59,90 zł
Kto nie zna dziejów Ukrainy, ten nie zrozumie wydarzeń, które obecnie rozgrywają się za naszą wschodnią granicą.
Czym jest historia Ukrainy, skoro niepodległe ukraińskie państwo istnieje, nie licząc epizodów, dopiero od 1991 roku? Jak tę historię napisać, by powstała spójna, zrozumiała opowieść o losach nierozumianego narodu?
Z tym problemem niewielu odważyło się zmierzyć i chyba nikt nie osiągnął tak dobrego efektu, jak Anna Reid, autorka cenionej w Polsce i na świecie książki o oblężonym Leningradzie. Pogranicze… to nietuzinkowe połączenie książki historycznej i reportażu. Opowieść Reid jest zarazem podróżą po współczesnej Ukrainie i wędrówką przez jej dzieje, inspirowaną odwiedzanymi miejscami. Od Rusi Kijowskiej przez rządy mongolskie, litewskie, polskie i rosyjskie, niemieckie i sowieckie po dzień dzisiejszy – nie ulegając idealizującej ukraińskiej autokreacji ani tradycyjnej i współczesnej propagandzie rosyjskiej – Anna Reid scala ukraińską przeszłość w barwny, zapadający w pamięć, tragiczny i pouczający obraz nierozerwalnie związany z naszą narodową historią. Od polskich kościołów Lwowa po rosyjskojęzyczny przemysłowy Donbas autorka ukazuje Ukrainę dawną i tę w granicach młodego państwa wraz z jego mieszkańcami: babuszką pamiętającą czasy Wielkiego Głodu, donieckim górnikiem, krymskim Rosjaninem, Polakiem z Kamieńca Podolskiego, Żydem z Iwano-Frankiwska, dysydentem z czasów sowieckich czy współczesnymi mieszkańcami Kijowa.
Najnowsze wydanie książki Reid uzupełniła o rozdziały, które do historii Ukrainy dopisało życie. Autorka pokazuje, jak kolejne ukraińskie rządy próbowały radzić sobie z licznymi problemami od czasu aneksji Krymu i początku walk w Donbasie w 2014 roku. Klarownie rozpisuje przygotowawcze działania Rosji do agresji na pełną skalę, w tym operację przepisywania historii obu krajów przez Putina oraz przebieg samej inwazji i ukraińskiego oporu. Jej zapiski z pobytu w Ukrainie – na krótko przed atakiem z 24 lutego oraz tuż po wyzwoleniu Buczy i Irpienia – należą do najbardziej przejmujących fragmentów tej ważnej książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 652
PRZEDMOWA DO WYDANIA Z ROKU 2023
Niniejsza książka składa się z dwóch części. Pierwszą z nich napisałam w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, obserwując pierwsze kroki Ukrainy po odzyskaniu niepodległości, w tym również jej zapaść gospodarczą i rozpaczliwe poszukiwanie narodowej tożsamości. A ponieważ część ta stanowi swego rodzaju wgląd w kondycję Ukrainy na wczesnym etapie kształtowania się państwa, nie zmieniam w tekście ani przecinka, pozostawiając w nim nawet zaczerpnięte z języka rosyjskiego nazwy miejscowe, a także moje ówczesne oceny i przewidywania na przyszłość.
Część druga była pisana i aktualizowana etapami, w reakcji na trzy kolejne, coraz brutalniejsze próby odzyskania kontroli nad Ukrainą podjęte przez Rosję. Najpierw w 2004 roku Władimir Putin usiłował bez powodzenia ustawić wybory prezydenckie na Ukrainie. Następnie w roku 2014 zajął Krym i część Donbasu. Wreszcie w lutym 2022 roku zdecydował się rozpętać wojnę, która naruszyła istniejący porządek świata, a w chwili pisania tych słów (lato 2022) nic nie wskazuje na to, by miała się szybko zakończyć. Tyle że zamiast złamać ducha Ukraińców, agresja Rosji jedynie wzmocniła w nich poczucie własnej odrębności i dążenia niepodległościowe. Do 2014 roku Ukraina stała się już na dobrą sprawę krajem zupełnie innym od tego, w którym miałam okazję przebywać w połowie lat dziewięćdziesiątych. Ostatnia podróż ukazała mi zaś widoki, jakich nikomu nie dane było oglądać od zakończenia drugiej wojny światowej: dużego europejskiego państwa demokratycznego, którego obywatele chwycili za broń, by odeprzeć najeźdźcę wykazującego wszelkie oznaki faszyzmu.
Zaszokowany i przerażony Zachód pożycza Ukrainie pieniądze i wysyła jej coraz więcej coraz groźniejszego uzbrojenia. Handel z Rosją nadal jednak całkowicie nie ustał. Nie ma też szans na to, jak wyraził się jasno amerykański prezydent Joe Biden, by NATO posłało na Ukrainę swoje wojska czy w jakikolwiek inny sposób zaangażowało się w ten konflikt bezpośrednio. Nie zmienia to faktu, że reakcja zachodnich rządów była nieoczekiwanie twarda i szybka. Wsparcie opinii publicznej dla Ukrainy może jednak już wkrótce osłabnąć, w miarę jak będzie tracił na znaczeniu czynnik współczucia, a zyskiwał wzrost cen za nośniki energii. Obecnie wciąż sytuuje się ono na rekordowym poziomie, co przekłada się na konkretne działania w postaci olbrzymich wysiłków na rzecz pomocy milionom ukraińskich uchodźców. Obyśmy tylko zdołali utrzymać tę mobilizację, obyśmy byli w stanie powrócić w tym kraju do stanu wolności, pokoju i dobrobytu. Wse bude Ukraina! – Ukraina będzie cała!
Anna Reid
Londyn, lipiec 2022
CZĘŚĆ PIERWSZA
1.
NOWA JEROZOLIMA: KIJÓW
Ale najwspanialej jaśniał biały elektryczny krzyż w rękach olbrzymiego Włodzimierza na Władymirskiej Górze.
MICHAIŁ BUŁHAKOW, 1925.
Nazwę „Ukraina” można by dosłownie przetłumaczyć jako kraj na skraju albo na pograniczu i byłby to przekład niezwykle bliski rzeczywistości. Kraina ta – żyzna, a przez to nadzwyczaj kusząca dla wszystkich najeźdźców – niemal od zawsze była dzielona między państwa ościenne: Rosję i Polskę od połowy XVII do końca XVIII wieku, Rosję i Austrię przez cały XIX wiek, a wreszcie Związek Sowiecki, Polskę, Czechosłowację i Rumunię w latach międzywojennych XX stulecia. Aż do upadku Związku Sowieckiego w 1991 roku Ukraina nigdy nie była niepodległym państwem.
Położenie „na pograniczu” miało dwie konsekwencje. Po pierwsze, przez lata swojej historii Ukraińcy nawykli do przemocy. „Rebelie, wojna domowa, pogromy, głód, czystki, Holokaust – wymienił jednym tchem któryś z moich przyjaciół, przeglądając pudełko pełne fiszek, które zebrałam podczas przygotowań do pisania tej książki. – A gdzie rozdział traktujący o pokoju i dobrobycie?” Po drugie, Ukraińcy jako naród nigdy tak naprawdę nie mieli okazji wyrobić w sobie stabilnego i jednoznacznego poczucia tożsamości narodowej. Choć buntowali się przy byle okazji, te nieliczne okresy, gdy udawało im się uzyskać jakiś stopień samostanowienia – jak choćby czas powstań kozackich w XVII wieku, wojny domowej w latach 1918–1920, czy też koniec okupacji hitlerowskiej – okazywały się raczej chaotyczne, pełne brutalności, a przede wszystkim nadzwyczaj krótkie. Dopiero całkiem niedawno sąsiedzi Ukrainy zaczęli ją w ogóle postrzegać jako odrębne państwo, a samych Ukraińców jako odrębny naród. Dla Rosjan była to zawsze część Rosji; dla Polaków – część Polski. Także wielu Ukraińców, poddawanych przez stulecia obcego panowania rusyfikacji albo polonizacji, myślało w ten sam sposób. Trudno się doprawdy dziwić, że mając tak schizofreniczną historię, w której momenty chwały i radości były tyleż nieliczne, co bardzo od siebie odległe, a przy tym słysząc bezustannie od swoich sąsiadów, że w ogóle nie ma czegoś takiego jak „dzieje Ukrainy”, sami Ukraińcy wciąż nie są do końca pewni, kim tak naprawdę są ani jak dokładnie wyobrażają sobie swój kraj.
Moja opowieść o Ukrainie – jako pograniczu, polu bitewnym, jako nowo powstałym państwie starającym się tworzyć swoją tożsamość narodową – zaczyna się w Kijowie. Kiedy tam przyleciałam mroźną zimową nocą 1993 roku, w hali przylotów na lotnisku brodziło się po kostki w jakiejś grudkowatej brązowej brei. Nasze walizki przywieziono na pace ciężarówki marki Kamaz. Zostały z niej bezceremonialnie zrzucone na jedną wielką stertę, a każdy z pasażerów musiał następnie dokopywać się do swojego bagażu, przerzucając jedna po drugiej kolejne torby. Droga do miasta – jak się później dowiedziałam, jedyna czteropasmówka na całej Ukrainie – tonęła w całkowitych ciemnościach: żadnych latarni ulicznych, żadnych barierek odblaskowych, żadnych białych pasów na jezdni. Moi towarzysze podróży roztaczali woń starych wilgotnych ubrań i niezbyt świeżego jedzenia, a w charakterze bagażu trzymali jakieś dziwne pakunki o nieregularnych kształtach, owinięte sznurkiem, z wystającymi kawałkami drewna służącymi za rączki. Wysiadłszy na jakimś opuszczonym placu pośrodku niewidzialnego miasta, natychmiast udałam się na poszukiwanie budki telefonicznej. W końcu znalazłam coś na kształt odrapanego aluminiowego daszka z przyczepioną do niego staroświecką słuchawką z bakelitu – nigdzie żadnych instrukcji ani książki telefonicznej, ani nawet światła. Nie wzięłam ze sobą ukraińskich pieniędzy, ale jak się okazało, nie miało to większego znaczenia. Ze względu na szalejącą inflację monety i tak wyszły z obiegu, a przy tym Ukraina nie używała już sowieckich rubli, do których przystosowane zostały uliczne automaty telefoniczne, teraz więc wszystkie połączenia były darmowe. Nagle poczułam, że świat wokół mnie stał się trochę bardziej przyjazny, trochę bardziej oswojony – tak właśnie zaczęła się moja podróż przez Ukrainę.
Ludzie odwiedzający Kijów zwykle darzą to miasto niezbyt ciepłymi uczuciami, ale sami jego mieszkańcy niemal zawsze ostatecznie się do niego przekonują. Klatka schodowa w bloku, w którym zajmowałam jednopokojowe mieszkanko, śmierdziała wprawdzie uryną i zgniłą kapustą, ale już na zewnątrz miło było popatrzeć na nastroszone czarne wrony skaczące po gałęziach topoli i strząsające grudki zmarzniętego śniegu na przejeżdżające dołem tramwaje. Podobały mi się brukowane ulice, a także stojące wzdłuż nich kamienice z przełomu wieków, przyozdobione wyszukanymi stiukowymi wykończeniami, tak już zmurszałymi ze starości, że władze miejskie zabezpieczały spody balkonów siatkami ochronnymi, by odrywające się kawałki tynku nie spadały przechodniom na głowy. Podobały mi się usytuowane na wzniesieniach parki z wyłożonymi cegłą alejkami i pawilonami z kutego, mocno już zardzewiałego żelaza. Latem zwykle były miejscem schadzek dla obściskujących się par nastolatków, a zimą służyły za doskonałe górki do zjeżdżania na sankach gromadom dzieci w wielkich futrzanych czapkach.
Podobały mi się zwyczajowe rozgrywki szachowe między starszymi panami na ławkach otaczających podświetlone na różowo fontanny na placu Niepodległości. Podobali mi się mężczyźni wracający wieczorami do domów z wędkami na ramieniu i torbami wypełnionymi rybami złowionymi w ciągu dnia w Dnieprze, albo ludzie wyprowadzający psy w niedzielne poranki, wymieniający rytualne zachwyty nad mijanymi „Pusiami” czy „Puszkami”, gładko przystrzyżonymi i idealnie zadbanymi. Podobał mi się rozbrzmiewający setkami głosów i wypełniony dziesiątkami gołębi uliczny targ pod prowizorycznym zadaszeniem, na którym prawie każda z licznych wieśniaczek nazywała kolejnych klientów swoim słonkiem albo swoją ptaszyną i spieszyła dać im na spróbowanie odrobinę miodu albo śmietany.
Podobały mi się pary w piątkowe deszczowe popołudnia tańczące przy dźwiękach akordeonu w przeciekających przejściach podziemnych – i to nie dla pieniędzy, a po prostu dla własnej przyjemności. Podobało mi się kupowanie od ulicznych sprzedawców kwiatów, pojawiających się przy wyjściu z metra wraz z pierwszymi oznakami wiosny, bukiecików przebiśniegów, przybranych gałązkami bluszczu i spiętych zieloną gumką. A jesienią podobały mi się mijające mnie na ulicy wszystkowiedzące babuszki, które nigdy nie omieszkały mi przypomnieć, bym dopięła płaszcz i założyła czapkę, bo przecież spadł już pierwszy śnieg. Co więcej – a to już naprawdę oznaka tego, że „nawróciłam się” na to miasto – zaczęło mi się nawet podobać kupowanie i jedzenie sała, czyli grubej na cztery palce słoniny, której plastry kładzie się tu na pajdy czarnego chleba, doprawiwszy całość obficie solą i czosnkiem; ten prawdziwy przysmak narodowy jest zarazem przedmiotem licznych żartów, w tym tych nawiązujących do rzekomego przedkładania przez ukraińskich mężczyzn spożywania sała nad uprawianie seksu.
Tak czy owak, Kijów był miastem pełnym melancholii. Tym, co je naprawdę określało, były jego niedostatki, zauważalne braki. Niektóre z nich były dość oczywiste: tylko jeden supermarket (zapłata wyłącznie w dolarach), nieliczne prywatne samochody (sześć na jednym skrzyżowaniu to już był prawie korek), nieistniejące w praktyce usługi pocztowe (aby mieć pewność, że list dojdzie do adresata, najlepiej było udać się samemu na stację kolejową i znaleźć osobę zdążającą we właściwym kierunku, po czym wręczyć jej przesyłkę do przewiezienia). Inne zaś dawało się odczuć dopiero po pewnym czasie. Przy niemal całkowitym braku zasiłków i emerytur, tylko elementarnej opiece zdrowotnej (za wszystkie lekarstwa trzeba było płacić z własnej kieszeni, a lekarzom wręczać łapówki) i nieistniejącym systemie ubezpieczeń (pojawiło się wprawdzie kilka firm prywatnych, ale nikt nie ufał im na tyle, by powierzyć im własne pieniądze), kijowianie żyli w stanie niepewności jutra, której nie znano na Zachodzie, ryzykując utratę wszystkiego z powodu tak błahego jak choroba czy zwykła rodzinna sprzeczka. Można to było łatwo wyczytać z ich surowego wyglądu, z ich napiętych twarzy i czujnych spojrzeń, charakterystycznych dla czasów kryzysu; były to twarze ludzi, którzy radzili sobie jako tako dzięki taniej wódce i zatęchłym papierosom, w pełni świadomi tego, że muszą zadbać sami o siebie, bo nikt inny tego za nich nie zrobi.
Jeszcze inne braki i niedostatki miały charakter czysto fizyczny. Choć Kijów zachował się w lepszym stanie niż wiele byłych sowieckich miast, na każdym kroku straszyły tu duchy przeszłości. A to opuszczona synagoga, a to znów pusta skorupa po niegdyś wspaniałym hotelu Lipsk, podupadłym wskutek zaniedbań skorumpowanych władz miejskich. Na straganach ulicznych można było kupić chwytającą za serce cieniutką broszurkę zatytułowaną Utracone pomniki architektury w Kijowie, w której wyszczególniono wszystkie cerkwie i monastyry zburzone w czasach stalinowskich – św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach, św. Bazylego, św. Borysa i Gleba, św. Olgi i wiele, wiele innych. Przy tak licznych brakach, przy tylu wyrwach w otaczającej rzeczywistości, poszukiwanie śladów minionych czasów wymagało nieledwie perwersyjnego entuzjazmu, a przy tym godnej archeologa spostrzegawczości, wyczulenia na każdy szczegół i każde puste miejsce.
Bodaj najłatwiej jest dziś odtworzyć w wyobraźni tę część historii Kijowa, która związana była z rozkwitem tego miasta jako tętniącego życiem ośrodka handlowego wyrosłego na masowym obrocie cukrem jeszcze przed okresem rewolucji. Powieściopisarz Aleksandr Kuprin, piszący w drugim dziesięcioleciu XX wieku, odmalował miasto pełne dokerów i pielgrzymów, żydowskich domokrążców, niemieckich dam, zabiedzonych rosyjskich oficerów, studentów, namiętnych graczy w karty, miłośników cygar i taniego szampana. Znaczna część zachowanej do dziś starówki Kijowa – potężny gmach opery, brukowane bulwary czy niezwykły Dom z chimerami, zwieńczony dekoracjami z żab, jeleni i nosorożców, a kiedyś będący swoistą reklamą pierwszej w mieście fabryki cementu – wywodzi się właśnie z tych czasów, a w ciepłe letnie wieczory na jej ulicach wciąż czuć – jak w czasach Kuprina – zapach „kurzu, bzu i rozgrzanego kamienia”; wciąż też słychać odgłosy syren statków pływających po Dnieprze i widać mężczyzn popijających kwas chlebowy prosto ze słoików po dżemie, kupowany w małych budkach pod kasztanowcami. Przy Zjeździe św. Andrzeja – krętej i stromo opadającej ulicy, biegnącej od rokokowej cerkwi św. Andrzeja wzniesionej przez Katarzynę II aż do placu Kontraktowego, niegdyś goszczącego wielkie doroczne targi miejskie – mieści się pewne muzeum, w którym można obejrzeć nastrojowy zestaw pamiątek z tamtej epoki: czarno-białe fotografie ukazujące umundurowanych kadetów stojących w trochę niedbałych pozach, parę białych zamszowych rękawiczek, wielobarwną parasolkę, figurki słoni wykonane z kości słoniowej, stereoskop, wyszukaną kasę sklepową, elegancki płaszcz operowy dekorowany piórami strusia.
Ale to wcale nie ów krzykliwy okres nagłego rozkwitu Kijowa jako ośrodka handlowego z przełomu wieków nadaje mu rys niezwykłości, który kazał pisarzowi Michaiłowi Bułhakowowi myśleć o nim po prostu jako o Mieście, a średniowiecznym kronikarzom opisywać go jako „Radość Świata”. Część historii odpowiedzialna za takie właśnie postrzeganie Kijowa rozegrała się mniej więcej tysiąc lat temu. Począwszy od X wieku aż po wiek XIII, Kijów był bowiem stolicą pierwszej wielkiej cywilizacji ludów wschodniosłowiańskich – Rusi Kijowskiej. I właśnie od tego czasu rozpoczyna się walka Ukrainy o swoją tożsamość. Całe pokolenia uczonych prześcigały się w popularyzowaniu kolejnych teorii, podszytych wzajemnymi pretensjami i obelgami, jak doszło do powstania Rusi, jak była ona rządzona, a nawet jak zyskała swoją nazwę. Ale największy spór toczył się od zawsze o to, do kogo właściwie należą tradycja i pamięć o Rusi. Czy cywilizacja Rusi Kijowskiej rozprzestrzeniła się następnie na wschód, na tereny Moskwy i zamieszkiwane przez Rosjan, czy też wciąż pozostaje związana z terytorium Ukrainy? Stare rosyjskie przysłowie głosi: „Jeśli Moskwa jest sercem Rosji, a Sankt Petersburg jej głową, to Kijów jest jej matką”. Sami Ukraińcy twierdzą naturalnie, że Kijów nie ma nic wspólnego z Rosją, a jeśli już jest czyjąś matką, to tylko i wyłącznie Ukraińców.
Założyciele Rusi Kijowskiej nie byli tak naprawdę ani Rosjanami, ani Ukraińcami. Byli to ci sami Skandynawowie – znani w różnych częściach świata jako wikingowie, Waregowie, Normanowie czy Ludzie Północy – którzy w wiekach IX i X podbili Islandię oraz część Anglii, Irlandii i Francji. Jeśli wierzyć Powieści minionych lat, najwcześniejszej kronice Rusi, to przybyli oni na tereny wschodniosłowiańskie w odpowiedzi na zaproszenie ze strony wojujących ze sobą plemion osiadłych wzdłuż porośniętych lasami rzek na południe od Zatoki Fińskiej: „I nie było wśród nich sprawiedliwości, i powstał ród przeciw rodowi, i były u nich zwady, i poczęli wojować sami ze sobą. I rzekli sobie: «Poszukajmy sobie kniazia, który by władał nami i sądził wedle prawa». I poszli za morze ku Waregom, ku Rusi (...) Rzekli Rusi Czudowie, Słowienie, Krywicze i Wesowie: «Ziemia nasza wielka jest i obfita, a ładu w niej nie ma. Przychodźcie więc rządzić i władać nami»”[1].
Możliwe, że autor Powieści... przecenia nieco znaczenie ludów skandynawskich w tej historii. Niektórzy badacze uważają, że przybyszy stamtąd było zbyt niewielu, by mogli wywrzeć naprawdę znaczący wpływ; są też i tacy, według których to jedno z lokalnych plemion – a konkretnie osiadli nad brzegami Dniepru wschodniosłowiańscy Polanie – jeszcze przed przybyciem Skandynawów zbudowało podwaliny państwa ruskiego. Tak czy inaczej, faktem jest, że z Północy przybyli nie tyle władcy, ile kupcy podążający wzdłuż szlaku handlowego łączącego Morze Bałtyckie z Morzem Czarnym z wykorzystaniem rzeki Dniepr. W VIII wieku ustanowili oni swoją pierwszą placówkę handlową nad jeziorem Ładoga, w pobliżu dzisiejszego Sankt Petersburga, a w 830 roku – według przywoływanej już Powieści... – pożeglowali swoimi długimi łodziami o dziobach udekorowanych smoczymi głowami w dół rzeki, by na jej wyniosłym brzegu, ponad piaszczystymi skarpami, założyć niewielką drewnianą osadę, która miała stać się zalążkiem Kijowa.
Bizantyjski cesarz Konstantyn VII Porfirogeneta, pisząc memorandum dotyczące zarządzania państwem w X wieku, wspominał o łodziach wypełnionych niewolnikami, futrami, woskiem i miodem, na których każdej wiosny spływały w dół Dniepru daniny dla władcy cesarstwa wschodniorzymskiego. Po powrocie do Kijowa – z użyciem żagli i wioseł – łodzie te ponownie załadowywano, by w czerwcu mogły raz jeszcze zawitać nad brzeg Morza Czarnego z kolejną partią towarów. Pojedyncze sztuki z całych stosów srebrnych monet, które Skandynawowie otrzymywali jako zapłatę, wciąż jeszcze znajduje się raz na jakiś czas na terenach od Ukrainy aż po Szwecję. Sam szlak handlowy był niezwykle trudny i niebezpieczny, zwłaszcza jego ostatnie 400 kilometrów przed dopłynięciem do celu, jako że z powodu licznych przełomów rzeki trzeba było wielokrotnie rozładowywać łodzie i przeciągać je lądem, co narażało kupców na niebezpieczeństwo ataków ze strony dzikich nomadów z plemion Pieczyngów.
U początków Rusi Kijowskiej legły zatem przedsięwzięcia czysto handlowe, które jednak z czasem – jak miało się to później zdarzyć również w innych rejonach świata, na przykład nad Zatoką Hudsona czy w przypadku kompanii wschodnioindyjskich – przeobraziły się w struktury o charakterze politycznym. Placówki handlowe przekształciły się w warownie, następnie zmieniły się one w punkty poboru danin, a punkty te – do końca X wieku – stworzyły najrozleglejsze królestwo w całej Europie, rozciągające się od Bałtyku aż po Karpaty. W trakcie tego procesu panująca wtedy skandynawska dynastia Rurykowiczów przyjęła miejscowe zwyczaje i język, wżeniając się stopniowo w lokalne klany i zesłowiańszczając swoje imiona. Tak to Helgi stał się Olegiem, Ingwarr – Igorem, a Waldemar – Włodzimierzem.
Najwspanialszą pamiątką niegdysiejszej wielkości Rusi jest kijowski sobór Mądrości Bożej (Sofijski) wzniesiony w 1037 roku przez jednego z najwybitniejszych reprezentantów dynastii Rurykowiczów, księcia Jarosława Mądrego. Z zewnątrz nie odróżnia się on zbytnio od wielu innych barokowych świątyń na Ukrainie, jako że najstarsza jego część, z płaskimi greckimi kopułami i murami z cegły, została przykryta późniejszymi warstwami tynku i pozłoty. Ale wchodząc do środka, można z miejsca poczuć niezwykłą surowość i prostotę stylu bizantyjskiego. Na fresku ciągnącym się wzdłuż ścian maszerują w rzędzie bladolicy święci odziani w szaty w barwach ochry i różu; ponad nimi, na wielkiej mozaice o żywych kolorach, góruje gigantyczna postać Maryi Dziewicy, samotna na złotym tle. Jej szata, wedle opisu z lat trzydziestych XX wieku autorstwa podróżnika i pisarza Roberta Byrona, „mieni się tak niezwykle promieniującymi odcieniami, że nikt, kto ją raz widział, nie będzie już w stanie zapomnieć (...) tego porcelanowego błękitu, błękitu polnych dzwonków albo oczu syjamskiego kota”[2]. Stopy Maryi okrywają purpurowe pantofle bizantyjskiej cesarzowej, a wielka inskrypcja, zapożyczona z konstantynopolitańskiej świątyni Hagia Sofia, głosi: „Bóg przenika Ją całą; nie zostanie zatem przeniesiona; Bóg wspomaga Ją od poranka do poranka”. Na bliźniaczych rzędach schodów wiodących na górną galerię sprowadzeni z Grecji rzemieślnicy odmalowali sceny ze swojej ojczyzny – są to bodaj jedyne świadectwa świeckiego życia w cesarstwie bizantyjskim, jakie zachowały się do naszych czasów. Czterokonne rydwany (czy raczej ich fragmenty, które przetrwały dziewiętnastowieczne próby zamalowania) ścigają się wzdłuż murów, a z dookolnych okien i balkonów wiwatują widzowie, podczas gdy u bram hipodromu tańczy błazen, muzycy zaś grają na piszczałkach, talerzach, flecie i innych instrumentach.
Wzniesiony dla uczczenia nawrócenia Włodzimierza, ojca Jarosława, na chrześcijaństwo, sobór Mądrości Bożej zaplanowany został jako budowla o ogromnym znaczeniu politycznym i duchowym, i tak też się dzieje do dziś. Za czasów carskich ciągnęły do niego miliony pielgrzymów. (Pośród różnych graffiti z tamtych czasów znajduje się i następujące: „Przepiłem wszystkie moje ubrania, kiedy tu byłem”)[3]. Bolszewicy zdesakralizowali cerkiew, ale nigdy nie odważyli się jej zburzyć. W okresie pieriestrojki ukraińscy nacjonaliści demonstrowali pod murami soboru, a w 1993 roku członkowie sekty New Age opryskali go płynem z gaśnic, grożąc przy tym masowym samobójstwem. W 1996 roku prawosławni wierni usiłowali – łamiąc prawo, bo świątynia ma dziś status muzeum – pochować w jej murach swojego patriarchę, by ostatecznie, po utarczkach z policją, zadowolić się rozkopaniem chodnika biegnącego pod murami soboru. Choć za jego życia nie było jeszcze, rzecz jasna, ani Ukrainy, ani Rosji, Włodzimierz – w języku rosyjskim Władimir – stał się świętym patronem zarówno dla Ukraińców, jak i dla Rosjan. Został upamiętniony w niezliczonych ludowych podaniach i legendach oraz na wielu pomnikach, także poza granicami obu tych krajów (mieszkańcy okolic londyńskiego Holland Park z niejakim zdumieniem spoglądają zapewne na jego olbrzymią statuę, wzniesioną tam staraniem ukraińskiej diaspory).
Choć sobór Sofijski powstał z porywu serca, to sama decyzja o przyjęciu chrześcijaństwa, na której pamiątkę świątynię wzniesiono, wynikała z przesłanek ściśle pragmatycznych. Jeszcze zanim Włodzimierz doszedł do władzy w 980 roku, chrześcijaństwo było już na Rusi obecne i coraz bardziej zauważalne – nawet Olga, babka księcia, kilka lat wcześniej przyjęła w skrytości chrzest. Na samym początku swojego panowania Włodzimierz w pełni popierał jednak stronnictwo pogańskie. Powieść minionych lat podaje, że „postawił bałwany na wzgórzu (...) Peruna drewnianego z głową srebrną i wąsem złotym, i Chorsa, Dadźboga i Strzyboga, i Simargła, i Mokosza. I składali im ofiary, nazywając ich bogami, i przywozili syny swoje i córy na ofiarę biesom (...)”[4]. Co gorsza, jak donoszą dalej świątobliwi autorzy kroniki, Włodzimierz był „wielce chutliwy (...) a nałożnic miał trzysta w Wyszogrodzie, a trzysta w Białogrodzie, a dwieście na Berestowie (...) I był niesyty rozpusty, przywodząc do siebie mężatki i dziewice gwałcąc. Był to bowiem lubieżnik taki sam, jak Salomon”[5].
Mimo tak mało obiecujących początków Włodzimierz w którymś momencie prawdopodobnie się zorientował, że aby dotrzymać kroku sąsiadom, będzie zmuszony wprowadzić w swoim państwie jakąś bardziej nowoczesną religię. Pozostało tylko wybrać tę właściwą. Pierwszymi, do których się zwrócił, byli – ponownie według Powieści... – muzułmańscy Bułgarzy: „Włodzimierz zaś słuchał ich, albowiem sam lubił niewiasty i mnogie wszeteczeństwa, wysłuchiwał więc ich z upodobaniem. Jeno było mu niemiłe obrzezanie członków i niejadanie świniny, a najbardziej – niepicie; rzekł: «Dla Rusi picie jest weselem, nie możemy bez tego być»”[6]. Po tym rozczarowaniu książę rozesłał po świecie swoich ludzi, by wywiedzieli się jak najwięcej o innych religiach. Ani Żydzi, ani katoliccy Niemcy nie wywarli na nich specjalnego wrażenia. „Widzieliśmy w świątyni mnogie nabożeństwa odprawiane – raportowali z powrotem emisariusze – a piękności nie widzieliśmy żadnej”[7]. Za to już Hagia Sofia wprawiła kijowian w prawdziwy zachwyt: „I przyszliśmy do Greków, i wiedli nas, gdzie służą Bogu swojemu, i nie wiedzieliśmy, w niebie li byliśmy czy na ziemi: nie ma bowiem na ziemi takiego widowiska ni piękna takiego, i nie wiemy, jak opowiedzieć o tym, tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi przebywa i nabożeństwo ich jest najlepsze ze wszystkich krajów”[8].
PRZYPISY
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZYNOWA JEROZOLIMA: KIJÓW