59,90 zł
Kto nie zna dziejów Ukrainy, ten nie zrozumie wydarzeń, które obecnie rozgrywają się za naszą wschodnią granicą.
Czym jest historia Ukrainy, skoro niepodległe ukraińskie państwo istnieje, nie licząc epizodów, dopiero od 1991 roku? Jak tę historię napisać, by powstała spójna, zrozumiała opowieść o losach nierozumianego narodu?
Z tym problemem niewielu odważyło się zmierzyć i chyba nikt nie osiągnął tak dobrego efektu, jak Anna Reid, autorka cenionej w Polsce i na świecie książki o oblężonym Leningradzie. Pogranicze… to nietuzinkowe połączenie książki historycznej i reportażu. Opowieść Reid jest zarazem podróżą po współczesnej Ukrainie i wędrówką przez jej dzieje, inspirowaną odwiedzanymi miejscami. Od Rusi Kijowskiej przez rządy mongolskie, litewskie, polskie i rosyjskie, niemieckie i sowieckie po dzień dzisiejszy – nie ulegając idealizującej ukraińskiej autokreacji ani tradycyjnej i współczesnej propagandzie rosyjskiej – Anna Reid scala ukraińską przeszłość w barwny, zapadający w pamięć, tragiczny i pouczający obraz nierozerwalnie związany z naszą narodową historią. Od polskich kościołów Lwowa po rosyjskojęzyczny przemysłowy Donbas autorka ukazuje Ukrainę dawną i tę w granicach młodego państwa wraz z jego mieszkańcami: babuszką pamiętającą czasy Wielkiego Głodu, donieckim górnikiem, krymskim Rosjaninem, Polakiem z Kamieńca Podolskiego, Żydem z Iwano-Frankiwska, dysydentem z czasów sowieckich czy współczesnymi mieszkańcami Kijowa.
Najnowsze wydanie książki Reid uzupełniła o rozdziały, które do historii Ukrainy dopisało życie. Autorka pokazuje, jak kolejne ukraińskie rządy próbowały radzić sobie z licznymi problemami od czasu aneksji Krymu i początku walk w Donbasie w 2014 roku. Klarownie rozpisuje przygotowawcze działania Rosji do agresji na pełną skalę, w tym operację przepisywania historii obu krajów przez Putina oraz przebieg samej inwazji i ukraińskiego oporu. Jej zapiski z pobytu w Ukrainie – na krótko przed atakiem z 24 lutego oraz tuż po wyzwoleniu Buczy i Irpienia – należą do najbardziej przejmujących fragmentów tej ważnej książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 652
PRZEDMOWA DO WYDANIA Z ROKU 2023
Niniejsza książka składa się z dwóch części. Pierwszą z nich napisałam w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, obserwując pierwsze kroki Ukrainy po odzyskaniu niepodległości, w tym również jej zapaść gospodarczą i rozpaczliwe poszukiwanie narodowej tożsamości. A ponieważ część ta stanowi swego rodzaju wgląd w kondycję Ukrainy na wczesnym etapie kształtowania się państwa, nie zmieniam w tekście ani przecinka, pozostawiając w nim nawet zaczerpnięte z języka rosyjskiego nazwy miejscowe, a także moje ówczesne oceny i przewidywania na przyszłość.
Część druga była pisana i aktualizowana etapami, w reakcji na trzy kolejne, coraz brutalniejsze próby odzyskania kontroli nad Ukrainą podjęte przez Rosję. Najpierw w 2004 roku Władimir Putin usiłował bez powodzenia ustawić wybory prezydenckie na Ukrainie. Następnie w roku 2014 zajął Krym i część Donbasu. Wreszcie w lutym 2022 roku zdecydował się rozpętać wojnę, która naruszyła istniejący porządek świata, a w chwili pisania tych słów (lato 2022) nic nie wskazuje na to, by miała się szybko zakończyć. Tyle że zamiast złamać ducha Ukraińców, agresja Rosji jedynie wzmocniła w nich poczucie własnej odrębności i dążenia niepodległościowe. Do 2014 roku Ukraina stała się już na dobrą sprawę krajem zupełnie innym od tego, w którym miałam okazję przebywać w połowie lat dziewięćdziesiątych. Ostatnia podróż ukazała mi zaś widoki, jakich nikomu nie dane było oglądać od zakończenia drugiej wojny światowej: dużego europejskiego państwa demokratycznego, którego obywatele chwycili za broń, by odeprzeć najeźdźcę wykazującego wszelkie oznaki faszyzmu.
Zaszokowany i przerażony Zachód pożycza Ukrainie pieniądze i wysyła jej coraz więcej coraz groźniejszego uzbrojenia. Handel z Rosją nadal jednak całkowicie nie ustał. Nie ma też szans na to, jak wyraził się jasno amerykański prezydent Joe Biden, by NATO posłało na Ukrainę swoje wojska czy w jakikolwiek inny sposób zaangażowało się w ten konflikt bezpośrednio. Nie zmienia to faktu, że reakcja zachodnich rządów była nieoczekiwanie twarda i szybka. Wsparcie opinii publicznej dla Ukrainy może jednak już wkrótce osłabnąć, w miarę jak będzie tracił na znaczeniu czynnik współczucia, a zyskiwał wzrost cen za nośniki energii. Obecnie wciąż sytuuje się ono na rekordowym poziomie, co przekłada się na konkretne działania w postaci olbrzymich wysiłków na rzecz pomocy milionom ukraińskich uchodźców. Obyśmy tylko zdołali utrzymać tę mobilizację, obyśmy byli w stanie powrócić w tym kraju do stanu wolności, pokoju i dobrobytu. Wse bude Ukraina! – Ukraina będzie cała!
Anna Reid
Londyn, lipiec 2022
PODZIĘKOWANIA
Wielu ludzi przyczyniło się do powstania kolejnych edycji tej książki. W wypadku jej pierwszego wydania, przygotowywanego w połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, szczególne podziękowania należą się już, niestety, nieżyjącemu Siergiejowi Maksimowowi, a także Tani Lipnickiej, Swietłanie Rusnak i Saszy Sparinskiemu, zarówno za ich pomoc, jak i za ciepłą i przyjazną gościnę w Kijowie. Julia Choroszyłowa, Roma Ihnatowycz, Wlada Tkacz i Roman Waszczuk służyli mi zachętami i pomysłami. Profesor Timothy Colton, doktor Peter Duncan, książę Dżezar Girej, doktor Lubomyr Hajda, Simon Hemans, profesor Geoffrey Hosking, doktor Daniel Kaufmann, profesor John LeDonne, profesor Richard Pipes, profesor Roman Szporluk, profesor Adam Ulam i profesor Andrew Wilson udzielili mi wielce pomocnych wywiadów, a Jonathan Ford był bezwzględnym i nieocenionym krytykiem rękopisu. Doktor Chiara Mayer-Rieckh, Julian Ellison, Jean de Sola Pool, a także Chris i Annabel Wrenn podtrzymywali mnie na duchu swoją gościnnością, a personel School of Slavonic and East European Studies Library, London Library oraz British Library okazywał mi mnóstwo cierpliwości i pomocy. Gorące podziękowania należą się zwłaszcza mojemu ówczesnemu agentowi, Peterowi Robinsonowi, bez którego wsparcia ani ta książka, ani moja późniejsza kariera pisarska nie miałyby szans zaistnieć. Na taką samą wdzięczność zasługuje Rebecca Wilson, wówczas pracująca dla Weidenfeld & Nicolson, która dała szansę nikomu nieznanej młodej dziennikarce.
Jeśli chodzi o kolejne wydanie, z 2015 roku, czyli już po wydarzeniach na Majdanie, to swoją wiedzą i znajomością rzeczy zechcieli się ze mną podzielić: Duncan Allen, Robert Brinkley, Laurence Broyd, Robert i Larissa Homans, Andrij Kyrchiw, Jurij Łukanow, Igor Olechow, Nick Piazza, Roland Smith i Andriej Tieriechow. Wyrażam ogromną wdzięczność im wszystkim, a także nieżyjącej już Marcie Kołomajec. W Donbasie pomagali mi Ludmiła Bortok z Telewizji Donbass, Siergiej Garmasz z internetowej gazety ostrov.org, profesorowie Władimir Kirpen i Igor Todorow z uniwersytetu w Doniecku, doktor Serhij Teliżenko z uniwersytetu w Ługańsku, a także Katerina Żemczużnikowa z ngo.donetsk.ua; wszyscy zgodzili się spotkać i porozmawiać ze mną mimo niezwykle trudnych okoliczności. A później wszyscy stali się uchodźcami, podobnie jak przywódca Tatarów krymskich Mustafa Dżemilew, którego miałam zaszczyt spotkać po raz wtóry. Za pomoc organizacyjną na wschodzie Ukrainy moje najszczersze podziękowania należą się Katerinie Małofiejewej, Wiktorii Moroz i Oksanie Parafeniuk, ale w szczególności Władimirowi Podmogilnemu.
We Lwowie pomocą w ponownym odkryciu tego pięknego miasta służyli mi Ben Kern i Mariana Kuczlewska z Gesellschaft für Internationale Zusammenarbeit, Andrij Kyrchiw, Mariana Sawka i Kateryna Michalicyna z wydawnictwa Stary Lew, Bohdan Szumyłowycz z Centrum Historii Miasta, Olga Siwak z Citadel Capital i Olga Zariczynska z Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego. Wika Sibir zajęła się mną w równie urokliwej Odessie. W innych miejscach swoimi kontaktami i poradami służyli mi: Julia Andrusiw, sir Antony Beevor, Peter Bejger, Marina Denysenko, Jim Donnet, Andrew Hunder, John Peet, Kate Smith i Noah Sneider. Ważnymi źródłami informacji pozostają Eurasia Circle, założony przez Edwarda Salazara, a obecnie kierowany przez Iana Bonda, jak również programy dotyczące Ukrainy i Rosji w ramach Chatham House, podobnie jak moi koledzy i koleżanki z Ukrainian Institute London, w tym zwłaszcza dyrektorka tego instytutu Olesia Chromejczuk, a także jego wicedyrektorka Maria Montague.
Wydanie z roku 2023, pisane podczas heroicznej obrony Ukrainy w obliczu rosyjskiej inwazji, wiele zawdzięcza osobom wymienionym już powyżej, ale nowe treści w postaci wywiadów, aktualizacji, pomysłów czy kontaktów, i to w czasie ogromnego zamętu i niepewności, wnieśli też: Konstantin Akinsza, James i Natasha Butterwick, Wiaczesław Czaus, generał James Cowan, Mairi Cunningham, Claire Denholm, Richard Ensor, Natalia Filewicz, Igor Garmasz, Jewgienia Gubkina, Owen Hatherley, Julia Hetman, Pawlo Huk, Artiom Hurżij, Julia Kabaniec, Swieta Komisarowa, Igor Kożan, Chris Lockwood, Sergiej Łunin, Artiom Liaszenko, Ołena Łysenko, doktor Daria Mattingly, Roman Metelski, Anna Morgan, Olga Mucha, Dmytro Natalucha, Oleksandr Szewczenko, Żenia Szydłowska, Aliona Szkrum, Jacek Stawiski, Constance Uzwyshyn, Liuba Winogradowa i doktor Tatiana Woronina.
We Lwowie genialnym organizatorem okazał się Andrij Awramenko. Jeff Wills oprowadził mnie po wciąż rozrastającym się Ukraińskim Uniwersytecie Katolickim, a także zapoznał z wielce inspirującym przedsięwzięciem społecznym o nazwie Ukrainian Education Platform. W Kijowie Dmytro Prytulenko zabrał mnie do swojego obróconego w ruinę miasta rodzinnego, Irpienia, a przy okazji także do Hostomla i Buczy.
Natasha Fairweather i Matthew Marland z Rogers, Coleridge & White byli niezmiennie wspaniali, podobnie jak Ed Lake z Weidenfeld. Ostatnie już podziękowania kieruję jak zawsze do Charlesa, mojego męża, któremu książkę tę dedykuję.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1.
NOWA JEROZOLIMA: KIJÓW
Ale najwspanialej jaśniał biały elektryczny krzyż w rękach olbrzymiego Włodzimierza na Władymirskiej Górze.
MICHAIŁ BUŁHAKOW, 1925.
Nazwę „Ukraina” można by dosłownie przetłumaczyć jako kraj na skraju albo na pograniczu i byłby to przekład niezwykle bliski rzeczywistości. Kraina ta – żyzna, a przez to nadzwyczaj kusząca dla wszystkich najeźdźców – niemal od zawsze była dzielona między państwa ościenne: Rosję i Polskę od połowy XVII do końca XVIII wieku, Rosję i Austrię przez cały XIX wiek, a wreszcie Związek Sowiecki, Polskę, Czechosłowację i Rumunię w latach międzywojennych XX stulecia. Aż do upadku Związku Sowieckiego w 1991 roku Ukraina nigdy nie była niepodległym państwem.
Położenie „na pograniczu” miało dwie konsekwencje. Po pierwsze, przez lata swojej historii Ukraińcy nawykli do przemocy. „Rebelie, wojna domowa, pogromy, głód, czystki, Holokaust – wymienił jednym tchem któryś z moich przyjaciół, przeglądając pudełko pełne fiszek, które zebrałam podczas przygotowań do pisania tej książki. – A gdzie rozdział traktujący o pokoju i dobrobycie?” Po drugie, Ukraińcy jako naród nigdy tak naprawdę nie mieli okazji wyrobić w sobie stabilnego i jednoznacznego poczucia tożsamości narodowej. Choć buntowali się przy byle okazji, te nieliczne okresy, gdy udawało im się uzyskać jakiś stopień samostanowienia – jak choćby czas powstań kozackich w XVII wieku, wojny domowej w latach 1918–1920, czy też koniec okupacji hitlerowskiej – okazywały się raczej chaotyczne, pełne brutalności, a przede wszystkim nadzwyczaj krótkie. Dopiero całkiem niedawno sąsiedzi Ukrainy zaczęli ją w ogóle postrzegać jako odrębne państwo, a samych Ukraińców jako odrębny naród. Dla Rosjan była to zawsze część Rosji; dla Polaków – część Polski. Także wielu Ukraińców, poddawanych przez stulecia obcego panowania rusyfikacji albo polonizacji, myślało w ten sam sposób. Trudno się doprawdy dziwić, że mając tak schizofreniczną historię, w której momenty chwały i radości były tyleż nieliczne, co bardzo od siebie odległe, a przy tym słysząc bezustannie od swoich sąsiadów, że w ogóle nie ma czegoś takiego jak „dzieje Ukrainy”, sami Ukraińcy wciąż nie są do końca pewni, kim tak naprawdę są ani jak dokładnie wyobrażają sobie swój kraj.
Moja opowieść o Ukrainie – jako pograniczu, polu bitewnym, jako nowo powstałym państwie starającym się tworzyć swoją tożsamość narodową – zaczyna się w Kijowie. Kiedy tam przyleciałam mroźną zimową nocą 1993 roku, w hali przylotów na lotnisku brodziło się po kostki w jakiejś grudkowatej brązowej brei. Nasze walizki przywieziono na pace ciężarówki marki Kamaz. Zostały z niej bezceremonialnie zrzucone na jedną wielką stertę, a każdy z pasażerów musiał następnie dokopywać się do swojego bagażu, przerzucając jedna po drugiej kolejne torby. Droga do miasta – jak się później dowiedziałam, jedyna czteropasmówka na całej Ukrainie – tonęła w całkowitych ciemnościach: żadnych latarni ulicznych, żadnych barierek odblaskowych, żadnych białych pasów na jezdni. Moi towarzysze podróży roztaczali woń starych wilgotnych ubrań i niezbyt świeżego jedzenia, a w charakterze bagażu trzymali jakieś dziwne pakunki o nieregularnych kształtach, owinięte sznurkiem, z wystającymi kawałkami drewna służącymi za rączki. Wysiadłszy na jakimś opuszczonym placu pośrodku niewidzialnego miasta, natychmiast udałam się na poszukiwanie budki telefonicznej. W końcu znalazłam coś na kształt odrapanego aluminiowego daszka z przyczepioną do niego staroświecką słuchawką z bakelitu – nigdzie żadnych instrukcji ani książki telefonicznej, ani nawet światła. Nie wzięłam ze sobą ukraińskich pieniędzy, ale jak się okazało, nie miało to większego znaczenia. Ze względu na szalejącą inflację monety i tak wyszły z obiegu, a przy tym Ukraina nie używała już sowieckich rubli, do których przystosowane zostały uliczne automaty telefoniczne, teraz więc wszystkie połączenia były darmowe. Nagle poczułam, że świat wokół mnie stał się trochę bardziej przyjazny, trochę bardziej oswojony – tak właśnie zaczęła się moja podróż przez Ukrainę.
Ludzie odwiedzający Kijów zwykle darzą to miasto niezbyt ciepłymi uczuciami, ale sami jego mieszkańcy niemal zawsze ostatecznie się do niego przekonują. Klatka schodowa w bloku, w którym zajmowałam jednopokojowe mieszkanko, śmierdziała wprawdzie uryną i zgniłą kapustą, ale już na zewnątrz miło było popatrzeć na nastroszone czarne wrony skaczące po gałęziach topoli i strząsające grudki zmarzniętego śniegu na przejeżdżające dołem tramwaje. Podobały mi się brukowane ulice, a także stojące wzdłuż nich kamienice z przełomu wieków, przyozdobione wyszukanymi stiukowymi wykończeniami, tak już zmurszałymi ze starości, że władze miejskie zabezpieczały spody balkonów siatkami ochronnymi, by odrywające się kawałki tynku nie spadały przechodniom na głowy. Podobały mi się usytuowane na wzniesieniach parki z wyłożonymi cegłą alejkami i pawilonami z kutego, mocno już zardzewiałego żelaza. Latem zwykle były miejscem schadzek dla obściskujących się par nastolatków, a zimą służyły za doskonałe górki do zjeżdżania na sankach gromadom dzieci w wielkich futrzanych czapkach.
Podobały mi się zwyczajowe rozgrywki szachowe między starszymi panami na ławkach otaczających podświetlone na różowo fontanny na placu Niepodległości. Podobali mi się mężczyźni wracający wieczorami do domów z wędkami na ramieniu i torbami wypełnionymi rybami złowionymi w ciągu dnia w Dnieprze, albo ludzie wyprowadzający psy w niedzielne poranki, wymieniający rytualne zachwyty nad mijanymi „Pusiami” czy „Puszkami”, gładko przystrzyżonymi i idealnie zadbanymi. Podobał mi się rozbrzmiewający setkami głosów i wypełniony dziesiątkami gołębi uliczny targ pod prowizorycznym zadaszeniem, na którym prawie każda z licznych wieśniaczek nazywała kolejnych klientów swoim słonkiem albo swoją ptaszyną i spieszyła dać im na spróbowanie odrobinę miodu albo śmietany.
Podobały mi się pary w piątkowe deszczowe popołudnia tańczące przy dźwiękach akordeonu w przeciekających przejściach podziemnych – i to nie dla pieniędzy, a po prostu dla własnej przyjemności. Podobało mi się kupowanie od ulicznych sprzedawców kwiatów, pojawiających się przy wyjściu z metra wraz z pierwszymi oznakami wiosny, bukiecików przebiśniegów, przybranych gałązkami bluszczu i spiętych zieloną gumką. A jesienią podobały mi się mijające mnie na ulicy wszystkowiedzące babuszki, które nigdy nie omieszkały mi przypomnieć, bym dopięła płaszcz i założyła czapkę, bo przecież spadł już pierwszy śnieg. Co więcej – a to już naprawdę oznaka tego, że „nawróciłam się” na to miasto – zaczęło mi się nawet podobać kupowanie i jedzenie sała, czyli grubej na cztery palce słoniny, której plastry kładzie się tu na pajdy czarnego chleba, doprawiwszy całość obficie solą i czosnkiem; ten prawdziwy przysmak narodowy jest zarazem przedmiotem licznych żartów, w tym tych nawiązujących do rzekomego przedkładania przez ukraińskich mężczyzn spożywania sała nad uprawianie seksu.
Tak czy owak, Kijów był miastem pełnym melancholii. Tym, co je naprawdę określało, były jego niedostatki, zauważalne braki. Niektóre z nich były dość oczywiste: tylko jeden supermarket (zapłata wyłącznie w dolarach), nieliczne prywatne samochody (sześć na jednym skrzyżowaniu to już był prawie korek), nieistniejące w praktyce usługi pocztowe (aby mieć pewność, że list dojdzie do adresata, najlepiej było udać się samemu na stację kolejową i znaleźć osobę zdążającą we właściwym kierunku, po czym wręczyć jej przesyłkę do przewiezienia). Inne zaś dawało się odczuć dopiero po pewnym czasie. Przy niemal całkowitym braku zasiłków i emerytur, tylko elementarnej opiece zdrowotnej (za wszystkie lekarstwa trzeba było płacić z własnej kieszeni, a lekarzom wręczać łapówki) i nieistniejącym systemie ubezpieczeń (pojawiło się wprawdzie kilka firm prywatnych, ale nikt nie ufał im na tyle, by powierzyć im własne pieniądze), kijowianie żyli w stanie niepewności jutra, której nie znano na Zachodzie, ryzykując utratę wszystkiego z powodu tak błahego jak choroba czy zwykła rodzinna sprzeczka. Można to było łatwo wyczytać z ich surowego wyglądu, z ich napiętych twarzy i czujnych spojrzeń, charakterystycznych dla czasów kryzysu; były to twarze ludzi, którzy radzili sobie jako tako dzięki taniej wódce i zatęchłym papierosom, w pełni świadomi tego, że muszą zadbać sami o siebie, bo nikt inny tego za nich nie zrobi.
Jeszcze inne braki i niedostatki miały charakter czysto fizyczny. Choć Kijów zachował się w lepszym stanie niż wiele byłych sowieckich miast, na każdym kroku straszyły tu duchy przeszłości. A to opuszczona synagoga, a to znów pusta skorupa po niegdyś wspaniałym hotelu Lipsk, podupadłym wskutek zaniedbań skorumpowanych władz miejskich. Na straganach ulicznych można było kupić chwytającą za serce cieniutką broszurkę zatytułowaną Utracone pomniki architektury w Kijowie, w której wyszczególniono wszystkie cerkwie i monastyry zburzone w czasach stalinowskich – św. Michała Archanioła o Złotych Kopułach, św. Bazylego, św. Borysa i Gleba, św. Olgi i wiele, wiele innych. Przy tak licznych brakach, przy tylu wyrwach w otaczającej rzeczywistości, poszukiwanie śladów minionych czasów wymagało nieledwie perwersyjnego entuzjazmu, a przy tym godnej archeologa spostrzegawczości, wyczulenia na każdy szczegół i każde puste miejsce.
Bodaj najłatwiej jest dziś odtworzyć w wyobraźni tę część historii Kijowa, która związana była z rozkwitem tego miasta jako tętniącego życiem ośrodka handlowego wyrosłego na masowym obrocie cukrem jeszcze przed okresem rewolucji. Powieściopisarz Aleksandr Kuprin, piszący w drugim dziesięcioleciu XX wieku, odmalował miasto pełne dokerów i pielgrzymów, żydowskich domokrążców, niemieckich dam, zabiedzonych rosyjskich oficerów, studentów, namiętnych graczy w karty, miłośników cygar i taniego szampana. Znaczna część zachowanej do dziś starówki Kijowa – potężny gmach opery, brukowane bulwary czy niezwykły Dom z chimerami, zwieńczony dekoracjami z żab, jeleni i nosorożców, a kiedyś będący swoistą reklamą pierwszej w mieście fabryki cementu – wywodzi się właśnie z tych czasów, a w ciepłe letnie wieczory na jej ulicach wciąż czuć – jak w czasach Kuprina – zapach „kurzu, bzu i rozgrzanego kamienia”; wciąż też słychać odgłosy syren statków pływających po Dnieprze i widać mężczyzn popijających kwas chlebowy prosto ze słoików po dżemie, kupowany w małych budkach pod kasztanowcami. Przy Zjeździe św. Andrzeja – krętej i stromo opadającej ulicy, biegnącej od rokokowej cerkwi św. Andrzeja wzniesionej przez Katarzynę II aż do placu Kontraktowego, niegdyś goszczącego wielkie doroczne targi miejskie – mieści się pewne muzeum, w którym można obejrzeć nastrojowy zestaw pamiątek z tamtej epoki: czarno-białe fotografie ukazujące umundurowanych kadetów stojących w trochę niedbałych pozach, parę białych zamszowych rękawiczek, wielobarwną parasolkę, figurki słoni wykonane z kości słoniowej, stereoskop, wyszukaną kasę sklepową, elegancki płaszcz operowy dekorowany piórami strusia.
Ale to wcale nie ów krzykliwy okres nagłego rozkwitu Kijowa jako ośrodka handlowego z przełomu wieków nadaje mu rys niezwykłości, który kazał pisarzowi Michaiłowi Bułhakowowi myśleć o nim po prostu jako o Mieście, a średniowiecznym kronikarzom opisywać go jako „Radość Świata”. Część historii odpowiedzialna za takie właśnie postrzeganie Kijowa rozegrała się mniej więcej tysiąc lat temu. Począwszy od X wieku aż po wiek XIII, Kijów był bowiem stolicą pierwszej wielkiej cywilizacji ludów wschodniosłowiańskich – Rusi Kijowskiej. I właśnie od tego czasu rozpoczyna się walka Ukrainy o swoją tożsamość. Całe pokolenia uczonych prześcigały się w popularyzowaniu kolejnych teorii, podszytych wzajemnymi pretensjami i obelgami, jak doszło do powstania Rusi, jak była ona rządzona, a nawet jak zyskała swoją nazwę. Ale największy spór toczył się od zawsze o to, do kogo właściwie należą tradycja i pamięć o Rusi. Czy cywilizacja Rusi Kijowskiej rozprzestrzeniła się następnie na wschód, na tereny Moskwy i zamieszkiwane przez Rosjan, czy też wciąż pozostaje związana z terytorium Ukrainy? Stare rosyjskie przysłowie głosi: „Jeśli Moskwa jest sercem Rosji, a Sankt Petersburg jej głową, to Kijów jest jej matką”. Sami Ukraińcy twierdzą naturalnie, że Kijów nie ma nic wspólnego z Rosją, a jeśli już jest czyjąś matką, to tylko i wyłącznie Ukraińców.
Założyciele Rusi Kijowskiej nie byli tak naprawdę ani Rosjanami, ani Ukraińcami. Byli to ci sami Skandynawowie – znani w różnych częściach świata jako wikingowie, Waregowie, Normanowie czy Ludzie Północy – którzy w wiekach IX i X podbili Islandię oraz część Anglii, Irlandii i Francji. Jeśli wierzyć Powieści minionych lat, najwcześniejszej kronice Rusi, to przybyli oni na tereny wschodniosłowiańskie w odpowiedzi na zaproszenie ze strony wojujących ze sobą plemion osiadłych wzdłuż porośniętych lasami rzek na południe od Zatoki Fińskiej: „I nie było wśród nich sprawiedliwości, i powstał ród przeciw rodowi, i były u nich zwady, i poczęli wojować sami ze sobą. I rzekli sobie: «Poszukajmy sobie kniazia, który by władał nami i sądził wedle prawa». I poszli za morze ku Waregom, ku Rusi (...) Rzekli Rusi Czudowie, Słowienie, Krywicze i Wesowie: «Ziemia nasza wielka jest i obfita, a ładu w niej nie ma. Przychodźcie więc rządzić i władać nami»”[1].
Możliwe, że autor Powieści... przecenia nieco znaczenie ludów skandynawskich w tej historii. Niektórzy badacze uważają, że przybyszy stamtąd było zbyt niewielu, by mogli wywrzeć naprawdę znaczący wpływ; są też i tacy, według których to jedno z lokalnych plemion – a konkretnie osiadli nad brzegami Dniepru wschodniosłowiańscy Polanie – jeszcze przed przybyciem Skandynawów zbudowało podwaliny państwa ruskiego. Tak czy inaczej, faktem jest, że z Północy przybyli nie tyle władcy, ile kupcy podążający wzdłuż szlaku handlowego łączącego Morze Bałtyckie z Morzem Czarnym z wykorzystaniem rzeki Dniepr. W VIII wieku ustanowili oni swoją pierwszą placówkę handlową nad jeziorem Ładoga, w pobliżu dzisiejszego Sankt Petersburga, a w 830 roku – według przywoływanej już Powieści... – pożeglowali swoimi długimi łodziami o dziobach udekorowanych smoczymi głowami w dół rzeki, by na jej wyniosłym brzegu, ponad piaszczystymi skarpami, założyć niewielką drewnianą osadę, która miała stać się zalążkiem Kijowa.
Bizantyjski cesarz Konstantyn VII Porfirogeneta, pisząc memorandum dotyczące zarządzania państwem w X wieku, wspominał o łodziach wypełnionych niewolnikami, futrami, woskiem i miodem, na których każdej wiosny spływały w dół Dniepru daniny dla władcy cesarstwa wschodniorzymskiego. Po powrocie do Kijowa – z użyciem żagli i wioseł – łodzie te ponownie załadowywano, by w czerwcu mogły raz jeszcze zawitać nad brzeg Morza Czarnego z kolejną partią towarów. Pojedyncze sztuki z całych stosów srebrnych monet, które Skandynawowie otrzymywali jako zapłatę, wciąż jeszcze znajduje się raz na jakiś czas na terenach od Ukrainy aż po Szwecję. Sam szlak handlowy był niezwykle trudny i niebezpieczny, zwłaszcza jego ostatnie 400 kilometrów przed dopłynięciem do celu, jako że z powodu licznych przełomów rzeki trzeba było wielokrotnie rozładowywać łodzie i przeciągać je lądem, co narażało kupców na niebezpieczeństwo ataków ze strony dzikich nomadów z plemion Pieczyngów.
U początków Rusi Kijowskiej legły zatem przedsięwzięcia czysto handlowe, które jednak z czasem – jak miało się to później zdarzyć również w innych rejonach świata, na przykład nad Zatoką Hudsona czy w przypadku kompanii wschodnioindyjskich – przeobraziły się w struktury o charakterze politycznym. Placówki handlowe przekształciły się w warownie, następnie zmieniły się one w punkty poboru danin, a punkty te – do końca X wieku – stworzyły najrozleglejsze królestwo w całej Europie, rozciągające się od Bałtyku aż po Karpaty. W trakcie tego procesu panująca wtedy skandynawska dynastia Rurykowiczów przyjęła miejscowe zwyczaje i język, wżeniając się stopniowo w lokalne klany i zesłowiańszczając swoje imiona. Tak to Helgi stał się Olegiem, Ingwarr – Igorem, a Waldemar – Włodzimierzem.
Najwspanialszą pamiątką niegdysiejszej wielkości Rusi jest kijowski sobór Mądrości Bożej (Sofijski) wzniesiony w 1037 roku przez jednego z najwybitniejszych reprezentantów dynastii Rurykowiczów, księcia Jarosława Mądrego. Z zewnątrz nie odróżnia się on zbytnio od wielu innych barokowych świątyń na Ukrainie, jako że najstarsza jego część, z płaskimi greckimi kopułami i murami z cegły, została przykryta późniejszymi warstwami tynku i pozłoty. Ale wchodząc do środka, można z miejsca poczuć niezwykłą surowość i prostotę stylu bizantyjskiego. Na fresku ciągnącym się wzdłuż ścian maszerują w rzędzie bladolicy święci odziani w szaty w barwach ochry i różu; ponad nimi, na wielkiej mozaice o żywych kolorach, góruje gigantyczna postać Maryi Dziewicy, samotna na złotym tle. Jej szata, wedle opisu z lat trzydziestych XX wieku autorstwa podróżnika i pisarza Roberta Byrona, „mieni się tak niezwykle promieniującymi odcieniami, że nikt, kto ją raz widział, nie będzie już w stanie zapomnieć (...) tego porcelanowego błękitu, błękitu polnych dzwonków albo oczu syjamskiego kota”[2]. Stopy Maryi okrywają purpurowe pantofle bizantyjskiej cesarzowej, a wielka inskrypcja, zapożyczona z konstantynopolitańskiej świątyni Hagia Sofia, głosi: „Bóg przenika Ją całą; nie zostanie zatem przeniesiona; Bóg wspomaga Ją od poranka do poranka”. Na bliźniaczych rzędach schodów wiodących na górną galerię sprowadzeni z Grecji rzemieślnicy odmalowali sceny ze swojej ojczyzny – są to bodaj jedyne świadectwa świeckiego życia w cesarstwie bizantyjskim, jakie zachowały się do naszych czasów. Czterokonne rydwany (czy raczej ich fragmenty, które przetrwały dziewiętnastowieczne próby zamalowania) ścigają się wzdłuż murów, a z dookolnych okien i balkonów wiwatują widzowie, podczas gdy u bram hipodromu tańczy błazen, muzycy zaś grają na piszczałkach, talerzach, flecie i innych instrumentach.
Wzniesiony dla uczczenia nawrócenia Włodzimierza, ojca Jarosława, na chrześcijaństwo, sobór Mądrości Bożej zaplanowany został jako budowla o ogromnym znaczeniu politycznym i duchowym, i tak też się dzieje do dziś. Za czasów carskich ciągnęły do niego miliony pielgrzymów. (Pośród różnych graffiti z tamtych czasów znajduje się i następujące: „Przepiłem wszystkie moje ubrania, kiedy tu byłem”)[3]. Bolszewicy zdesakralizowali cerkiew, ale nigdy nie odważyli się jej zburzyć. W okresie pieriestrojki ukraińscy nacjonaliści demonstrowali pod murami soboru, a w 1993 roku członkowie sekty New Age opryskali go płynem z gaśnic, grożąc przy tym masowym samobójstwem. W 1996 roku prawosławni wierni usiłowali – łamiąc prawo, bo świątynia ma dziś status muzeum – pochować w jej murach swojego patriarchę, by ostatecznie, po utarczkach z policją, zadowolić się rozkopaniem chodnika biegnącego pod murami soboru. Choć za jego życia nie było jeszcze, rzecz jasna, ani Ukrainy, ani Rosji, Włodzimierz – w języku rosyjskim Władimir – stał się świętym patronem zarówno dla Ukraińców, jak i dla Rosjan. Został upamiętniony w niezliczonych ludowych podaniach i legendach oraz na wielu pomnikach, także poza granicami obu tych krajów (mieszkańcy okolic londyńskiego Holland Park z niejakim zdumieniem spoglądają zapewne na jego olbrzymią statuę, wzniesioną tam staraniem ukraińskiej diaspory).
Choć sobór Sofijski powstał z porywu serca, to sama decyzja o przyjęciu chrześcijaństwa, na której pamiątkę świątynię wzniesiono, wynikała z przesłanek ściśle pragmatycznych. Jeszcze zanim Włodzimierz doszedł do władzy w 980 roku, chrześcijaństwo było już na Rusi obecne i coraz bardziej zauważalne – nawet Olga, babka księcia, kilka lat wcześniej przyjęła w skrytości chrzest. Na samym początku swojego panowania Włodzimierz w pełni popierał jednak stronnictwo pogańskie. Powieść minionych lat podaje, że „postawił bałwany na wzgórzu (...) Peruna drewnianego z głową srebrną i wąsem złotym, i Chorsa, Dadźboga i Strzyboga, i Simargła, i Mokosza. I składali im ofiary, nazywając ich bogami, i przywozili syny swoje i córy na ofiarę biesom (...)”[4]. Co gorsza, jak donoszą dalej świątobliwi autorzy kroniki, Włodzimierz był „wielce chutliwy (...) a nałożnic miał trzysta w Wyszogrodzie, a trzysta w Białogrodzie, a dwieście na Berestowie (...) I był niesyty rozpusty, przywodząc do siebie mężatki i dziewice gwałcąc. Był to bowiem lubieżnik taki sam, jak Salomon”[5].
Mimo tak mało obiecujących początków Włodzimierz w którymś momencie prawdopodobnie się zorientował, że aby dotrzymać kroku sąsiadom, będzie zmuszony wprowadzić w swoim państwie jakąś bardziej nowoczesną religię. Pozostało tylko wybrać tę właściwą. Pierwszymi, do których się zwrócił, byli – ponownie według Powieści... – muzułmańscy Bułgarzy: „Włodzimierz zaś słuchał ich, albowiem sam lubił niewiasty i mnogie wszeteczeństwa, wysłuchiwał więc ich z upodobaniem. Jeno było mu niemiłe obrzezanie członków i niejadanie świniny, a najbardziej – niepicie; rzekł: «Dla Rusi picie jest weselem, nie możemy bez tego być»”[6]. Po tym rozczarowaniu książę rozesłał po świecie swoich ludzi, by wywiedzieli się jak najwięcej o innych religiach. Ani Żydzi, ani katoliccy Niemcy nie wywarli na nich specjalnego wrażenia. „Widzieliśmy w świątyni mnogie nabożeństwa odprawiane – raportowali z powrotem emisariusze – a piękności nie widzieliśmy żadnej”[7]. Za to już Hagia Sofia wprawiła kijowian w prawdziwy zachwyt: „I przyszliśmy do Greków, i wiedli nas, gdzie służą Bogu swojemu, i nie wiedzieliśmy, w niebie li byliśmy czy na ziemi: nie ma bowiem na ziemi takiego widowiska ni piękna takiego, i nie wiemy, jak opowiedzieć o tym, tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi przebywa i nabożeństwo ich jest najlepsze ze wszystkich krajów”[8].
Stanęło zatem na wierze prawosławnej. W 988 roku Włodzimierz rozkazał, by stary bóg gromów Perun został obalony, a jego posąg wrzucony do rzeki przy wtórze uderzeń kijami, po czym spędził kijowian nad jeden z dopływów Dniepru, by ich masowo ochrzcić. „Wleźli w wodę i stali owi po szyję – zanotowali kronikarze – a drudzy po piersi, młodsi zaś po piersi u brzegu, inni zaś dzieci trzymając (...) I była radość na niebie i na ziemi widzieć tyle dusz zbawionych”[9]. Było to niewątpliwie jedno z najważniejszych wydarzeń w historii Europy. Dokonując wyboru chrześcijaństwa zamiast islamu, Włodzimierz już na zawsze związał losy i ambicje Rusi właśnie z Europą, nie z Azją, przyjmując natomiast chrześcijaństwo z Bizancjum, a nie z Rzymu, zdecydował, że przyszli Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini znaleźli się razem w jednym wielkim świecie prawosławia, za to sąsiednia katolicka Polska nieubłaganie musiała się od nich oddalać.
Wszelkie minusy tej nowej religii miały się ujawnić dopiero w przyszłości, za to korzyści dawały się odczuć niemal natychmiast. Już w chwili przyjęcia chrześcijaństwa Ruś miała w miarę dobrze rozwinięte kontakty z Bizancjum. W 911 roku Oleg, pierwszy z Rurykowiczów, którego istnienie jest historycznie potwierdzone, najechał Konstantynopol, gdzie – jak głosi legenda – przybił swoją tarczę do bram miasta, a kiedy je opuszczał, cała jego flota odpływała pod żaglami z jedwabiu. Pół wieku później księżna Olga oczarowała cesarza Konstantyna, kiedy spotkali się w celu wynegocjowania traktatów handlowych, a jej syn Światosław sprzymierzył się z Bizancjum w wojnie przeciwko Bułgarom. Gdy Rurykowicze zyskali już szacunek innych chrześcijańskich rodów rządzących, znacząco poszerzyło się pole ich polityki zagranicznej, w związku z czym szybko przystąpili do nawiązywania koligacji dynastycznych z połową domów królewskich ówczesnej Europy. Po zajęciu Chersonezu, greckiego miasta nad Morzem Czarnym, Włodzimierz zmusił ówczesnego cesarza bizantyjskiego Bazylego II do oddania mu ręki swojej siostry Anny, który to ruch w ogromnej mierze przyczynił się do wzrostu prestiżu Rusi. Natomiast jego syn Jarosław zasłużył sobie na przydomek „teścia Europy”, żeniąc swoich synów z polskimi i bizantyjskimi księżniczkami, a trzy córki wydając za królów Węgier, Norwegii i Francji. I choć może się nam to wydać nieprawdopodobne, wszyscy oni okazali się całkiem dobrymi partiami, bo Ruś Kijowska imponowała już wtedy reszcie Europy nie tylko swoją wielkością i potęgą, ale również pewnym wyrobieniem kulturalnym.
Biskup Gautier Saveraux, wysłany na Ruś przez króla Francji Henryka I, by w jego imieniu prosić o rękę córki Jarosława, Anny, raportował do ojczyzny, że: „Ten kraj jest bardziej zjednoczony, szczęśliwszy, silniejszy i bardziej cywilizowany od samej Francji”[10]. Wydziedziczeni książęta, tacy jak Olaf z Norwegii albo Ethelred i Edward (późniejszy Wyznawca) z Anglii, bez większych oporów przybywali na dwór w Kijowie, by tam zaczekać na nadejście lepszych dla siebie czasów, Anna zaś zadziwiła Franków umiejętnością czytania i pisania – jeden z dokumentów pozostałych po jej krótkim panowaniu, które rozpoczęło się wraz ze śmiercią Henryka, sygnowany jest starannie wykaligrafowanym cyrylicą podpisem „Anna Regina”, w otoczeniu całego mnóstwa krzyżyków postawionych przez niepiśmiennych francuskich kontrsygnatariuszy. Setki bizantyjskich uczonych i przedstawicieli duchowieństwa przybywały do Kijowa, by wyposażyć nowo budowane przez Jarosława świątynie czy tłumaczyć pisma, a kijowska szlachta szybko przyjęła bizantyjskie zwyczaje w zakresie ubioru – iluminowane rękopisy z tego okresu pokazują jej przedstawicieli w czerwonych bądź purpurowych szatach z jedwabiu, z pozłacanymi pasami i mankietami. Obowiązywał także swoisty kodeks dobrych manier, ujęty w ramy formalne przez jednego z następców Jarosława, który wymagał, by możni wstawali wczesnym rankiem, oddawali cześć Bogu, „jedli i pili bez wydawania niestosownych odgłosów” i powstrzymywali się od bicia swoich żon. Prawo zwyczajowe, skodyfikowane na polecenie Jarosława, miało wydźwięk zaskakująco humanitarny, kładąc nacisk raczej na grzywny finansowe, a nie na kary cielesne.
Ale dni chwały Rusi Kijowskiej miały potrwać dosyć krótko. W 1054 roku, na łożu śmierci, Jarosław apelował do swoich dzieci, by „kochały się nawzajem”, ponieważ „jeśli zapamiętacie się w zazdrości i sporach, jeśli będziecie kłócić się między sobą, wówczas wytracicie samych siebie, a kraj swoich przodków przywiedziecie do ruiny (...)”[11]. Niestety potomstwo Jarosława nie posłuchało jego przestróg, wobec czego całe imperium rozpadło się na liczne księstwa, toczące między sobą spory i wojny: Kijów, Czernihów i Księstwo Turowskie na południu; Ruś Halicką i Wołyńską na zachodzie; Nowogród, Połock i Smoleńsk na północy; Ruś Włodzimiersko-Suzdalską, Riazań i Księstwo Twerskie nad Wołgą. Sam Kijów zaś choć formalnie miał sprawować zwierzchnictwo nad obszarem dawnej Rusi Kijowskiej, to stał się jedynie księstwem, które w ciągu kolejnych stu lat istnienia miało mieć aż dwudziestu czterech władców. Dwunastowieczny epos Słowo o pułku Igora odzwierciedlał smutny stan kraju w owym czasie:
Bo rzekł bratu brat: „To moje – i to moje”,
A o małem powiada, że wielkie.
Sami sobie na zgubę, niedolę
Wykuwali waśń i rozterkę.
Tak pohańców sprowadzili na pole...[12].
Kulminacją postępującego rozkładu państwa był w XII stuleciu najazd Mongołów. Te pochodzące z północno-zachodniego pogranicza Chin, doskonale zorganizowane plemiona wojowniczych nomadów podbiły już wcześniej południową Syberię, środkową Azję oraz Iran. W 1237 roku wielka armia pod przywództwem Batu-chana, wnuka samego Czyngis-chana, przeszła przez Ural i wkroczyła na Ruś tak szybko jak – by użyć porównania pewnego arabskiego kronikarza, który był świadkiem podobnego najazdu w innej części świata – „ciemność nadciągająca wraz z czarną chmurą”. Poprzysiągłszy, że „przywiąże Kijów do ogona swojego konia”, Batu-chan zajął miasto w 1240 roku, po długim oblężeniu i zaciekłych walkach ulicznych. Następnie rozkazał spalić niemal wszystkie kijowskie świątynie (z około czterystu ocalała zaledwie garstka), a otaczające miasto ziemne umocnienia z trzema Wielkimi Bramami zniszczyć.
Kiedy armia Mongołów dwa lata później opuściła wreszcie Kijów, zostawiając go w opłakanym stanie, dla miasta rozpoczął się długi okres głębokiego kryzysu. Handel wzdłuż Dniepru mocno podupadł po okresie krucjat, które doprowadziły do otwarcia nowych szlaków handlowych ze świata chrześcijańskiego wprost na wschodnie wybrzeża Morza Śródziemnego. W 1299 roku Kijów utracił również znaczenie jako ośrodek religijny, ponieważ ówczesny metropolita ruski, czyli zwierzchnik całego Kościoła prawosławnego na Rusi, postanowił przenieść swoją stolicę do Włodzimierza (skąd po następnych kilku dziesięcioleciach została ona przeniesiona... do Moskwy). Bezustannie nękane przez najazdy Tatarów krymskich miasto skurczyło się do trzech luźno ze sobą połączonych osad: Wysokiego Miasta skupionego wokół soboru Sofijskiego i dawnej Złotej Bramy, Ławry Peczerskiej – klasztoru wzniesionego na przeciwległych wzgórzach – oraz Padołu, dawnej dzielnicy targowej rozciągającej się na podmokłych terenach nadrzecznych.
Przez kolejne pięćset lat Kijów popadał w coraz większą stagnację i ruinę, stając się powoli zapomnianą prowincją wielkiego świata. Pewien Wenecjanin odwiedzający miasto w latach siedemdziesiątych XV wieku opisywał je jako „proste i ubogie”[13]. Caryca Katarzyna Wielka, przejeżdżająca tamtędy w drodze na Krym w 1787 roku, z trudem mogła uwierzyć, że to był ów Kijów – Miasto Chwały, Nowa Jerozolima. „Odkąd tu przybyłam – narzekała – rozglądam się wokół w poszukiwaniu miasta, ale jak dotąd znalazłam jedynie dwie fortece i jakieś leżące na uboczu osady ludzkie”[14]. Nawet jeszcze w pierwszych latach XIX wieku odwiedzający Kijów uskarżali się na wyłożone drewnianą kostką ulice, tłumy kalekich żebraków, częste powodzie i pożary, brak porządnych murowanych zabudowań i ohydną wodę do picia – była ona ponoć tak niedobra, że nawet konie nie chciały jej tknąć. Miasto zaczęło powoli odżywać dopiero w połowie tegoż stulecia, wraz z nadejściem ery kolei i rozkwitem handlu cukrem.
Pomimo dosyć krótkiego okresu istnienia Ruś Kijowska – pradawna, rozległa, cywilizowana i niezaprzeczalnie europejska – należy do tego rozdziału historii, który daje wszelkie powody do dumy. Ale czyja właściwie jest to historia? Według Rosjan po wycofaniu się Mongołów ludność Kijowa powędrowała na północny wschód, a wraz z nią przeniosły się tam jej kultura oraz rozwiązania instytucjonalne. A kiedy dawna stolica podupadała, cały kijowski splendor odrodził się w Moskwie, błyskawicznie rozwijającym się państewku, które już wkrótce miało się stać stolicą Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, a jeszcze później Carstwa Rosyjskiego. Zgodnie z tym rozumowaniem spadkobiercami tradycji Rusi nie są wcale Ukraińcy, posługujący się jakimś dziwacznym językiem i wiodący staroświeckie, prowincjonalne życie, tylko właśnie odnoszący kolejne triumfy i sukcesy Rosjanie.
Sami Ukraińcy, za żyjącym na przełomie XIX i XX wieku historykiem Mychajło Hruszewskim, uznają cały ten wywód za całkowicie bzdurny. Jak twierdzą, wiązać Moskwę z Rusią Kijowską to zupełnie tak, jakby wiązać Galię z Rzymem, uznawać jedno z tych państw za kontynuację drugiego. To jak traktować historię Francji jako przedłużenie historii Cesarstwa Rzymskiego. A co do samej ludności Rusi, to pozostała ona na miejscu, a jeśli nawet niektórzy faktycznie podążyli na północ, to i tak szybko wrócili do domów. „Państwo Kijowskie, jego prawa i kultura, były wytworami jednego narodu: ukraińsko-ruskiego – stwierdzał dobitnie Hruszewski – państwo włodzimiersko-moskiewskie zaś było tworem innego narodu: wielkoruskiego”[15]. Innymi słowy, to nie Rosja jest „starszą siostrą” Ukrainy, ale na odwrót. Zamiast więc określać Ukraińców mianem „Małorosjan”, Rosjanie powinni raczej nazywać samych siebie „Małoukraińcami”.
Ideologia sowiecka w tym sporze oficjalnie kładła nacisk na harmonię, jednorodność i braterstwo. Zgodnie z nią Ruś Kijowską zamieszkiwali ludzie jednej i niepodzielnej narodowości „staroruskiej”, od których pochodzą zarówno Rosjanie, jak i Ukraińcy oraz Białorusini. Z tego punktu widzenia spory między nimi o to, czyj był Włodzimierz albo Jarosław, mają równie mało sensu jak spór Niemców i Francuzów o przynależność narodową Karola Wielkiego. Także języki wszystkich tych trzech narodów wywodzą się ze wspólnego pnia – języka dawnych Słowian Wschodnich, i wreszcie wszystkie trzy nacje odziedziczyły po nich wiarę prawosławną.
Sowieci mieli sporo racji. Ale nawet w czasach Jarosława istniały znaczne różnice między północną Rusią (przyszłą Rosją) a jej południową częścią (przyszłą Ukrainą i Białorusią). Te najbardziej oczywiste były konsekwencją innego klimatu i położenia geograficznego. Na północy ludzie mieszkali w domach z bali stawianych pośród lasów sosnowych, a na południu w lekkich chatynkach z plecionki pokrytej gliną, w otoczeniu dębów i jesionów. Na północy – w krainie ubogich gleb i niekończących się zim – jedzono czarny chleb żytni, a na południu – gdzie nie brakowało żyznych czarnoziemów, a ciepła, sprzyjająca uprawom pora roku trwała znacznie dłużej – spożywano jasne pieczywo, wyrabiane z delikatniejszej pszenicy. Jedynie na północy kąpano się w łaźniach parowych. „Rozgrzewają się do ogromnego gorąca – miał według kronikarzy odnotować święty Andrzej podczas swojej mitycznej podróży z Kijowa do Nowogrodu – a następnie (...) biorą młode witki i smagają nimi ciała (...) z takim zapałem, że ledwie uchodzą z tego z życiem. Na koniec polewają się zimną wodą i wtedy nabierają życia. Nie jest dla nich żadną niedogodnością powtarzanie tego dzień w dzień; co więcej torturują się w ten sposób zupełnie dobrowolnie”[16].
Różnice między północą a południem istniały również w ówczesnym nazewnictwie. Cesarz bizantyjski Konstantyn VII Porfirogeneta w swoim De administrando imperio używa terminów „bliska Ruś” na określenie terenów wokół Kijowa oraz „daleka Ruś”, mając na myśli obszary peryferyjne. Choć sam przymiotnik „ukraiński” pojawił się w powszechnym użyciu dopiero pod koniec XIX stulecia, to słowo „Ukraina”, oznaczające ziemie leżące wokół Kijowa, po raz pierwszy odnajdujemy w Latopisie kijowskim opisującym wydarzenia z XII wieku. Począwszy od XIV wieku, mieszkańcy Księstwa Moskiewskiego zaczęli nazywać samych siebie Ruscy, a swoje państwo Rosja – od greckiego słowa oznaczającego Ruś. Natomiast przyszli Ukraińcy i Białorusini w dalszym ciągu określali się jako Rusini.
Wydarzeniem, które w dramatyczny sposób pogłębiło rozdźwięk między dwiema częściami Rusi, okazało się przybycie Mongołów. Kijów i południowa Ruś zostały straszliwie spustoszone, ale po nieco ponad stuleciu najeźdźcy wynieśli się i zostawili je w spokoju. Za to księstwa północne stały się państwami lennymi Złotej Ordy.
Mongołowie rządzili z oddalenia, nadając przywileje lokalnym przywódcom w zamian za daniny lenne. Najlepiej wychodzili na tym ci z książąt północnych, którzy umieli pozyskać ze swoich terytoriów jak najwięcej ludzi i pieniędzy dla chana i jego dworu w stolicy nad Wołgą. Brak danin karany był w najbardziej okrutny sposób, wobec czego kara śmierci, rzadka w czasach Rusi Kijowskiej, stawała się teraz coraz bardziej rozpowszechniona. Nie przypadkiem rosyjskie wyrazy oznaczające łańcuch oraz bat, jak również ten na określenie pieniędzy, mają źródłosłowy w języku mongolskim. „Rosjanie przyswoili sobie od Mongołów – pisze historyk Richard Pipes – taką koncepcję polityki, która ograniczała funkcje państwa do pobierania danin (czyli podatków), utrzymywania porządku oraz zapewniania bezpieczeństwa, ale pozbawiona była jakiegokolwiek poczucia odpowiedzialności za dobro publiczne”[17]. Pod koniec XV wieku, pod naporem kolejnej inwazji ludów ze wschodu, sama Złota Orda także rozpadła się jako organizm państwowy, a północni książęta zaprzestali płacenia danin i mogli odtąd ponownie rządzić się samodzielnie. Ale tradycje okrutnego despotyzmu w stylu azjatyckim utrwaliły się wśród nich już na tyle mocno, że nie odeszły one wraz z Mongołami. Jak głosi rosyjskie powiedzenie, „Podrap Rosjanina, a znajdziesz pod spodem Tatara”.
Podczas gdy północna Ruś podporządkowana była Ordzie, Ruś południowa dostała się w orbitę wpływów Litwinów. Ci wojowniczy i niespokojni czciciele drzew, węży, zajęcy i strumieni byli jedynym ludem bałtyckim, któremu udało się oprzeć naciskom potężnego zakonu krzyżackiego zmierzającego do ich nawrócenia i politycznego podporządkowania. Kiedy po wycofaniu się Mongołów cała Ruś przeżywała zapaść, to właśnie Litwini wypełnili powstałą pustkę, powiększając terytorium swojego księstwa aż czterokrotnie w ciągu niecałych stu lat. W 1362 roku armia litewska pod dowództwem wielkiego księcia Olgierda zadała miażdżącą klęskę samym Mongołom w bitwie pod Sinymi Wodami w zakolu rzeki Dniepr, a w roku następnym zajęła Kijów. Wielkie Księstwo Litewskie obejmowało odtąd mniej więcej połowę terytorium dawnej Rusi, z czasem rozciągając się od Bałtyku aż po Morze Czarne.
Wbrew reputacji bezwzględnych wojowników Litwini okazali się stosunkowo łagodnymi władcami. Nie mając ani ludzi, ani zasobów niezbędnych do skolonizowania albo okupacji nowych ziem, po prostu przyjęli istniejące rozwiązania instytucjonalne i dokooptowali do rządzenia starą ruską szlachtę wedle głoszonej przez siebie zasady: „Nie zmieniamy dawnego porządku, ani też nie wprowadzamy nowego”. Wielu Litwinów przyjęło wiarę prawosławną, a swoistą lingua franca w całym księstwie stał się język rusiński, z którego później wyewoluowały języki ukraiński i białoruski. Kijowowi oraz innym starym miastom ruskim nadano w 1494 roku prawo magdeburskie, rozpowszechnione w średniowiecznej Europie. Na jego mocy mieszczanie mogli wybierać burmistrza i rajców, a także zwolnieni byli od rozmaitych podatków. Właśnie dzięki temu, jak utrzymują historycy ukraińscy, tradycje Rusi Kijowskiej przetrwały na terenach, które później miały stać się Ukrainą, a zanikły na terytorium rządzonego przez Mongołów Księstwa Moskiewskiego.
Tak naprawdę można jednak powątpiewać, czy w ogóle jakieś pozostałości po Rusi Kijowskiej utrzymały się gdziekolwiek na należących do niej kiedyś ziemiach. Konsekwencją panowania Litwinów nad Ukrainą – i to konsekwencją długofalową dla całej późniejszej historii Europy Wschodniej – było w istocie ustanowienie silnych i trwających kilka stuleci więzi tego obszaru z sąsiednią Polską. Wkrótce po podbiciu południowych części Rusi Litwini zorientowali się bowiem, że aby utrzymać swoje nowe imperium, potrzebują jakiegoś sojusznika – a w praktyce mogli to być albo Krzyżacy, albo Polacy. Po rozważeniu obu tych opcji Polacy wydali im się najwyraźniej mniejszym złem, wobec czego w 1385 roku wielki książę litewski Jagiełło przystąpił do negocjowania warunków politycznego małżeństwa z jedenastoletnią wówczas polską władczynią Jadwigą. Polscy magnaci, skłaniający się bardziej ku uległemu, jak sądzili, Litwinowi niż ku możnemu i ustosunkowanemu na dworach europejskich konkurentowi z dynastii Habsburgów, dość szybko wyrazili zgodę i już w następnym roku pospiesznie ochrzczony Jagiełło został uroczyście koronowany na króla Polski.
Dla samej Jadwigi małżeństwo to okazało się katastrofą. Oddana włochatemu barbarzyńcy zamiast obiecywanemu jej wcześniej narzeczonemu z cywilizowanej Austrii, biedna dziewczyna zaczęła marnieć w oczach, poświęcając się głównie dobroczynności, by ostatecznie umrzeć w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat. Niemniej już z politycznego punktu widzenia związek Jadwigi i Jagiełły przyniósł same korzyści. Punktem kulminacyjnym w procesie zacieśniania więzi między Polską i Litwą była zawarta w 1569 roku unia lubelska, spajająca jeszcze silniej oba organizmy w państwo określane mianem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tak oto od końca XIV wieku aż po drugą połowę XVII wieku, kiedy to Rosja po raz pierwszy wykroiła dla siebie znaczącą część państwa polsko-litewskiego, większa część terytorium dzisiejszej Ukrainy, w tym także ziemie kijowskie, rządzona była z polskiej stolicy w Krakowie.
I właśnie w tym miejscu dochodzimy do sedna wielkiego dylematu Ukraińców – wciąż dyskutowanego, wciąż nierozstrzygniętego: czy są oni Środkowoeuropejczykami, tak jak Polacy, czy też może stanowią jakiś odłam Rosjan? Polacy nazywali niegdyś ziemie dzisiejszej zachodniej Ukrainy Małopolską Wschodnią; Rosjanie wciąż określają Ukrainę mianem Małorosji. Odmiana języka ukraińskiego używanego na zachodzie kraju wykorzystuje wiele słów pochodzenia polskiego, za to ukraiński, którym posługują się mieszkańcy środkowych regionów tego państwa, jest pełen słów rosyjskich. Mężczyźni z zachodu Ukrainy odnoszą się do siebie per pan; Ukraińcy z regionów środkowych i wschodnich stosują – zupełnie jak Rosjanie – formę gospodin. Większość Ukraińców jest wyznania prawosławnego, ale na zachodzie kraju istnieje osobny Kościół unicki, założony pod koniec XVI wieku, który łączy liturgię prawosławną z posłuszeństwem wobec papieża. W krajobrazie zachodniej Ukrainy wszechobecne są podniszczone renesansowe pałace, miasta otoczone murami, świątynie zwieńczone cebulastymi kopułami. Jej malownicze doliny usiane są licznymi wioskami, niczym – by użyć porównania Josepha Conrada – „przestwór otwartego morza skupiskami łódeczek”. Krótko mówiąc, jest to daleko wysunięta flanka Mitteleuropy. Tymczasem wschodnia Ukraina jest płaska jak stół, monotonna, pokryta polami buraków i hałdami odpadów pogórniczych – jednym słowem jest zachodnim krańcem rozciągającego się na tysiące kilometrów rosyjskiego stepu.
Wizerunek Maryi Dziewicy w soborze Mądrości Bożej w Kijowie, ok. 1050 roku.
Obie te rzeczywistości spotykają się zaś w Kijowie. Dniepr, jedyny naturalny dział Ukrainy, a zarazem granica, która niegdyś rozgradzała ten kraj na strefy wpływów Rosji i Polski, dzieli na pół również samo miasto. Złote kopuły jego wspaniałych klasztorów prawosławnych oraz neogotycka iglica katedry katolickiej połyskują w słońcu jedna obok drugiej, a Ukraińcy i Rosjanie, wymieszani ze sobą na ulicach i w trolejbusach, posługują się tym samym surowym slangiem, znanym jako surżyk.
Choć może się to wydać zaskakujące, trudno w Kijowie o wyraźne, jednoznaczne podziały etniczne. Jeśli spytać któregoś z mieszkańców miasta o pochodzenie, odpowiedź będzie zazwyczaj bliska tego rodzaju stwierdzeniom: „Mój ojciec jest Ukraińcem wychowanym na Syberii, moja matka Rosjanką z Odessy, a nasze nazwisko ma polskie brzmienie”. W odróżnieniu od w pełni świadomych swojej odrębności mieszkańców Wilna czy Tbilisi kijowianie wciąż nie mają całkowitej pewności, kim tak naprawdę są, a przy tym nie stanowi to dla nich większego problemu. Sześć lat po ogłoszeniu niepodległości Ukrainy symbole sierpa i młota w dalszym ciągu można było znaleźć na budynkach parlamentu czy Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a u wylotu głównej alei przecinającej centrum miasta – Chreszczatyka – wciąż stał na podwyższeniu Lenin, wyciągający swoją marmurową rękę w kierunku billboardu reklamującego jeden ze świeżo sprywatyzowanych banków. Ulicę Engelsa wprawdzie przemianowano, ale już ta imienia Karola Marksa zachowała swoją nazwę. Wszystkie te pozostałości są rezultatem nie tyle nostalgii, ile pragmatycznej inklinacji do niebudzenia śpiących demonów.
Chrzest Włodzimierza Wielkiego, miniatura w Latopisie Radziwiłłowskim, XV wiek (górna miniatura).
Przyczyn tego braku zacietrzewienia na tle narodowościowym czy ideologicznym bez wątpienia można upatrywać w niezachwianym prowincjonalizmie Kijowa. Od siedmiuset lat miasto to leży na pograniczu, jako senne peryferie prawdziwego ośrodka władzy znajdującego się zupełnie gdzie indziej. Nawet po wybiciu się na niezależność Kijów niespecjalnie zmienił sposób funkcjonowania. Tutejsze gazety omawiają przede wszystkim sprawy krajowe, zwykle zresztą z kilkudniowym opóźnieniem. Państwowe kanały telewizyjne pokazują głównie tańce ludowe przerywane ujęciami soboru Sofijskiego kręconymi drżącą ręką z helikoptera. (Jak skomentował pewien kanadyjski dyplomata ukraińskiego pochodzenia, ich oglądanie jest „aktem patriotyzmu”). Przy nielicznych okazjach, które przewidują odgrywanie przez Kijów roli stolicy państwa, dochodzi zwykle do komicznych sytuacji. Tak właśnie było podczas wizyty w mieście Billa Clintona wiosną 1995 roku. Rząd Ukrainy wystosował do niego prośbę, by zanocował w prezydenckim samolocie, ponieważ żaden z kijowskich hoteli nie był wystarczająco luksusowy, żeby go ugościć. Z kolei w następnym roku przyjęcie zorganizowane dla księcia Karola w Pałacu Maryńskim zostało zakłócone przez nagłą przerwę w dostawie prądu – problem ten rozwiązano w nader kreatywny sposób, świecąc w okna pałacu przednimi reflektorami wozów policyjnych. Większość kijowian nie podróżuje zbyt wiele po świecie, a nieliczni szczęśliwcy, którym się to zdarza, są wzruszająco dumni z tego faktu: pewien wiceminister spraw zagranicznych, z którym przeprowadzałam wywiad, miał w swoim gabinecie mapę ścienną z powtykanymi różnokolorowymi pinezkami oznaczającymi wszystkie miejsca, jakie udało mu się odwiedzić. Cudzoziemcy, choć nie są już aż taką rzadkością, traktowani są wciąż z uprzejmym zainteresowaniem i spotykają się z ofertą natychmiastowej pomocy.
Choć populacja Kijowa liczy około trzech milionów ludzi, wszyscy obracają się tutaj w tym samym wąskim kręgu. Każdy, kto coś znaczy – Rosjanie czy Ukraińcy, komuniści czy nacjonaliści, biznesmeni czy politycy – zna wszystkich pozostałych. Wszyscy studiowali na tych samych uczelniach, wszyscy mają krewnych pracujących w tych samych ministerstwach, wszyscy jedzą sałatki z buraków i suszonych śliwek kupowane w plastikowych pudełeczkach w tych samych nielicznych restauracjach, gdzie nieodmiennie panuje grobowa atmosfera, wszyscy też chodzą wieczorami na imponująco nieudane przedstawienia Toski albo Traviaty w kijowskiej Operze Narodowej. Kiedy kurtyna się podnosi, oczom widzów ukazuje się chór, ustawiony w rzędach według wzrostu śpiewaków. Mężczyźni stoją z jednej strony, a kobiety z drugiej. Mężczyźni noszą groteskowe brody, zawijające się wokół uszu. Kobiety trzymają w dłoniach przywiędłe goździki i wymachują nimi w prawo i w lewo, nigdy jednak w takt muzyki. Znad fosy dla orkiestry unoszą się opary sięgające aż do nimf na suficie, a podczas antraktów ludzie przepychają się na korytarzu, by jak najszybciej dotrzeć do bufetu na piętrze po ciepławą oranżadę i smakujące jak guma ciastka z kremem.
Niezaprzeczalny dowód na to, jak niewiele tu trzeba, by się wybić, otrzymałam zaraz po przyjeździe do Kijowa od mojego „człowieka do wszystkiego”, Saszy – po trosze impresaria, importera gier komputerowych i agenta nieruchomości – który namówił mnie do nagrania napisanej przez siebie po angielsku piosenki. Samo nagranie odbyło się w nieogrzewanym mieszkaniu w jednym z dziesiątek identycznych bloków na peryferiach miasta. Drżącym głosem nastoletniej dziewczynki wyśpiewywałam fałszywie raz po raz nader proste rymy: „Dreaming girl / In the sky / Have a ball / Live your lie (Marzycielko / Z głową w chmurach / Baw się dobrze / W kłamstwach bujaj). Kilka tygodni później zostaliśmy sfilmowani przez ekipę telewizyjną. Zabrano nas do jakichś podziemi w kompleksie sportowym, gdzie mieściło się studio nagraniowe upstrzone butelkami wódki, krzykliwą choinką i plakatami reklamowymi artykułów gospodarstwa domowego koncernu AEG. Ja wchodziłam zaraz po zespole o oryginalnej nazwie Dwadzieścia Werchowyn – niedwuznacznie nawiązującej do marki miejscowych papierosów. Prowadzący program poprosił mnie o przedstawienie się, na co odparłam, chichocząc nerwowo: „Cóż, tak naprawdę jestem dziennikarką...”. Natychmiast poczułam kopnięcie Saszy pod stołem, a chwilę potem usłyszałam jego słowa: „Anna jest artystką, śpiewaczką z mglistego Albionu!”. Samo nagranie – na którym mam twarz czerwoną od wypitej wódki, ruch moich warg jest kompletnie niezsynchronizowany ze śpiewem, a kamera operuje w całkowicie nowatorski sposób – puszczone zostało w ogólnokrajowym kanale w Sylwestra. Tak zostałam gwiazdą ukraińskiej muzyki pop.
Siedemset lat pozostawania prowincją miało jednak także swoje zalety. Jako dopiero trzecie co do ważności miasto imperium Kijów nigdy nie odczuł ciężaru związanego z bliskością czynników rządowych w stopniu porównywalnym do Moskwy czy Sankt Petersburga. Jednym z pierwszych odwiedzających miasto, który zauważył tę prawidłowość, był już Paweł z Aleppo, prawosławny duchowny towarzyszący w latach pięćdziesiątych XVII wieku swojemu ojcu Makaremu, patriarsze Antiochii, w podróży do Moskwy, gdzie obaj zamierzali prosić cara o wsparcie finansowe. Dotarłszy do ujścia Dniepru, obaj wędrowcy znad Morza Śródziemnego nie byli początkowo zachwyceni Ukrainą. Gryzły ich komary, nie smakowało im jedzenie, a nabożeństwa ciągnęły się w nieskończoność. „Prawie nie wychodziliśmy ze świątyni – pisał Paweł w swoim dzienniku – i ledwie trzymaliśmy się na nogach po wystawanych tam długich godzinach”[18].
Ale, jak się okazało, w Moskwie sprawy miały się o wiele gorzej. „Jeśli ktoś życzy sobie skrócić swoje życie o pięć albo dziesięć lat – zanotował Paweł – powinien udać się do Moskwy”. W klasztorach „wszelka wesołość, śmiech i żarty” były zakazane, a przez szpary w drzwiach zawsze mógł podglądać ktoś, kto chciał sprawdzić, „czy współbracia praktykują nabożne uczynki, posty i modlitwę, czy też upijają się i szukają rozrywek”. Jak powiedziano Pawłowi, pijaków zsyłano na Syberię, a palaczom papierosów groziła nawet egzekucja – te rewelacje wzbudziły w nim „ogromny strach” o własny los[19]. Po takich doświadczeniach, jak napisał w drodze powrotnej do domu, Ukraina wydała mu się prawdziwym rajem: „Albowiem podczas tych dwóch lat spędzonych w Moskwie na nasze serca nałożona została kłódka, a nasze umysły znajdowały się w skrajnym zawężeniu i ciasnocie; albowiem w tym kraju żadna osoba nie może odczuwać choćby odrobiny wolności czy pogody ducha (...). Natomiast Państwo Kozaków [Kozaków Ukraińskich] było dla nas niczym nasza własna ojczyzna, a jego mieszkańcy jawili się nam jako serdeczni przyjaciele i ludzie tacy jak my”[20].
Strudzona para wędrowców rozpromieniła się jeszcze bardziej, kiedy dotarła do Mołdawii: „weszliśmy do łaźni po dwudziestu siedmiu miesiącach, podczas których ani razu nie byliśmy w kąpieli, ani nawet nie myliśmy się wodą”[21].
Od czasów carskich sytuacja niewiele się zmieniła aż do okresu komunizmu. Odwiedzający wschodnie świątynie na początku lat trzydziestych XX wieku Robert Byron skonstatował, że Moskwa cierpi na „duszne powietrze – jak bardzo duszne, o tym przekonałem się dopiero po dotarciu do Kijowa, gdzie zachowała się w jakiś niezgłębiony sposób dawna uniwersytecka tradycja humanistyczna i gdzie człowiek może znowu oddychać normalnie”[22]. Pewien starszy profesor oprowadził go po soborze św. Zofii i po Akademii Nauk, a potem zabrał go na przechadzkę po antykwariatach i księgarniach, po drodze przedstawiając mu swoich znajomych. Całe to popołudnie wydało mu się niczym spędzone w Oksfordzie i było „dosyć niezwykłe po brutalnej izolacji w Moskwie”[23].
John Steinbeck poczynił bardzo podobne obserwacje, udawszy się wraz z fotografem Robertem Capą na wielką włóczęgę po lokalach w całym Związku Sowieckim zaraz po zakończeniu wojny: „Wszyscy nam powtarzali, że jak tylko wydostaniemy się z Moskwy, poczujemy wielką zmianę, że nie będzie już tej powagi i tego napięcia. Tak też było (...) ludzie w Kijowie wydawali się pozbawieni tego śmiertelnego znużenia, tak charakterystycznego dla ludzi z Moskwy. Nie chodzili przygarbieni, trzymali ramiona prosto i wysoko, a na ulicach śmiali się w głos”[24]. Nawet dziewczyny były tu ładniejsze: „w większości blondynki, o smukłych, kobiecych kształtach”.
Niemodny, pełen luzu, w równym stopniu ciążący ku Zachodowi, co ku Wschodowi Kijów pod wieloma względami dosyć dobrze uosabia cały kraj, którego stolicą ostatecznie został. Zrównywanie Kijowa z Ukrainą byłoby jednak dużym błędem. „Prawdziwą” Ukrainę, tę, która nie poddała się kolejnym armiom czy ideologiom, można znaleźć dopiero na prowincji. Już po jakiejś półgodzinie jazdy od granic miasta wkracza się w przednowoczesny świat nieutwardzonych dróg gruntowych i wozów zaprzężonych w konie, czerpiący wodę ze studni i powszechnie używający walonek, świat zapadający po zmroku w wielką ciszę i najgłębsze ciemności. Ludzie go zamieszkujący żywią się tym, co sami są w stanie wyprodukować: mięsem hodowanych przez siebie świń, mlekiem własnych krów, owocami z uprawianych drzew, miodem od pszczół z przydomowych uli. Zapijają się na śmierć pędzonym domowymi sposobami samogonem, sami skręcają sobie papierosy z kawałków papieru wydartych ze starych gazet i przeklinają „amerykańskie statki kosmiczne” za zrzucanie stonki na ich pola ziemniaków. Zimą opatulają swoje dwuizbowe chatynki wiązkami suchej słomy, by choć trochę przeciwdziałać stratom ciepła, a wiosną toną po kolana w morzu błota, niczym z najbardziej przejmujących obrazów Bruegla. Ten świat jest tak hermetyczny, tak zredukowany do absolutnie podstawowych potrzeb, że nawet kijowianie, wybierając się w podróż po nim, zachowują się tak, jakby wyruszali na wyprawę w głąb całkowitej dziczy, i zabierają ze sobą sprzęt do gotowania wody oraz zapasy jedzenia na co najmniej kilka dni.
Człowiekiem, który bodaj najlepiej oddał kontrast między Kijowem a resztą Ukrainy, był powieściopisarz Michaił Bułhakow. Ten syn profesora wychowywał się w niewielkim domu przy Zjeździe św. Andrzeja, stromo opadającej brukowanej ulicy łączącej kijowskie Górne Miasto z Padołem. Jego Kijów, uwieczniony w Białej gwardii, to miasto klasy średniej tuż sprzed czasów rewolucji. To Kijów cukierni La Marquise i kwiaciarni Fleurs de Nice, miasto ulicznych zegarów wybijających głośno godziny i eleganckich pieców kaflowych. To świat szczypczyków do cukru i mosiężnych lamp z ciemnozielonymi kloszami, takich jak ta stojąca w gabinecie jego ojca. Pisząc swoją powieść w Moskwie, w naznaczonych szalejącą inflacją wczesnych latach dwudziestych XX wieku, Bułhakow odmalował te utracone dobra jako atrybuty niezwykłego bogactwa i luksusu: „Niczym wielowarstwowe plastry pszczele dymiło, huczało i mrowiło się Miasto. Piękne w mrozie, w mgłach na naddnieprzańskich wzgórzach. Po całych dniach z nieprzeliczonych kominów spiralami ku niebu wzbijał się dym. Ulice przysnuwały się mgiełką, skrzypiał ubity gigantyczny śnieg. Domy wypiętrzały się na pięć, na sześć, na siedem kondygnacji. W dzień okna ich były czarne, wieczorem rządki okien jarzyły się na ciemnogranatowych wysokościach”[25].
Ale w oczach Bułhakowa – konserwatywnego Rosjanina wywodzącego się z klas średnich – Kijów i Ukraina były dwoma odrębnymi bytami. Kijów oznaczał tramwaje, energię elektryczną, cywilizację i swojskość. Ukraina natomiast kojarzyła się z niskim i ciemnym widnokręgiem, dziwacznym językiem i strachem przed nieznanym. „Bo Miasto to Miasto – pisał o Kijowie za czasów wojny domowej – ale co się dzieje dookoła, na owej prawdziwej, większej od Francji Ukrainie (...) – tego nikt nie wiedział. (...) Nie wiedzieli, ale nienawidzili z całego serca”[26].
Batu-chan najeżdżający Suzdal, 1238 rok. Miniatura z XVI wieku.
Bitwa opisywana w Białej gwardii – pomiędzy czerwonymi, białymi, zwolennikami Skoropadskiego i wojskami Petlury – nie jest tylko bitwą toczoną o miasto, ale też walką o tożsamość, o jakąś formę aprobaty ze strony sił o wiele starszych i potężniejszych od samych ścierających się stron – innymi słowy, ze strony Rusi Kijowskiej. Święty Włodzimierz – ów niestroniący od poligamii książę, który nakazał obalenie, upokorzenie i zatopienie Peruna – unosi się nad miejscem akcji pod postacią odlanej z żeliwa statuy, trzymającej w ręku podświetlany krzyż, która wciąż stoi nad Dnieprem w jednym z kijowskich parków. Pod sam koniec książki, gdy bolszewicy szykują się do odbicia miasta z rąk partyzantów, Bułhakow każe świętemu zmienić się ponownie w wojownika: „Nad Dnieprem z grzesznej i skrwawionej, i śnieżnej ziemi wspinał się w czarne, mroczne wyżyny północny krzyż Włodzimierza. Z daleka wydawało się, że ramiona krzyża zniknęły – zlały się z pionem, krzyż przemienił się w ostry wzniesiony do ciosu miecz”[27].
W interpretacji Bułhakowa Włodzimierz jawił się jako obrońca utraconego imperium, a być może nawet utraconego stylu życia. Dla samych Ukraińców jest on raczej symbolem utraconej historii – pierwszego, częstokroć idealizowanego etapu w ich ponadtysiącletniej walce o narodową tożsamość.
2.
POLACY I KOZACY: KAMIENIEC PODOLSKI
A chełpicie się, że Polskę
Zwaliliście sami!...
Prawda! Polska padła, lecz was
Zgniotła pod gruzami!
TARAS SZEWCZENKO, 1845.
Obyś sczezł w wierze Polaków!
PRZEKLEŃSTWO UKRAIŃSKIE
W Kamieńcu Podolskim znalazłam tylko jedną czynną kawiarnię, w ciemnej i wilgotnej piwnicy pod średniowiecznymi murami miejskimi. Sprzedawano w niej podróbkę kawy marki Jacky i smakujące jak papier ciasteczka, a jedynym klientem poza mną był chudy młodzieniec w tweedowej marynarce i skórzanych półbutach nieokreślonego koloru. Usłyszawszy dźwięk obcego języka, podszedł do mnie i wręczył swoją wizytówkę, wyciętą z cienkiego papieru do kserokopiarki, z własnoręcznie wykonanym logo i napisem „Walery Cześniewski, Architekt”. Poniżej, starannym charakterem pisma, dopisał ołówkiem, już alfabetem łacińskim „Bezrobotny”. Jak natychmiast wyjaśnił, bezrobotny był tylko dlatego, że był Polakiem – jedynym pozostałym w całym Kamieńcu.
Kamieniec był kiedyś twierdzą broniącą południowo-wschodnich granic Polski przed najazdami Turków. Otoczony przez skalny wąwóz rzeki Smotrycz, był uważany za „przedmurze chrześcijaństwa”, nieledwie mityczną placówkę na wschodnich rubieżach Europy, tyleż odległą, co nie do zdobycia, jako że do miasta można się było dostać wyłącznie przez jednoprzęsłowe mosty wiszące. Podobno jeden z tureckich sułtanów, mijając Kamieniec na czele swojej armii, miał spytać, kto tak doskonale umocnił to miasto. „Sam Bóg” – usłyszał w odpowiedzi. „Wobec tego – odparł po chwili namysłu – niechaj sam Bóg je szturmuje”. W 1672 roku Turkom udało się wszakże zająć Kamieniec, choć na krótko, i tak rozwiała się jego legenda. Na dziedzińcu katedry św. św. Piotra i Pawła wzniesiono minaret, a nad wejściem do świątyni wypisano w języku arabskim słowa: „Nie ma Boga prócz Allaha, a Mahomet jest Jego prorokiem” – o czym donosił pewien oburzony misjonarz wiktoriański. W pobliskiej fortecy w Chocimiu – której łukowate mury obronne wznieśli genueńscy inżynierowie wojskowi – umieszczono harem miejscowego paszy. Młody książę Adam Jerzy Czartoryski, podróżujący po tych stronach ze swoim ojcem w latach osiemdziesiątych XVIII wieku, czyli wtedy, kiedy cały region po raz wtóry wpadł w ręce Turków, zanotował, że nie podobały mu się tamtejsze „kobiety w strojach bardzo zaniedbanych”[1]. Dziś nic już nie świadczy o tym, że Chocim zbudowali Włosi na zlecenie Polaków, nawet przewodnik sprzedawany w kasie obiektu bez ogródek informuje zwiedzających, że twierdza jest symbolem „walki narodu ukraińskiego z obcymi najeźdźcami”.
Jak wyznał mi Walery, być architektem w Kamieńcu to ciężki kawałek chleba. Opanowany przez ukraińskich nacjonalistów lokalny samorząd nie chce dawać zleceń Polakowi. Gdy kuląc się w przenikliwym wietrze, wyszliśmy na zewnątrz, żeby się trochę rozejrzeć, nie wydawało mi się, by w ogóle była tu jakakolwiek praca dla architekta. Z daleka miasto poprzetykane wieżyczkami fortecznymi i dzwonnicami barokowych kościołów wyglądało bardzo malowniczo, wręcz pocztówkowo. Ale już z bliska można było dostrzec, że dosłownie rozsypuje się w proch. Jego historyczna zabudowa, odrapana, popękana, poprzesłaniana czarną plastikową folią i drewnianymi rusztowaniami, zdawała się pozostałością po jakiejś zaginionej cywilizacji, równie nieprzystającą do dzisiejszej rzeczywistości jak świątynie Inków majaczące pośród wiosek rolników peruwiańskich. Nie było tu żadnych turystów, spacerowiczów ani amatorów zakupów, a na porośniętym zielskiem centralnym placu jedyną oznaką życia była jakaś starsza kobieta wypasająca mocno zapuszczonego kucyka. Kiedy mijaliśmy jeden ze wzmocnionych przyporami murów, Walery kazał mi przyklęknąć i zajrzeć w głąb pomieszczenia za podwójnymi drewnianymi drzwiami, na wpół wyrwanymi z zawiasów. Zobaczyłam tam jednak tylko stertę gruzu i kilka kałuż, a także rozrzucone po całym wnętrzu ptasie odchody i zerwane fragmenty belek nośnych. Jak wyjaśnił, mieścił się tu onegdaj klasztor Franciszkanów. Zeszłego lata jedna z fabryk odzieżowych otworzyła w średniowiecznych krużgankach swój sklep, kilka bel materiału zajęło się ogniem i wybuchł pożar. „Remiza straży pożarnej jest wprawdzie niedaleko stąd, ale jak już przyjechali, interesowało ich głównie ratowanie fabryki. Nikogo nie obchodził sam kościół, więc w końcu się spalił”.
Nie wszystkie wszak kościoły w Kamieńcu popadły w podobne zapomnienie. Choć ich mury się sypią, a dachy przeciekają, to jednak przynajmniej część z nich powoli przywracana jest do życia. Zakonnicy z Krakowa sfinansowali położenie nowego miedzianego poszycia dachowego kamienieckiej katedry, a także zainstalowanie dwóch czy trzech ław w samym kościele – więcej nie potrzeba, bo prawie cała społeczność Polaków mieszkających w mieście została deportowana na rozkaz Stalina zaraz po wojnie. Przy wejściu do świątyni pojawiła się zaś kartka zawierająca czteropunktowy plan działania przewidziany dla nowych parafian: „1. OCHRZCIJ SIĘ. 2. WEŹ ŚLUB W KOŚCIELE. 3. OCHRZCIJ SWOJE DZIECI. 4. SPOTKAJ SIĘ Z NASZYM KSIĘDZEM”. Innymi świątyniami w mieście zaopiekowały się Kościół prawosławny i Kościół unicki. W dawnym kościele trynitarzy pod wezwaniem Trójcy Świętej, w apsydach, które kiedyś mieściły polskie figury madonn, dziś znajdują się nadzwyczaj jaskrawe ikony udekorowane haftowanymi rusznykami