Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To książka wyjątkowa. Wielowątkowa, wciągająca od pierwszej do ostatniej strony, rozpalająca zmysły oraz wyobraźnię. Historia pełna subtelnego erotyzmu i gry namiętności, rozgrywająca się w egzotycznych pejzażach Półwyspu Indochińskiego. Opowieść o miłości pięknej, a jednak możliwej, a przy tym opowiedzianej w sposób poruszający delikatne struny ludzkiej wrażliwości.
„Podróż ostatnia” to nie tylko podsumowanie wydarzeń zaistniałych w życiu dwojga ludzi. To przede wszystkim zapis stanów emocjonalnych i buntu wobec przeznaczenia i przyszłości zaprogramowanej przez okrutny los. To opowieść o poświęceniu i jego granicach, o wyborze między miłością a samotnością. A także przypomnienie, jak wiele potrafimy zmienić, właściwie programując umysł i otwierając się na drugiego człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 527
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
RedakcjaRobert Ratajczak
WspółpracaNatalia Jargieło
© by Andrzej Kapłanek
Projekt okładkiNatalia Jargieło
Skład, łamanie, przygotowanie publikacji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART
Druk i oprawaWZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-65950-82-6(wydanie elektroniczne)
ISBN 978-83-65950-81-9(wydanie papierowe)
Wydanie I
WydawcaWydawnictwo „Vectra”Czerwionka-Leszczyny 2021www.arw-vectra.pl
Książkę dedykuję milionom chorych i cierpiących. Niech będzie wsparciem w walce z miriadami zbuntowanych komórek; także nadzieją, że nie wszystko stracone, bo wciąż istnieją rzeczy umykające ludzkiemu rozumowi.
Prawdziwie odkrywcza podróż nie polega na szukaniu nowych krajobrazów, ale na patrzeniu nowymi oczami.
M. Proust, W poszukiwaniu straconego czasu
Rak spoczywa uśpiony w każdym z nas. Jednak nasze ciała wyposażone są również w mechanizmy, które wykrywają nowotworowe komórki i kontrolują ich rozwój. Od nas zależy, czy wykorzystamy te naturalne systemy obronne organizmu.
Dawid Servan-Schreiber
Wielkie, przeszklone drzwi kliniki rozsunęły się bezszelestnie. Wiktor Liberadzki przekroczył szpitalny próg wypełniony niedobrymi emocjami. Ich źródło tkwiło w przeszłości. W miejscu tym spędził wiele trudnych dni, gnębiony dołującą bezsilnością i strachem wypłakiwanym w miękkość poduszki. Również teraz, wdychając zapachy wypełniające korytarze, oglądając przygiętych cierpieniem pacjentów, doznawał przytłaczającego napięcia. To był inny świat! Hermetyczna kapsuła obojętna na impulsy zewnętrzne, kraina fizycznej i psychicznej udręki. Tutaj czas odmierzano rytmem lekarskich wizyt, podawanych kroplówek i znieczulaczy bólu.
Łatwo ulec destrukcyjnym uczuciom, gdy w głowie kłębi się mrowie pytań i wątpliwości, gdy cierpienie potyka się o obojętne twarze personelu. To rodzi strach… Pacjenci – ofiary bożej niełaski, więźniowie operacyjnych sal, przykuci do łóżek, poniżani bezceremonialnym dotykiem obcych rąk, dręczeni bólem. Szpitalne godziny przekładają się na dni, te zaś ciągną się bez końca, pęcznieją i kurczą w rytmie napływających fal cierpienia. Pokorne czekanie na wyrok: wypis albo ostatnią podróż do lodowatych szuflad prosektorium. Wszechobecny terror czającej się po kątach śmierci.
Podobnej traumy Wiktor zaznał przed czterema laty, gdy w jego ciele wykryto nowotworowe ognisko. Biliony atomów połączonych w jeden organizm przez sześćdziesiąt lat współpracowały z precyzją szwajcarskiego zegarka. Nagle zbuntowały się. Rebelia opanowała jelito grube i przyległości. W nomenklaturze lekarskiej brzmiało to niezbyt groźnie: „Nacieki w ścianie jelita grubego, błonie podśluzowej oraz ogniskowo w powierzchniowych warstwach błony mięśniowej”. Takie było rozpoznanie histopatologiczne. Zdecydował, że będzie wzorowym pacjentem. Prowadzącemu go lekarzowi oświadczył, że gotów jest poddać się każdemu zabiegowi i połknąć całą aptekę, bo wciąż ma dużo do zrobienia w tym życiu i na tej Ziemi.
Wdrożona terapia zmieniła jego życie. Najpierw rozległa operacja. Chirurdzy wyjęli z jego wnętrza ponad metr „podrobów”, pozostawiając niepewność i ból. Ten ostatni okazał się groźnym przeciwnikiem. Nie zawsze udawało się go spacyfikować opiatami. Degradował i odbierał siły, tłamsił energię, zabijał myślenie, podcinał skrzydła, a atmosfera szpitala uruchamiała w głowie dołujące scenariusze. Wystarczy przestać panować nad zwieraczem odbytu, by przekonać się, jak odrażające procesy zachodzą w ludzkim wnętrzu. Fabryka inicjująca reakcje, których produkty końcowe wpędzają w nieustający stres przykutego do łóżka nieszczęśnika. Proces życia nurzający się w rynsztoku.
Po operacji zaliczył radioterapię, potem chemię. Miały zapobiec przerzutom. Utrata włosów była najmniejszą ceną za nadzieję wyleczenia. Gorzej zniósł zanik wrażliwości zmysłów: upośledzenie smaku, zdolność wyczuwania zapachów. Stał się przerażająco otępiały, psychicznie rozregulowany, podatny na falowanie nastrojów. Koszmar bezsennych nocy. Ból był wszędzie, w nerkach, wątrobie, brzuchu. Wypełniał ciało od czubka głowy do pięt, do tego bolesne rany w ustach, dokuczliwa biegunka i wymioty. Z trudnością skupiał się na prostych czynnościach, bo zmysły reagowały z opóźnieniem na zewnętrzne impulsy. Cierpienie izolowało go od świata, a w chwili największego natężenia wyłączało nawet myślenie. Marzył o życiu bez widoku szpitala i lekarzy lub w ostateczności o szpitalu, w którym nie obdarza się chorych mądrościami o cierpieniu, które podobno uszlachetnia.
Przez wiele miesięcy koncentrował się na walce z dolegliwościami gnębiącymi ciało. Nie uległ zwątpieniu. Wciąż wierzył, że znajdzie się w gronie szczęśliwców, którzy pokonali chorobę. Trzydzieści procent – taka była średnia dla jego przypadłości, a on chciał tę statystykę wzmocnić. Zostać budującym przykładem zwycięstwa człowieka nad bezdusznym rachunkiem prawdopodobieństwa. Tymczasem obłożna choroba konfrontuje człowieka z całym stadem emocji. Instynktownie reaguje niczym zranione zwierzę. Ma ochotę uciec, zagrzebać w jamie. Do tego huśtawka nastroju: od gniewu, złości, po chęć walki oraz próbę kontroli sytuacji. Wtedy najczęściej padają pytania: „Dlaczego ja? Co zrobiłem nie tak, że spotkało mnie to nieszczęście?”. I wreszcie moment refleksji: „Czy umrę? Ile zostało mi jeszcze czasu?”.
Mimo napadów zwątpienia nie wywieszał białej flagi. Zamiast słuchać dołujących zwierzeń towarzyszy niedoli, wieczorami rozmawiał z własnym wnętrzem. Do medytacji namówił go szpitalny psycholog. Skupiony na dręczącym go problemie, uruchamiał podświadomość. Gdy zaaplikowano mu pierwszą chemię, powtarzał: „Otrzymałem porcję nektaru życia” i z satysfakcją wyobrażał sobie komórki rakowe, masakrowane atakiem owego „nektaru”. Potem stworzył w krwiobiegu „mentalne” zastawki, kontrolujące dopływ krwi do zbuntowanych komórek i ze złośliwą radością przekręcał zawór odcinający. Pomogło. Objawy raka zaczęły się cofać. Niestety, poprawa była krótkotrwała. Dwa lata po operacji poczuł trwający sekundę ból, umiejscowiony między żołądkiem a pęcherzem. Potem z każdym dniem było coraz gorzej. Lekarska diagnoza nie zostawiała złudzeń – nawrót choroby.
Dzisiaj, przychodząc na kolejne badania, wciąż tryskał optymizmem. Wierzył, że ponownie wygra tę walkę, a przynajmniej nie podda się prędko. Przecież wielokrotnie wywijał się kostusze, wychodząc cało z nieprawdopodobnych opresji. W górach, na morzu, raz na szosie… Choć śmierć kilkakrotnie ocierała się o niego, szczerząc zęby i grożąc kościstym paluchem, wciąż żył, wciąż chodził po świecie.
W recepcji dziewczyna o aparycji anioła wręczyła mu coś w rodzaju menu. Na kartce z logo kliniki wypisano badania, jakim zostanie poddany. Większość nazw brzmiała egzotycznie i wręcz groźnie. To skandaliczny błąd ewolucji – pomyślał. – Chcąc dowiedzieć się, co dzieje się w moim wnętrzu, muszę wspomagać się martwą aparaturą, naświetlać wysokoenergetycznymi promieniami. Zapełnił pojemnik próbką moczu, pobrano mu krew i skierowano do lekarza prowadzącego. Doktor Meller przywitał go zdawkowym uśmiechem przypiętym do wąskich warg.
– Jak się czujemy?
– Nie wiem, dzisiaj jeszcze się nie obwąchałem – żartem próbował dodać sobie animuszu.
Podobne pytanie zadał anestezjolog przed operacją. Wtedy wypalił: „Czuję się jak wół na widok rzeźnika”. Lekarz nie obraził się, uznając, że pacjent, otumaniony „głupim Jasiem”, ma prawo do szczerości.
Meller wprowadził go do gabinetu zabiegowego. Leżąc na kozetce, podglądał młodziutką pielęgniarkę, która układała na tacy jakieś narzędzia. Dziewczyna była ładna i przyjemnie zaokrąglona. Obcisły fartuch nałożony na gołe ciało, prowokował wyobraźnię. Dostrzegła jego zainteresowanie, bo na jej ustach pojawił się cień uśmiechu.
– Możemy zaczynać, panie doktorze – powiedziała. Jej głos brzmiał także miło.
Meller wkłuł się do żyły na przedramieniu, wprowadzając do krwiobiegu radioaktywny kontrast. Czekając, aż zaaplikowany środek rozprowadzi się po organizmie, Wiktor tłumił emocje. Bezskutecznie, bo kładąc się pod scyntygrafem, czuł niepokój. Reagował tak za każdym razem, widząc nad sobą wielki bęben, który miał zdecydować o jego losie. Aparat mruczał monotonnie i był to odgłos uspokajający, napawający nadzieją. Niestety, kiedy głowica nasunęła się nad żołądek, rozszalała się kaskadą szczekających dźwięków, sygnalizując kumulację kontrastu w zrakowaciałej tkance. Wiktor skurczył się, jak człowiek trafiony serią pocisków. W oczach lekarza także zobaczył zatroskanie.
– Zapraszam za dwie godziny do mojego gabinetu – powiedział. – Wtedy dysponować będę wynikami. Głowa do góry. Optymiści żyją dłużej.
Wiktor odetchnął głęboko. Nie potrzebował pocieszających gestów. Jego brat, gdy ktoś truł o optymizmie, mawiał: „Dla optymisty pluskwy pachną jak koniak. Dla pesymisty koniak zajeżdża pluskwami”. Teraz miał ochotę wyszczekać podobny teks. Usiadł w szpitalnej kawiarence. Przeczucie podpowiadało mu, że Meller nie będzie miał dla niego dobrych wieści. Skupił wzrok na wielkim ściennym zegarze, którego wskazówki z każdym drgnieniem przybliżały moment ogłoszenia wyroku.
Gabinet doktora Mellera błyszczał wyrafinowaną elegancją: gruby perski dywan, kilka orientalnych rzeźb, afrykańskie maski na wyłożonych ciemną boazerią ścianach. Wystrój kojarzył się z dalekimi podróżami, niebanalnymi zainteresowaniami gospodarza. Jedynie półki, wypełnione oprawionymi w skórę medycznymi foliałami, zdradzały profesję. Wiktor rejestrował te szczegóły bezwiednie, bywał tu przecież wielokrotnie. Siedział w fotelu, chłonąc precyzyjnie dobierane słowa lekarza. Docierały do niego jakby przez watę, miękkie, oględne: że wyniki ostatnich analiz nie są dobre, że powinien przygotować się na długi pobyt w szpitalu… A kiedy warknął gniewnie, by nie traktować go jak mimozowatą panienkę, usłyszał wyrok. Nie wprost, bo na to nie zezwalały akademickie standardy.
– Proszę spojrzeć na to zdjęcie – doktor Meller włożył rentgenowską kliszę do zawieszonego na ścianie negatoskopu i trzymanym w ręku długopisem pokazał kilka czarnych plam. – Niestety, przerzuty objęły rozległy obszar, a to podważa sens ponownej interwencji chirurgicznej.
– Jakie są rokowania? – Wiktor był uparty.
Meller szczerze nienawidził tego pytania. Był tylko człowiekiem. Swoim pacjentom chciałby przychylić nieba, zagwarantować długie życie, lecz nie potrafił.
– Nie jestem bogiem. – Wbił wzrok w blat biurka. – Nie chcę również wywoływać efektu nocebo, pojawiającego się pod wpływem sugestii. Pacjent ustala datę na własnym zegarze postrzeżeniowym i w wyznaczonym przez siebie czasie uwalnia od życia. W pana przypadku powalczymy, zastosujemy intensywną chemioterapię, może uda się ponownie spacyfikować niechcianego gościa.
Na wspomnienie chemioterapii Wiktor poczuł mdłości. Lekarz, wspominając o spacyfikowaniu chorych komórek, nie powiedział, jak będą wyglądać komórki zdrowe, dla których podawana „chemia” jest równie toksyczna. Przekonał się o tym cztery lata wcześniej.
– O ile te tortury mogą przedłużyć mi życie? – zapytał Wiktor, luzując odruchowo krawat.
Meller milczał chwilę, błądząc niewidzącym wzrokiem po półkach wypełnionych książkami. Wreszcie spojrzał mu w oczy, unosząc wysoko brwi:
– Niestety, pański nowotwór to złośliwa, żarłoczna bestia. Na dodatek trudna do wychwycenia we wstępnej fazie wzrostu, oporna na dostępne medycynie środki.
Zamilkł i zastygł ponownie w bezruchu z zafrasowaną miną. Wyglądał jak święty Mikołaj, któremu skończyły się prezenty.
– Patrząc przez pryzmat statystyki i zaawansowania choroby – kontynuował cichym głosem – rok, może półtora, jeśli dopisze szczęście. Przykro mi, lecz w medycznej statystyce znalazł się pan w niewłaściwej rubryce.
Wiktor zagryzł wargi. Brutalna prawda odbierająca nadzieję. Właśnie przekroczył granicę między światem zdrowych a skazanych na unicestwienie. Los boleśnie uświadomił mu, że człowiek ma datę ważności, tak jak produkty na półkach supermarketu. Poczuł to, czego doświadcza zwierzę, które nagle znalazło się w szponach silniejszego drapieżnika albo zagubiony turysta w środku dziewiczej dżungli, który nie wie, jak się zachować, by przetrwać. Dziwne rzeczy dzieją się z umysłem człowieka po zaatakowaniu lawiną katastroficznych informacji. Świat skurczył się, pociemniał. Oszołomiony, potrzebował trochę czasu, by zrozumieć rozmiar tragedii, która dotknęła jego ciało.
A więc rok. Tyle zostało mu życia, z czego ostatnie tygodnie, a może całe miesiące, spędzi przykuty do łóżka, zdany na łaskę pielęgniarki podającej przeciwbólowe zastrzyki. Tego oczywiście nie powiedział lekarz. To była jego własna nadinterpretacja. Najbardziej dokuczała świadomość, że medycyna postawiła na nim krzyżyk. Dotychczas mówiono: „Walcz! Od ciebie zależy, czy wygrasz”. Ludzie nazywają to walką, jakby była to jakaś gra, w której wygrywa silniejszy lub bystrzejszy. Tymczasem rak nie jest jednym z równorzędnych graczy. To on tworzy reguły tej gry. Nieważne ile masz w sobie sił i zajadłości. I to on ustala końcowy wynik.
Jednak Wiktor walczył. Nie uległ zwątpieniu, kiedy po kolejnej chemioterapii każde wkłucie się igłą do coraz bardziej zwapnionych żył było torturą, kiedy zatruwany organizm reagował odruchem wymiotnym na zapach jedzenia, a coraz bardziej gnuśny mózg i kolejne narządy odmawiały współpracy. Teraz poczuł się jak niepotrzebny nikomu rozdeptany kapeć. Usłyszał wyrok bez prawa apelacji. Śmierć nie musiała przychodzić – już w nim była.
Chętnie zadałby Mellerowi kilka dodatkowych pytań, lecz powstrzymała go świadomość, że nie ma na nie dobrych odpowiedzi. Śmierć jest nieprzekupna. Nic nie może mu już pomóc. Chyba że idąc śladem Walta Disney’a, hibernuje się w kapsule kriogenicznej, licząc na postęp medycyny za lat kilkadziesiąt. Naszła go także ochota, by wykrzyczeć, jak bardzo jest wstrząśnięty. Lecz opanował emocje i zdobył się nawet na osobliwą w jego sytuacji kurtuazję:
– Przykro mi doktorze, że to pan musiał zakomunikować mi diagnozę, która jest wyrokiem. Przykro mi podwójnie, bo stałem się pacjentem, który swoim przypadkiem podważa wiarę w nieograniczone możliwości medycyny.
Już po opuszczeniu gabinetu dotarł do niego bezsens wypowiedzianych słów. Lekarze powinni być oswojeni z cierpieniem, a mimo to okazują niekiedy przerażającą bezradność w zetknięciu z oczekiwaniami zdesperowanych pacjentów. Nikt ich nie uczy przekazywania złych wieści.
Wcześniej, gdy dotknęły go symptomy choroby, zastanawiał się, jak reaguje człowiek, słysząc, że nie ma dla niego ratunku. Teraz już wiedział. Nie czuł żalu ani do Boga, ani do lekarzy. Bo dlaczego do nich? Właściwym adresatem pretensji powinni być producenci papierosów, samochodów, pestycydów, środków konserwujących żywność, a także wytwórcy urządzeń jonizujących powietrze. Nie tragizował, nie rozpaczał ani nie modlił o cud. Świat nadprzyrodzony za nic ma oczekiwania proszących. Nie byłyby zresztą cudami, gdyby warowały gdzieś w niebycie i pojawiały się na pstryknięcie palcami. Miesiące walki z bezwzględnym przeciwnikiem uodporniły go, przyzwyczaiły do rozmyślań o nadchodzącym końcu. Spalą mnie w krematoryjnym piecu lub przyklepią łopatami na cmentarnej kwaterze, zaś robaki dokonają reszty. Zeżrą to, czego nie zdążyło we mnie zniszczyć życie.
Próbował wyobrazić sobie obrazy generowane przez gasnący umysł. Czy będzie to twarz Boga, przyzywającego do zdania ostatecznego rachunku? A może świetliste oblicze Anioła Stróża pomagającego pokonać granicę między dwoma światami. No i problem z duszą! Kiedy opuszcza zmaltretowane i bezużyteczne ciało? Czy dusza będzie tęsknić za ziemską powłoką, z którą łączyły ją wspomnienia przeżytych razem lat, czy też porzuci beznamiętnie i bez żalu? Przecież dusza jest nieśmiertelna – wrócił pamięcią do nauk, wyniesionych z lekcji religii. Choć moje ciało stanie się pokarmem ścierwic i innego obrzydlistwa, jednak nie rozpłynę się w niebycie. Dusza, snując się po Polach Elizejskich Wszechświata, wciąż zachowa wspomnienia o niejakim Wiktorze Liberadzkim. „Non omnis moriar” – wyłowił z pamięci fragment wiersza Horacego. „Nie wszystek umrę”, bo żyć będę przez jakiś czas w mych dokonaniach, ludzkiej pamięci, przemówię ze schowanych w głębi szuflad zapomnianych i pełnych tęsknoty listów, z napisanych książek, artykułów, wierszy… Skrzywił wargi w cieniutkim uśmiechu na wspomnienie egzaltowanych poetyckich wzlotów, doświadczanych w czasach, gdy młodzieńczy duch fruwał wysoko, a świat obiecująco szczerzył zęby. Przestał pisać, kiedy wiersze wyśmiała Basia…
Po raz pierwszy dostrzegł ją na szkolnym korytarzu i zareagował instynktownie, jak ktoś trafiony strzałą Amora. Zauroczyły go zielone oczy, wielkie jak dwa górskie jeziora, rozkoszne dołeczki w policzkach i sprężyste piersi. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu podrygiwały, bo nie nosiła krępującego je stanika. Najbardziej pociągały go włosy – długie, jasne, opadające na ramiona, pofałdowane i złote, błyszczące nawet w pochmurny dzień. Wszystko to razem czyniło z niej istotę zjawiskową. Nie tylko on jeden ślinił się na jej widok. Podobnie reagowali koledzy, czyniąc z niej heroinę pornograficznych fantazji, wywoływanych w zaciszu sypialni. W realnym świecie ich idolka wdzięczyła się, stroiła uwodzicielskie minki, czarowała jędrnym tyłeczkiem. A oni – jurne byczki wypełnione spermą – wodzili za nią pożądliwym wzrokiem.
Basia długo nie zauważała nieśmiałego adoratora. Wypełniony młodzieńczymi kompleksami chłopiec, nie potrafił przyciągnąć jej uwagi. Nie miał w sobie genów zwycięzcy ani aparycji Zbyszka Cybulskiego, nie miał także doświadczeń z dziewczynami. Dlatego krążył wokół niej z szalejącym sercem, polując na życzliwe spojrzenie, na okazję do zamienienia słowa, a najczęściej napawając jedynie oczy jej widokiem. Cierpliwość została nagrodzona. Zareagowała. Pewnego dnia pozwoliła odprowadzać się do domu po szkolnych zajęciach. Wiktor był w siódmym niebie. Czyż jest coś wspanialszego niż to pierwsze w życiu zauroczenie?
Niestety, w tych spacerach towarzyszyła im niezbyt urodziwa i rozchichotana przyjaciółka. Była jak rzep przyczepiony do psiego ogona. Niczym nie udawało się jej spławić. Spacerowali więc w trójkę, a Basia dumna z nowego wielbiciela, kokietowała go na różne sposoby. Właściwie to znęcała się, wykorzystując jego brak doświadczenia i beznadziejne zadurzenie. Na przemian dawała nadzieję na coś więcej, by następnego dnia powiać chłodem jak polski marzec. W efekcie hormonalna burza wypełniała myśli Wiktora erotycznymi obrazami. Stał się zakładnikiem własnego ciała, grzesznych chuci, jak grzmiał z ambony ksiądz dobrodziej. Stracił apetyt, dopadły go kłopoty ze snem, opuścił się w nauce, za to zaczął pisać wiersze. Swoje cierpienie wylewał na papier, czując bezmiar rozpaczy równej desperacji Adama M. po rozstaniu z Marylą Wereszczakówną. I jak on chciał zostawić ludzkości ślad tego cierpienia. Zapamiętał dzień, gdy odważył się pokazać wierszydła Basi. Dziewczyna kartkowała brulion wypełniony opisami miłosnych rozterek, coraz bardziej rozbawiona. Wreszcie nie wytrzymała i zaczęła deklamować z emfazą:
Pogrążyłaś mnie w smutku,
Jesienny deszcz o szyby bije,
Twoje imię wymawiam po cichutku,
Osamotnione serce głośno wyje…
Przerwała, nie umiejąc stłumić rozbawienia. Po chwili przeprosiła go, lecz śmiała się dalej.
– Uważasz, że są niewiele warte? – W pytaniu zawarł nadzieję i niewypowiedzianą prośbę o odrobinę litości. Lecz ona znała się na poezji i nie zamierzała go oszczędzać.
– Wiktorku! Nie pokazuj tych wierszy nikomu, a ja zapomnę, że je czytałam – powiedziała i cmoknęła na pożegnanie w policzek.
Zapomniała o wierszach, a także o nim. Przekonał się o tym na urodzinowym party Gerarda, uroczego bon vivanta, syna partyjnego notabla powiatowego szczebla i wziętej lekarki robiącej szmal na skrobankach. Ich wypasiona willa wypełniona była luksusami nieznanymi na robotniczych osiedlach. Gerd na swoje przyjęcia ściągał najbardziej szałowe dziewczyny. Upijano się egzotycznymi alkoholami, które większość młodocianych gości znała tylko z książkowych opisów, ekscytowano Beatlesami, tańczono dziki rock and roll w rytm melodii Johny Holidaya, modną sambę, rumbę, mambę i cha-chę. A kiedy przygaszono światła, zaczynały się przytulanki z sentymentalnymi melodiami Paula Anki bądź Franka Sinatry w tle.
Na przyjęciu Wiktor zjawił się w szpanerskiej czarnej kurtce i spodniach z białego lnianego płótna, obcisłymi w kroku i rozszerzającymi się na dole nogawkami. Chciał na Basi zrobić wrażenie, lecz ona zajęta była już nowym podbojem. Doznał szoku, widząc ją w ramionach wyrośniętego dryblasa z maturalnej klasy, posiadacza białej lambretty, którą woził dziewczyny po leśnych przesiekach. Jego pierwsze niewinne uczucie zostało głęboko zranione. Sfrustrowany usiadł w kącie, w towarzystwie butelki koniaku. Po chwili zaszumiało mu w głowie, a świat zrobił się bardziej przyjazny. Zatańczył z pozującą na Bardotkę, atrakcyjnie zaokrągloną studentką politechniki. Obydwoje na rauszu, poruszali się wtuleni w siebie, nie potrafiąc ukryć narastającego podniecenia. „Chcę się z tobą kochać. Teraz! Natychmiast!” – wyszeptała. Z wrażenia zaschło mu w gardle, a ona, nie czekając na odpowiedź, pociągnęła go na schody prowadzące na piętro. Wszystkie tapczany i łóżka były zajęte kotłującymi się w ciemnościach parami. Wolna była garderoba. Tam, na stertach kurtek i płaszczy, zaznał inicjacji, a nieznana z imienia kandydatka na erotycznego Einsteina udzieliła mu pierwszej lekcji seksualnej wirtuozerii. Nad ranem, kiedy już wytrzeźwiał, cichaczem wymknął się z balangi. Po powrocie do domu długo stał pod prysznicem, zmywając ślady nocnej przygody. Uwolnił się od erotycznego napięcia, lecz pozostał kociokwik. Nie tak wyobrażał sobie swój pierwszy raz.
Wiele lat upłynęło od tamtego urodzinowego przyjęcia. Czas zatarł w pamięci Wiktora rysy kolejnych łóżkowych partnerek, lecz nie zapomniał Barbary. Wspomnienie to przechowywał ukryte głęboko w podświadomości. Bo pierwsza miłość… – tak cudowna przez to, że jest nieświadoma, trudna do opisania - wywołuje bicie serca i rozkosz wymieszaną ze strachem. Słowo „miłość” brzmi miękko, śpiewnie, czule, chce się je powtarzać, odmieniać przez przypadki. Z miłością nie można się rozstać. Skryta w zakamarkach mózgu, przypomina błędy, popełnione niezręczności, bolesne zdarzenia. Niestety, żadne wielkie uczucie nie umiera, nie da się go wyciszyć, wyrzucić na śmietnik. Zawsze znajdzie sposób, by zaskoczyć, pojawiając się, kiedy jesteśmy pewni, że leży już pogrzebane pod stertą kolejnych problemów. Bo miłość jest tożsama z cierpieniem, zachłanna i niewdzięczna.
Basia… Czterdzieści dwa lata minęły, a on wciąż z masochistycznym zacięciem gotów był zanurzyć się w dawnych klimatach, by poczuć dygot serca, ciepło rozlewające się po ciele. Pogrzebał w zakamarkach biurka i wyciągnął gruby brulion z wyśmianymi przez nią rymowanymi wypocinami. Przewracał pożółkłe ze starości kartki, zapisane niebieskim atramentem. Ślady młodzieńczych uczuciowych wzlotów, egzaltacji, naiwnej wiary w trwałe i wieczyste szczęście. Sentymentalny wierszowany pamiętnik po „młodości górnej i chmurnej” i emocjonalnej iluminacji. Nie było w tych wierszach wymyślnej metafory ani transcendentnych, mistycznych doznań, za to w nieporadnych rymach kryły się pokłady namiętności, do jakiej zdolne jest nieskażone zakłamaniem serce. I na końcu, na ostatniej stronie, wzruszająca skarga-pytanie:
Co tęsknotę moją ugasić może,
gdy jej głębia dna oceanu sięga?
Co zmysły ukoi i zasnąć pomoże?
Opasła musiałaby być to księga,
by zmieścić zapis mojej udręki,
serca zbolałego skargi, duszy jęki.
Zastanowił się nad uniwersalnością wiersza. Wielokrotnie w życiu zdołowany kolejnymi rozczarowaniami, mógłby odwoływać się do zawartych w nim myśli. Podszedł do kominka i wrzucił brulion w płomienie. Przez chwilę przyglądał się, jak rymowany zapis pierwszego uczucia zamienia się w kupkę popiołu. Po śmierci, od której dzieliły go miesiące, nie chciał, by ta pisanina wpadła w ręce nieczułego prześmiewcy. No i pamiętał sugestię Basi, by nie pokazywał ich nikomu. Teraz dzień po dniu będę zmuszony podejmować trudne decyzje, porządkując gasnące życie i przygotowując się do chwili ostatniej – westchnął żałośnie, wpatrując się w płomienie.
Od wizyty w gabinecie Mellera upłynęły dwa dni, a on wciąż nie potrafił skupić się na sensownym zajęciu. Nienawistne słowo RAK pulsowało boleśnie w głowie, wzniecając emocje i poczucie bezradności. Żarłoczna mutacja ciała, która z dziką zachłannością niszczy żywiciela. Dlaczego? Dlaczego?... Dziesiątki pytań powracało niczym uparta mantra. Statystyki podpowiadały, że chorobę w trzydziestu procentach powodują predyspozycje genetyczne, pięćdziesiąt pięć procent przypadków przypisuje się wpływowi środowiska naturalnego, błędom dietetycznym i nałogom. Na pozostałe piętnaście wpływ mają bodźce emocjonalne i duchowe: nadmierny pesymizm, ustawianie zbyt wysoko poprzeczki, a potem batożenie się za niepowodzenia. Pytając „dlaczego”, Wiktor chciał wiedzieć, na którym etapie popełnił błąd. Gdyby stłumił emocje, zmienił styl życia, otoczenie, miejsce zamieszkania i pracy… Gdyby, gdyby… – nadmiar gdybań. Jedno było pewne. Właśnie zasilił szeregi wielomilionowej armii co roku zabijanej przez podstępnego przeciwnika.
RAK. Chropowata, trzyliterowa sylaba brzmiąca jak ostatnie uderzenie młotka, zamykającego trumnę. Groźne słowo wypełniało głowę natręctwem katastroficznych obrazów, lęków, bezradnych myśli, także żalu. RAK – tajemniczy i potężny, trudny do ujarzmienia. Nieproszony gość, którego nie wita się z szeroko otwartymi ramionami. Złodziej osobowości. Kradnie to, co najdroższe. Niweczy marzenia, pozbawia nadziei, rozrywa na strzępy duszę. Bez znaczenia jest wiek, kolor skóry, płeć, stan konta. On nie ma respektu dla nikogo i niczego. Ludzie mówią, że rak ich zżera. Niezbyt dobra to metafora, bo podlec niczego nie pożera. A odwrotnie – rośnie bez rozsądku i bez granic, ze spontanicznością wściekłą. Rozpycha się, zatruwa, poraża, a lekarze niezbyt skutecznie radzą sobie z tą gwałtowną ekspansją.
Jednak od kilku lat, dzień w dzień, przerażające widmo towarzyszyło myślom Wiktora. Czas wystarczająco długi, by oswoić się z nim, stwardnieć, przygotować na złe wieści. A jednak było inaczej. Niekiedy fantazjował: Dlaczego nie można umrzeć bez umierania, bez rytuałów wyprzedzających chwilę ostatnią? Wyciągnąłbym wtyczkę z kontaktu, blokując myśli. Odszedłbym cicho, bez bólu i strachu. Niestety, dla mnie los przygotował inny scenariusz. Czeka mnie wizyta zimnej, nieprzekupnej kostuchy. Z nią nie da się układać, nawet porozmawiać nie będzie można. Jedynie uniknę wysłuchiwania kondolencji, łzawych słów współczucia. Pokornie zajmę miejsce w łańcuchu pokarmowym przyrody.
Po zdiagnozowaniu choroby znajdował obsesyjną przyjemność w roztrząsaniu hipotetycznych scenariuszy końca. Wcześniej, przez sześćdziesiąt lat widmo śmierci krążyło gdzieś w tle, a on zajęty wielkimi projektami, nie miał czasu ani ochoty, by blokować myśli roztrząsaniem tego, co nadejść musi. Rozmowa z doktorem Mellerem zmieniła tę optykę. To, co dotąd mgliste i odległe, nagle przybliżyło się na odległość wyciągniętej ręki. Czy był to powód do hamletyzowania? Umierania trzeba się uczyć przez całe życie. Problem w tym, że nie stworzono reguł ars moriendi – sztuki umierania. Wróciło wspomnienie rozmowy z ojcem, kiedy zmogła go choroba, a lekarze nie dawali już szans na wyzdrowienie.
– Ludzie coś tam plotą, a potem okazuje się, że to tylko bleblanie. Już raz oszukałem śmierć i dzięki temu mogłem się zestarzeć. Teraz każdego dnia budząc się, mam świadomość, że jestem górą. Oszukuję śmierć, bo wstaję rano, oddycham, cieszę się widokiem słońca.
Mówiąc o oszukiwaniu śmierci ojciec nawiązywał do potyczki z kostuchą w oświęcimskim obozie koncentracyjnym. Wiktor miał piętnaście lat, gdy pojechali na zwiedzanie hitlerowskiej katowni. W „bloku XI” – nazwanym „blokiem śmierci”, bo stamtąd wychodziło się na wolność tylko przez komin krematorium – na jednej z drewnianych pryczy zobaczył nazwisko ojca i datę: „21 grudnia 1944 r.”.
– Tym wyskrobanym napisem chciałem zostawić po sobie jakiś ślad – tłumaczył synowi. – Szans na przeżycie nie miałem żadnych. Kapo, stary niemiecki kryminalista, pokpiwał ze mnie: „Oddychaj póki możesz, bo przed sobą masz najwyżej tydzień”. A jednak przeżyłem, zaś sadystyczny kapo został powieszony na bramie wejściowej po wyzwoleniu obozu przez Rosjan. No i tak synku oszukałem śmierć po raz pierwszy” – powiedział, gdy opuszczali obóz.
Teraz siedział w ulubionym fotelu, błądząc niewidzącymi oczami po meblach, po ścianach obwieszonych obrazami, półkach wypełnionych bibelotami i pamiątkami zgromadzonymi przez sześćdziesiąt lat życia. Skupił wzrok na grubym notatniku leżącym na blacie biurka. Zapisywał w nim ulotne przemyślenia, przeżywane rozterki. Ten pisany ex postdziennik był powiernikiem myśli, skutecznym odgromnikiem. Pomagał odreagować stres i duchowe dołki. Codzienna pisanina zapładniała pomysłami, wzbogacała egzystencję, wspomagała pamięć, zachęcała, by słuchać uważniej, myśleć głębiej. Gdybym nie prowadził tego rejestru przeżyć, ile zdarzeń umknęłoby w niebyt zapomnienia?
Chwycił za pióro. Zamiana tłukących się w głowie myśli na słowa, wymaga koncentracji i dyscypliny. Właśnie tego potrzebował. Zagospodarowania czasu pozostawionego mu przez los. Czegoś, co zastąpiłoby ochotę do użalania się nad sobą.
8 stycznia 1995 r. w Wiedniu.
Przed dwoma dniami usłyszałem wyrok. Egzekucja za rok. Płomień mego życia tli się ledwo, ledwo. Oczywiście, mógłbym wyjść naprzeciw przeznaczeniu i otworzyć gaz, skoczyć z okna lub zażyć kilkadziesiąt proszków. Mógłbym to zrobić w każdej chwili, lecz powstrzymuje mnie duma. Samobójstwo, to rozwiązanie dla desperatów lub tchórzy, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim. Nie chcę zostać bohaterem prasowego newsa, opisującego, jak sąsiedzi, czując smród wyciekający zza drzwi, wezwali policję.
Cóż mam więc zrobić? Zatelefonować do syna, córki? Przecież oni są zaabsorbowani rodzinami, zawodowymi obowiązkami. W niczym nie mogą pomóc. Przyjadą, przywożąc współczucie w oczach i sterty frazesów. Bo co można powiedzieć skazańcowi? „Nie umieraj! Nie trać nadziei! Współczujemy ci i cierpimy razem z tobą”.
Ostatnia fraza zabrzmiała fatalnie. Całe życie nienawidził litości. „Łaski nie potrzebuję, na litość pluję” – mawiał, gdy ktoś chciał ofiarować coś, na co nie zasłużył. Teraz, gdy śmierć czaiła się gdzieś blisko, wręcz alergicznie reagował na współczujące gesty.
Mimo postępów medycyny śmiertelność wciąż utrzymuje się na niezmiennym poziomie. Ani o promil nie chce zejść poniżej stu procent. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć, niezależnie od tego, kim jesteśmy i w co wierzymy.
Odłożył pióro. Zapisane słowa były wyznaniem bezradności, pustki, której nie potrafił zapełnić. Samotnie musiał zmierzyć się z największym wyzwaniem życia. Samotnie, bo singlem został z własnego wyboru. Kiedyś, jeszcze w Polsce, miał wokół siebie życzliwych ludzi – matkę, ojca, rodzeństwo, potem pojawiła się Bożena… Jej imię wywołało z pamięci wspomnienia o dniach, miesiącach, latach, gdy było im ze sobą dobrze. Bożena…
Bożka była jego drugą miłością, uosobieniem sentymentalnych wyobrażeń o dziewczynie mądrej i dobrej, czułej i powściągliwej, pełnej zasad i roztkliwiającego uroku, mocno stąpającej po ziemi, a przy tym zdolnej do spontanicznych działań. Pociągał go ten dualizm przeciwstawnych cech. Po raz wtóry zaznał uczucia, które wyzwoliło namiętność, ale także wprawiło w stan upojenia; było szczęściem i cierpieniem. Trawestując przedwojenny szlagier Hanki Ordonówny, mógł powiedzieć: „Miłość ci wszystko wypaczy”, gdyż nadwyżka endorfin szybko zniekształciła obraz otaczającego go świata. Takie jest to uczucie. Dopada znienacka. Nie zawsze jest to wybór świadomy i łatwy, lecz wygoda nie jest najważniejszą cechą miłosnych uniesień. Euforycznym wzlotom towarzyszy rozczarowanie, niepokój, niepewność. A mimo to jest czymś najlepszym, co może przytrafić się człowiekowi.
Wypatrzył ją na jednej ze studenckich imprez w krakowskiej Rotundzie. Od pierwszego tańca zachwyciła lekkością i zwiewnością. Nieomal telepatycznie wyczuwała ruchy partnera, poddawała się im bezwolnie z uśmiechem przylepionym do ust. Płynęli po parkiecie w takt „Grande valse brillante”, a on przyglądał się twarzy, włosom upiętym w finezyjny kok, rozchylonym kusząco ustom, prowokującym do pocałunków. Zapach ciała drażnił nozdrza.
– Niebezpieczna z ciebie dziewczyna – zamruczał, a ona popatrzyła na niego z pytaniem w oczach.
– Stanowisz zagrożenie pożarowe, bo tak rozgrzałaś fanów, przyglądających się twoim parkietowym wyczynom, że pozwierały im się obwody i zagotowało pod czachami.
Roześmiała się. Śmiech także miała seksowny, a do tego gładką jedwabistą skórę, pokrytą mocną opalenizną. Zauważył ją wcześniej, ale trudno było się do niej dopchać. Musiał wyatutować długi łańcuszek chętnych do zatańczenia z królową parkietu. Wcześniej nie potrafił oderwać oczy od jej roztańczonych nóg, podziwiał sposób poruszania się, zachwycił apetycznym ciałem. Zresztą wszystko było w niej zachwycające. Mogła być modelką, bo matka natura nie poskąpiła wzrostu i zaokrągliła seksownie. Takie dziewczęta widywał dotąd w ilustrowanych tygodnikach. Na szczęście nie była żadną celebrytką, a studiowała na uniwersytecie. Znajdowała się na tym etapie życia, w którym kobieta jeszcze nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest atrakcyjna, a już chce posmakować miłosnej przygody. Już nie jest dziecięco naiwna, ale jeszcze nie stać ją na cynizm, wynikający z rozczarowujących doświadczeń. Dziewczyna cudo.
Odtąd spotykali się codziennie. Magiczne dni łączyły się w tygodnie i miesiące. Spacery po nocnym Krakowie, pocałunki na Plantach, nad którymi płynęły dźwięki hejnału z Mariackiej Wieży, wreszcie wspólne wakacje na mazurskich jeziorach. Podróżowali autostopem propagowanym przez redaktora Lubcza z „Dookoła świata”. Tysiące młodych ludzi wędrowało po Polsce z plecakami i śpiworami na plecach, naśladując bohaterów kultowej powieści Jacka Kerouaca. Czaili się na skrzyżowaniach dróg, koło benzynowych stacji, wymachując wykupionymi książeczkami ze znakiem czerwono-białej milicyjnej packi na muchy i czarując kierowców wielkim hasłem: „Szofer fajny chłop – bo popiera auto-stop”.
Mazury przywitały ich jasnozłotym słońcem i lekką bryzą, szarpiącą zacumowanymi przy kei jachtami. Skrzypiały takielunkiem, rysując niebo topami masztów. W Mikołajkach wypożyczyli żaglówkę i wypłynęli, uciekając od ludzi, by z dala od wścibskich spojrzeń sycić się tylko z sobą. Pod wieczór wypatrzyli osłoniętą nadbrzeżnymi szuwarami zatoczkę. Chwilę potem łoskot rzucanej kotwicy zakłócił ciszę uroczego ustronia. A kiedy nastały ciemności, kochali się po raz pierwszy długo i czule, świadomi sekretnej delikatności kryjącej się w ich wnętrzach. Delikatności, którą chcieli chronić przed zniszczeniem. Kochali się z żarem, jakby miesiące czekania skumulowały się w żądzy, którą niełatwo ugasić. Znieczuleni rozkoszą nie dostrzegli momentu, gdy świat rozpadł się na chwilę, by niebawem ponownie zaistnieć jeszcze piękniejszy, prawie rajski.
W nocy, zbudzony kołysaniem łodzi i chlupotem fal rozbijających się o kadłub, wyszedł na pokład i długo wpatrywał się w połyskliwą bruzdę księżyca, wytyczającą jasną ścieżką na jeziorze. Rozpierało go szczęście. Los podarował mi tę chwilę. Czy potrafię ją wykorzystać? Bo przecież szczęścia nie należy utożsamiać z czasem przyszłym lub przeszłym. To chwila, która właśnie trwa. Zastanowił się nad ostatnią myślą. Czym właściwie jest szczęście? Dlaczego nie trwa wiecznie? Podobno skomplikowane procesy biochemiczne inicjowane przez mózg generują trzy hormony: serotoninę, dopaminę i endorfiny, które wędrują w krwiobiegu, wywołując euforyczne uczucia nazywane przez ludzi szczęściem. To one sprawiają, że dwoje ludzi potrafi porozumiewać się wyłącznie ciałem, osiągając w tym pełną harmonię. Beztroskie, odrobinę lubieżne i perwersyjne, lecz jakże piękne chwile; okruchy wspomnień barwiących cudownie przeszłość.
Wrócił pod pokład, gdzie spała jego dziewczyna. Widocznie śniła o czymś, bo mruczała i niespokojnie obracała się z boku na bok. Napawał się jej obecnością i własnym przy niej istnieniem. Patrzył na drobną, bezbronną twarz, wyzwalającą ogromne obszary czułości, którymi chciał obdarzać ją nieustannie. Kochał ją i miał zamiar przy niej się zestarzeć. Stary koniu, nawet się nie spostrzegłeś – rozmyślał z odcieniem pobłażliwej ironii– jak z niefrasobliwego studencika stałeś się odpowiedzialnym facetem. Skończył się czas skakania z kwiatka na kwiatek. Zaakceptował te zmiany w swoim życiu uwiedziony potęgą uczucia. Bożena stała się jego dobrą wróżką, czarodziejką, odmieniła wszystko. Obłaskawiła i uspokoiła, wyciągnęła z samotniczej jamy, w której tkwił, szczerząc kły. Dostrzegła w nim coś, czego inni nie widzieli. Spowodowała, że przestał się kulić, płaszczyć i uwierzył w ogrom tkwiących w sobie możliwości.
Po obronieniu dyplomu pobrali się, a dziesięć miesięcy później kołysali w ramionach malutką istotkę, która pojawiła się w ich świecie. Dla Wiktora był to ważny dzień. Poczuł się mężczyzną, ale także doświadczył ogromu odpowiedzialności za rodzinę. Bo teraz tworzyli rodzinę. Z rozczuleniem obserwował, jak pod wpływem zakodowanych chyba w genach informacji, uruchamia się w nim ów osobliwy arsenał gulgotań i prymitywnych dźwięków, używanych w kontaktach z niemowlakami. Budził się nocami, by cieszyć wzrok widokiem śpiącej u jego boku Bożeny oraz leżącego w łóżeczku syna.
Jednak zbyt szybko uznał zaznawane szczęście za dożywotni bonus. Dwa lata po urodzeniu Jacka coś zgrzytnęło w ich stadle. Wiktor złożył to na karb nowych obowiązków i coraz trudniejszych warunków życia w PRL-owskiej biedzie. Ludzie buntowali się z powodu pustych półek w sklepach, braku papieru toaletowego, braku wszystkiego. Obydwoje pragnęli czegoś innego niż dostarczały absurdy otaczającej ich rzeczywistości, w której wszyscy grali jakieś role, a niepowodzenia zrzucali na reżysera pociągającego za sznurki z odległej Moskwy. Ani on, ani Bożena nie chcieli uczestniczyć w tej farsie, ale także nie mieli natury rewolucjonistów. Dlatego otrzymane przez niego dwuletnie stypendium, ufundowane przez Uniwersytet Wiedeński, przyjęli jak dar niebios. Nie namyślali się długo. To był prezent od losu, którego nie wolno było zaprzepaścić.
Wiktor podjął wyzwanie, choć na początku nie było łatwo. Lecz otaczający ich deutche ordnung, bogactwo i dostatek, dobrze wpłynęły na Bożenę. Wiedeń oczarował ich od pierwszego wejrzenia swoją dostojnością, bogactwem muzealnych wnętrz, monumentalnymi budowlami – symbolami belle époque, która wydala Mahlera, Freuda, Klimta, Schielego. Do tego ludzie, kawiarnie, gdzie można było siedzieć godzinami na filiżanką wspaniałej kawy, urokliwe gasthausy na Grinzingu, kluby taneczne, markety wypełnione towarami. Znów wróciły dni podobne do tych z początku małżeństwa. Wspólne zakupy, radość z dzielenia się parasolką podczas deszczu, kolacje przy świecach, wyprawy do kina na romantyczne filmy. On rozmasowywał jej obolałe mięśnie, ona podlewała kwiatki, prasowała, sprzątała, dbała o dom. Pogrążali się w rutynie codziennych obowiązków, odkrywając, że dwoje ludzi bardziej wiążą drobnostki niż wielkie i trudne decyzje. Może nie była to idylla, ale całkiem przyjemne trwanie. No i po jakimś czasie na świat przyszła Basia.
Drugie macierzyństwo pogorszyło ich łóżkowe relacje. Przedtem Bożka także nie wykazywała się inwencją i nadmiernym temperamentem, teraz stała się nieomal pruderyjną. Uważała, że solidny małżeński orgazm raz, dwa razy w miesiącu, to wystarczające poświęcenie z jej strony. A i wtedy robiła z tego akademię ku czci stref erogennych z przewidywalnymi, zniechęcającymi tekstami. Wzdychała przy tym wymownie i przewracała oczami, wzbudzając w partnerze poczucie winy lub wręcz czegoś gorszego. Mawia się, że kłopoty cementują ludzkie związki. Lecz gdy cement obarczony jest wadą, łatwo się kruszy. Z tych drobnych ubytków powstaje z czasem wielka wyrwa, przez którą wlewa się strumień niechcianych emocji. I dlatego większość związków partnerskich, które Wiktor napotkał w swym życiu, przypominała skazańców zamkniętych w celi z dożywotnim wyrokiem. Trwali zakleszczeni między poczuciem winy a rozpaczą.
Narodziny córki stały się dla Wiktora bodźcem do walki o umoszczenie się w nowym dla niego świecie. Lata spędzone w zamkniętym na naukowe nowinki PRL-u spowodowały, że utracił kontakt z czołówką. Teraz nadrabiał zaległości. Rewolucja naukowo-technologiczna lat sześćdziesiątych otwarła erę automatyzacji opartej na zaawansowanej elektronice i informatyce. Pojawiły się coraz wydajniejsze komputery i coraz bardziej finezyjne oprogramowania. Prekursorami tych zmian byli młodzi ludzie, zanurzeni w rokowo-narkotykowo-buntowniczej kontrkulturze. W głębokim niepoważaniu mieli korporacyjne standardy, podważali obowiązujące dotąd hierarchiczne systemy wartości, tworzyli społeczności cyberpunków, hobbystów i geeków. Wiktor poczuł się częścią tego świata. Zafascynowany możliwościami rozwoju, nie miał ochoty wracać do polskiej biedy, kolejek i kartek, sklerotycznej biurokracji i ograniczeń, bezinteresownej zoologicznej zawiści. Złożył wniosek o azyl. Austria potrzebowała zdolnych, dobrze zapowiadających się inżynierów.
Nowe otoczenie, zmieniający się błyskawicznie świat, inne reguły gry wymuszały zmianę przyzwyczajeń i priorytetów. Z pracy wracał coraz później, coraz bardziej zmęczony. Swoim życiem wpisywał się w paradoks współczesnych czasów: nie pracujesz – nie masz za co żyć; pracujesz – nie masz kiedy żyć. Nawet nie dostrzegł, gdy w ich małżeństwie wyrósł mur zobojętnienia. Obijali się o siebie w milczącej zaciekłości. A kiedy zmuszeni byli rozmawiać, ranili słowami, upokarzali oskarżeniami. Niewinna uwaga rozrastała się w ścianę poplątanych lian. Coraz mniej było między nimi przyciągania, coraz więcej odpychających gestów. Patrzyli na siebie złymi oczami, nie chcieli się już nawet kłócić. To był niepokojący sygnał, bo sprzeczka przerywa milczenie, jest zaworem bezpieczeństwa, przez który wylatują żale, oskarżenia, frustracje. Nie tak miało być. Mrzonką stawało się marzenie o szczęśliwym życiu u boku Bożeny aż do starości. Za to coraz częściej zastanawiał się, co przyniesie przyszłość: okaleczone serce, zranioną dumę, ogrom żalu? Bo młodzieńcze pierwsze uczucia zostawiają ślad na całe życie. Ślad piękny, lecz bolesny.
Znajomy psycholog, któremu zwierzył się z trapiących go problemów, radził:
– Narzucił pan sobie zbyt forsowne tempo. Warto skorzystać z urlopu, zaprosić żonę do modnej knajpy albo pojechać do szałowego hotelu, oczywiście bez dzieci. Otoczyć ją czułością i luksusem, a wszystko się ułoży.
– Jak mam wziąć urlop, kiedy leżę przywalony pracą – denerwował się. – A ona nie chce tego zrozumieć.
Ona, to znaczy jego żona, gdy była zła, nazywała go nerdem. Nie zrozumiał, słysząc to słowo po raz pierwszy, ale zajrzał do słownika. „Negatywne określenie nie umiejącego się znaleźć w społeczeństwie pasjonata nauk ścisłych i informatyki” – przeczytał. Rzeczywiście, był stuprocentowym nerdem. Potrafił zapomnieć o całym świecie, gdy powierzano mu opracowanie nowego tematu. Łudził się, że z czasem wszystko się ułoży, wróci dawna harmonia, życie oparte na wzajemnym zrozumieniu i zadowoleniu czerpanym z rzeczy najdrobniejszych. Tymczasem było coraz gorzej. Tygodnie poplątanych sygnałów, odpychających gestów, beznadziejnych nocy spędzanych we wspólnym łożu. Obydwoje zamknęli się, pogrążając w skorupie rozczarowania i niewypowiedzianych zarzutów. To wtedy zrozumiał, co chciał mu powiedzieć ojciec podczas jednej ze szczerych męskich rozmów:
– Dwoje ludzi dopiero po latach dowiaduje się, czy potrafią stworzyć harmonijną jedność. Przedtem jest tylko trochę złudzeń i łóżko. Myślą, że swoje problemy załatwią w sypialni, a niekiedy jest wręcz przeciwnie. Przez jakiś czas miksują taki koktajl złudzeń, do jednej wazy wrzucając tkliwość, uwielbienie, czułość, zachwyt, pożądanie. Robią to z nadzieją, że zrodzi się coś, co można nazwać miłością. Potem przez wrodzoną ciekawość zaczynają eksperymentować. Dorzucają dodatkowe składniki: kapryśność, zaborczość, złość, zazdrość, sadyzm, dominację, kłótliwość… Koktajl mętnieje i staje się trudny do przełknięcia.
– I co wtedy można zrobić? – zainteresował się Wiktor.
– Do wyboru są dwie opcje. W pierwszej, zamiast dalej chachmęcić ryzykownymi testami, można poczekać, aż płyn wyklaruje się, po czym przelać go do nowego naczynia i pilnować, by żadna ze stron nie skaziła go toksycznym dodatkiem.
– A opcja druga?
– To rozwiązanie gwałtowne i brutalne. Z wściekłością złapać wazę i pierdyknąć nią w ścianę, po czym trzasnąć drzwiami.
Wiktor nie był gwałtownikiem. Z opowieści ojca wybrał opcję pierwszą. Lecz efekt był mizerny. Emocjonalna degrengolada stała się przedsionkiem odrzucenia. Przestali z sobą sypiać, a poziom uczuć osiągnął temperaturę eskimoskiego igloo. Na szczęście żadne z nich nie miało potrzeby wszczynania awantur. Nie tak jak u sąsiada, rumuńskiego emigranta, którego żona opanowała perfekcyjnie sztukę podnoszenia głosu wysoko, gdzieś między chóry anielskie a rosyjską stację orbitalną MIR. Jej świdrujący jazgot zawierał cały ładunek nienawiści, jaka potrafi się nagromadzić między wieloletnimi partnerami.
Tymczasem ich małżeństwo także przechodziło kryzys. Każdy upływający miesiąc pozbawiał złudzeń. Po jakimś czasie nie mieli już żadnych nowych historii do opowiedzenia, a każde mogło dokończyć zdanie rozpoczęte przez partnera. Syndrom wypalenia objawiający się po latach pożycia. Doszli do punktu, w którym spojrzenie staje się wymowne, a słowa niepotrzebne. Najgorszy był okazywany przez Bożenę brak szacunku dla jego pracy, do niego samego.
– Pracujesz, pracujesz i co z tego mamy? Inni rozbijają się mercedesami, lexusami, mieszkają w rezydencjach, my zaś ścibimy każdy grosz…
Przesadzała trochę, ale rzeczywiście nie czuł w sobie motywacji do bezwzględnej pogoni i pomnażania mitycznych zer na koncie bankowym. Poczuł się urażony tym atakiem, zepchnięty na dno odtrącenia. Jego ego zostało boleśnie ugodzone, a przyszłość ich związku zawisła na włosku. Wytrzymali prawie rok, torturując się nawzajem. To wtedy Wiktor odkrył, że małżeństwo jest nieustanną grą i walką, swoistą loterią, a przysięga małżeńska wekslem niegwarantującym niczego. Nie mogło być inaczej, bo przecież każdy związek to dwie indywidualności, dwa sprzeczne zestawy pragnień i priorytetów. Bożena w niczym nie przypominała jego matki, poświęcającej się całkowicie rodzinie i żyjącej w cieniu męża. Gdy zmarł, prawie natychmiast podążyła jego śladem. Wszyscy mówili, że z tęsknoty, choć zabił ją zawał. Lecz ludziom potrzebna jest legenda. Serce pękające z tęsknoty za kimś bliskim i kochanym. Brzmiało romantycznie…
Finał małżeńskich perypetii zaskoczył Wiktora szybkością zdarzeń oraz banalnością scenariusza napisanego przez los. Przez kilkanaście dni przebywał w Seatle, na kongresie sponsorowanym przez jeden z koncernów farmaceutycznych. Wypasiony hotel, dobre jedzenie i wino, towarzystwo utytułowanych kolegów… Na chwilę zapomniał o domowych udrękach. Po powrocie anonimowy telefon doniósł o zdradzie żony. Poczuł się jak ktoś, komu bez znieczulenia odcięto kawałek ciała. Bożena nie próbowała kręcić ani bronić kłamstwami. A gdy zapytał, dlaczego zbrukała ich miłość, powiedziała, że ich miłość umarła, że nie potrafią z sobą rozmawiać bez gniewnych słów i gestów, a dom stał się przedsionkiem piekła.
Kochankiem okazał się znajomy, prawie przyjaciel rodziny. W jednej chwili budowany latami świat rozpadł się z wielkim hukiem. Coś w nim pękło, zapadło się, pogrążyło w odrętwieniu. Potem nastał czas rozwodowych korowodów, walki o dzieci, użerania z adwokatami. Niestety, tak się jakoś dzieje, że dwoje kochających się kiedyś ludzi nie umie rozstać się z godnością. Może jest to potrzeba odwetu za zniszczone uczucia. Miłość płynnie przechodzi w stan zapiekłej nienawiści, pogrążając zainteresowane strony w wyczerpujących rozgrywkach, demonstrowaniu małostkowych gestów, wyciąganiu brudów. To chyba Norman Mailer powiedział: „Kobietę poznajesz dopiero wtedy, kiedy spotkasz się z nią w sądzie”.
Zerwanie małżeńskich więzów okazało się trudnym zadaniem. Nie tylko z powodu prawnych i finansowych komplikacji. Nikt przecież jeszcze nie umarł w trakcie dzielenia się nagromadzonymi przez lata bibelotami. Najgorszy był emocjonalny szok wywołany zmianą przyzwyczajeń, codziennych rytuałów, zerwaniem towarzyskich więzów. Kiedy było już po wszystkim, Wiktor zaznał ulgi i odprężenia. Jedynie mieszkanie stało się nazbyt ciche i puste, lecz nie chciał go nikim zapełniać. Długo jeszcze, wracając po pracy, doznawał wstrząsu na widok opróżnionych pokoi, z przyzwyczajenia nasłuchiwał odgłosów życia, szczebiotania dzieci.
Jeszcze bardziej bolesne okazało się odcięcie tysięcy cieniutkich, niewidzialnych nitek łączących go z bliskimi kiedyś ludźmi. Ważne dotąd słowa – miłość, przywiązanie, zaufanie – przestały znaczyć cokolwiek. Okazały się wydmuszkami ulepionymi z kilkunastu liter, zerodowanych z wierzchu, od środka wyżartych. Z żalem odciął się od wypracowanych we dwoje gestów, zapachów, szeptów, miłosnych rytuałów. Teraz, gdy zabrakło tego wszystkiego, poczuł się martwy. I na dodatek bezradny. Nie znał adresu specjalisty, który wypisałby receptę na cudowne znieczulacze, radykalnie rozwiązujące uczuciowe problemy. Nie ma przecież zaklęć chroniących przed miłością, która okazuje się dżunglą pełną zasadzek i niespodzianek. W tropikalnym lesie każdy musi łyknąć swoją porcję błota, każda ścieżka może prowadzić do celu lub zakończyć gąszczem trudnych do sforsowania lian.
Podczas długich samotnych wieczorów, a te zdarzały się teraz często, próbował zrozumieć metaboliczne procesy zachodzące w ludzkim organizmie zainfekowanym uczuciem miłości lub nienawiści. Lecz jego wiedza o interakcjach ciała okazała się niewystarczająca. Nie był osamotniony w tych rozmyślaniach. Przed nimi wiele wielkich nazwisk, filozofowie i naukowcy, próbowali uporać się z podobnymi dylematami, przeciwstawiając nędzy ciała potęgę ducha. Nie rozumieli, że są to relacje symbiotyczne, a emocjonalno-zmysłowych związków nie da się zbadać za pomocą analizy krwi bądź płynu mózgowo-rdzeniowego. Nie można także zobaczyć wytworzonych powiązań pod najsilniejszym mikroskopem bądź studiując uczone rozprawy. Nie pomaga zaczytywanie się w romansach, bo zyskujemy dość powierzchowny ogląd. Każdy książkowy opis jest prawdziwy, jeśli odnosi się do uczuć konkretnego mężczyzny i kobiety. Nie wolno posługiwać się uogólnieniami. Tysiące ludzi ogląda „Primaverę” Botticellego i każdy odbiera obraz inaczej. Podobnie związek dwojga ludzi – każdy przebiega wedle innego, unikalnego scenariusza.
Po rozwodzie Wiktor próbował od nowa ułożyć życie. Zaczął od zapełnienia mieszkania. Szukał rzeczy używanych, by mieć złudzenie ciągłości. Kupił trochę stylowych mebli, stary zegar, dość drogą porcelanę, która żywiła kilka pokoleń. Zastanawiał się, czy nie sprawić sobie sympatycznego czworonoga, ale zrezygnował. Psy tak krótko żyją. Nie chciał ponownie narażać się na smutek kolejnego rozstania. Najwięcej problemów sprawiło mu dopasowanie się do zmian, jakie w międzyczasie zaszły w otaczającym go świecie. Pogrążony w pracy nie zauważył liberalnej, relatywistycznej rozwiązłości młodego pokolenia, obyczajowej ewolucji. Oni do życia potrzebowali wrzaskliwej muzyki, klubów fitness, dyskotek, jointów, alkoholu… Tymczasem on, ze swymi staroświeckimi poglądami na małżeństwo i związki partnerskie, był człowiekiem z innej epoki. Nie trawił kobiet traktujących seks jak rozrywkę, trampolinę do kariery albo rodzaj finansowego zabezpieczenia na czas, gdy będą już fizycznie mniej atrakcyjne. Nie chciał ponownie związać się trwale z kimś, kto nie spełniał chociażby w przybliżeniu bliskich mu surowych kryteriów. Dlatego, gdy zatęsknił za odrobiną ciepła, musiał zadowolić się termoforem. W ostateczności mógł przytulić się do kaloryfera.
Piętnaście lat upłynęło od małżeńskiej kraksy, a on nie potrafił wygasić wspomnień o Bożenie. Tkwiły w nim jak zadra. Wciąż nie rozumiał mechanizmów, które zmieniły ich relacje od totalnego zauroczenia, do niechęci wspartej mnogością pretensji. Widać taki jest los większości ludzkich związków. Płynnie przechodzą z fantazyjnych rojeń młodości, do szarości i prozy wieku dojrzałego. Z czasem walka o przetrwanie nawet najsilniejszych doprowadza do kapitulacji. Zanika entuzjazm, ulatnia optymizm, gasną przebłyski szaleństwa, a marzenia o wielkiej miłości upchnięte zostają w najgłębszych zakamarkach duszy. Nie pomaga zdobyte w małżeńskich okowach doświadczenie, zaś nabyta tą drogą wiedza o naturze kobiety nie daje satysfakcji. W każdej, nawet tej najbardziej kochanej, kryje się niepewność i zagadka. Kiedy po zmysłowej nocy opuszcza łóżko, zabiera ze sobą słowa mężczyzny, jego wstyd, chwile szczęścia i minuty słabości; tajemnice o ułomnościach ciała, o ambicjach napędzających do działania i odbierających spokój. Nigdy nie wiadomo do końca, co z tą wiedzą zrobi, dokąd pójdzie, z kim się nią podzieli.
Małżeńskie perypetie zaowocowały zgorzknieniem. Wiktor schronił się w izolującej skorupie. Zagubiony w wielkim mieście eremita, próbujący przetrwać w korporacyjnej dżungli. Czas wlókłsię jak zmęczony życiem starzec.Zamknął się w świecie ciszy. Nie potrzebował dźwięków. Jego wnętrze skamieniało. Znieczulił się na sygnały wysyłane przez zastępy singielek, wykazujących chęci do zainstalowania się w jego samotni. Żadnej nie udało się zajrzeć za gruby pancerz, w jakim schował rozczarowania. Nawet wtedy, gdy po operacji leżał w szpitalu. Torturowany naświetlaniami i chemioterapią nie czuł potrzeby zawiadamiania kogokolwiek. Nie chciał, aby oglądano go w takim stanie: wychudzonego, wyłysiałego, zżeranego przez zbuntowane komórki.
– Nie ma pan rodziny, znajomych? – dziwiła się jedna z pielęgniarek. – Odwiedziny kogoś bliskiego pomagają, bo nikt nie chce cierpieć ani tym bardziej umierać w samotności.
– Taki mam kaprys, a pani nic do tego. I nie mam zamiaru jeszcze umierać – warknął.
Natychmiast pożałował wybuchu. W tym przybytku bólu pielęgniarka była jedną z nielicznych przyjaznych dusz, które potrafiły wyrwać się poza ramy zawodowej poprawności. Jednak mówiąc o rodzinie, dotknęła bolesnych spraw. Kto należał do jego rodziny? Starszy brat zmarł kilka lat wcześniej, ojciec i matka spoczywają na jednym ze śląskich cmentarzy w dalekiej Polsce. Żył jedynie młodszy bracik. Oganiając się przed biedą, z dumnym gestem Rockefellera odrzucał każdą formę pomocy. Oni z całą pewnością byli rodziną. Ktoś, z kim dzielisz życie od narodzin, nigdy nie umiera. Nosisz go w sobie, przywołujesz w chwilach trudnych…
Miał także dzieci. Lecz po rozwodzie odsunęły się, wrogo nastawiane do niego przez matkę. Przed operacją podał ich adresy, bo ktoś powinien podjąć odszkodowanie z polisy ubezpieczeniowej. Przyjemną, okrągłą sumkę. Niech służy im na zdrowie. W końcu to one są nosicielami moich genów i przekażą je dalej w wielopokoleniowej sztafecie. Mają szansę przetrwać, czyniąc mnie nieśmiertelnym – rozmyślał. – A oprócz nich, kto jeszcze? Kogo zainteresują myśli, zapisane słowa, rozpadające się, wyblakłe fotografie, listy? Kto doceni moje akty miłości i miłosierdzia?Pozostaje nadzieja, że gdzieś w galaktycznych trzewiach tkwi jakaś wszechogarniająca sprawiedliwość, umiejąca ocenić, o ile milimikronów obniżyłem swoją śmiercią poziom ludzkiego cierpienia w świecie.
Sześćdziesiąt przeżytych lat oswoiły go z myślą o nieuchronnym końcu każdej żyjącej formy: rośliny, zwierzęcia i człowieka. Widział, jak umierali dziadkowie, rodzice, znajomi z pokolenia rodziców, teraz nadeszła jego pora. I nic nie mógł zrobić, bo samym chciejstwem nie można zmieniać praw świata. Niech będzie, co ma być. Kiedyś muszę umrzeć. Jak wszyscy.Zabrzmiało jękliwie. Natychmiast skarcił się za przypływ fatalizmu. Brak woli życia prowokuje śmierć. Meller powiedział, że mam przed sobą rok, może półtora. Mogę wykorzystać go lepiej lub gorzej. Mogę egzystować, ale także żyć łapczywie, wykradając drobiny szczęścia i nadziei… Cieszyć się wolnością, bez uciążliwych zobowiązań, bez martwienia się o przyszłość. Czy kiedykolwiek zaznałem takich uczuć?
Zawiesił się na ostatnim pytaniu, szukając odpowiedzi we wspomnieniach. Nazbierało się ich trochę, złych i radosnych, niekiedy szczęśliwych. Szczęście ojca trzymającego na rękach pierworodnego syna, szczęście alpinisty po zdobyciu upragnionego szczytu, szczęście w ramionach kochanej kobiety… Z tym ostatnim nie było najlepiej. W relacjach z kobietami zaznawał falowania nastojów, a w finale gorycz rozczarowania. Jedynie Carolyn… Carolyn Taylor. Serce załopotało mu szybciej. Tak! Przy niej spędził kilka niezwykłych miesięcy. Pojawiła się w jego życiu nagle. Pięć lat po nieszczęsnym rozwodzie, który zmienił w jego życiu tak wiele…
Po ostatniej rozprawie Wiktor odciął się od towarzyskiego rozpasania i blichtru, by smakować świat inaczej. Dużo czytał, z czasem stał się samowystarczalny, skupiony na sobie. Zaletą bycia singlem jest możliwość programowania dni i miesięcy bez strachu, że ktoś może je zakłócić przypływami złego nastroju, fochami. Jego dzień wypełniony był do ostatniej minuty. Praca, konferencje naukowe, publikacje, uczestnictwo w kilku poważnych projektach badawczych. Izolował się, ale wciąż otoczony był dziesiątkami ludzi, z którymi musiał się komunikować. Jednak starał się nie wychodzić poza koleżeńską poprawność. Stopniowo udało mu się przekształcić prywatny wszechświat w prawdziwą twierdzę. Wzruszeniem ramion traktował próby rozkruszenia wzniesionych przez siebie murów. A pojawiające się wokół niego kobiety, szybko i niezmiennie ujawniały listę oczekiwań długą niczym Nil połączony z Amazonką. Do tego kolekcję lęków, zahamowań, fobii. Oczywiście, istniały kobiety zupełnie inne. Czarujące, inteligentne, wzór urody, błoga kombinacja miliardów komórek, rewelacyjnych genów i pigmentu, specjalistki od budzenia zmysłów. Lecz żadna nie była tą, z którą chciałby iść i iść bez końca, o nic nie pytając, niczego nie chcąc. Najczęściej atrakcyjna powierzchowność kryła wewnętrzna pustkę. A on był wybredny, w niczym niepodobny do napalonych facetów wpychających się ze swym pożądaniem we wszystko, co się rusza.
I właśnie wtedy, gdy przyzwyczaił się do myśli, że jest materiałem na dożywotniego singla, w jego życiu zdarzył się nagły, nieprzewidziany zwrot. Nie przypuszczał, że można zadurzyć się tak beznadziejnie. Nieprzespane noce, płomień namiętności – to było coś, o czym pisali autorzy egzaltowanych romansideł. Zaimpregnował się na takie doznania, a przeżycia zafundowane przez byłą żonę wygasiły resztki złudzeń. „Nigdy więcej!” – zarzekał się po rozwodzie. Niepotrzebnie. Historia damsko-męskich potyczek pokazuje, jak niewiele znaczą takie postanowienia.
Carolyn poznał w Londynie, gdzie reprezentował firmę w długich i nudnych negocjacjach. Po kilku dniach miał dość wielogodzinnych przepychanek przy stole konferencyjnym i samotnych wieczorów spędzanych w hotelowym barze. Dlatego z radością przyjął zaproszenie na przyjęcie wydawane przez jednego z londyńskich znajomych. Wieczorami w wielu miejscach na świecie można trafić na podobne imprezy, gdzie ludzie bliscy i obcy spotykają się, przymilają, knują intrygi; gdzie tworzą się nowe związki i rozpadają stare. Obwieszone biżuterią damy, z mężem po jednej stronie, z byłym partnerem po drugiej, konwersują z aktualnym kochankiem. Dla tych mężczyzn towarzyszące im kobiety były świadectwem jurności, chodzącymi wyciągami z kart kredytowych. To dzięki nim wyróżniali się z nudnej zbiorowości, bowiem kobietom nie zagraża ulubiona przez ważnych mężczyzn jednolitość. One w genach mają zaprogramowaną przekorę, chęć konkurowania strojem, zachowaniami i wyglądem.
Wiktor wpadł na przyjęcie mocno spóźniony. Z wyjątkiem gospodarza, nie znał nikogo. Na szczęście John dostrzegł go już na progu, wręczył drinka, po czym odpłynął, by witać kolejnego gościa. Sącząc Jacka Danielsa, obserwował towarzystwo zajęte bezmyślną na ogół paplaniną, z byle powodu wybuchające głośnym śmiechem. Wdychając powietrze gęste od markowych perfum i dymu cygar, snuł się między tym ludzkim stadem, pochłoniętym plotkowaniem i obgadywaniem. Wieczór nie zapowiadał się rewelacyjnie i z każdą minutą był coraz nudniejszy. Właśnie głowił się nad wymyśleniem pretekstu, umożliwiającego wymknięcie się bez urażenia Johna, gdy dostrzegł zgrabną brunetkę o krótko obciętych włosach, figlarnie zadartym nosku i frapująco wielkich oczach. Miała na sobie prostą w kroju sukienkę i żadnej biżuterii, czym odróżniała się od większości pań w salonie. Nie było w niej prowokującego czaru młodziutkich podfruwajek, ale dojrzałość i tajemnica. W pewnej chwili ich spojrzenia skrzyżowały się. Był to zaledwie moment, lecz Wiktor ukłonił się, pchnięty trudnym do wytłumaczenia impulsem. Dziewczyna skinęła głową, uśmiechnęła zachęcająco, pokazując dwa rzędy białych, równiutkich zębów.
– Proszę wybaczyć… Wiem, naruszam pani samotność, lecz od kilku minut moje oczy przylgnęły do pani, a ja utraciłem nad nimi kontrolę – wejście nie było nazbyt oryginalne.
Przyglądała mu się przez chwilę, przechylając głowę i mrużąc oczy.
– Wybaczam, gdyż nic mnie to nie kosztuje. Może okażesz się mężczyzną innym od tego tłumu tokujących samców.
Spodobała mu się szybkość, z jaką przeszła na bezpretensjonalne „ty”. Podobał mu się jej głos, z tym brytyjskim brzmieniem rodzącym się gdzieś w połowie krtani.
– Spójrz na nich – machnęła ręką. – Są przekonani o własnej genialności. Celebryci, gwiazdy show-biznesu, arystokraci zajmujący się głównie pozowaniem do towarzyskich kronik. Każdy bajdurzy o pechu, z powodu którego świat nie poznał się jeszcze na ich rozlicznych talentach. Nadymają się, przybierają kabotyńskie pozy, snobistyczne miny, nurzają w pianie plotek.
– Może w ten sposób realizują marzenia, dowartościowują się i nakręcają, szukając własnej drogi.
– Boże! Kolejny przynudzający filozof. Zatańczmy! – Pociągnęła go w stronę kilku par, kołyszących się w rytmie smutnej melodii. – Może na parkiecie pokażesz się z bardziej interesującej strony.
Od londyńskiego spotkania upłynęło wiele lat, a Wiktor wciąż przechowywał w pamięci tamten wieczór. Każde słowo, każdy gest. Tańczyli, rozmawiali i znów tańczyli. Carolyn, bo takie nosiła imię, opowiadała o sobie, o pracy dziennikarki, o radościach i rozczarowaniach, jakich zaznała boksując się z życiem. Słuchał jej z coraz większym mętlikiem w głowie. Nie rozumiał reakcji swojego ciała, było w niej coś elektryzującego, czego nie potrafił nazwać ani zdefiniować. Działała magiczna moc. Chciał, aby ten wieczór trwał, aby czas zatrzymał się w miejscu…
Niestety, każda bajka ma swój kres. Odwiózł ją do domu. Taksówka, pojemna jak mały salonik, jechała przez pełen dźwięków Hyde Park Corner, potem skręciła w głąb bardziej wyciszonych ulic, by wreszcie zatrzymać się w dość mrocznym zaułku. Pocałowała go na pożegnanie w policzek, a kiedy poprosił o numer telefonu, mruknęła: „Znajdę cię! Czekaj cierpliwie”. I popatrzyła w oczy. Tylko patrzyła, ale tak jakoś, że poczuł pustkę w głowie… No więc czekał dzień, dwa, tydzień, miesiąc. Niekiedy przychodziła do niego w snach i było bosko. Z sennym zwidem sumiennie przerabiał kilka stron Kamasutry, by rano przeżyć gorycz rozczarowania. Kiedy przestał wierzyć, że bajka może mieć ciąg dalszy, usłyszał w telefonie jej głos. Była w Wiedniu, relacjonując jakiś pokaz mody.
Spotkali się w restauracji hotelu „Intercontinental”, w którym mieszkała. Objęła go przy powitaniu, wręcz zawisła na szyi, jakby łączyła ich długa i bliska zażyłość. Nie mógł uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Usiedli do kolacji. Zamówili ravioli z homarem, a do tego butelkę pinot noir, burgunda poleconego przez dystyngowanego sommeliera. Wino zaskoczyło ich złożonym bukietem, spływało po języku, zostawiając przyjemny owocowy posmak. W doskonałych humorach poszli do jej pokoju.
Kochali się długo i czule, jakby każde z nich było świadome sekretnej delikatności kryjącej się w ich wnętrzach, którą trzeba chronić przed zniszczeniem. Kochali się z żarem, łapczywie, jakby tygodnie czekania skumulowały się w żądzy, którą niełatwo ugasić. Kochali się z wprawą, jaką daje doświadczenie zebrane podczas poprzednich związków. Wreszcie kochali się z zachwytem, wypełnieni przeogromną oczyszczającą radością, przeżywając rozkosz pierwszego razu. Dwoje ludzi, którzy odnaleźli się i pozwolili unieść pragnieniu zbyt potężnemu, by mu się oprzeć. Chłonęli siebie zdziwieni, że mogło się im przytrafić coś tak nieoczekiwanego. Słowa zamierały na wargach w samym środku krzyku. Pulsowanie krwi, rytm wywołujący rozkosz. Eksplozja pożądania, dla którego brakło skali Richtera. To była czysta radość. Warto żyć dla takich prezentów od losu.
A Carolyn była prezentem niezwykłym. Przypominała delikatny muzyczny instrument, z którego patałach wybrzdąka zaledwie lichą melodyjkę. Za to wirtuoz wyciśnie brzmienie, zaskakujące słuchaczy. Jeszcze niedawno Wiktor czuł się zdołowany zawirowaniami w swoim życiu. Jego męskie ego plątało się gdzieś w okolicy pięt, lecz to, co zaiskrzyło między nim a Carolyn, podciągnęło samopoczucie na podniebne wyżyny. Z radością rejestrował, że bryła lodu w jego wnętrzu topnieje, zmysły budzą się z odrętwienia, że znów zaczyna czuć błogość w każdej cząstce ciała.
Nie rozstawali się przez następne dwa dni. Potem odprowadził ją na lotnisko.
– To dla mnie będzie trudne, żyć bez możliwości słuchania i dotykania ciebie – powiedziała przy pożegnaniu.
– Chcesz powiedzieć, że zauroczyłem cię zaletami ciała i ducha? – mrugnął luzacko okiem, asekurując się, gdyby przypadkiem chciała wyśmiać jego nadmiar pewności siebie. Lecz Carolyn potraktowała pytanie serio.
– Zauroczenie… Nie wiem, czy kiedykolwiek zaznałam tego uczucia. Mam podobny problem, jak opisywany przez Marqueza w „Miłości w czasach zarazy”. Pamiętasz? Kobieta, żegnająca się z umierającym mężem, zastanawia się, czy go kochała. Zaznała z nim wszystkiego: zdrady i wybaczenia, miłosierdzia i namiętności, ale nie wie, czy przeżyła miłość. Ja także nie mam żadnej skali porównawczej. Mogę jedynie powiedzieć, że nie zaznałam jeszcze takiej uczuciowej burzy… Dlatego nie wiem, jak nazwać to, co teraz czuję. Nie potrafię nazwać emocji, które nagle we mnie wezbrały.
Godzinę później srebrzysty boeing uniósł ją do Londynu, a on wiedział, że spotkało ich coś niezwykłego. Bał się użyć słów z tej najwyższej uczuciowej skali. Ale nie miał wątpliwości, że Carolyn sforsowała skorupę, w jakiej zamknął się po rozwodzie. Uwielbiał jej głos, błyskotliwe riposty, śmiech, ciekawość. Podziwiał jędrne, młode ciało, idealny okaz pinupgirl, która mogłaby przyozdabiać swoimi fotosami ściany męskich internatów. Nie pamiętał, by kiedykolwiek zwykła rozmowa sprawiła mu tyle przyjemności. Pogrążali się w wzajemnym zasłuchaniu, odkrywając emocje równie intensywne, jak czułości, którymi obdarzali się w zaciszu hotelowego pokoju. Carolyn była zagadkowa, nieprzewidywalna, nade wszystko piekielnie inteligentna, z dowcipem ostrym jak skalpel. Przebywanie w jej towarzystwie było nieustannym wyzwaniem. Rozmawiając o ginących gatunkach w Amazonii, umiała błyskawicznie przerzucić się na analizę twórczości Rabelais’a i jego wpływu na współczesną obyczajowość, by po chwili zaśmiewać się z atrakcji muzeum penisów w Rejkiawiku. Dla Wiktora jej inteligencja była wyzwaniem, a obecność – szczęściem, które zjawia się niespodziewanie. Wsuwa się przez niedomknięte drzwi świadomości i przejmuje we władanie serce.
Kilkakrotnie umawiali się w Paryżu, Berlinie, Warszawie i Pradze, dokąd zapędzała się w poszukiwaniu dziennikarskich tematów. Za każdym razem było cudownie, wręcz nieprawdziwie, bo różnie od codziennej szarości. Kochali się namiętnie, a świat nagradzał ich uśmiechami, szczerząc olśniewająco białe zęby. Przy niej zapominał o tym, co było w jego życiu złe. Ona stała się celem, powietrzem, deserem, żył jej oddechem. Przeżywał wyszukane fantazje erotyczne, dziwiąc się własnej sprawności. A czy mogło być inaczej, kiedy w jego żyłach zamiast krwi płynęła czysta dopamina, wzmocniona kłębowiskiem hormonów i adrenaliny? Wystarczyło kilka spotkań, by fizycznie i psychicznie uzależnił się od jej pieszczot i delikatnego dotyku, od wyrafinowanych aromatów, by zapomniał o uczuciowym pechu i poprzednich porażkach, Zaczynał wierzyć w realność opowieści o drugiej połowie jabłka, którą znalazł wśród miliardów innych połówek rozsianych po wszystkich kontynentach.
Próbował pogłębić wiedzę o jej życiu i przeszłości, lecz szło mu marnie. Carolyn broniła się przed tą detektywistyczną dociekliwością, wymykała, a przyciśnięta pytaniami – zamykała w dokuczliwym milczeniu. Nie potrafił zrozumieć jej zachowań. Gdy zaczynał rozmowę o wspólnej przyszłości, zamykała mu usta pocałunkiem. A potem przyszedł ten nieszczęsny list. Wciąż miał go w jednej z szuflad biurka. Nie musiał do niego zaglądać, bo treść znał na pamięć.
Wiktorze,
drogi mój mężczyzno. Piszę po ostatnim spotkaniu, gdy zadręczałeś mnie pytaniami, na które nie chciałam odpowiadać. Jest w mojej przeszłości coś, co ogranicza mnie, niewoli, kładzie się cieniem na obecnym życiu. Nie umiem się od tego uwolnić, nie chcę także o tym rozmawiać. Uszanuj moją tajemnicę. Obiecaj, że nie będziesz gmerać w przeszłości ani zmieniać ustalonych przeze mnie zasad. Wiem, brzmi okropnie i będzie trudne do zaakceptowania przez Ciebie, ale dojrzałość polega na ograniczeniu celów.
Powiesz, że jestem podłą suką, że wykorzystuję i traktuję Cię instrumentalnie. Lecz to nieprawda. Przez ostatnie kilka miesięcy stałeś się mi bliski. Myślę o Tobie często. Niestety, nie możemy być ze sobą na innych zasadach. Z przyczyn od nas niezależnych to, co wyhodowaliśmy w teraźniejszości, nie może wypełnić naszej przyszłości. Uszanuj moją prośbę lub nie przychodź na następne spotkanie. Kocham Cię – Carolyn.
Kiedy czytał list po raz pierwszy, nie rozumiał… niczego. Przecież jej serce i zmysły powinny podpowiadać inne rozwiązania. Carolyn! Dlaczego nie chcesz słuchać głosu serca? –pytał, choć ona nie mogła go usłyszeć.Po dwóch tygodniach wyznaczyła spotkanie w Monachium. Czekała na niego w hotelowym pokoju i nie pozwoliła zapalić świateł. Milcząc, wyciągnęła ręce, przywołując do siebie. A potem zatracili się w wariactwie zmysłów, nie tracąc czasu na słowa. Kołysali się w ciemnościach zaciśniętych powiek, zastępując wzrok wrażliwością palców, obdarzając wilgotnymi pocałunkami. Podczas tej nocy kochali się jeszcze dwa razy, lecz już inaczej, bez tej dzikości, za to wkładając w pieszczoty ogrom czułości, próbując zniwelować udręki niedopowiedzeń.
Do listu nie wrócili ani następnego dnia, ani podczas kolejnych spotkań. Wiktor bał się naruszyć wyznaczoną mu granicę. Bał się zrobić cokolwiek, co mogłoby ją zranić. Grał narzuconą rolę i cierpiał. Po roku otrzymał ostatnią wiadomość: „Nie umiem już dłużej tak żyć. To mnie przerasta. Żegnaj na zawsze”. Każde słowo było jak cios toporem. Przez kilka dni nie potrafił dojść do ładu z emocjami. Wreszcie poleciał do Londynu, zły na siebie, za skrupulatne dotrzymanie warunków niepisanej umowy. Z tych powodów znał jedynie numer służbowego telefonu i nazwę gazety, dla której pracowała.
W redakcji usłyszał, że zwolniła się przed miesiącem. Tu także niewiele wiedziano o jej życiu osobistym. Nie uczestniczyła w biurowym życiu, z nikim się nie przyjaźniła, pochłonięta wyłącznie pracą. Odrzucała męskie hołdy i próby flirtów, a jej koledzy wspominali ją z chłodną powściągliwością. To było coś więcej niż słynny angielski chłód, a wręcz całe pole lodowe. Nie pasowało do wizerunku Carolyn – ciepłej i atrakcyjnej kobietą. Dopiero informacja, która wymknęła się jednemu z młodszych dziennikarzy, wyjaśniła częściowo zagadkę zniknięcia. Dziewczyna stała się obiektem zaciekłych łowów redakcyjnych samców, otumanionych nadmiarem testosteronu, a jej opór pogarszał sytuację, podnosząc poprzeczkę męskiej rywalizacji. Skończyło się oskarżeniem o molestowanie, w co zamieszany był jeden z wiceprezesów. Zdarzenie i jego reperkusje tłumaczyło nagłe rozstanie Carolyn z firmą, ale dlaczego zniknęła z jego życia?
Ostatnim śladem prowadzącym do niej był John. Umówili się na lunch. Kiedy usiedli, drżąc z niecierpliwości, strzelił pytaniem:
– Na jednym z twoich przyjęć spotkałem interesującą dziewczynę – Carolyn Taylor. Może wiesz, co się z nią dzieje? Jak można się z nią skontaktować?
– Wiem dużo. Kiedyś pracowałem z jej mężem, a ze skontaktowaniem się będziesz miał trudności, bo odleciała do Australii.
– Prędzej czy później wróci.
– Nie wróci! Przeniosła się tam na stałe.
Wiktor nie potrafił ukryć zaskoczenia i zawodu.
– Dlaczego? – wyjąkał. – Co się stało?
– To przykra i tragiczna historia … – Zamilkł, czekając aż kelner napełni kieliszki. – Przed pięcioma laty Carolyn spowodowała wypadek. Prowadząc samochód, próbowała wyminąć małego pieska, który wtargnął na jezdnię. Ona kochała zwierzaki… Jednak na mokrej szosie nie opanowała samochodu i zderzyła się czołowo z ciężarówką. W kolizji zginął jej malutki synek, a ona i mąż zostali poważnie poturbowani. Dość szybko wróciła do zdrowia, lecz jej partner został trwale i całkowicie sparaliżowany. Najciężej przeżyła śmierć syna. Zatraciła się w rozpaczy, a my, jej przyjaciele, płakaliśmy razem z nią. Długo wychodziła z traumy, a potem całkowicie poświęciła się pracy i pielęgnowaniu męża. Niestety, stan chorego pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Źle znosił londyński smog, wilgotny klimat. Lekarze zalecili zmianę miejsca zamieszkania. Carolyn znalazła zajęcie w Sydney i szybko przeniosła się do krainy kangurów. Nawet nie pożegnała się ze mną. Jedynie przysłała króciutki liścik, wyjaśniając, że chce zostawić w Londynie złe wspomnienia i zerwać ze straszną przeszłością. Szkoda dziewczyny… Przed wypadkiem miała w sobie tyle życia, planów. Potem zamknęła się, obwiniając siebie za rodzinną tragedię. Próbowaliśmy jej pomóc, ostatnimi miesiącami wydawało się, że odżyła, lecz były to chyba pozory. Wciąż nie uwolniła się z poczucie winy, za wyeliminowanie z życia najbliższych sobie istot.
John sięgnął po kieliszek z winem, przez chwilę delektując się smakiem wytrawnego Chablis.
– Czy to coś poważnego, że szukasz kontaktu z Carolyn? Oczywiście nie zmuszam do odpowiedzi, jeśli pytanie wyda się wścibskie.
– Mam kilka informacji, o które prosiła w związku z pewnym artykułem, do którego zbierała materiały. Lecz w tych okolicznościach nie są jej już potrzebne.
Konfabulował, bo nie miał zamiaru wtajemniczać Johna w prawdziwe powody przyjazdu do Londynu ani w szczegóły znajomości z Carolyn. Jednak zasłyszana opowieść wstrząsnęła nim. Stracił ostatni trop, a to oznaczało definitywny koniec marzeń o zobaczeniu kochanki. Z trudem dotrwał do końca lunchu, a potem zamknął się w hotelowym pokoju, przeżywając gorycz kolejnej porażki. Znów poczuł uderzenie druzgocącej samotności. Długo łudził się, że dziewczyna da znak życia. Przecież byli sobie bliscy, a Carolyn nie była rozwydrzoną panienką, zaspakajającą jedynie własne kaprysy. Czekał daremnie. Nie rozumiał uczuciowej porażki. Nie on jeden. Nawet Freud przyznał, że po trzydziestu latach badań wciąż nie potrafi powiedzieć, czego naprawdę kobiety pragną, co napędza je do działania i dlaczego ulegają irracjonalnym odruchom.
Po niespodziewanym rozstaniu z Carolyn ponownie zamknął się w sobie. Samotność pomogła mu zmienić się w „wilka stepowego” – takiego, jak Harry, bohater kultowej powieści Hermanna Hessego. Była to samotność z wyboru, choć w głębi duszy tęsknił do odrobiny czułości, do zwyczajnej rozmowy o przeczytanej książce, filmie, teatralnym spektaklu. Otaczający go znajomi nie mieli na to czasu, zajęci mnożeniem zer na kontach, pogonią za kolejnym gadżetem. Próbował stłamsić, a potem wystrzelić w kosmos pamięć o swoich trzech miłościach: Basi, Bożenie i Carolyn. Lecz żadne wielkie uczucie nie umiera do końca. Zawsze znajdzie sposób, by zaskoczyć. Pojawia się, kiedy jesteśmy pewni, że leży pogrzebane pod stertą kolejnych problemów. Miłosny zawód jest jak tkwiący w nerce kamień – wywołuje podobny ból, z gardła wyrywa podobne jęki.
Broniąc się przed nawrotem złych emocji, coraz głębiej zanurzał się w toksycznej izolacji, dręczony przekonaniem, że nikt nie ma ochoty za nim tęsknić. A kiedy poziom androgennych hormonów w krwiobiegu rósł, wprowadzając w stan nieznośnego pobudzenia, spacerował w okolicy Mariahilferstrasse, w tłumie mężczyzn szukających zapomnienia w barach i klubach erotycznych. Wystawy sklepowe przyciągały wzrok plastykowymi członkami, gumowymi lalami, wyuzdanymi zdjęciami. Tabuny kobiet w seksownych kombinezonach i bajkowych perukach uśmiechały się zachęcająco, prowokowały wyuzdanymi gestami. Lecz nie miał ochoty na seks pozbawiony intymności, zamykający ludzi w więzieniu ciała. Nie chciał udawanej czułości kupowanej za pieniądze. Taki seks wydawał mu się rodzajem gimnastycznych ćwiczeń, nie gwarantując satysfakcji.
Rezygnował i wracał do swojej samotni, by użalać się nad sobą. Jedna trzecia ludzkości właśnie kotłuje się w łóżkach, obdarza czułościami albo przygotowuje do erotycznych aktów. Jedynie ja, jak ostatni palant, tkwię w czterech ścianach, czekając na anioła, który wyciągnie mnie z dna frustracji i zaspokoi oczekiwania. Czuł się wypalony i zniechęcony. Wicher erotycznych fascynacji przeminął nagle i niespodziewanie. Dotknął go syndrom morskiej ciszy, a on sam popadł w rodzaj mistycyzmu, studiując poradniki pomagające doskonalić duchowość. W dzienniku odnotował ni to jęk, ni skargę:
Dlaczego stajemy się nieczuli na fizyczne cierpienia innych? Gdy złamiesz nogę, wszyscy pomagają, prześcigają we współczuciu. Gdy skowycze dusza, zostajesz sam. A może jest to wyraz bezsilności, przekonania, że na przypadłość tę nie ma skutecznego pocieszenia? Wmawiam sobie, zainspirowany wschodnimi mądrościami, iż lepiej wieść życie niedoskonałe, ale zgodne z duchowymi potrzebami, niż doskonałe i jedynie naśladujące modne trendy. Teraz już wiem, że samotność może przerodzić się w pustkę, którą otaczają szklane ściany. Niby niewidoczne, a zamykające przestrzeń coraz ciaśniejszym kręgiem.
Samotność jest wyborem, osamotnienie narzuca nam los. Anachoreta w każdej chwili może zrezygnować z izolacji, człowiek osamotniony niesie swoje brzemię, choć każda komórka ciała doprasza się o chwilę uwagi, o dobre słowo. Brak obok siebie kogoś życzliwego, przyjaznego, jest dokuczliwym nieszczęściem. Niestety, nie ma żadnego lekarstwa na tę przypadłość. No bo jak zmusić kogoś, by znosił naszą obecność?
Próbował znaleźć odtrutkę na to