wielbicielka ogniska domowego. Czyżby miał wątpliwości, czy podjął właściwą decyzję? Mam nadzieję, że stojąca obok Wiktoria wybije mu je z głowy.
Tymczasem mężczyzna przerywa rozmowę z moją zestresowaną przyjaciółką i przenosi spojrzenie na punkt w oddali, zlokalizowany w okolicy wyjścia na taras. Czyżby w drzwiach stanęła Liliana? Zaczynamy uroczystość? Już? Niemożliwe, żeby czas płynął tak szybko.
Prowadzę obiektyw w kierunku, w którym patrzy Stefan, żeby nie przegapić wyjątkowej chwili. Szukam Liliany, ale, ku mojemu zaskoczeniu, na tarasie odnajduję tylko grupę jej kuzynów i kuzynek. Śmieją się, poklepują, dają sobie kuksańce. Albo już mają mocno w czubie, albo potrafią się bawić bez alkoholu. Tak, jasne. Albo Violetta Villas była łysa. Są jednak tak wdzięcznym tematem fotografii, że nagradzam ich tuzinem zdjęć.
Z fotograficznego amoku wyrywa mnie głos Wiktorii.
— Zaczynamy! Proszę zająć miejsca przed altaną.
Ludzie ruszają ku ustawionym w rzędach białym, składanym krzesłom. Starają się nie zabrudzić rozwiniętego między nimi białego dywanu, którym panna młoda podejdzie do, muszę przyznać, gustownego budyneczku z białych desek, gdzie czeka urzędniczka. Może mi go zostawią? Pięcioletnia córka Róży Florka zajmuje pozycję przy końcu dywanu. Koszyk pełen białych płatków tuli do piersi niczym puchar federacji. Wybija godzina zero.
Słyszałam kiedyś zdanie: Głębokie są tylko uczucia, które się ukrywa. W fotografowaniu najbardziej zależy mi na odkrywaniu uczuć. Najciekawsze zdjęcia to dla mnie takie, na których widać czułość, wdzięczność, zachwyt, złość, żal, lęk, nieśmiałość, zadumę, melancholię. Pełen wachlarz przeżyć. Problem w tym, że klienci oczekują ode mnie zbliżeń na obrączki, fotek z zachodem słońca w tle, objęć przy balustradzie, zatrzymanych w czasie piruetów, deszczu monet i wspólnego krojenia tortu. Utartych schematów. Ponieważ tym razem mi nie płacą i oklepane ujęcia mam odhaczone, postanawiam zrobić coś dla siebie. Postawić na emocje. Rozlegają się dźwięki skrzypiec. Zabieram się do dzieła.
Florka podskakuje jak piłka tenisowa. Pstryk. Kroczy dziarsko, sypie płatki niezbornymi ruchami. Jej buzia promienieje. Pstryk. Ojciec prowadzi Lilianę, która rozdaje na prawo i lewo szerokie uśmiechy niczym kot z Cheshire. Pstryk. Zatrzymują się w altanie przed urzędniczką. Pan Czajka siada obok żony.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © by Katarzyna Kowalewska, 2020All rights reserved
Wszelkie zdarzenia i osoby ukazane w tej książce są wytworem wyobraźni Autorki. Jakiekolwiek ich podobieństwo do prawdziwych zdarzeń i osób jest niezamierzone.
Redakcja Grażyna Jeżewska
Projekt okładki i stron tytułowych Joanna Wasilewska
Wydanie I ISBN 978-83-8116-927-1
Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.