14,00 zł
„Podpalę wasze serca!” – to zanurzona w grotesce i absurdzie powieść, ukazująca perypetie głównego bohatera, czterdziestoletniego pracownika korporacji, który zostaje uwikłany w „spisek” oraz w życiu którego pojawia się demoniczna postać z „innego wymiaru”. Gdy dotychczasowe życie głównego bohatera legnie w gruzach, jedyną szansą na odmianę losu stanie się SZALEŃSTWO. Czy faktycznie jest to dobre rozwiązanie, niech odpowie sam Czytelnik.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 109
Marcin Brzostowski
Podpalę wasze serca!
© Copyright by
Marcin Brzostowski & e-bookowo
Grafika na okładce: Michał Olejarski
Projekt okładki: Michał Olejarski
Korekta: Zuzanna Błońska
ISBN e-book 978-83-7859-698-1
ISBN druk 978-83-7859-699-8
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie II 2016
Wszelkie podobieństwo bohaterów tej książki
do jakichkolwiek osób jest przypadkowe
i niezamierzone przez autora
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Byłem w Rijo, byłem w Bajo.
Miałem bilet na Hawajo.
Byłem na wsi, byłem w mieście.
Byłem nawet w Budapeszcie.
Wszystko ch.
Może czasem trochę mniejszy,
ale potem jeszcze większy.
Nazywam się Karol Szrama i od kiedy pamiętam, miałem przejebane. Nie żeby tak od razu na maksa, ale nic nigdy nie układało się po mojej myśli. I w zasadzie mógłbym na tym zakończyć, gdyby nie to, że zamierzam podpalić wasze serca i rozpirzyć ten cały świat w drobny mak. Myślicie, moi drodzy, że to niemożliwe? Że nie stać mnie na taki gest? Udowodnię wszystkim, że mam jeszcze jaja! Ale wszystko po kolei…
4 października roku pamiętnego
(za oknem strasznie piździ)
Na wstępie pragnę wyjaśnić, że jestem raczej skryty i z byle czym do mediów nigdy nie latałem, ale sytuacja, w której się znalazłem, zmusza mnie do zajęcia stanowiska i podzielenia się z gawiedzią tym, co mi w duszy gra. A jest co roztrząsać, gdyż uświadomiłem sobie, że właśnie skończyłem czterdzieści lat, nie prowadzam się po rautach z cycatymi blondynkami, tylko mam na stanie żonę, bachora oraz kredyt mieszkaniowy o wartości tak kosmicznej, że jeśli go nie spłacę w terminie (jeszcze tylko dwadzieścia lat!), to mnie z miejsca zamkną w lochu, każą oglądać seriale i będą polewać wrzącą smołą na okrągło. Na dodatek praca wkurwia mnie ponad miarę, czuję się przytłoczony permanentną presją o wszystko i wobec każdego (tak zwany wyścig szczurów), a ponadto przeczuwam u siebie początek otumanienia ogólnego albo trywialno-pospolitej choroby psychicznej. Bo wszystko zaczyna mi się mieszać, coś mi lata z tyłu głowy i nie tylko, a poza tym słyszę głosy, których w żadnej mierze nie powinienem usłyszeć. I nie są to, moi drodzy, oświadczyny królowej Maroka, tylko ordynarne podszepty do rzucenia tego wszystkiego w cholerę i przejścia (tak mi się wydaje) na ciemną stronę mocy. Ale o tym opowiem wam kiedy indziej, gdyż słyszę zza ściany, że wzywają mnie na bankiet urodzinowy. Jeśli chcecie, to zapraszam na melanż, tylko musimy udawać, że was tam nie ma. Bo gdyby się ślubna dowiedziała, że sprowadzam do domu gości bez jej zgody, miałbym się z pyszna przez następny miesiąc. Dlatego zapraszam serdecznie, tylko nie dajcie po sobie poznać, że tam jesteście. OK?
Skoro wszystko ustaliliśmy, to walę prosto na jubileusz i postaram się nie myśleć o tych wszystkich doznaniach. Spróbuję wyluzować się na maksa i chociaż przez moment zaczerpnąć z życia pełną garścią. Wkraczam więc do salonu, poprawiam filuternie fryzik i staję jak wryty! Bo zamiast urodzinowego tortu z niespodzianką (to jest cycatką o włosach blond), dostrzegam ukochaną rodzinkę siedzącą za pokrytym ceratą stołem, na którym zalegają same okropieństwa! Jeśli mnie patrzałki nie mylą, to widzę wyraźnie golonkę, flaczki oraz monstrualnych rozmiarów karpia w galarecie, który przebiera ustami (on jest żywy!) i wyjeżdża nagle jak nakręcony:
– Powyższa impreza kosztowała furę kasiory, a pani domu urobiła się aż po same łokcie, żeby wyjść naprzeciw twoim oczekiwaniom, Karol. Dlatego padaj w te pędy na kolana i dziękuj ślubnej za miłość, litość oraz gustowną uroczystość!
– Ale jak to? – wymyka mi się z ust. – Przecież nie mamy dzisiaj Wigilii, a poza tym ja wolę makaron.
– Na kolana, Karol! – Karp nie daje za wygraną. – Nie bądź podły, chłopie. I nie zawracaj nam dupy tą twoją włoszczyzną!
Po chwili dochodzę do siebie i żeby nie robić zbędnych szop, upadam na kolana i zaczynam pełznąć w stronę stołu. Gdy zamierzam odwdzięczyć się słownie małżonce, do salonu wkracza jej brat i jedzie:
– Witam siostrunię! I mojego podopiecznego!
– Witaj, ojcze chrzestny! – Moja osobista latorośl zaczyna łasić się do Norberta Kwanta. – Witaj, tato!
I tu się z letka ożywiam, gdyż nie raz i nie dwa tłumaczyłem tłumokowi, że słowo „tata” jest zarezerwowane wyłącznie dla mojej osoby. A tu ciągle nic i jakbym walił grochem o ścianę. Nie zamierzam się jednak poddawać, zbieram się lekutko w całość i w końcu peroruję:
– Synu, mój drogi! To ja jestem twoim ojcem!
– Akurat! – Słyszę dziesięcioletniego Belzebuba (to znaczy Arkadiusza).
– Nie wierzysz mi?
– Wierzę, ale to mnie nie zadowala.
– Jak to?
– Srak to! – gad wali mi prosto w twarz. – Ja wolę ojca Norberta! Norberta Kwanta, Kwanta, Kwanta!
Po tym wodospadzie podłości robi mi się przykro i mokro i zamykam się w sobie na amen. Trawię we własnych czeluściach gorycz porażki, gdy tymczasem mój słodki Arkadiuszek odbiera od ojca chrzestnego furę prezentów i tuli się do niego tak, jak powinien do mnie. Moja żona nakłada całej trójce po porcji flaczków i robi się im zupełnie przyjemnie. Po półgodzinie wstaję w końcu z kolan, idę do przedpokoju i znajduję na wieszaku smycz oraz stary kaganiec. Wracam do salonu, po czym zdejmuję ze stołu wrednego karpia i ubieram go w znalezione gadżety. Ryba przygląda mi się uważnie i nagle nadaje:
– Chyba cię, Karol, pogięło? Przecież ja nie jestem psem!
– Od dzisiaj jesteś! – wywalam na płetwonoga całą moją złość. – I powiem więcej! Jeśli będę chciał, to będziesz nawet wiewiórką! OK?
Zastraszony karp tuli pod siebie ogon (to znaczy płetwy) i natychmiast odnajduje właściwy kurs. Po upływie trzech sekund zaczyna się do mnie łasić i zagaja:
– A długi będzie ten spacerek? Bo dzisiaj strasznie piździ.
– Nie wiem! – odszczekuję na odczepnego. – Muszę się trochę wyluzować! Bo właśnie stuknęła mi czterdziecha, a nikt nie złożył mi nawet zasranych życzeń!