Poematy - Juliusz Słowacki - ebook

Poematy ebook

Juliusz Słowacki

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór poematów Juliusza Słowackiego, wśród których znajdziemy takie utwory jak: „Arab”, „Genezis z ducha”, „Godzina myśli”, „Hugo. Powieść krzyżacka”, „Mnich. Powieść wschodnia”, „Ojciec zadżumionych”, „Poeta i natchnienie”, „Pan Tadeusz”, „Szanfary. Ułomki poematu arabskiego”, „W Szwajcarii”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 139

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Słowacki

Poematy

Warszawa 2017

Arab

Klęka mój wielbłąd jak Iman ubogi,

Co się w modlitwie obraca do wschodu.

Jukami garby ładuję do drogi,

Kilka daktylów w zapasie od głodu;

U boku szabla dobrze wyostrzona,

W kołczanie śmierci ukryte nasiona.

I łzy i rozpacz są skarbnicą moją,

I z tej skarbnicy lud podły obdarzam.

Śmierć niosę nędznym, co się śmierci boją,

Wesołych cierpień widokiem przerażam;

Gdy na mej twarzy ujrzą boleść srogą,

Szczęśliwi bladną i śmiać się nie mogą...

Puścił się wielbłąd na stepów zacisze,

Z pod racic ogień wypryska mu gęsty,

I siodło lekko jak do snu kołysze,

A w zębach żutej trawy słyszę chrzęsty.

Nim księżyc srebrem pomaluje lica,

Więcej ubiegnę drogi od księżyca.

I

Możnym być muszę, gdy za moją sprawą

Tylu na świecie płakało i płacze.

Raz, kiedy na świat niosłem zemstę krwawą,

Gdyni biegł na stepy, wróg ludzkiej uciechy,

Z łez cudzych winne wybierać haracze,

Patrzę: nad morzem uklecona z trzciny

Chata uboga, z ziemi bite strzechy

Kwieciste morza okryły rośliny;

Światło błyszczało przez łatane szyby,

Po strzechach dym się błękitny rozciągał.

Ha! czyż mieszkaniec tej nędznej siedziby

Będzie mi jeszcze weselem urągał?

Niskiej zagrody przestąpiłem progi,

Nędza tam była, lecz mieszkaniec chaty,

Człowiek na pozór nędzny i ubogi,

Choć ciężką pracą utrzymywał życie,

Ten drżący starzec, pochylony laty,

Trzymał garść piasku i śmiał się jak dziecię.

Był to ubogi nurek, a w tym piasku

Odgrzebał perły... O nędzo żebraka!

Perły – to perły! tak małe? bez blasku?...

Spojrzałem gorzko na szczęście rybaka,

I wiodłem starca ponad brzegi morza.

Patrz! rzekłem, oto z łupów karawany

Perła ogromna, błyszcząca jak zorza;

Oto ją rzucam w te wiry, w te piany,

Dostań ją z głębi, a który z mocarzy

Perłę zakupi, da ci skarby złota.

Nadzieja w starca zabłysnęła twarzy,

I wnet się rzucił w wiru fale ciemne.

Zginęła perła, starania daremne!

Wypłynął – była na twarzy zgryzota.

Zatrułem szczęście i pokój człowieka,

Dałem truciznę, dałem mu nadzieję.

O! jakże gorzko nad brzegiem narzeka,

O! jak obfite do morza łzy leje!

Widziałem potem jak poszedł do chaty,

Z rozpaczą upadł na liściane łoże

I wołał z jękiem i z płaczem: O Boże!

Byłbym szczęśliwy! mogłem być bogaty.

Śmiałem się gorzko, był to śmiech szatana.

Dalej wielbłądzie! dalej na pustynie!

Może gdzie radość błyśnie niespodziana,

Nie dam ja uróść tej bujnej krzewinie;

Może gdzie zemsta to serce obudzi,

Już skamieniałe wśród kamiennych ludzi.

Tak koral niegdyś żył pod morską wodą,

Nieraz się smucił przewidując burze;

Gdy słońce w niebios błysnęło lazurze,

Koral jak majtek cieszył się pogodą;

Ale zerwany wichrami jesieni,

Skamieniał, błądząc wśród zimnych kamieni.

II

Pamiętam kiedyś, było to w południe,

Płynęła zwolna wielka karawana;

Gdy przypłynęła nad pustyni studnię,

Powstała wrzawa ze śmiechem zmieszana;

Tłum cały bieży prędkimi zawody,

Potem jak stadem spłoszone żurawie,

Gwarzy wesoło i zaczerpa wody...

Ale śmierć była w tej wody przyprawie.

Była trucizna... Ha! po co się śmieli?...

Już piją! piją! jedna twarz pobladła,

Tam upadł drugi – tam bracia skościeli,

I drżąca czara z martwych rąk wypadła.

Rzekłbyś, że Diwy, że ciemni anieli

Na świat zarazy wyrzucili tchnienie.

Ani tak liczne na brzegu kamienie,

Jak były trupy!... Z całej karawany

Pozostał starzec, młodsi go ubiegli,

Pięciu miał synów – wszyscy trupem legli...

Przybiegł nareszcie, gdzie rozbite dzbany,

Gdzie ciała synów leżały na brzegu,

O! rozpacz! martwe było całe plemię!

Chciwie, jak sorbet ochłodzony w śniegu,

Chwycił truciznę, z synami się złączy...

Przybiegłem – starca chwyciłem na strzemię,

I szybko w biegu uniósł nas koń rączy,

Z pod kopyt iskry rozniecał w granicie.

Uniosłem starca i puściłem cało.

Ha! on chciał umrzeć, ja mu dałem życie,

Gdy w życiu iskry szczęścia nie zostało...

Dalej wielbłądzie! po co zwalniasz kroku,

Gdy mię rozkoszne zajmują wspomnienia?

Tu cicho, pusto – i tylko z obłoku

Księżyc posępne czoło rozpromienia.

Gdy człowiek w stepy od ludzi ucieka,

Myśl własna wtenczas jest wrogiem człowieka.

Serce, jak muszla wyrzucona z fali.

Pełna ślimakiem, życie zamknie w sobie;

Cicha – lecz kiedy słońce ją wypali,

Słuchaj! usłyszysz gwar w kamiennym grobie.

Rzekłbyś, że wspomnień napełniona tłumem,

Wszystkie zmieszanym rozpowiada szumem.

III

Dawnymi laty... Jeszcze byłem młody;

Kiedy za strusiem na piaski zagnany,

Bystrego konia puściłem w zawody;

Leciał i parskał i białymi piany

Srebrzył skrwawiony munsztuk i wędzidła.

Struś nie mógł skrzydeł rozwinąć ścigany,

A koń mój leciał jak gdyby miał skrzydła.

Wtem patrzę... między dzikie pustyń głazy,

Jakby czarowne raju malowidła,

Kwieciem błysnęły zielone obrazy.

Pod palmą między źródła kryształowe,

Stałą dziewica, królowa oazy,

Omglona w lekkie szaty muślinowe.

Twarz z pod zasłony jak księżyc z obłoku,

W połowie widna, skryta przez połowę,

A promień szczęścia jaśniał w czarnym oku.

Szczęśliwa! ona kochała Solima!

Uciekać trzeba od szczęścia widoku,

Oto koń nawet spina się i zżyma.

Dalej mój koniu!... Sroższy nad tygrysy,

Leciałem gnany rozpaczą Kaima.

Koń mnie zrozumiał – zaniósł pod cyprysy.

Tam Solim w cieniu cyprysowym drzymie.

Dzięki ci, koniu! Patrzę, Jego rysy

Błyszczały szczęściem... zginąłeś Solimie!...

Dziewico! wkrótce wróciłem w te strony,

Chciałem się łzami nacieszyć twojémi:

»Ha gdzież twój Solim? gdzież twój ulubiony?

Czy jeszcze jesteś szczęśliwą na ziemi?«

»Mój luby« rzekła »na piaskach spoczywa,

A wiatr pustyni jego ciałem miota;

Lecz skoro pierwsza błyśnie gwiazda złota,

Dusza się jego od ciała odrywa,

Ty nie wiesz! nie wiesz! jakem ja szczęśliwa!

Jego duch w niebios niesiony błękicie,

Przybywa do mnie, odzywa się w duszy,

A dusza jego zgaduje przybycie.

»Gdy nic milczenia nocy nie poruszy,

Gdy nawet serca, co wzruszone bije,

Zanadto głośnym wydaje się bicie;

On znowu przy mnie, znowu dla mnie żyje.

Nie są to zmysłów znikome utwory,

Ja go tu czuję – widzę – on ponury!

Lekki, jak z mglistej utworzony chmury,

Ubrany w tęczy złociste kolory.

Jego głos, długie i długie godziny.

Jak szmer fontanny duszę mi zachwyca;

A gdy ustami dotknie lekko lica,

Zda się, że spadły kwieciste jaśminy.

»Potem się zbliża i krwi krople pije,

Ciężkie rozpaczy wydając westchnienie;

A kiedy od niej błyśnie i odżyje,

Gdy w nim już krążą mojej krwi strumienie,

Widzę z rozkoszą jak źródło wysycha.

On z piersi moich chwyta wątłe tchnienie,

I sam z rozkoszą tym tchnieniem oddycha;

Na chwilę moje zatrzymuje serce,

I jego serce zaczyna bić z cicha;

Z oczu mi bierze po światła iskierce,

I jego oko tym się ogniem pali;

Z lic mych pożycza jasnego szkarłatu,

I jego lice bierze blask korali,

Cały rozkwita podobny do kwiatu.

»A gdy on smutny wini los i siebie,

Serca Solima zachwycona biciem,

Słucham uderzeń, szczęśliwa jak w niebie!

Że Solim jeszcze żyje moim życiem,

Wśród nocy w całej piękności i sile,

Błyszczy, jak niegdyś błyszczał w szczęścia chwile;

Lecz skoro pierwsze promienie poranka

Oświecą niebo, w mgły różane strojne,

Próżno go tuli do łona kochanka,

On drży i zwraca oczy niespokojne,

I coraz gaśnie, i coraz blednieje;

I tak jak księżyc, kiedy słońce zoczy,

Blednie i we mgłach topi się i mroczy,

Tak Solim w mgły się błękitu rozwieje«.

Więc jeszcze szczęścia usnułaś budowę?

Zniszczę ją! Solim do ciebie nie wróci.

Znalazłem trupa i uciąłem głowę,

Upiór mogiły stepów nie porzuci,

Teraz dziewica cienia nie zobaczy,

Na próżno czeka każdego wieczora;

I miała umrzeć w objęciach upiora,

Przeze mnie – tylko, umarła – z rozpaczy...

Dalej wielbłądzie! tak pusto dokoła,

Czy już na ziemi szczęśliwych nie stało?

Żaden jęk do mnie w pustyni nie woła,

Tylko sęp krąży nad samotną skałą,

I głośno bije skrzydłami czarnémi.

Szczęśliwszych niema ode mnie na ziemi.

IV

O nie! ta palma musi być szczęśliwa.

Rodło się kryje pod stopami drzewa,

Patrz, jako liściem miłośnie powiewa;

Kocha się w źródle, przed słońcem zakrywa,

Bo słońce wzrokiem wykradłoby wody.

Lęka się oczu srebrnego księżyca,

Na liściach spuszcza rosę i ochłody;

Wodom niebieskie odebrała szaty,

I dała swoją barwę – swoje lica;

Kocha się w źródle i stroi się w kwiaty.

Stój! stój wielbłądzie! tę palmę podpalę –

O nie, zasypię źródlane kryształy.

I skona palma w piekielnym upale,

Wkrótce z jej czoła kwiat opadnie biały.

Zostanie sama wśród pustej krainy,

Jak ja sam jeden zostałem wśród świata.

Niech cień uwiędłej wskazuje godziny,

Jak cień cierpienia wskazuje mi lata.

Stój! stój wielbłądzie, zakończyłem drogę.

Trudno już szkodzić ludziom – śmierć się zbliża.

Czuję do biegu mniej polotną nogę,

I strzała z mojej cięciwy mniej chyża.

Widzę z daleka śmierć posępną, ciemną,

Już się czarnymi skrzydłami nasuwa;

Zasnę... Już widzę, jak wkrótce nade mną

Ten wielbłąd, który śmierci nie przeczuwa,

Gdy wicher w stepach posępnie zawyje,

I zwłoki moje toczy przez tumany,

W piaskach się czai, myśli, że pan żyje,

Że się pod śpiące skrada karawany.

Wielbłądzie! pan twój w innym błądzi kraju,

Zasnął na stepach i marzy o raju.

Nie! nie chcę raju – lecz proszę proroka,

Niech mojej duszy da stepy bez końca,

Dzikie i puste, bezbrzeżne dla oka,

I wiecznie wrące promieniami słońca.

A gdy zapragnę, wśród dzikiego błonia

Na me skinienie niech źródło wypływa;

Niech mi tam prorok wróci mego konia,

Który gdzieś w piaskach pustyni spoczywa;

Niech dla rajskiego duszy zachwycenia,

Step ten mych wrogów okryją mogiły;

Niech mi się wrócą znów młodości siły,

Lecz nie wracają młodości cierpienia.

O takim szczęściu serce moje marzy.

Ach! wtenczas będę spokojny! szczęśliwy!

Niech tylko żaden, żaden człowiek żywy

Tej samotności przerwać się nie waży.

Nie – to sen tylko – taż sama dziewica,

Z którą-m się zegnał w Szeryfa ogrodach;

Wtenczas był taki cudny blask księżyca,

Tak igrał w fontann kryształowych wodach,

Tak ciche źródła szemrały w marmurze

I mdlały kwiaty i płonęły róże.

To był sen tylko, taki jak w tej chwili,

Śni mi się znowu, żem wśród karawany,

Wkoło mnie błyszczą kwieciste dywany,

Gdzie stąpię, krwawe zostawuję ślady...

A Selim w łożu tak się z śmiercią sili,

Już skonał – patrzaj – jak cichy – jak blady,

»Precz, precz ode mnie!« i sztylet odrzucił,

I czarne włosy rozsuwał na czole,

Jak gdyby inne pamiętając bole,

Lękał się znowu, żeby sen nie wrócił.

»Ach, jej ocknienie jaką dla mnie męką,

Gdy mnie tak ujrzy strasznego na jawie,

Gdy się jej dotknę tą skrwawioną ręką

I na jej szacie krwawy ślad zostawię.

Ha! próżno, krew ta już zniknąć nie może,

Wstań Oneize!« Wzniosła się, spojrzała

I w chwili drżąca upadła na łoże.

Czy już umarła, czy tylko omdlała?

Genezis z ducha

[Dedykacje]

Temu, który nie słowami ani nauką – ale przyjściem swoim i zapowiedzeniem Sprawy Bożej – ducha mojego z więzów cielesnych uwolnić się i przejrzeć w krainę wiedzy dopomógł Andrzejowi Towiańskiemu niniejszy wyraz jako wywołaną z ducha mego odpowiedź – i miarę wyrozumienia Sprawy Bożej Ofiarowuję i poświęcam. Narodu mego prosząc o uwagę dla człowieka, który słowa te że wszystko przez Ducha i dla Ducha stworzone jest, wyrzekłszy... podobnie jak Kopernik, a więcej jeszcze, bo nie świat fizyczny – ale świat wiedzy, na syntezie zatrzymał i postawił...

Dzieło to poświęcam Pułkownikowi Kamieńskiemu, bratu memu w Bogu, który z większą ode mnie mocą, polską i męczeńską, broni duchem ostatnich szańców ducha... Sądzę, że Bóg go nie opuści – a ojczyzna kiedyś cała uwielbi moc i piękność, którą okazał, jak prawdziwy wódz polski – walcząc w ciemności – bez słońca nawet, które by zgon jego oświecić mogło. A wy, o! Polacy, nie trwóżcie się i nie rozpaczajcie, a wierzcie, że ludzkość nie przez oszustwo kilku ludzi, ale przez spokojne, a cierpieniem Bogu wydarte, powolne rozwinięcie się prawdy postępuje; Sprawie Bożej więc służąc trzeba przysiąc prawdzie – a sił dobyć z miłości.

*     *

*

Na skałach Oceanowych postawiłeś mię, Boże, abym przypomniał wiekowe dzieje ducha mojego, a jam się nagle uczuł w przeszłości Nieśmiertelnym, Synem Bożym, stwórcą widzialności i jednym z tych, którzy Ci miłość dobrowolną oddają na złotych słońc i gwiazd girlandach.

Albowiem duch mój przed początkiem stworzenia był w Słowie, a Słowo było w Tobie – a jam był w Słowie.

A my duchy słowa zażądaliśmy kształtów i natychmiast widzialnymi uczyniłeś nas, Panie, pozwoliwszy, iżeśmy sami z siebie z woli naszej i z miłości naszej wywiedli pierwsze kształty i stanęli przed Tobą zjawieni.

Duchy więc, które wybrały za formę światło, odłączyłeś od duchów, które obrały objawienie się w ciemności, i tamte na słońcach i gwiazdach, a te na ziemiach i księżycach rozpoczęły pracę form, z której Ty, Panie, odbierasz ciągle ostateczny wyrób miłości, dla której wszystko jest stworzone, przez którą wszystko się rodzi.

Tu, gdzie za plecami moimi palą się złote i srebrne skały nabijane mikowcem, niby tarcze olbrzymie przyśnione oczom Homera, tu, gdzie odstrzelone słońce oblewa mi płomieniami ramiona, a w szumie morza słychać ciągły głos pracującego na formę Chaosu, tu, gdzie duchy tą samą co ja niegdyś drogą wstępują na Jakubową drabinę żywota; nad tymi falami, na które duch mój tyle razy puszczał się w nieświadome horyzonty, nowych światów szukając: pozwól mi, Boże, że jako dzieciątko wyjąkam dawną pracę żywota i wyczytam ją z form, które są napisami mojej przeszłości.

Albowiem duch mój, jako pierwsza Trójca z trzech osób, z Ducha, z Miłości i z Woli złożony, leciał powołując bratnie duchy podobnej sobie natury, a przez miłość wolą w sobie obudziwszy, zamienił punkt jeden niewidzialnej przestrzeni w rozbłysk sił magnetyczno-atrakcyjnych.

A te przemieniły się w elektryczne i piorunowe.

I rozciepliły się w Duchu.

A gdy oto zaleniwiony w pracy mój duch słoneczności z siebie wydobyć zaniedbał i z drogą się Twórczości rozminął, Tyś go, Panie, walką sił wnętrznych i rozbratnieniem onych ukarał, nie światłem już, ale ogniem niszczycielem błysnąć przymusił, a dłużnikiem miesięcznych i słonecznych światów uczyniwszy zamieniłeś ducha mego w kłąb ognia i zawiesiłeś go na przepaściach.

A oto na niebiosach drugi krąg duchów świecących, kręgowi ognia podobny, lecz czystszej i odkupionej natury, anioł złoty z rozwiniętymi włosami, silny i porywający, uchwycił jedną garść globów, zakręcił nią jak tęczą ognistą i porwał za sobą.

A wtenczas trzej Aniołowie, słoneczny, miesięczny i globowy, z sobą zetknięci, ułożyli się o pierwsze prawo zależności, pomocy i wagi, a jam odtąd począł porę oświeconą nazywać dniem, a czas światłości pozbawiony nazwałem nocą.

Wieki minęły, o Panie, a duch mój ani jednego z tych dni minionych nie spoczął, lecz ciągle pracując, myśl nową o kształcie zamieniał w kształt, zgodziwszy się ze słowem globowym, stanowił prawo, a następnie prawu się poddawał własnemu, aby na tak położonym fundamencie stanął i nowe wyższe duchowi drogi obmyślał.

W skałach więc już, o Panie, leży duch jako posąg doskonałej piękności, uśpiony jeszcze, ale już przygotowany na człowieczeństwo formy, a tęczami myśli Boże j spowity niby sześcioraką girlandą. Z bezdna tego wyniósł on wiedzę matematyczną kształtów i liczb, która po dziś dzień leży najgłębiej w ducha skarbnicy i zdaje się być wszczepioną w ducha, bez żadnej jego wiedzy w tym i zasługi, ale Ty wiesz, Panie, że forma diamentowa ułożyła się z żywych, a wody poczęły lać się z ruchomych, lekko związanych i uczących się równowagi, a na globie wszystko było żywotem i przemianą – a tego, co dziś zowiemy śmiercią, to jest przejścia ducha z formy do formy, nie było.

Oto zapozywam przed Ciebie, Boże mój, te kryształy twarde, pierwsze niegdyś ciała ducha naszego, dziś już przez wszelki ruch opuszczone a jeszcze żywe, chmurami i piorunami ukoronowane: bo to są Egipcjanie pierwszej natury, którzy na lat tysiące ciała sobie budowali, ruchem pogardzili, w trwaniu i w spoczynku rozmiłowali się jedynie. Ileż Ty, Panie, użyłeś piorunów bijących w skały bazaltowe pierwszego świata, ile ogni podziemnych, ile wstrząśnień, abyś te kryształy rozbił i zamienił w proch ziemski, będący dziś odruzgiem pierwszych przez atrakcją ducha postawionych kolosów. Kazałeśli duchowi samemu zniszczyć się? czy przerażony sam walił na siebie wybudowane sklepienia? aż ze stłuczonych skał dostał ognia, skrę pierwszą, która może miesiącowi wielkiemu podobna, wybiegła z gruchotu kamieni, zamieniła się w słup ognisty i stanęła na ziemi jako Anioł Niszczyciel, a dziś jeszcze leży w głębi ziemnej, pod siedmiodniową prac naszych i popiołów skorupą.

Wtenczas to, o Panie, pierwsze a idące już ku Tobie duchy w umęczeniu ognistym złożyły ci pierwszą ofiarę. Ofiarowały się na śmierć. Co zaś dla nich śmiercią było, to w oczach Twoich, o! Boże, było tylko zaśnięciem Ducha w jednej, a obudzeniem się jego w drugiej, doskonalszej formie, bez żadnej wiedzy o przeszłości i bez żadnej przedsennej pamięci. Pierwsza więc ofiara tego ślimaczka, który prosił Cię, Boże, abyś mu w kawałku kamiennej materii pełniejszym żywotem rozweselić się pozwolił, a potem śmiercią zniszczył, była już niby obrazem ofiary Chrystusa Pana i niestraconą została; albowiem Tyś, Panie, nagrodził tę śmierć, pojawioną w naturze po raz pierwszy, darem, który dzisiaj nazywamy organizmem. Z tej śmierci jako z najpierwszej ofiary wyrodziło się najpierwsze zmartwychwstanie. Z łaski zaś Twojej, Panie, przydaną została duchowi cudowna moc odtwarzania podobnej sobie formy, przez którą to potęgę, w różnej liczbie ujedynione duchy uderzając na siebie i zogniając moce swoje, zostały twórcami kształtów sobie podobnych.

Umierać więc i zmartwychwstawać duchy, a już nie składać się, lać się, łączyć się i roztwarzać się w gazy poczęły. A chociaż ja wiem, Panie, że złożony w skrze pierwszej duch mój w kamieniu już żył całkowicie, dla moich wszakże nędznych oczu od tej dopiero śmierci i od tej pierwszej ofiary śmiertelnej duch widomie żyć zaczyna i bratem moim staje się.

Jedno więc ofiarowanie się ducha na śmierć, uczynione z całą potęgą miłości i woli, wydało potomstwo niezliczone kształtów, cuda tworów, których ja dziś osty ludzkimi nie wyliczę Tobie, Panie, ale Ty wiesz o wszystkich, żadna bowiem forma następna nie urodziła się z poprzedniej bez wiedzy Twojej. Tyś ducha proszącego wziął wprzódy w ręce Twoje, wysłuchałeś dziecinnych żądań jego i podług woli kształtem go nowym udarowałeś. A mądre i dziecinne zarazem są te kształty. Każdy albowiem duch długim cierpieniem w domu swoim i niewygodą jego doczesną udręczany, wiedział i ze łzami prosił Cię, Boże, o poprawę jego ścian nędznych; a czy te były z perły, czy z diamentu, zawsze coś ofiarował Tobie, Panie, z przeszłych wygód swoich i ze skarbów swoich, aby wziął więcej dla ducha wedle jego potrzeby.