Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2022 - Anna Reid - ebook

Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2022 ebook

Anna Reid

0,0
59,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kto nie zna dziejów Ukrainy, ten nie zrozumie wydarzeń, które obecnie rozgrywają się za naszą wschodnią granicą.

Czym jest historia Ukrainy, skoro niepodległe ukraińskie państwo istnieje, nie licząc epizodów, dopiero od 1991 roku? Jak tę historię napisać, by powstała spójna, zrozumiała opowieść o losach nierozumianego narodu?

Z tym problemem niewielu odważyło się zmierzyć i chyba nikt nie osiągnął tak dobrego efektu, jak Anna Reid, autorka cenionej w Polsce i na świecie książki o oblężonym Leningradzie. Pogranicze… to nietuzinkowe połączenie książki historycznej i reportażu. Opowieść Reid jest zarazem podróżą po współczesnej Ukrainie i wędrówką przez jej dzieje, inspirowaną odwiedzanymi miejscami. Od Rusi Kijowskiej przez rządy mongolskie, litewskie, polskie i rosyjskie, niemieckie i sowieckie po dzień dzisiejszy – nie ulegając idealizującej ukraińskiej autokreacji ani tradycyjnej i współczesnej propagandzie rosyjskiej – Anna Reid scala ukraińską przeszłość w barwny, zapadający w pamięć, tragiczny i pouczający obraz nierozerwalnie związany z naszą narodową historią. Od polskich kościołów Lwowa po rosyjskojęzyczny przemysłowy Donbas autorka ukazuje Ukrainę dawną i tę w granicach młodego państwa wraz z jego mieszkańcami: babuszką pamiętającą czasy Wielkiego Głodu, donieckim górnikiem, krymskim Rosjaninem, Polakiem z Kamieńca Podolskiego, Żydem z Iwano-Frankiwska, dysydentem z czasów sowieckich czy współczesnymi mieszkańcami Kijowa.

Najnowsze wydanie książki Reid uzupełniła o rozdziały, które do historii Ukrainy dopisało życie. Autorka pokazuje, jak kolejne ukraińskie rządy próbowały radzić sobie z licznymi problemami od czasu aneksji Krymu i początku walk w Donbasie w 2014 roku. Klarownie rozpisuje przygotowawcze działania Rosji do agresji na pełną skalę, w tym operację przepisywania historii obu krajów przez Putina oraz przebieg samej inwazji i ukraińskiego oporu. Jej zapiski z pobytu w Ukrainie – na krótko przed atakiem z 24 lutego oraz tuż po wyzwoleniu Buczy i Irpienia – należą do najbardziej przejmujących fragmentów tej ważnej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 652

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Bor­der­land. A Jo­ur­ney thro­ugh the Hi­story of Ukra­ine
Opieka re­dak­cyjna: MAŁ­GO­RZATA GA­DOM­SKA
Re­dak­cja: MARTA DVO­ŘÁK, JO­ANNA ZA­BO­ROW­SKA
Ko­rekta: MI­KO­ŁAJ BAĆ, EWA KO­CHA­NO­WICZ, ANETA TKA­CZYK, MAŁ­GO­RZATA WÓJ­CIK, Pra­cow­nia 12A
Wy­bór ilu­stra­cji: MAR­CIN STA­SIAK, MI­RON KO­KO­SIŃ­SKI
Opra­co­wa­nie gra­ficzne: RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Na okładce wy­ko­rzy­stano zdję­cie an­ty­rzą­do­wych de­mon­stra­cji w Ki­jo­wie na Maj­da­nie 20 lu­tego 2014 roku, wzy­wa­jące do oba­le­nia pre­zy­denta Wik­tora Ja­nu­ko­wy­cza w związku z ko­rup­cją i ze­rwa­niem umowy han­dlo­wej z Unią Eu­ro­pej­ską. (fot. Jeff Mit­chell / Getty Ima­ges)
Co­py­ri­ght © Anna Reid, 1997, 2015, 2022 All ri­ghts re­se­rved First pu­bli­shed by We­iden­feld & Ni­col­son, an im­print of The Orion Pu­bli­shing Group, Lon­don © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2016, 2023
Wy­da­nie dru­gie, roz­sze­rzone
ISBN 978-83-08-07819-8
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRZED­MOWA DO WY­DA­NIA Z ROKU 2023

Nin­iej­sza książka składa się z dwóch czę­ści. Pierw­szą z nich na­pi­sa­łam w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku, ob­ser­wu­jąc pierw­sze kroki Ukra­iny po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści, w tym rów­nież jej za­paść go­spo­dar­czą i roz­pacz­liwe po­szu­ki­wa­nie na­ro­do­wej toż­sa­mo­ści. A po­nie­waż część ta sta­nowi swego ro­dzaju wgląd w kon­dy­cję Ukra­iny na wcze­snym eta­pie kształ­to­wa­nia się pań­stwa, nie zmie­niam w tek­ście ani prze­cinka, po­zo­sta­wia­jąc w nim na­wet za­czerp­nięte z ję­zyka ro­syj­skiego na­zwy miej­scowe, a także moje ów­cze­sne oceny i prze­wi­dy­wa­nia na przy­szłość.

Część druga była pi­sana i ak­tu­ali­zo­wana eta­pami, w re­ak­cji na trzy ko­lejne, co­raz bru­tal­niej­sze próby od­zy­ska­nia kon­troli nad Ukra­iną pod­jęte przez Ro­sję. Naj­pierw w 2004 roku Wła­di­mir Pu­tin usi­ło­wał bez po­wo­dze­nia usta­wić wy­bory pre­zy­denc­kie na Ukra­inie. Na­stęp­nie w roku 2014 za­jął Krym i część Don­basu. Wresz­cie w lu­tym 2022 roku zde­cy­do­wał się roz­pę­tać wojnę, która na­ru­szyła ist­nie­jący po­rzą­dek świata, a w chwili pi­sa­nia tych słów (lato 2022) nic nie wska­zuje na to, by miała się szybko za­koń­czyć. Tyle że za­miast zła­mać du­cha Ukra­iń­ców, agre­sja Ro­sji je­dy­nie wzmoc­niła w nich po­czu­cie wła­snej od­ręb­no­ści i dą­że­nia nie­pod­le­gło­ściowe. Do 2014 roku Ukra­ina stała się już na do­brą sprawę kra­jem zu­peł­nie in­nym od tego, w któ­rym mia­łam oka­zję prze­by­wać w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Ostat­nia po­dróż uka­zała mi zaś wi­doki, ja­kich ni­komu nie dane było oglą­dać od za­koń­cze­nia dru­giej wojny świa­to­wej: du­żego eu­ro­pej­skiego pań­stwa de­mo­kra­tycz­nego, któ­rego oby­wa­tele chwy­cili za broń, by ode­przeć na­jeźdźcę wy­ka­zu­ją­cego wszel­kie oznaki fa­szy­zmu.

Za­szo­ko­wany i prze­ra­żony Za­chód po­ży­cza Ukra­inie pie­nią­dze i wy­syła jej co­raz wię­cej co­raz groź­niej­szego uzbro­je­nia. Han­del z Ro­sją na­dal jed­nak cał­ko­wi­cie nie ustał. Nie ma też szans na to, jak wy­ra­ził się ja­sno ame­ry­kań­ski pre­zy­dent Joe Bi­den, by NATO po­słało na Ukra­inę swoje woj­ska czy w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób za­an­ga­żo­wało się w ten kon­flikt bez­po­śred­nio. Nie zmie­nia to faktu, że re­ak­cja za­chod­nich rzą­dów była nie­ocze­ki­wa­nie twarda i szybka. Wspar­cie opi­nii pu­blicz­nej dla Ukra­iny może jed­nak już wkrótce osłab­nąć, w miarę jak bę­dzie tra­cił na zna­cze­niu czyn­nik współ­czu­cia, a zy­ski­wał wzrost cen za no­śniki ener­gii. Obec­nie wciąż sy­tu­uje się ono na re­kor­do­wym po­zio­mie, co prze­kłada się na kon­kretne dzia­ła­nia w po­staci ol­brzy­mich wy­sił­ków na rzecz po­mocy mi­lio­nom ukra­iń­skich uchodź­ców. Oby­śmy tylko zdo­łali utrzy­mać tę mo­bi­li­za­cję, oby­śmy byli w sta­nie po­wró­cić w tym kraju do stanu wol­no­ści, po­koju i do­bro­bytu. Wse bude Ukra­ina! – Ukra­ina bę­dzie cała!

Anna Reid

Lon­dyn, li­piec 2022

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1.

NOWA JE­RO­ZO­LIMA: KI­JÓW

Ale naj­wspa­nia­lej ja­śniał biały elek­tryczny krzyż w rę­kach ol­brzy­miego Wło­dzi­mie­rza na Wła­dy­mir­skiej Gó­rze.

MI­CHAIŁ BUŁ­HA­KOW, 1925.

Nazwę „Ukra­ina” można by do­słow­nie prze­tłu­ma­czyć jako kraj na skraju albo na po­gra­ni­czu i byłby to prze­kład nie­zwy­kle bli­ski rze­czy­wi­sto­ści. Kra­ina ta – ży­zna, a przez to nad­zwy­czaj ku­sząca dla wszyst­kich na­jeźdź­ców – nie­mal od za­wsze była dzie­lona mię­dzy pań­stwa ościenne: Ro­sję i Pol­skę od po­łowy XVII do końca XVIII wieku, Ro­sję i Au­strię przez cały XIX wiek, a wresz­cie Zwią­zek So­wiecki, Pol­skę, Cze­cho­sło­wa­cję i Ru­mu­nię w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych XX stu­le­cia. Aż do upadku Związku So­wiec­kiego w 1991 roku Ukra­ina ni­gdy nie była nie­pod­le­głym pań­stwem.

Po­ło­że­nie „na po­gra­ni­czu” miało dwie kon­se­kwen­cje. Po pierw­sze, przez lata swo­jej hi­sto­rii Ukra­ińcy na­wy­kli do prze­mocy. „Re­be­lie, wojna do­mowa, po­gromy, głód, czystki, Ho­lo­kaust – wy­mie­nił jed­nym tchem któ­ryś z mo­ich przy­ja­ciół, prze­glą­da­jąc pu­dełko pełne fi­szek, które ze­bra­łam pod­czas przy­go­to­wań do pi­sa­nia tej książki. – A gdzie roz­dział trak­tu­jący o po­koju i do­bro­by­cie?” Po dru­gie, Ukra­ińcy jako na­ród ni­gdy tak na­prawdę nie mieli oka­zji wy­ro­bić w so­bie sta­bil­nego i jed­no­znacz­nego po­czu­cia toż­sa­mo­ści na­ro­do­wej. Choć bun­to­wali się przy byle oka­zji, te nie­liczne okresy, gdy uda­wało im się uzy­skać ja­kiś sto­pień sa­mo­sta­no­wie­nia – jak choćby czas po­wstań ko­zac­kich w XVII wieku, wojny do­mo­wej w la­tach 1918–1920, czy też ko­niec oku­pa­cji hi­tle­row­skiej – oka­zy­wały się ra­czej cha­otyczne, pełne bru­tal­no­ści, a przede wszyst­kim nad­zwy­czaj krót­kie. Do­piero cał­kiem nie­dawno są­sie­dzi Ukra­iny za­częli ją w ogóle po­strze­gać jako od­rębne pań­stwo, a sa­mych Ukra­iń­ców jako od­rębny na­ród. Dla Ro­sjan była to za­wsze część Ro­sji; dla Po­la­ków – część Pol­ski. Także wielu Ukra­iń­ców, pod­da­wa­nych przez stu­le­cia ob­cego pa­no­wa­nia ru­sy­fi­ka­cji albo po­lo­ni­za­cji, my­ślało w ten sam spo­sób. Trudno się do­prawdy dzi­wić, że ma­jąc tak schi­zo­fre­niczną hi­sto­rię, w któ­rej mo­menty chwały i ra­do­ści były ty­leż nie­liczne, co bar­dzo od sie­bie od­le­głe, a przy tym sły­sząc bez­u­stan­nie od swo­ich są­sia­dów, że w ogóle nie ma cze­goś ta­kiego jak „dzieje Ukra­iny”, sami Ukra­ińcy wciąż nie są do końca pewni, kim tak na­prawdę są ani jak do­kład­nie wy­obra­żają so­bie swój kraj.

Moja opo­wieść o Ukra­inie – jako po­gra­ni­czu, polu bi­tew­nym, jako nowo po­wsta­łym pań­stwie sta­ra­ją­cym się two­rzyć swoją toż­sa­mość na­ro­dową – za­czyna się w Ki­jo­wie. Kiedy tam przy­le­cia­łam mroźną zi­mową nocą 1993 roku, w hali przy­lo­tów na lot­ni­sku bro­dziło się po kostki w ja­kiejś grud­ko­wa­tej brą­zo­wej brei. Na­sze wa­lizki przy­wie­ziono na pace cię­ża­rówki marki Ka­maz. Zo­stały z niej bez­ce­re­mo­nial­nie zrzu­cone na jedną wielką stertę, a każdy z pa­sa­że­rów mu­siał na­stęp­nie do­ko­py­wać się do swo­jego ba­gażu, prze­rzu­ca­jąc jedna po dru­giej ko­lejne torby. Droga do mia­sta – jak się póź­niej do­wie­dzia­łam, je­dyna czte­ro­pa­smówka na ca­łej Ukra­inie – to­nęła w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach: żad­nych la­tarni ulicz­nych, żad­nych ba­rie­rek od­bla­sko­wych, żad­nych bia­łych pa­sów na jezdni. Moi to­wa­rzy­sze po­dróży roz­ta­czali woń sta­rych wil­got­nych ubrań i nie­zbyt świe­żego je­dze­nia, a w cha­rak­te­rze ba­gażu trzy­mali ja­kieś dziwne pa­kunki o nie­re­gu­lar­nych kształ­tach, owi­nięte sznur­kiem, z wy­sta­ją­cymi ka­wał­kami drewna słu­żą­cymi za rączki. Wy­siadł­szy na ja­kimś opusz­czo­nym placu po­środku nie­wi­dzial­nego mia­sta, na­tych­miast uda­łam się na po­szu­ki­wa­nie budki te­le­fo­nicz­nej. W końcu zna­la­złam coś na kształt odra­pa­nego alu­mi­nio­wego daszka z przy­cze­pioną do niego sta­ro­świecką słu­chawką z ba­ke­litu – ni­g­dzie żad­nych in­struk­cji ani książki te­le­fo­nicz­nej, ani na­wet świa­tła. Nie wzię­łam ze sobą ukra­iń­skich pie­nię­dzy, ale jak się oka­zało, nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Ze względu na sza­le­jącą in­fla­cję mo­nety i tak wy­szły z obiegu, a przy tym Ukra­ina nie uży­wała już so­wiec­kich ru­bli, do któ­rych przy­sto­so­wane zo­stały uliczne au­to­maty te­le­fo­niczne, te­raz więc wszyst­kie po­łą­cze­nia były dar­mowe. Na­gle po­czu­łam, że świat wo­kół mnie stał się tro­chę bar­dziej przy­ja­zny, tro­chę bar­dziej oswo­jony – tak wła­śnie za­częła się moja po­dróż przez Ukra­inę.

Lu­dzie od­wie­dza­jący Ki­jów zwy­kle da­rzą to mia­sto nie­zbyt cie­płymi uczu­ciami, ale sami jego miesz­kańcy nie­mal za­wsze osta­tecz­nie się do niego prze­ko­nują. Klatka scho­dowa w bloku, w któ­rym zaj­mo­wa­łam jed­no­po­ko­jowe miesz­kanko, śmier­działa wpraw­dzie uryną i zgniłą ka­pu­stą, ale już na ze­wnątrz miło było po­pa­trzeć na na­stro­szone czarne wrony ska­czące po ga­łę­ziach to­poli i strzą­sa­jące grudki zmar­z­nię­tego śniegu na prze­jeż­dża­jące do­łem tram­waje. Po­do­bały mi się bru­ko­wane ulice, a także sto­jące wzdłuż nich ka­mie­nice z prze­łomu wie­ków, przy­ozdo­bione wy­szu­ka­nymi stiu­ko­wymi wy­koń­cze­niami, tak już zmur­sza­łymi ze sta­ro­ści, że wła­dze miej­skie za­bez­pie­czały spody bal­ko­nów siat­kami ochron­nymi, by od­ry­wa­jące się ka­wałki tynku nie spa­dały prze­chod­niom na głowy. Po­do­bały mi się usy­tu­owane na wznie­sie­niach parki z wy­ło­żo­nymi ce­głą alej­kami i pa­wi­lo­nami z ku­tego, mocno już za­rdze­wia­łego że­laza. La­tem zwy­kle były miej­scem scha­dzek dla ob­ści­sku­ją­cych się par na­sto­lat­ków, a zimą słu­żyły za do­sko­nałe górki do zjeż­dża­nia na san­kach gro­ma­dom dzieci w wiel­kich fu­trza­nych czap­kach.

Po­do­bały mi się zwy­cza­jowe roz­grywki sza­chowe mię­dzy star­szymi pa­nami na ław­kach ota­cza­ją­cych pod­świe­tlone na ró­żowo fon­tanny na placu Nie­pod­le­gło­ści. Po­do­bali mi się męż­czyźni wra­ca­jący wie­czo­rami do do­mów z węd­kami na ra­mie­niu i tor­bami wy­peł­nio­nymi ry­bami zło­wio­nymi w ciągu dnia w Dnie­prze, albo lu­dzie wy­pro­wa­dza­jący psy w nie­dzielne po­ranki, wy­mie­nia­jący ry­tu­alne za­chwyty nad mi­ja­nymi „Pu­siami” czy „Pusz­kami”, gładko przy­strzy­żo­nymi i ide­al­nie za­dba­nymi. Po­do­bał mi się roz­brzmie­wa­jący set­kami gło­sów i wy­peł­niony dzie­siąt­kami go­łębi uliczny targ pod pro­wi­zo­rycz­nym za­da­sze­niem, na któ­rym pra­wie każda z licz­nych wie­śnia­czek na­zy­wała ko­lej­nych klien­tów swoim słon­kiem albo swoją pta­szyną i spie­szyła dać im na spró­bo­wa­nie odro­binę miodu albo śmie­tany.

Po­do­bały mi się pary w piąt­kowe desz­czowe po­po­łu­dnia tań­czące przy dźwię­kach akor­de­onu w prze­cie­ka­ją­cych przej­ściach pod­ziem­nych – i to nie dla pie­nię­dzy, a po pro­stu dla wła­snej przy­jem­no­ści. Po­do­bało mi się ku­po­wa­nie od ulicz­nych sprze­daw­ców kwia­tów, po­ja­wia­ją­cych się przy wyj­ściu z me­tra wraz z pierw­szymi ozna­kami wio­sny, bu­kie­ci­ków prze­bi­śnie­gów, przy­bra­nych ga­łąz­kami blusz­czu i spię­tych zie­loną gumką. A je­sie­nią po­do­bały mi się mi­ja­jące mnie na ulicy wszyst­ko­wie­dzące ba­buszki, które ni­gdy nie omiesz­kały mi przy­po­mnieć, bym do­pięła płaszcz i za­ło­żyła czapkę, bo prze­cież spadł już pierw­szy śnieg. Co wię­cej – a to już na­prawdę oznaka tego, że „na­wró­ci­łam się” na to mia­sto – za­częło mi się na­wet po­do­bać ku­po­wa­nie i je­dze­nie sała, czyli gru­bej na cztery palce sło­niny, któ­rej pla­stry kła­dzie się tu na pajdy czar­nego chleba, do­pra­wiw­szy ca­łość ob­fi­cie solą i czosn­kiem; ten praw­dziwy przy­smak na­ro­dowy jest za­ra­zem przed­mio­tem licz­nych żar­tów, w tym tych na­wią­zu­ją­cych do rze­ko­mego przed­kła­da­nia przez ukra­iń­skich męż­czyzn spo­ży­wa­nia sała nad upra­wia­nie seksu.

Tak czy owak, Ki­jów był mia­stem peł­nym me­lan­cho­lii. Tym, co je na­prawdę okre­ślało, były jego nie­do­statki, za­uwa­żalne braki. Nie­które z nich były dość oczy­wi­ste: tylko je­den su­per­mar­ket (za­płata wy­łącz­nie w do­la­rach), nie­liczne pry­watne sa­mo­chody (sześć na jed­nym skrzy­żo­wa­niu to już był pra­wie ko­rek), nie­ist­nie­jące w prak­tyce usługi pocz­towe (aby mieć pew­ność, że list doj­dzie do ad­re­sata, naj­le­piej było udać się sa­memu na sta­cję ko­le­jową i zna­leźć osobę zdą­ża­jącą we wła­ści­wym kie­runku, po czym wrę­czyć jej prze­syłkę do prze­wie­zie­nia). Inne zaś da­wało się od­czuć do­piero po pew­nym cza­sie. Przy nie­mal cał­ko­wi­tym braku za­sił­ków i eme­ry­tur, tylko ele­men­tar­nej opiece zdro­wot­nej (za wszyst­kie le­kar­stwa trzeba było pła­cić z wła­snej kie­szeni, a le­ka­rzom wrę­czać ła­pówki) i nie­ist­nie­ją­cym sys­te­mie ubez­pie­czeń (po­ja­wiło się wpraw­dzie kilka firm pry­wat­nych, ale nikt nie ufał im na tyle, by po­wie­rzyć im wła­sne pie­nią­dze), ki­jo­wia­nie żyli w sta­nie nie­pew­no­ści ju­tra, któ­rej nie znano na Za­cho­dzie, ry­zy­ku­jąc utratę wszyst­kiego z po­wodu tak bła­hego jak cho­roba czy zwy­kła ro­dzinna sprzeczka. Można to było ła­two wy­czy­tać z ich su­ro­wego wy­glądu, z ich na­pię­tych twa­rzy i czuj­nych spoj­rzeń, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla cza­sów kry­zysu; były to twa­rze lu­dzi, któ­rzy ra­dzili so­bie jako tako dzięki ta­niej wódce i za­tę­chłym pa­pie­ro­som, w pełni świa­domi tego, że mu­szą za­dbać sami o sie­bie, bo nikt inny tego za nich nie zrobi.

Jesz­cze inne braki i nie­do­statki miały cha­rak­ter czy­sto fi­zyczny. Choć Ki­jów za­cho­wał się w lep­szym sta­nie niż wiele by­łych so­wiec­kich miast, na każ­dym kroku stra­szyły tu du­chy prze­szło­ści. A to opusz­czona sy­na­goga, a to znów pu­sta sko­rupa po nie­gdyś wspa­nia­łym ho­telu Lipsk, pod­upa­dłym wsku­tek za­nie­dbań sko­rum­po­wa­nych władz miej­skich. Na stra­ga­nach ulicz­nych można było ku­pić chwy­ta­jącą za serce cie­niutką bro­szurkę za­ty­tu­ło­waną Utra­cone po­mniki ar­chi­tek­tury w Ki­jo­wie, w któ­rej wy­szcze­gól­niono wszyst­kie cer­kwie i mo­na­styry zbu­rzone w cza­sach sta­li­now­skich – św. Mi­chała Ar­cha­nioła o Zło­tych Ko­pu­łach, św. Ba­zy­lego, św. Bo­rysa i Gleba, św. Olgi i wiele, wiele in­nych. Przy tak licz­nych bra­kach, przy tylu wy­rwach w ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści, po­szu­ki­wa­nie śla­dów mi­nio­nych cza­sów wy­ma­gało nie­le­d­wie per­wer­syj­nego en­tu­zja­zmu, a przy tym god­nej ar­che­ologa spo­strze­gaw­czo­ści, wy­czu­le­nia na każdy szcze­gół i każde pu­ste miej­sce.

Bo­daj naj­ła­twiej jest dziś od­two­rzyć w wy­obraźni tę część hi­sto­rii Ki­jowa, która zwią­zana była z roz­kwi­tem tego mia­sta jako tęt­nią­cego ży­ciem ośrodka han­dlo­wego wy­ro­słego na ma­so­wym ob­ro­cie cu­krem jesz­cze przed okre­sem re­wo­lu­cji. Po­wie­ścio­pi­sarz Alek­sandr Ku­prin, pi­szący w dru­gim dzie­się­cio­le­ciu XX wieku, od­ma­lo­wał mia­sto pełne do­ke­rów i piel­grzy­mów, ży­dow­skich do­mo­krąż­ców, nie­miec­kich dam, za­bie­dzo­nych ro­syj­skich ofi­ce­rów, stu­den­tów, na­mięt­nych gra­czy w karty, mi­ło­śni­ków cy­gar i ta­niego szam­pana. Znaczna część za­cho­wa­nej do dziś sta­rówki Ki­jowa – po­tężny gmach opery, bru­ko­wane bul­wary czy nie­zwy­kły Dom z chi­me­rami, zwień­czony de­ko­ra­cjami z żab, je­leni i no­so­roż­ców, a kie­dyś bę­dący swo­istą re­klamą pierw­szej w mie­ście fa­bryki ce­mentu – wy­wo­dzi się wła­śnie z tych cza­sów, a w cie­płe let­nie wie­czory na jej uli­cach wciąż czuć – jak w cza­sach Ku­prina – za­pach „ku­rzu, bzu i roz­grza­nego ka­mie­nia”; wciąż też sły­chać od­głosy sy­ren stat­ków pły­wa­ją­cych po Dnie­prze i wi­dać męż­czyzn po­pi­ja­ją­cych kwas chle­bowy pro­sto ze sło­ików po dże­mie, ku­po­wany w ma­łych bud­kach pod kasz­ta­now­cami. Przy Zjeź­dzie św. An­drzeja – krę­tej i stromo opa­da­ją­cej ulicy, bie­gną­cej od ro­ko­ko­wej cer­kwi św. An­drzeja wznie­sio­nej przez Ka­ta­rzynę II aż do placu Kon­trak­to­wego, nie­gdyś gosz­czą­cego wiel­kie do­roczne targi miej­skie – mie­ści się pewne mu­zeum, w któ­rym można obej­rzeć na­stro­jowy ze­staw pa­mią­tek z tam­tej epoki: czarno-białe fo­to­gra­fie uka­zu­jące umun­du­ro­wa­nych ka­de­tów sto­ją­cych w tro­chę nie­dba­łych po­zach, parę bia­łych za­mszo­wych rę­ka­wi­czek, wie­lo­barwną pa­ra­solkę, fi­gurki słoni wy­ko­nane z ko­ści sło­nio­wej, ste­reo­skop, wy­szu­kaną kasę skle­pową, ele­gancki płaszcz ope­rowy de­ko­ro­wany pió­rami stru­sia.

Ale to wcale nie ów krzy­kliwy okres na­głego roz­kwitu Ki­jowa jako ośrodka han­dlo­wego z prze­łomu wie­ków na­daje mu rys nie­zwy­kło­ści, który ka­zał pi­sa­rzowi Mi­cha­iłowi Buł­ha­ko­wowi my­śleć o nim po pro­stu jako o Mie­ście, a śre­dnio­wiecz­nym kro­ni­ka­rzom opi­sy­wać go jako „Ra­dość Świata”. Część hi­sto­rii od­po­wie­dzialna za ta­kie wła­śnie po­strze­ga­nie Ki­jowa ro­ze­grała się mniej wię­cej ty­siąc lat temu. Po­cząw­szy od X wieku aż po wiek XIII, Ki­jów był bo­wiem sto­licą pierw­szej wiel­kiej cy­wi­li­za­cji lu­dów wschod­nio­sło­wiań­skich – Rusi Ki­jow­skiej. I wła­śnie od tego czasu roz­po­czyna się walka Ukra­iny o swoją toż­sa­mość. Całe po­ko­le­nia uczo­nych prze­ści­gały się w po­pu­la­ry­zo­wa­niu ko­lej­nych teo­rii, pod­szy­tych wza­jem­nymi pre­ten­sjami i obe­lgami, jak do­szło do po­wsta­nia Rusi, jak była ona rzą­dzona, a na­wet jak zy­skała swoją na­zwę. Ale naj­więk­szy spór to­czył się od za­wsze o to, do kogo wła­ści­wie na­leżą tra­dy­cja i pa­mięć o Rusi. Czy cy­wi­li­za­cja Rusi Ki­jow­skiej roz­prze­strze­niła się na­stęp­nie na wschód, na te­reny Mo­skwy i za­miesz­ki­wane przez Ro­sjan, czy też wciąż po­zo­staje zwią­zana z te­ry­to­rium Ukra­iny? Stare ro­syj­skie przy­sło­wie głosi: „Je­śli Mo­skwa jest ser­cem Ro­sji, a Sankt Pe­ters­burg jej głową, to Ki­jów jest jej matką”. Sami Ukra­ińcy twier­dzą na­tu­ral­nie, że Ki­jów nie ma nic wspól­nego z Ro­sją, a je­śli już jest czy­jąś matką, to tylko i wy­łącz­nie Ukra­iń­ców.

Za­ło­ży­ciele Rusi Ki­jow­skiej nie byli tak na­prawdę ani Ro­sja­nami, ani Ukra­iń­cami. Byli to ci sami Skan­dy­na­wo­wie – znani w róż­nych czę­ściach świata jako wi­kin­go­wie, Wa­re­go­wie, Nor­ma­no­wie czy Lu­dzie Pół­nocy – któ­rzy w wie­kach IX i X pod­bili Is­lan­dię oraz część An­glii, Ir­lan­dii i Fran­cji. Je­śli wie­rzyć Po­wie­ści mi­nio­nych lat, naj­wcze­śniej­szej kro­nice Rusi, to przy­byli oni na te­reny wschod­nio­sło­wiań­skie w od­po­wie­dzi na za­pro­sze­nie ze strony wo­ju­ją­cych ze sobą ple­mion osia­dłych wzdłuż po­ro­śnię­tych la­sami rzek na po­łu­dnie od Za­toki Fiń­skiej: „I nie było wśród nich spra­wie­dli­wo­ści, i po­wstał ród prze­ciw ro­dowi, i były u nich zwady, i po­częli wo­jo­wać sami ze sobą. I rze­kli so­bie: «Po­szu­kajmy so­bie knia­zia, który by wła­dał nami i są­dził we­dle prawa». I po­szli za mo­rze ku Wa­re­gom, ku Rusi (...) Rze­kli Rusi Czu­do­wie, Sło­wie­nie, Kry­wi­cze i We­so­wie: «Zie­mia na­sza wielka jest i ob­fita, a ładu w niej nie ma. Przy­chodź­cie więc rzą­dzić i wła­dać nami»”[1].

Moż­liwe, że au­tor Po­wie­ści... prze­ce­nia nieco zna­cze­nie lu­dów skan­dy­naw­skich w tej hi­sto­rii. Nie­któ­rzy ba­da­cze uwa­żają, że przy­by­szy stam­tąd było zbyt nie­wielu, by mo­gli wy­wrzeć na­prawdę zna­czący wpływ; są też i tacy, we­dług któ­rych to jedno z lo­kal­nych ple­mion – a kon­kret­nie osia­dli nad brze­gami Dnie­pru wschod­nio­sło­wiań­scy Po­la­nie – jesz­cze przed przy­by­ciem Skan­dy­na­wów zbu­do­wało pod­wa­liny pań­stwa ru­skiego. Tak czy ina­czej, fak­tem jest, że z Pół­nocy przy­byli nie tyle władcy, ile kupcy po­dą­ża­jący wzdłuż szlaku han­dlo­wego łą­czą­cego Mo­rze Bał­tyc­kie z Mo­rzem Czar­nym z wy­ko­rzy­sta­niem rzeki Dniepr. W VIII wieku usta­no­wili oni swoją pierw­szą pla­cówkę han­dlową nad je­zio­rem Ła­doga, w po­bliżu dzi­siej­szego Sankt Pe­ters­burga, a w 830 roku – we­dług przy­wo­ły­wa­nej już Po­wie­ści... – po­że­glo­wali swo­imi dłu­gimi ło­dziami o dzio­bach ude­ko­ro­wa­nych smo­czymi gło­wami w dół rzeki, by na jej wy­nio­słym brzegu, po­nad piasz­czy­stymi skar­pami, za­ło­żyć nie­wielką drew­nianą osadę, która miała stać się za­ląż­kiem Ki­jowa.

Bi­zan­tyj­ski ce­sarz Kon­stan­tyn VII Por­fi­ro­ge­neta, pi­sząc me­mo­ran­dum do­ty­czące za­rzą­dza­nia pań­stwem w X wieku, wspo­mi­nał o ło­dziach wy­peł­nio­nych nie­wol­ni­kami, fu­trami, wo­skiem i mio­dem, na któ­rych każ­dej wio­sny spły­wały w dół Dnie­pru da­niny dla władcy ce­sar­stwa wschod­nio­rzym­skiego. Po po­wro­cie do Ki­jowa – z uży­ciem ża­gli i wio­seł – ło­dzie te po­now­nie za­ła­do­wy­wano, by w czerwcu mo­gły raz jesz­cze za­wi­tać nad brzeg Mo­rza Czar­nego z ko­lejną par­tią to­wa­rów. Po­je­dyn­cze sztuki z ca­łych sto­sów srebr­nych mo­net, które Skan­dy­na­wo­wie otrzy­my­wali jako za­płatę, wciąż jesz­cze znaj­duje się raz na ja­kiś czas na te­re­nach od Ukra­iny aż po Szwe­cję. Sam szlak han­dlowy był nie­zwy­kle trudny i nie­bez­pieczny, zwłasz­cza jego ostat­nie 400 ki­lo­me­trów przed do­pły­nię­ciem do celu, jako że z po­wodu licz­nych prze­ło­mów rzeki trzeba było wie­lo­krot­nie roz­ła­do­wy­wać ło­dzie i prze­cią­gać je lą­dem, co na­ra­żało kup­ców na nie­bez­pie­czeń­stwo ata­ków ze strony dzi­kich no­ma­dów z ple­mion Pie­czyn­gów.

U po­cząt­ków Rusi Ki­jow­skiej le­gły za­tem przed­się­wzię­cia czy­sto han­dlowe, które jed­nak z cza­sem – jak miało się to póź­niej zda­rzyć rów­nież w in­nych re­jo­nach świata, na przy­kład nad Za­toką Hud­sona czy w przy­padku kom­pa­nii wschod­nio­in­dyj­skich – prze­obra­ziły się w struk­tury o cha­rak­te­rze po­li­tycz­nym. Pla­cówki han­dlowe prze­kształ­ciły się w wa­row­nie, na­stęp­nie zmie­niły się one w punkty po­boru da­nin, a punkty te – do końca X wieku – stwo­rzyły naj­roz­le­glej­sze kró­le­stwo w ca­łej Eu­ro­pie, roz­cią­ga­jące się od Bał­tyku aż po Kar­paty. W trak­cie tego pro­cesu pa­nu­jąca wtedy skan­dy­naw­ska dy­na­stia Ru­ry­ko­wi­czów przy­jęła miej­scowe zwy­czaje i ję­zyk, wże­nia­jąc się stop­niowo w lo­kalne klany i ze­sło­wiańsz­cza­jąc swoje imiona. Tak to Helgi stał się Ole­giem, In­gwarr – Igo­rem, a Wal­de­mar – Wło­dzi­mie­rzem.

Naj­wspa­nial­szą pa­miątką nie­gdy­siej­szej wiel­ko­ści Rusi jest ki­jow­ski so­bór Mą­dro­ści Bo­żej (So­fij­ski) wznie­siony w 1037 roku przez jed­nego z naj­wy­bit­niej­szych re­pre­zen­tan­tów dy­na­stii Ru­ry­ko­wi­czów, księ­cia Ja­ro­sława Mą­drego. Z ze­wnątrz nie od­róż­nia się on zbyt­nio od wielu in­nych ba­ro­ko­wych świą­tyń na Ukra­inie, jako że naj­star­sza jego część, z pła­skimi grec­kimi ko­pu­łami i mu­rami z ce­gły, zo­stała przy­kryta póź­niej­szymi war­stwami tynku i po­złoty. Ale wcho­dząc do środka, można z miej­sca po­czuć nie­zwy­kłą su­ro­wość i pro­stotę stylu bi­zan­tyj­skiego. Na fre­sku cią­gną­cym się wzdłuż ścian ma­sze­rują w rzę­dzie bla­do­licy święci odziani w szaty w bar­wach ochry i różu; po­nad nimi, na wiel­kiej mo­za­ice o ży­wych ko­lo­rach, gó­ruje gi­gan­tyczna po­stać Ma­ryi Dzie­wicy, sa­motna na zło­tym tle. Jej szata, we­dle opisu z lat trzy­dzie­stych XX wieku au­tor­stwa po­dróż­nika i pi­sa­rza Ro­berta By­rona, „mieni się tak nie­zwy­kle pro­mie­niu­ją­cymi od­cie­niami, że nikt, kto ją raz wi­dział, nie bę­dzie już w sta­nie za­po­mnieć (...) tego por­ce­la­no­wego błę­kitu, błę­kitu po­lnych dzwon­ków albo oczu sy­jam­skiego kota”[2]. Stopy Ma­ryi okry­wają pur­pu­rowe pan­to­fle bi­zan­tyj­skiej ce­sa­rzo­wej, a wielka in­skryp­cja, za­po­ży­czona z kon­stan­ty­no­po­li­tań­skiej świą­tyni Ha­gia So­fia, głosi: „Bóg prze­nika Ją całą; nie zo­sta­nie za­tem prze­nie­siona; Bóg wspo­maga Ją od po­ranka do po­ranka”. Na bliź­nia­czych rzę­dach scho­dów wio­dą­cych na górną ga­le­rię spro­wa­dzeni z Gre­cji rze­mieśl­nicy od­ma­lo­wali sceny ze swo­jej oj­czy­zny – są to bo­daj je­dyne świa­dec­twa świec­kiego ży­cia w ce­sar­stwie bi­zan­tyj­skim, ja­kie za­cho­wały się do na­szych cza­sów. Czte­ro­konne ry­dwany (czy ra­czej ich frag­menty, które prze­trwały dzie­więt­na­sto­wieczne próby za­ma­lo­wa­nia) ści­gają się wzdłuż mu­rów, a z do­okol­nych okien i bal­ko­nów wi­wa­tują wi­dzo­wie, pod­czas gdy u bram hi­po­dromu tań­czy bła­zen, mu­zycy zaś grają na pisz­czał­kach, ta­ler­zach, fle­cie i in­nych in­stru­men­tach.

Wznie­siony dla uczcze­nia na­wró­ce­nia Wło­dzi­mie­rza, ojca Ja­ro­sława, na chrze­ści­jań­stwo, so­bór Mą­dro­ści Bo­żej za­pla­no­wany zo­stał jako bu­dowla o ogrom­nym zna­cze­niu po­li­tycz­nym i du­cho­wym, i tak też się dzieje do dziś. Za cza­sów car­skich cią­gnęły do niego mi­liony piel­grzy­mów. (Po­śród róż­nych graf­fiti z tam­tych cza­sów znaj­duje się i na­stę­pu­jące: „Prze­pi­łem wszyst­kie moje ubra­nia, kiedy tu by­łem”)[3]. Bol­sze­wicy zde­sa­kra­li­zo­wali cer­kiew, ale ni­gdy nie od­wa­żyli się jej zbu­rzyć. W okre­sie pie­rie­strojki ukra­iń­scy na­cjo­na­li­ści de­mon­stro­wali pod mu­rami so­boru, a w 1993 roku człon­ko­wie sekty New Age opry­skali go pły­nem z ga­śnic, gro­żąc przy tym ma­so­wym sa­mo­bój­stwem. W 1996 roku pra­wo­sławni wierni usi­ło­wali – ła­miąc prawo, bo świą­ty­nia ma dziś sta­tus mu­zeum – po­cho­wać w jej mu­rach swo­jego pa­triar­chę, by osta­tecz­nie, po utarcz­kach z po­li­cją, za­do­wo­lić się roz­ko­pa­niem chod­nika bie­gną­cego pod mu­rami so­boru. Choć za jego ży­cia nie było jesz­cze, rzecz ja­sna, ani Ukra­iny, ani Ro­sji, Wło­dzi­mierz – w ję­zyku ro­syj­skim Wła­di­mir – stał się świę­tym pa­tro­nem za­równo dla Ukra­iń­ców, jak i dla Ro­sjan. Zo­stał upa­mięt­niony w nie­zli­czo­nych lu­do­wych po­da­niach i le­gen­dach oraz na wielu po­mni­kach, także poza gra­ni­cami obu tych kra­jów (miesz­kańcy oko­lic lon­dyń­skiego Hol­land Park z nie­ja­kim zdu­mie­niem spo­glą­dają za­pewne na jego ol­brzy­mią sta­tuę, wznie­sioną tam sta­ra­niem ukra­iń­skiej dia­spory).

Choć so­bór So­fij­ski po­wstał z po­rywu serca, to sama de­cy­zja o przy­ję­ciu chrze­ści­jań­stwa, na któ­rej pa­miątkę świą­ty­nię wznie­siono, wy­ni­kała z prze­sła­nek ści­śle prag­ma­tycz­nych. Jesz­cze za­nim Wło­dzi­mierz do­szedł do wła­dzy w 980 roku, chrze­ści­jań­stwo było już na Rusi obecne i co­raz bar­dziej za­uwa­żalne – na­wet Olga, babka księ­cia, kilka lat wcze­śniej przy­jęła w skry­to­ści chrzest. Na sa­mym po­czątku swo­jego pa­no­wa­nia Wło­dzi­mierz w pełni po­pie­rał jed­nak stron­nic­two po­gań­skie. Po­wieść mi­nio­nych lat po­daje, że „po­sta­wił bał­wany na wzgó­rzu (...) Pe­runa drew­nia­nego z głową srebrną i wą­sem zło­tym, i Chorsa, Dadź­boga i Strzy­boga, i Si­mar­gła, i Mo­ko­sza. I skła­dali im ofiary, na­zy­wa­jąc ich bo­gami, i przy­wo­zili syny swoje i córy na ofiarę bie­som (...)”[4]. Co gor­sza, jak do­no­szą da­lej świą­to­bliwi au­to­rzy kro­niki, Wło­dzi­mierz był „wielce chu­tliwy (...) a na­łoż­nic miał trzy­sta w Wy­szo­gro­dzie, a trzy­sta w Bia­ło­gro­dzie, a dwie­ście na Be­re­sto­wie (...) I był nie­syty roz­pu­sty, przy­wo­dząc do sie­bie mę­żatki i dzie­wice gwał­cąc. Był to bo­wiem lu­bież­nik taki sam, jak Sa­lo­mon”[5].

Mimo tak mało obie­cu­ją­cych po­cząt­ków Wło­dzi­mierz w któ­rymś mo­men­cie praw­do­po­dob­nie się zo­rien­to­wał, że aby do­trzy­mać kroku są­sia­dom, bę­dzie zmu­szony wpro­wa­dzić w swoim pań­stwie ja­kąś bar­dziej no­wo­cze­sną re­li­gię. Po­zo­stało tylko wy­brać tę wła­ściwą. Pierw­szymi, do któ­rych się zwró­cił, byli – po­now­nie we­dług Po­wie­ści... – mu­zuł­mań­scy Buł­ga­rzy: „Wło­dzi­mierz zaś słu­chał ich, al­bo­wiem sam lu­bił nie­wia­sty i mno­gie wsze­te­czeń­stwa, wy­słu­chi­wał więc ich z upodo­ba­niem. Jeno było mu nie­miłe ob­rze­za­nie człon­ków i nie­ja­da­nie świ­niny, a naj­bar­dziej – nie­pi­cie; rzekł: «Dla Rusi pi­cie jest we­se­lem, nie mo­żemy bez tego być»”[6]. Po tym roz­cza­ro­wa­niu książę ro­ze­słał po świe­cie swo­ich lu­dzi, by wy­wie­dzieli się jak naj­wię­cej o in­nych re­li­giach. Ani Ży­dzi, ani ka­to­liccy Niemcy nie wy­warli na nich spe­cjal­nego wra­że­nia. „Wi­dzie­li­śmy w świą­tyni mno­gie na­bo­żeń­stwa od­pra­wiane – ra­por­to­wali z po­wro­tem emi­sa­riu­sze – a pięk­no­ści nie wi­dzie­li­śmy żad­nej”[7]. Za to już Ha­gia So­fia wpra­wiła ki­jo­wian w praw­dziwy za­chwyt: „I przy­szli­śmy do Gre­ków, i wie­dli nas, gdzie służą Bogu swo­jemu, i nie wie­dzie­li­śmy, w nie­bie li by­li­śmy czy na ziemi: nie ma bo­wiem na ziemi ta­kiego wi­do­wi­ska ni piękna ta­kiego, i nie wiemy, jak opo­wie­dzieć o tym, tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi prze­bywa i na­bo­żeń­stwo ich jest naj­lep­sze ze wszyst­kich kra­jów”[8].

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

CZĘŚĆ PIERW­SZA

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZYNOWA JE­RO­ZO­LIMA: KI­JÓW

[1]Po­wieść mi­nio­nych lat, przeł. Fran­ci­szek Sie­licki, Wro­cław–War­szawa–Kra­ków 1968, s. 15–16.
[2] Ro­bert By­ron, First Rus­sia, then Ti­bet, Lon­don 1985, s. 121.
[3] Mi­chael Hamm, Kiev: a Por­trait 1800–1917, Prin­ce­ton 1993, s. 15.
[4]Po­wieść mi­nio­nych lat, s. 63.
[5] Ibid., s. 64.
[6] Ibid., s. 68.
[7] Ibid., s. 86.
[8] Ibid., s. 86.