Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2022 - Anna Reid - ebook

Pogranicze. Podróż przez historię Ukrainy 988-2022 ebook

Anna Reid

0,0
59,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kto nie zna dziejów Ukrainy, ten nie zrozumie wydarzeń, które obecnie rozgrywają się za naszą wschodnią granicą.

Czym jest historia Ukrainy, skoro niepodległe ukraińskie państwo istnieje, nie licząc epizodów, dopiero od 1991 roku? Jak tę historię napisać, by powstała spójna, zrozumiała opowieść o losach nierozumianego narodu?

Z tym problemem niewielu odważyło się zmierzyć i chyba nikt nie osiągnął tak dobrego efektu, jak Anna Reid, autorka cenionej w Polsce i na świecie książki o oblężonym Leningradzie. Pogranicze… to nietuzinkowe połączenie książki historycznej i reportażu. Opowieść Reid jest zarazem podróżą po współczesnej Ukrainie i wędrówką przez jej dzieje, inspirowaną odwiedzanymi miejscami. Od Rusi Kijowskiej przez rządy mongolskie, litewskie, polskie i rosyjskie, niemieckie i sowieckie po dzień dzisiejszy – nie ulegając idealizującej ukraińskiej autokreacji ani tradycyjnej i współczesnej propagandzie rosyjskiej – Anna Reid scala ukraińską przeszłość w barwny, zapadający w pamięć, tragiczny i pouczający obraz nierozerwalnie związany z naszą narodową historią. Od polskich kościołów Lwowa po rosyjskojęzyczny przemysłowy Donbas autorka ukazuje Ukrainę dawną i tę w granicach młodego państwa wraz z jego mieszkańcami: babuszką pamiętającą czasy Wielkiego Głodu, donieckim górnikiem, krymskim Rosjaninem, Polakiem z Kamieńca Podolskiego, Żydem z Iwano-Frankiwska, dysydentem z czasów sowieckich czy współczesnymi mieszkańcami Kijowa.

Najnowsze wydanie książki Reid uzupełniła o rozdziały, które do historii Ukrainy dopisało życie. Autorka pokazuje, jak kolejne ukraińskie rządy próbowały radzić sobie z licznymi problemami od czasu aneksji Krymu i początku walk w Donbasie w 2014 roku. Klarownie rozpisuje przygotowawcze działania Rosji do agresji na pełną skalę, w tym operację przepisywania historii obu krajów przez Putina oraz przebieg samej inwazji i ukraińskiego oporu. Jej zapiski z pobytu w Ukrainie – na krótko przed atakiem z 24 lutego oraz tuż po wyzwoleniu Buczy i Irpienia – należą do najbardziej przejmujących fragmentów tej ważnej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 652

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Bor­der­land. A Jo­ur­ney thro­ugh the Hi­story of Ukra­ine
Opieka re­dak­cyjna: MAŁ­GO­RZATA GA­DOM­SKA
Re­dak­cja: MARTA DVO­ŘÁK, JO­ANNA ZA­BO­ROW­SKA
Ko­rekta: MI­KO­ŁAJ BAĆ, EWA KO­CHA­NO­WICZ, ANETA TKA­CZYK, MAŁ­GO­RZATA WÓJ­CIK, Pra­cow­nia 12A
Wy­bór ilu­stra­cji: MAR­CIN STA­SIAK, MI­RON KO­KO­SIŃ­SKI
Opra­co­wa­nie gra­ficzne: RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Na okładce wy­ko­rzy­stano zdję­cie an­ty­rzą­do­wych de­mon­stra­cji w Ki­jo­wie na Maj­da­nie 20 lu­tego 2014 roku, wzy­wa­jące do oba­le­nia pre­zy­denta Wik­tora Ja­nu­ko­wy­cza w związku z ko­rup­cją i ze­rwa­niem umowy han­dlo­wej z Unią Eu­ro­pej­ską. (fot. Jeff Mit­chell / Getty Ima­ges)
Co­py­ri­ght © Anna Reid, 1997, 2015, 2022 All ri­ghts re­se­rved First pu­bli­shed by We­iden­feld & Ni­col­son, an im­print of The Orion Pu­bli­shing Group, Lon­don © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2016, 2023
Wy­da­nie dru­gie, roz­sze­rzone
ISBN 978-83-08-07819-8
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRZED­MOWA DO WY­DA­NIA Z ROKU 2023

Nin­iej­sza książka składa się z dwóch czę­ści. Pierw­szą z nich na­pi­sa­łam w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku, ob­ser­wu­jąc pierw­sze kroki Ukra­iny po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści, w tym rów­nież jej za­paść go­spo­dar­czą i roz­pacz­liwe po­szu­ki­wa­nie na­ro­do­wej toż­sa­mo­ści. A po­nie­waż część ta sta­nowi swego ro­dzaju wgląd w kon­dy­cję Ukra­iny na wcze­snym eta­pie kształ­to­wa­nia się pań­stwa, nie zmie­niam w tek­ście ani prze­cinka, po­zo­sta­wia­jąc w nim na­wet za­czerp­nięte z ję­zyka ro­syj­skiego na­zwy miej­scowe, a także moje ów­cze­sne oceny i prze­wi­dy­wa­nia na przy­szłość.

Część druga była pi­sana i ak­tu­ali­zo­wana eta­pami, w re­ak­cji na trzy ko­lejne, co­raz bru­tal­niej­sze próby od­zy­ska­nia kon­troli nad Ukra­iną pod­jęte przez Ro­sję. Naj­pierw w 2004 roku Wła­di­mir Pu­tin usi­ło­wał bez po­wo­dze­nia usta­wić wy­bory pre­zy­denc­kie na Ukra­inie. Na­stęp­nie w roku 2014 za­jął Krym i część Don­basu. Wresz­cie w lu­tym 2022 roku zde­cy­do­wał się roz­pę­tać wojnę, która na­ru­szyła ist­nie­jący po­rzą­dek świata, a w chwili pi­sa­nia tych słów (lato 2022) nic nie wska­zuje na to, by miała się szybko za­koń­czyć. Tyle że za­miast zła­mać du­cha Ukra­iń­ców, agre­sja Ro­sji je­dy­nie wzmoc­niła w nich po­czu­cie wła­snej od­ręb­no­ści i dą­że­nia nie­pod­le­gło­ściowe. Do 2014 roku Ukra­ina stała się już na do­brą sprawę kra­jem zu­peł­nie in­nym od tego, w któ­rym mia­łam oka­zję prze­by­wać w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Ostat­nia po­dróż uka­zała mi zaś wi­doki, ja­kich ni­komu nie dane było oglą­dać od za­koń­cze­nia dru­giej wojny świa­to­wej: du­żego eu­ro­pej­skiego pań­stwa de­mo­kra­tycz­nego, któ­rego oby­wa­tele chwy­cili za broń, by ode­przeć na­jeźdźcę wy­ka­zu­ją­cego wszel­kie oznaki fa­szy­zmu.

Za­szo­ko­wany i prze­ra­żony Za­chód po­ży­cza Ukra­inie pie­nią­dze i wy­syła jej co­raz wię­cej co­raz groź­niej­szego uzbro­je­nia. Han­del z Ro­sją na­dal jed­nak cał­ko­wi­cie nie ustał. Nie ma też szans na to, jak wy­ra­ził się ja­sno ame­ry­kań­ski pre­zy­dent Joe Bi­den, by NATO po­słało na Ukra­inę swoje woj­ska czy w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób za­an­ga­żo­wało się w ten kon­flikt bez­po­śred­nio. Nie zmie­nia to faktu, że re­ak­cja za­chod­nich rzą­dów była nie­ocze­ki­wa­nie twarda i szybka. Wspar­cie opi­nii pu­blicz­nej dla Ukra­iny może jed­nak już wkrótce osłab­nąć, w miarę jak bę­dzie tra­cił na zna­cze­niu czyn­nik współ­czu­cia, a zy­ski­wał wzrost cen za no­śniki ener­gii. Obec­nie wciąż sy­tu­uje się ono na re­kor­do­wym po­zio­mie, co prze­kłada się na kon­kretne dzia­ła­nia w po­staci ol­brzy­mich wy­sił­ków na rzecz po­mocy mi­lio­nom ukra­iń­skich uchodź­ców. Oby­śmy tylko zdo­łali utrzy­mać tę mo­bi­li­za­cję, oby­śmy byli w sta­nie po­wró­cić w tym kraju do stanu wol­no­ści, po­koju i do­bro­bytu. Wse bude Ukra­ina! – Ukra­ina bę­dzie cała!

Anna Reid

Lon­dyn, li­piec 2022

PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Wielu lu­dzi przy­czy­niło się do po­wsta­nia ko­lej­nych edy­cji tej książki. W wy­padku jej pierw­szego wy­da­nia, przy­go­to­wy­wa­nego w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku, szcze­gólne po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się już, nie­stety, nie­ży­ją­cemu Sier­gie­jowi Mak­si­mo­wowi, a także Tani Lip­nic­kiej, Swie­tła­nie Ru­snak i Sa­szy Spa­rin­skiemu, za­równo za ich po­moc, jak i za cie­płą i przy­ja­zną go­ścinę w Ki­jo­wie. Ju­lia Cho­ro­szy­łowa, Roma Ih­na­to­wycz, Wlada Tkacz i Ro­man Wasz­czuk słu­żyli mi za­chę­tami i po­my­słami. Pro­fe­sor Ti­mo­thy Col­ton, dok­tor Pe­ter Dun­can, książę Dże­zar Gi­rej, dok­tor Lu­bo­myr Hajda, Si­mon He­mans, pro­fe­sor Geof­frey Ho­sking, dok­tor Da­niel Kauf­mann, pro­fe­sor John Le­Donne, pro­fe­sor Ri­chard Pi­pes, pro­fe­sor Ro­man Szpor­luk, pro­fe­sor Adam Ulam i pro­fe­sor An­drew Wil­son udzie­lili mi wielce po­moc­nych wy­wia­dów, a Jo­na­than Ford był bez­względ­nym i nie­oce­nio­nym kry­ty­kiem rę­ko­pisu. Dok­tor Chiara Mayer-Rieckh, Ju­lian El­li­son, Jean de Sola Pool, a także Chris i An­na­bel Wrenn pod­trzy­my­wali mnie na du­chu swoją go­ścin­no­ścią, a per­so­nel School of Sla­vo­nic and East Eu­ro­pean Stu­dies Li­brary, Lon­don Li­brary oraz Bri­tish Li­brary oka­zy­wał mi mnó­stwo cier­pli­wo­ści i po­mocy. Go­rące po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się zwłasz­cza mo­jemu ów­cze­snemu agen­towi, Pe­te­rowi Ro­bin­so­nowi, bez któ­rego wspar­cia ani ta książka, ani moja póź­niej­sza ka­riera pi­sar­ska nie mia­łyby szans za­ist­nieć. Na taką samą wdzięcz­ność za­słu­guje Re­becca Wil­son, wów­czas pra­cu­jąca dla We­iden­feld & Ni­col­son, która dała szansę ni­komu nie­zna­nej mło­dej dzien­ni­karce.

Je­śli cho­dzi o ko­lejne wy­da­nie, z 2015 roku, czyli już po wy­da­rze­niach na Maj­da­nie, to swoją wie­dzą i zna­jo­mo­ścią rze­czy ze­chcieli się ze mną po­dzie­lić: Dun­can Al­len, Ro­bert Brin­kley, Lau­rence Broyd, Ro­bert i La­rissa Ho­mans, An­drij Kyr­chiw, Ju­rij Łu­ka­now, Igor Ole­chow, Nick Piazza, Ro­land Smith i An­driej Tie­rie­chow. Wy­ra­żam ogromną wdzięcz­ność im wszyst­kim, a także nie­ży­ją­cej już Mar­cie Ko­ło­ma­jec. W Don­ba­sie po­ma­gali mi Lud­miła Bor­tok z Te­le­wi­zji Don­bass, Sier­giej Gar­masz z in­ter­ne­to­wej ga­zety ostrov.org, pro­fe­so­ro­wie Wła­di­mir Kir­pen i Igor To­do­row z uni­wer­sy­tetu w Do­niecku, dok­tor Ser­hij Te­li­żenko z uni­wer­sy­tetu w Łu­gań­sku, a także Ka­te­rina Żem­czuż­ni­kowa z ngo.do­netsk.ua; wszy­scy zgo­dzili się spo­tkać i po­roz­ma­wiać ze mną mimo nie­zwy­kle trud­nych oko­licz­no­ści. A póź­niej wszy­scy stali się uchodź­cami, po­dob­nie jak przy­wódca Ta­ta­rów krym­skich Mu­stafa Dże­mi­lew, któ­rego mia­łam za­szczyt spo­tkać po raz wtóry. Za po­moc or­ga­ni­za­cyjną na wscho­dzie Ukra­iny moje naj­szczer­sze po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się Ka­te­ri­nie Ma­ło­fie­je­wej, Wik­to­rii Mo­roz i Oksa­nie Pa­ra­fe­niuk, ale w szcze­gól­no­ści Wła­di­mi­rowi Pod­mo­gil­nemu.

We Lwo­wie po­mocą w po­now­nym od­kry­ciu tego pięk­nego mia­sta słu­żyli mi Ben Kern i Ma­riana Kucz­lew­ska z Ge­sel­l­schaft für In­ter­na­tio­nale Zu­sam­me­nar­beit, An­drij Kyr­chiw, Ma­riana Sawka i Ka­te­ryna Mi­cha­li­cyna z wy­daw­nic­twa Stary Lew, Boh­dan Szu­my­ło­wycz z Cen­trum Hi­sto­rii Mia­sta, Olga Si­wak z Ci­ta­del Ca­pi­tal i Olga Za­ri­czyn­ska z Ukra­iń­skiego Uni­wer­sy­tetu Ka­to­lic­kiego. Wika Si­bir za­jęła się mną w rów­nie uro­kli­wej Ode­ssie. W in­nych miej­scach swo­imi kon­tak­tami i po­ra­dami słu­żyli mi: Ju­lia An­dru­siw, sir An­tony Be­evor, Pe­ter Bej­ger, Ma­rina De­ny­senko, Jim Don­net, An­drew Hun­der, John Peet, Kate Smith i Noah Sne­ider. Waż­nymi źró­dłami in­for­ma­cji po­zo­stają Eu­ra­sia Circle, za­ło­żony przez Edwarda Sa­la­zara, a obec­nie kie­ro­wany przez Iana Bonda, jak rów­nież pro­gramy do­ty­czące Ukra­iny i Ro­sji w ra­mach Cha­tham Ho­use, po­dob­nie jak moi ko­le­dzy i ko­le­żanki z Ukra­inian In­sti­tute Lon­don, w tym zwłasz­cza dy­rek­torka tego in­sty­tutu Ole­sia Chro­mej­czuk, a także jego wi­ce­dy­rek­torka Ma­ria Mon­ta­gue.

Wy­da­nie z roku 2023, pi­sane pod­czas he­ro­icz­nej obrony Ukra­iny w ob­li­czu ro­syj­skiej in­wa­zji, wiele za­wdzię­cza oso­bom wy­mie­nio­nym już po­wy­żej, ale nowe tre­ści w po­staci wy­wia­dów, ak­tu­ali­za­cji, po­my­słów czy kon­tak­tów, i to w cza­sie ogrom­nego za­mętu i nie­pew­no­ści, wnie­śli też: Kon­stan­tin Akin­sza, Ja­mes i Na­ta­sha But­ter­wick, Wia­cze­sław Czaus, ge­ne­rał Ja­mes Co­wan, Ma­iri Cun­nin­gham, Cla­ire Den­holm, Ri­chard En­sor, Na­ta­lia Fi­le­wicz, Igor Gar­masz, Jew­gie­nia Gub­kina, Owen Ha­ther­ley, Ju­lia Het­man, Pawlo Huk, Ar­tiom Hur­żij, Ju­lia Ka­ba­niec, Swieta Ko­mi­sa­rowa, Igor Ko­żan, Chris Loc­kwood, Ser­giej Łu­nin, Ar­tiom Lia­szenko, Ołena Ły­senko, dok­tor Da­ria Mat­tin­gly, Ro­man Me­tel­ski, Anna Mor­gan, Olga Mu­cha, Dmy­tro Na­ta­lu­cha, Olek­sandr Szew­czenko, Że­nia Szy­dłow­ska, Aliona Szkrum, Ja­cek Sta­wi­ski, Con­stance Uzwy­shyn, Liuba Wi­no­gra­dowa i dok­tor Ta­tiana Wo­ro­nina.

We Lwo­wie ge­nial­nym or­ga­ni­za­to­rem oka­zał się An­drij Aw­ra­menko. Jeff Wills opro­wa­dził mnie po wciąż roz­ra­sta­ją­cym się Ukra­iń­skim Uni­wer­sy­te­cie Ka­to­lic­kim, a także za­po­znał z wielce in­spi­ru­ją­cym przed­się­wzię­ciem spo­łecz­nym o na­zwie Ukra­inian Edu­ca­tion Plat­form. W Ki­jo­wie Dmy­tro Pry­tu­lenko za­brał mnie do swo­jego ob­ró­co­nego w ru­inę mia­sta ro­dzin­nego, Ir­pie­nia, a przy oka­zji także do Ho­stomla i Bu­czy.

Na­ta­sha Fa­ir­we­ather i Mat­thew Mar­land z Ro­gers, Co­le­ridge & White byli nie­zmien­nie wspa­niali, po­dob­nie jak Ed Lake z We­iden­feld. Ostat­nie już po­dzię­ko­wa­nia kie­ruję jak za­wsze do Char­lesa, mo­jego męża, któ­remu książkę tę de­dy­kuję.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

1.

NOWA JE­RO­ZO­LIMA: KI­JÓW

Ale naj­wspa­nia­lej ja­śniał biały elek­tryczny krzyż w rę­kach ol­brzy­miego Wło­dzi­mie­rza na Wła­dy­mir­skiej Gó­rze.

MI­CHAIŁ BUŁ­HA­KOW, 1925.

Nazwę „Ukra­ina” można by do­słow­nie prze­tłu­ma­czyć jako kraj na skraju albo na po­gra­ni­czu i byłby to prze­kład nie­zwy­kle bli­ski rze­czy­wi­sto­ści. Kra­ina ta – ży­zna, a przez to nad­zwy­czaj ku­sząca dla wszyst­kich na­jeźdź­ców – nie­mal od za­wsze była dzie­lona mię­dzy pań­stwa ościenne: Ro­sję i Pol­skę od po­łowy XVII do końca XVIII wieku, Ro­sję i Au­strię przez cały XIX wiek, a wresz­cie Zwią­zek So­wiecki, Pol­skę, Cze­cho­sło­wa­cję i Ru­mu­nię w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych XX stu­le­cia. Aż do upadku Związku So­wiec­kiego w 1991 roku Ukra­ina ni­gdy nie była nie­pod­le­głym pań­stwem.

Po­ło­że­nie „na po­gra­ni­czu” miało dwie kon­se­kwen­cje. Po pierw­sze, przez lata swo­jej hi­sto­rii Ukra­ińcy na­wy­kli do prze­mocy. „Re­be­lie, wojna do­mowa, po­gromy, głód, czystki, Ho­lo­kaust – wy­mie­nił jed­nym tchem któ­ryś z mo­ich przy­ja­ciół, prze­glą­da­jąc pu­dełko pełne fi­szek, które ze­bra­łam pod­czas przy­go­to­wań do pi­sa­nia tej książki. – A gdzie roz­dział trak­tu­jący o po­koju i do­bro­by­cie?” Po dru­gie, Ukra­ińcy jako na­ród ni­gdy tak na­prawdę nie mieli oka­zji wy­ro­bić w so­bie sta­bil­nego i jed­no­znacz­nego po­czu­cia toż­sa­mo­ści na­ro­do­wej. Choć bun­to­wali się przy byle oka­zji, te nie­liczne okresy, gdy uda­wało im się uzy­skać ja­kiś sto­pień sa­mo­sta­no­wie­nia – jak choćby czas po­wstań ko­zac­kich w XVII wieku, wojny do­mo­wej w la­tach 1918–1920, czy też ko­niec oku­pa­cji hi­tle­row­skiej – oka­zy­wały się ra­czej cha­otyczne, pełne bru­tal­no­ści, a przede wszyst­kim nad­zwy­czaj krót­kie. Do­piero cał­kiem nie­dawno są­sie­dzi Ukra­iny za­częli ją w ogóle po­strze­gać jako od­rębne pań­stwo, a sa­mych Ukra­iń­ców jako od­rębny na­ród. Dla Ro­sjan była to za­wsze część Ro­sji; dla Po­la­ków – część Pol­ski. Także wielu Ukra­iń­ców, pod­da­wa­nych przez stu­le­cia ob­cego pa­no­wa­nia ru­sy­fi­ka­cji albo po­lo­ni­za­cji, my­ślało w ten sam spo­sób. Trudno się do­prawdy dzi­wić, że ma­jąc tak schi­zo­fre­niczną hi­sto­rię, w któ­rej mo­menty chwały i ra­do­ści były ty­leż nie­liczne, co bar­dzo od sie­bie od­le­głe, a przy tym sły­sząc bez­u­stan­nie od swo­ich są­sia­dów, że w ogóle nie ma cze­goś ta­kiego jak „dzieje Ukra­iny”, sami Ukra­ińcy wciąż nie są do końca pewni, kim tak na­prawdę są ani jak do­kład­nie wy­obra­żają so­bie swój kraj.

Moja opo­wieść o Ukra­inie – jako po­gra­ni­czu, polu bi­tew­nym, jako nowo po­wsta­łym pań­stwie sta­ra­ją­cym się two­rzyć swoją toż­sa­mość na­ro­dową – za­czyna się w Ki­jo­wie. Kiedy tam przy­le­cia­łam mroźną zi­mową nocą 1993 roku, w hali przy­lo­tów na lot­ni­sku bro­dziło się po kostki w ja­kiejś grud­ko­wa­tej brą­zo­wej brei. Na­sze wa­lizki przy­wie­ziono na pace cię­ża­rówki marki Ka­maz. Zo­stały z niej bez­ce­re­mo­nial­nie zrzu­cone na jedną wielką stertę, a każdy z pa­sa­że­rów mu­siał na­stęp­nie do­ko­py­wać się do swo­jego ba­gażu, prze­rzu­ca­jąc jedna po dru­giej ko­lejne torby. Droga do mia­sta – jak się póź­niej do­wie­dzia­łam, je­dyna czte­ro­pa­smówka na ca­łej Ukra­inie – to­nęła w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach: żad­nych la­tarni ulicz­nych, żad­nych ba­rie­rek od­bla­sko­wych, żad­nych bia­łych pa­sów na jezdni. Moi to­wa­rzy­sze po­dróży roz­ta­czali woń sta­rych wil­got­nych ubrań i nie­zbyt świe­żego je­dze­nia, a w cha­rak­te­rze ba­gażu trzy­mali ja­kieś dziwne pa­kunki o nie­re­gu­lar­nych kształ­tach, owi­nięte sznur­kiem, z wy­sta­ją­cymi ka­wał­kami drewna słu­żą­cymi za rączki. Wy­siadł­szy na ja­kimś opusz­czo­nym placu po­środku nie­wi­dzial­nego mia­sta, na­tych­miast uda­łam się na po­szu­ki­wa­nie budki te­le­fo­nicz­nej. W końcu zna­la­złam coś na kształt odra­pa­nego alu­mi­nio­wego daszka z przy­cze­pioną do niego sta­ro­świecką słu­chawką z ba­ke­litu – ni­g­dzie żad­nych in­struk­cji ani książki te­le­fo­nicz­nej, ani na­wet świa­tła. Nie wzię­łam ze sobą ukra­iń­skich pie­nię­dzy, ale jak się oka­zało, nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Ze względu na sza­le­jącą in­fla­cję mo­nety i tak wy­szły z obiegu, a przy tym Ukra­ina nie uży­wała już so­wiec­kich ru­bli, do któ­rych przy­sto­so­wane zo­stały uliczne au­to­maty te­le­fo­niczne, te­raz więc wszyst­kie po­łą­cze­nia były dar­mowe. Na­gle po­czu­łam, że świat wo­kół mnie stał się tro­chę bar­dziej przy­ja­zny, tro­chę bar­dziej oswo­jony – tak wła­śnie za­częła się moja po­dróż przez Ukra­inę.

Lu­dzie od­wie­dza­jący Ki­jów zwy­kle da­rzą to mia­sto nie­zbyt cie­płymi uczu­ciami, ale sami jego miesz­kańcy nie­mal za­wsze osta­tecz­nie się do niego prze­ko­nują. Klatka scho­dowa w bloku, w któ­rym zaj­mo­wa­łam jed­no­po­ko­jowe miesz­kanko, śmier­działa wpraw­dzie uryną i zgniłą ka­pu­stą, ale już na ze­wnątrz miło było po­pa­trzeć na na­stro­szone czarne wrony ska­czące po ga­łę­ziach to­poli i strzą­sa­jące grudki zmar­z­nię­tego śniegu na prze­jeż­dża­jące do­łem tram­waje. Po­do­bały mi się bru­ko­wane ulice, a także sto­jące wzdłuż nich ka­mie­nice z prze­łomu wie­ków, przy­ozdo­bione wy­szu­ka­nymi stiu­ko­wymi wy­koń­cze­niami, tak już zmur­sza­łymi ze sta­ro­ści, że wła­dze miej­skie za­bez­pie­czały spody bal­ko­nów siat­kami ochron­nymi, by od­ry­wa­jące się ka­wałki tynku nie spa­dały prze­chod­niom na głowy. Po­do­bały mi się usy­tu­owane na wznie­sie­niach parki z wy­ło­żo­nymi ce­głą alej­kami i pa­wi­lo­nami z ku­tego, mocno już za­rdze­wia­łego że­laza. La­tem zwy­kle były miej­scem scha­dzek dla ob­ści­sku­ją­cych się par na­sto­lat­ków, a zimą słu­żyły za do­sko­nałe górki do zjeż­dża­nia na san­kach gro­ma­dom dzieci w wiel­kich fu­trza­nych czap­kach.

Po­do­bały mi się zwy­cza­jowe roz­grywki sza­chowe mię­dzy star­szymi pa­nami na ław­kach ota­cza­ją­cych pod­świe­tlone na ró­żowo fon­tanny na placu Nie­pod­le­gło­ści. Po­do­bali mi się męż­czyźni wra­ca­jący wie­czo­rami do do­mów z węd­kami na ra­mie­niu i tor­bami wy­peł­nio­nymi ry­bami zło­wio­nymi w ciągu dnia w Dnie­prze, albo lu­dzie wy­pro­wa­dza­jący psy w nie­dzielne po­ranki, wy­mie­nia­jący ry­tu­alne za­chwyty nad mi­ja­nymi „Pu­siami” czy „Pusz­kami”, gładko przy­strzy­żo­nymi i ide­al­nie za­dba­nymi. Po­do­bał mi się roz­brzmie­wa­jący set­kami gło­sów i wy­peł­niony dzie­siąt­kami go­łębi uliczny targ pod pro­wi­zo­rycz­nym za­da­sze­niem, na któ­rym pra­wie każda z licz­nych wie­śnia­czek na­zy­wała ko­lej­nych klien­tów swoim słon­kiem albo swoją pta­szyną i spie­szyła dać im na spró­bo­wa­nie odro­binę miodu albo śmie­tany.

Po­do­bały mi się pary w piąt­kowe desz­czowe po­po­łu­dnia tań­czące przy dźwię­kach akor­de­onu w prze­cie­ka­ją­cych przej­ściach pod­ziem­nych – i to nie dla pie­nię­dzy, a po pro­stu dla wła­snej przy­jem­no­ści. Po­do­bało mi się ku­po­wa­nie od ulicz­nych sprze­daw­ców kwia­tów, po­ja­wia­ją­cych się przy wyj­ściu z me­tra wraz z pierw­szymi ozna­kami wio­sny, bu­kie­ci­ków prze­bi­śnie­gów, przy­bra­nych ga­łąz­kami blusz­czu i spię­tych zie­loną gumką. A je­sie­nią po­do­bały mi się mi­ja­jące mnie na ulicy wszyst­ko­wie­dzące ba­buszki, które ni­gdy nie omiesz­kały mi przy­po­mnieć, bym do­pięła płaszcz i za­ło­żyła czapkę, bo prze­cież spadł już pierw­szy śnieg. Co wię­cej – a to już na­prawdę oznaka tego, że „na­wró­ci­łam się” na to mia­sto – za­częło mi się na­wet po­do­bać ku­po­wa­nie i je­dze­nie sała, czyli gru­bej na cztery palce sło­niny, któ­rej pla­stry kła­dzie się tu na pajdy czar­nego chleba, do­pra­wiw­szy ca­łość ob­fi­cie solą i czosn­kiem; ten praw­dziwy przy­smak na­ro­dowy jest za­ra­zem przed­mio­tem licz­nych żar­tów, w tym tych na­wią­zu­ją­cych do rze­ko­mego przed­kła­da­nia przez ukra­iń­skich męż­czyzn spo­ży­wa­nia sała nad upra­wia­nie seksu.

Tak czy owak, Ki­jów był mia­stem peł­nym me­lan­cho­lii. Tym, co je na­prawdę okre­ślało, były jego nie­do­statki, za­uwa­żalne braki. Nie­które z nich były dość oczy­wi­ste: tylko je­den su­per­mar­ket (za­płata wy­łącz­nie w do­la­rach), nie­liczne pry­watne sa­mo­chody (sześć na jed­nym skrzy­żo­wa­niu to już był pra­wie ko­rek), nie­ist­nie­jące w prak­tyce usługi pocz­towe (aby mieć pew­ność, że list doj­dzie do ad­re­sata, naj­le­piej było udać się sa­memu na sta­cję ko­le­jową i zna­leźć osobę zdą­ża­jącą we wła­ści­wym kie­runku, po czym wrę­czyć jej prze­syłkę do prze­wie­zie­nia). Inne zaś da­wało się od­czuć do­piero po pew­nym cza­sie. Przy nie­mal cał­ko­wi­tym braku za­sił­ków i eme­ry­tur, tylko ele­men­tar­nej opiece zdro­wot­nej (za wszyst­kie le­kar­stwa trzeba było pła­cić z wła­snej kie­szeni, a le­ka­rzom wrę­czać ła­pówki) i nie­ist­nie­ją­cym sys­te­mie ubez­pie­czeń (po­ja­wiło się wpraw­dzie kilka firm pry­wat­nych, ale nikt nie ufał im na tyle, by po­wie­rzyć im wła­sne pie­nią­dze), ki­jo­wia­nie żyli w sta­nie nie­pew­no­ści ju­tra, któ­rej nie znano na Za­cho­dzie, ry­zy­ku­jąc utratę wszyst­kiego z po­wodu tak bła­hego jak cho­roba czy zwy­kła ro­dzinna sprzeczka. Można to było ła­two wy­czy­tać z ich su­ro­wego wy­glądu, z ich na­pię­tych twa­rzy i czuj­nych spoj­rzeń, cha­rak­te­ry­stycz­nych dla cza­sów kry­zysu; były to twa­rze lu­dzi, któ­rzy ra­dzili so­bie jako tako dzięki ta­niej wódce i za­tę­chłym pa­pie­ro­som, w pełni świa­domi tego, że mu­szą za­dbać sami o sie­bie, bo nikt inny tego za nich nie zrobi.

Jesz­cze inne braki i nie­do­statki miały cha­rak­ter czy­sto fi­zyczny. Choć Ki­jów za­cho­wał się w lep­szym sta­nie niż wiele by­łych so­wiec­kich miast, na każ­dym kroku stra­szyły tu du­chy prze­szło­ści. A to opusz­czona sy­na­goga, a to znów pu­sta sko­rupa po nie­gdyś wspa­nia­łym ho­telu Lipsk, pod­upa­dłym wsku­tek za­nie­dbań sko­rum­po­wa­nych władz miej­skich. Na stra­ga­nach ulicz­nych można było ku­pić chwy­ta­jącą za serce cie­niutką bro­szurkę za­ty­tu­ło­waną Utra­cone po­mniki ar­chi­tek­tury w Ki­jo­wie, w któ­rej wy­szcze­gól­niono wszyst­kie cer­kwie i mo­na­styry zbu­rzone w cza­sach sta­li­now­skich – św. Mi­chała Ar­cha­nioła o Zło­tych Ko­pu­łach, św. Ba­zy­lego, św. Bo­rysa i Gleba, św. Olgi i wiele, wiele in­nych. Przy tak licz­nych bra­kach, przy tylu wy­rwach w ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści, po­szu­ki­wa­nie śla­dów mi­nio­nych cza­sów wy­ma­gało nie­le­d­wie per­wer­syj­nego en­tu­zja­zmu, a przy tym god­nej ar­che­ologa spo­strze­gaw­czo­ści, wy­czu­le­nia na każdy szcze­gół i każde pu­ste miej­sce.

Bo­daj naj­ła­twiej jest dziś od­two­rzyć w wy­obraźni tę część hi­sto­rii Ki­jowa, która zwią­zana była z roz­kwi­tem tego mia­sta jako tęt­nią­cego ży­ciem ośrodka han­dlo­wego wy­ro­słego na ma­so­wym ob­ro­cie cu­krem jesz­cze przed okre­sem re­wo­lu­cji. Po­wie­ścio­pi­sarz Alek­sandr Ku­prin, pi­szący w dru­gim dzie­się­cio­le­ciu XX wieku, od­ma­lo­wał mia­sto pełne do­ke­rów i piel­grzy­mów, ży­dow­skich do­mo­krąż­ców, nie­miec­kich dam, za­bie­dzo­nych ro­syj­skich ofi­ce­rów, stu­den­tów, na­mięt­nych gra­czy w karty, mi­ło­śni­ków cy­gar i ta­niego szam­pana. Znaczna część za­cho­wa­nej do dziś sta­rówki Ki­jowa – po­tężny gmach opery, bru­ko­wane bul­wary czy nie­zwy­kły Dom z chi­me­rami, zwień­czony de­ko­ra­cjami z żab, je­leni i no­so­roż­ców, a kie­dyś bę­dący swo­istą re­klamą pierw­szej w mie­ście fa­bryki ce­mentu – wy­wo­dzi się wła­śnie z tych cza­sów, a w cie­płe let­nie wie­czory na jej uli­cach wciąż czuć – jak w cza­sach Ku­prina – za­pach „ku­rzu, bzu i roz­grza­nego ka­mie­nia”; wciąż też sły­chać od­głosy sy­ren stat­ków pły­wa­ją­cych po Dnie­prze i wi­dać męż­czyzn po­pi­ja­ją­cych kwas chle­bowy pro­sto ze sło­ików po dże­mie, ku­po­wany w ma­łych bud­kach pod kasz­ta­now­cami. Przy Zjeź­dzie św. An­drzeja – krę­tej i stromo opa­da­ją­cej ulicy, bie­gną­cej od ro­ko­ko­wej cer­kwi św. An­drzeja wznie­sio­nej przez Ka­ta­rzynę II aż do placu Kon­trak­to­wego, nie­gdyś gosz­czą­cego wiel­kie do­roczne targi miej­skie – mie­ści się pewne mu­zeum, w któ­rym można obej­rzeć na­stro­jowy ze­staw pa­mią­tek z tam­tej epoki: czarno-białe fo­to­gra­fie uka­zu­jące umun­du­ro­wa­nych ka­de­tów sto­ją­cych w tro­chę nie­dba­łych po­zach, parę bia­łych za­mszo­wych rę­ka­wi­czek, wie­lo­barwną pa­ra­solkę, fi­gurki słoni wy­ko­nane z ko­ści sło­nio­wej, ste­reo­skop, wy­szu­kaną kasę skle­pową, ele­gancki płaszcz ope­rowy de­ko­ro­wany pió­rami stru­sia.

Ale to wcale nie ów krzy­kliwy okres na­głego roz­kwitu Ki­jowa jako ośrodka han­dlo­wego z prze­łomu wie­ków na­daje mu rys nie­zwy­kło­ści, który ka­zał pi­sa­rzowi Mi­cha­iłowi Buł­ha­ko­wowi my­śleć o nim po pro­stu jako o Mie­ście, a śre­dnio­wiecz­nym kro­ni­ka­rzom opi­sy­wać go jako „Ra­dość Świata”. Część hi­sto­rii od­po­wie­dzialna za ta­kie wła­śnie po­strze­ga­nie Ki­jowa ro­ze­grała się mniej wię­cej ty­siąc lat temu. Po­cząw­szy od X wieku aż po wiek XIII, Ki­jów był bo­wiem sto­licą pierw­szej wiel­kiej cy­wi­li­za­cji lu­dów wschod­nio­sło­wiań­skich – Rusi Ki­jow­skiej. I wła­śnie od tego czasu roz­po­czyna się walka Ukra­iny o swoją toż­sa­mość. Całe po­ko­le­nia uczo­nych prze­ści­gały się w po­pu­la­ry­zo­wa­niu ko­lej­nych teo­rii, pod­szy­tych wza­jem­nymi pre­ten­sjami i obe­lgami, jak do­szło do po­wsta­nia Rusi, jak była ona rzą­dzona, a na­wet jak zy­skała swoją na­zwę. Ale naj­więk­szy spór to­czył się od za­wsze o to, do kogo wła­ści­wie na­leżą tra­dy­cja i pa­mięć o Rusi. Czy cy­wi­li­za­cja Rusi Ki­jow­skiej roz­prze­strze­niła się na­stęp­nie na wschód, na te­reny Mo­skwy i za­miesz­ki­wane przez Ro­sjan, czy też wciąż po­zo­staje zwią­zana z te­ry­to­rium Ukra­iny? Stare ro­syj­skie przy­sło­wie głosi: „Je­śli Mo­skwa jest ser­cem Ro­sji, a Sankt Pe­ters­burg jej głową, to Ki­jów jest jej matką”. Sami Ukra­ińcy twier­dzą na­tu­ral­nie, że Ki­jów nie ma nic wspól­nego z Ro­sją, a je­śli już jest czy­jąś matką, to tylko i wy­łącz­nie Ukra­iń­ców.

Za­ło­ży­ciele Rusi Ki­jow­skiej nie byli tak na­prawdę ani Ro­sja­nami, ani Ukra­iń­cami. Byli to ci sami Skan­dy­na­wo­wie – znani w róż­nych czę­ściach świata jako wi­kin­go­wie, Wa­re­go­wie, Nor­ma­no­wie czy Lu­dzie Pół­nocy – któ­rzy w wie­kach IX i X pod­bili Is­lan­dię oraz część An­glii, Ir­lan­dii i Fran­cji. Je­śli wie­rzyć Po­wie­ści mi­nio­nych lat, naj­wcze­śniej­szej kro­nice Rusi, to przy­byli oni na te­reny wschod­nio­sło­wiań­skie w od­po­wie­dzi na za­pro­sze­nie ze strony wo­ju­ją­cych ze sobą ple­mion osia­dłych wzdłuż po­ro­śnię­tych la­sami rzek na po­łu­dnie od Za­toki Fiń­skiej: „I nie było wśród nich spra­wie­dli­wo­ści, i po­wstał ród prze­ciw ro­dowi, i były u nich zwady, i po­częli wo­jo­wać sami ze sobą. I rze­kli so­bie: «Po­szu­kajmy so­bie knia­zia, który by wła­dał nami i są­dził we­dle prawa». I po­szli za mo­rze ku Wa­re­gom, ku Rusi (...) Rze­kli Rusi Czu­do­wie, Sło­wie­nie, Kry­wi­cze i We­so­wie: «Zie­mia na­sza wielka jest i ob­fita, a ładu w niej nie ma. Przy­chodź­cie więc rzą­dzić i wła­dać nami»”[1].

Moż­liwe, że au­tor Po­wie­ści... prze­ce­nia nieco zna­cze­nie lu­dów skan­dy­naw­skich w tej hi­sto­rii. Nie­któ­rzy ba­da­cze uwa­żają, że przy­by­szy stam­tąd było zbyt nie­wielu, by mo­gli wy­wrzeć na­prawdę zna­czący wpływ; są też i tacy, we­dług któ­rych to jedno z lo­kal­nych ple­mion – a kon­kret­nie osia­dli nad brze­gami Dnie­pru wschod­nio­sło­wiań­scy Po­la­nie – jesz­cze przed przy­by­ciem Skan­dy­na­wów zbu­do­wało pod­wa­liny pań­stwa ru­skiego. Tak czy ina­czej, fak­tem jest, że z Pół­nocy przy­byli nie tyle władcy, ile kupcy po­dą­ża­jący wzdłuż szlaku han­dlo­wego łą­czą­cego Mo­rze Bał­tyc­kie z Mo­rzem Czar­nym z wy­ko­rzy­sta­niem rzeki Dniepr. W VIII wieku usta­no­wili oni swoją pierw­szą pla­cówkę han­dlową nad je­zio­rem Ła­doga, w po­bliżu dzi­siej­szego Sankt Pe­ters­burga, a w 830 roku – we­dług przy­wo­ły­wa­nej już Po­wie­ści... – po­że­glo­wali swo­imi dłu­gimi ło­dziami o dzio­bach ude­ko­ro­wa­nych smo­czymi gło­wami w dół rzeki, by na jej wy­nio­słym brzegu, po­nad piasz­czy­stymi skar­pami, za­ło­żyć nie­wielką drew­nianą osadę, która miała stać się za­ląż­kiem Ki­jowa.

Bi­zan­tyj­ski ce­sarz Kon­stan­tyn VII Por­fi­ro­ge­neta, pi­sząc me­mo­ran­dum do­ty­czące za­rzą­dza­nia pań­stwem w X wieku, wspo­mi­nał o ło­dziach wy­peł­nio­nych nie­wol­ni­kami, fu­trami, wo­skiem i mio­dem, na któ­rych każ­dej wio­sny spły­wały w dół Dnie­pru da­niny dla władcy ce­sar­stwa wschod­nio­rzym­skiego. Po po­wro­cie do Ki­jowa – z uży­ciem ża­gli i wio­seł – ło­dzie te po­now­nie za­ła­do­wy­wano, by w czerwcu mo­gły raz jesz­cze za­wi­tać nad brzeg Mo­rza Czar­nego z ko­lejną par­tią to­wa­rów. Po­je­dyn­cze sztuki z ca­łych sto­sów srebr­nych mo­net, które Skan­dy­na­wo­wie otrzy­my­wali jako za­płatę, wciąż jesz­cze znaj­duje się raz na ja­kiś czas na te­re­nach od Ukra­iny aż po Szwe­cję. Sam szlak han­dlowy był nie­zwy­kle trudny i nie­bez­pieczny, zwłasz­cza jego ostat­nie 400 ki­lo­me­trów przed do­pły­nię­ciem do celu, jako że z po­wodu licz­nych prze­ło­mów rzeki trzeba było wie­lo­krot­nie roz­ła­do­wy­wać ło­dzie i prze­cią­gać je lą­dem, co na­ra­żało kup­ców na nie­bez­pie­czeń­stwo ata­ków ze strony dzi­kich no­ma­dów z ple­mion Pie­czyn­gów.

U po­cząt­ków Rusi Ki­jow­skiej le­gły za­tem przed­się­wzię­cia czy­sto han­dlowe, które jed­nak z cza­sem – jak miało się to póź­niej zda­rzyć rów­nież w in­nych re­jo­nach świata, na przy­kład nad Za­toką Hud­sona czy w przy­padku kom­pa­nii wschod­nio­in­dyj­skich – prze­obra­ziły się w struk­tury o cha­rak­te­rze po­li­tycz­nym. Pla­cówki han­dlowe prze­kształ­ciły się w wa­row­nie, na­stęp­nie zmie­niły się one w punkty po­boru da­nin, a punkty te – do końca X wieku – stwo­rzyły naj­roz­le­glej­sze kró­le­stwo w ca­łej Eu­ro­pie, roz­cią­ga­jące się od Bał­tyku aż po Kar­paty. W trak­cie tego pro­cesu pa­nu­jąca wtedy skan­dy­naw­ska dy­na­stia Ru­ry­ko­wi­czów przy­jęła miej­scowe zwy­czaje i ję­zyk, wże­nia­jąc się stop­niowo w lo­kalne klany i ze­sło­wiańsz­cza­jąc swoje imiona. Tak to Helgi stał się Ole­giem, In­gwarr – Igo­rem, a Wal­de­mar – Wło­dzi­mie­rzem.

Naj­wspa­nial­szą pa­miątką nie­gdy­siej­szej wiel­ko­ści Rusi jest ki­jow­ski so­bór Mą­dro­ści Bo­żej (So­fij­ski) wznie­siony w 1037 roku przez jed­nego z naj­wy­bit­niej­szych re­pre­zen­tan­tów dy­na­stii Ru­ry­ko­wi­czów, księ­cia Ja­ro­sława Mą­drego. Z ze­wnątrz nie od­róż­nia się on zbyt­nio od wielu in­nych ba­ro­ko­wych świą­tyń na Ukra­inie, jako że naj­star­sza jego część, z pła­skimi grec­kimi ko­pu­łami i mu­rami z ce­gły, zo­stała przy­kryta póź­niej­szymi war­stwami tynku i po­złoty. Ale wcho­dząc do środka, można z miej­sca po­czuć nie­zwy­kłą su­ro­wość i pro­stotę stylu bi­zan­tyj­skiego. Na fre­sku cią­gną­cym się wzdłuż ścian ma­sze­rują w rzę­dzie bla­do­licy święci odziani w szaty w bar­wach ochry i różu; po­nad nimi, na wiel­kiej mo­za­ice o ży­wych ko­lo­rach, gó­ruje gi­gan­tyczna po­stać Ma­ryi Dzie­wicy, sa­motna na zło­tym tle. Jej szata, we­dle opisu z lat trzy­dzie­stych XX wieku au­tor­stwa po­dróż­nika i pi­sa­rza Ro­berta By­rona, „mieni się tak nie­zwy­kle pro­mie­niu­ją­cymi od­cie­niami, że nikt, kto ją raz wi­dział, nie bę­dzie już w sta­nie za­po­mnieć (...) tego por­ce­la­no­wego błę­kitu, błę­kitu po­lnych dzwon­ków albo oczu sy­jam­skiego kota”[2]. Stopy Ma­ryi okry­wają pur­pu­rowe pan­to­fle bi­zan­tyj­skiej ce­sa­rzo­wej, a wielka in­skryp­cja, za­po­ży­czona z kon­stan­ty­no­po­li­tań­skiej świą­tyni Ha­gia So­fia, głosi: „Bóg prze­nika Ją całą; nie zo­sta­nie za­tem prze­nie­siona; Bóg wspo­maga Ją od po­ranka do po­ranka”. Na bliź­nia­czych rzę­dach scho­dów wio­dą­cych na górną ga­le­rię spro­wa­dzeni z Gre­cji rze­mieśl­nicy od­ma­lo­wali sceny ze swo­jej oj­czy­zny – są to bo­daj je­dyne świa­dec­twa świec­kiego ży­cia w ce­sar­stwie bi­zan­tyj­skim, ja­kie za­cho­wały się do na­szych cza­sów. Czte­ro­konne ry­dwany (czy ra­czej ich frag­menty, które prze­trwały dzie­więt­na­sto­wieczne próby za­ma­lo­wa­nia) ści­gają się wzdłuż mu­rów, a z do­okol­nych okien i bal­ko­nów wi­wa­tują wi­dzo­wie, pod­czas gdy u bram hi­po­dromu tań­czy bła­zen, mu­zycy zaś grają na pisz­czał­kach, ta­ler­zach, fle­cie i in­nych in­stru­men­tach.

Wznie­siony dla uczcze­nia na­wró­ce­nia Wło­dzi­mie­rza, ojca Ja­ro­sława, na chrze­ści­jań­stwo, so­bór Mą­dro­ści Bo­żej za­pla­no­wany zo­stał jako bu­dowla o ogrom­nym zna­cze­niu po­li­tycz­nym i du­cho­wym, i tak też się dzieje do dziś. Za cza­sów car­skich cią­gnęły do niego mi­liony piel­grzy­mów. (Po­śród róż­nych graf­fiti z tam­tych cza­sów znaj­duje się i na­stę­pu­jące: „Prze­pi­łem wszyst­kie moje ubra­nia, kiedy tu by­łem”)[3]. Bol­sze­wicy zde­sa­kra­li­zo­wali cer­kiew, ale ni­gdy nie od­wa­żyli się jej zbu­rzyć. W okre­sie pie­rie­strojki ukra­iń­scy na­cjo­na­li­ści de­mon­stro­wali pod mu­rami so­boru, a w 1993 roku człon­ko­wie sekty New Age opry­skali go pły­nem z ga­śnic, gro­żąc przy tym ma­so­wym sa­mo­bój­stwem. W 1996 roku pra­wo­sławni wierni usi­ło­wali – ła­miąc prawo, bo świą­ty­nia ma dziś sta­tus mu­zeum – po­cho­wać w jej mu­rach swo­jego pa­triar­chę, by osta­tecz­nie, po utarcz­kach z po­li­cją, za­do­wo­lić się roz­ko­pa­niem chod­nika bie­gną­cego pod mu­rami so­boru. Choć za jego ży­cia nie było jesz­cze, rzecz ja­sna, ani Ukra­iny, ani Ro­sji, Wło­dzi­mierz – w ję­zyku ro­syj­skim Wła­di­mir – stał się świę­tym pa­tro­nem za­równo dla Ukra­iń­ców, jak i dla Ro­sjan. Zo­stał upa­mięt­niony w nie­zli­czo­nych lu­do­wych po­da­niach i le­gen­dach oraz na wielu po­mni­kach, także poza gra­ni­cami obu tych kra­jów (miesz­kańcy oko­lic lon­dyń­skiego Hol­land Park z nie­ja­kim zdu­mie­niem spo­glą­dają za­pewne na jego ol­brzy­mią sta­tuę, wznie­sioną tam sta­ra­niem ukra­iń­skiej dia­spory).

Choć so­bór So­fij­ski po­wstał z po­rywu serca, to sama de­cy­zja o przy­ję­ciu chrze­ści­jań­stwa, na któ­rej pa­miątkę świą­ty­nię wznie­siono, wy­ni­kała z prze­sła­nek ści­śle prag­ma­tycz­nych. Jesz­cze za­nim Wło­dzi­mierz do­szedł do wła­dzy w 980 roku, chrze­ści­jań­stwo było już na Rusi obecne i co­raz bar­dziej za­uwa­żalne – na­wet Olga, babka księ­cia, kilka lat wcze­śniej przy­jęła w skry­to­ści chrzest. Na sa­mym po­czątku swo­jego pa­no­wa­nia Wło­dzi­mierz w pełni po­pie­rał jed­nak stron­nic­two po­gań­skie. Po­wieść mi­nio­nych lat po­daje, że „po­sta­wił bał­wany na wzgó­rzu (...) Pe­runa drew­nia­nego z głową srebrną i wą­sem zło­tym, i Chorsa, Dadź­boga i Strzy­boga, i Si­mar­gła, i Mo­ko­sza. I skła­dali im ofiary, na­zy­wa­jąc ich bo­gami, i przy­wo­zili syny swoje i córy na ofiarę bie­som (...)”[4]. Co gor­sza, jak do­no­szą da­lej świą­to­bliwi au­to­rzy kro­niki, Wło­dzi­mierz był „wielce chu­tliwy (...) a na­łoż­nic miał trzy­sta w Wy­szo­gro­dzie, a trzy­sta w Bia­ło­gro­dzie, a dwie­ście na Be­re­sto­wie (...) I był nie­syty roz­pu­sty, przy­wo­dząc do sie­bie mę­żatki i dzie­wice gwał­cąc. Był to bo­wiem lu­bież­nik taki sam, jak Sa­lo­mon”[5].

Mimo tak mało obie­cu­ją­cych po­cząt­ków Wło­dzi­mierz w któ­rymś mo­men­cie praw­do­po­dob­nie się zo­rien­to­wał, że aby do­trzy­mać kroku są­sia­dom, bę­dzie zmu­szony wpro­wa­dzić w swoim pań­stwie ja­kąś bar­dziej no­wo­cze­sną re­li­gię. Po­zo­stało tylko wy­brać tę wła­ściwą. Pierw­szymi, do któ­rych się zwró­cił, byli – po­now­nie we­dług Po­wie­ści... – mu­zuł­mań­scy Buł­ga­rzy: „Wło­dzi­mierz zaś słu­chał ich, al­bo­wiem sam lu­bił nie­wia­sty i mno­gie wsze­te­czeń­stwa, wy­słu­chi­wał więc ich z upodo­ba­niem. Jeno było mu nie­miłe ob­rze­za­nie człon­ków i nie­ja­da­nie świ­niny, a naj­bar­dziej – nie­pi­cie; rzekł: «Dla Rusi pi­cie jest we­se­lem, nie mo­żemy bez tego być»”[6]. Po tym roz­cza­ro­wa­niu książę ro­ze­słał po świe­cie swo­ich lu­dzi, by wy­wie­dzieli się jak naj­wię­cej o in­nych re­li­giach. Ani Ży­dzi, ani ka­to­liccy Niemcy nie wy­warli na nich spe­cjal­nego wra­że­nia. „Wi­dzie­li­śmy w świą­tyni mno­gie na­bo­żeń­stwa od­pra­wiane – ra­por­to­wali z po­wro­tem emi­sa­riu­sze – a pięk­no­ści nie wi­dzie­li­śmy żad­nej”[7]. Za to już Ha­gia So­fia wpra­wiła ki­jo­wian w praw­dziwy za­chwyt: „I przy­szli­śmy do Gre­ków, i wie­dli nas, gdzie służą Bogu swo­jemu, i nie wie­dzie­li­śmy, w nie­bie li by­li­śmy czy na ziemi: nie ma bo­wiem na ziemi ta­kiego wi­do­wi­ska ni piękna ta­kiego, i nie wiemy, jak opo­wie­dzieć o tym, tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi prze­bywa i na­bo­żeń­stwo ich jest naj­lep­sze ze wszyst­kich kra­jów”[8].

Sta­nęło za­tem na wie­rze pra­wo­sław­nej. W 988 roku Wło­dzi­mierz roz­ka­zał, by stary bóg gro­mów Pe­run zo­stał oba­lony, a jego po­sąg wrzu­cony do rzeki przy wtó­rze ude­rzeń ki­jami, po czym spę­dził ki­jo­wian nad je­den z do­pły­wów Dnie­pru, by ich ma­sowo ochrzcić. „Wleźli w wodę i stali owi po szyję – za­no­to­wali kro­ni­ka­rze – a dru­dzy po piersi, młodsi zaś po piersi u brzegu, inni zaś dzieci trzy­ma­jąc (...) I była ra­dość na nie­bie i na ziemi wi­dzieć tyle dusz zba­wio­nych”[9]. Było to nie­wąt­pli­wie jedno z naj­waż­niej­szych wy­da­rzeń w hi­sto­rii Eu­ropy. Do­ko­nu­jąc wy­boru chrze­ści­jań­stwa za­miast is­lamu, Wło­dzi­mierz już na za­wsze zwią­zał losy i am­bi­cje Rusi wła­śnie z Eu­ropą, nie z Azją, przyj­mu­jąc na­to­miast chrze­ści­jań­stwo z Bi­zan­cjum, a nie z Rzymu, zde­cy­do­wał, że przy­szli Ro­sja­nie, Ukra­ińcy i Bia­ło­ru­sini zna­leźli się ra­zem w jed­nym wiel­kim świe­cie pra­wo­sła­wia, za to są­sied­nia ka­to­licka Pol­ska nie­ubła­ga­nie mu­siała się od nich od­da­lać.

Wszel­kie mi­nusy tej no­wej re­li­gii miały się ujaw­nić do­piero w przy­szło­ści, za to ko­rzy­ści da­wały się od­czuć nie­mal na­tych­miast. Już w chwili przy­ję­cia chrze­ści­jań­stwa Ruś miała w miarę do­brze roz­wi­nięte kon­takty z Bi­zan­cjum. W 911 roku Oleg, pierw­szy z Ru­ry­ko­wi­czów, któ­rego ist­nie­nie jest hi­sto­rycz­nie po­twier­dzone, na­je­chał Kon­stan­ty­no­pol, gdzie – jak głosi le­genda – przy­bił swoją tar­czę do bram mia­sta, a kiedy je opusz­czał, cała jego flota od­pły­wała pod ża­glami z je­dwa­biu. Pół wieku póź­niej księżna Olga ocza­ro­wała ce­sa­rza Kon­stan­tyna, kiedy spo­tkali się w celu wy­ne­go­cjo­wa­nia trak­ta­tów han­dlo­wych, a jej syn Świa­to­sław sprzy­mie­rzył się z Bi­zan­cjum w woj­nie prze­ciwko Buł­ga­rom. Gdy Ru­ry­ko­wi­cze zy­skali już sza­cu­nek in­nych chrze­ści­jań­skich ro­dów rzą­dzą­cych, zna­cząco po­sze­rzyło się pole ich po­li­tyki za­gra­nicz­nej, w związku z czym szybko przy­stą­pili do na­wią­zy­wa­nia ko­li­ga­cji dy­na­stycz­nych z po­łową do­mów kró­lew­skich ów­cze­snej Eu­ropy. Po za­ję­ciu Cher­so­nezu, grec­kiego mia­sta nad Mo­rzem Czar­nym, Wło­dzi­mierz zmu­sił ów­cze­snego ce­sa­rza bi­zan­tyj­skiego Ba­zy­lego II do od­da­nia mu ręki swo­jej sio­stry Anny, który to ruch w ogrom­nej mie­rze przy­czy­nił się do wzro­stu pre­stiżu Rusi. Na­to­miast jego syn Ja­ro­sław za­słu­żył so­bie na przy­do­mek „te­ścia Eu­ropy”, że­niąc swo­ich sy­nów z pol­skimi i bi­zan­tyj­skimi księż­nicz­kami, a trzy córki wy­da­jąc za kró­lów Wę­gier, Nor­we­gii i Fran­cji. I choć może się nam to wy­dać nie­praw­do­po­dobne, wszy­scy oni oka­zali się cał­kiem do­brymi par­tiami, bo Ruś Ki­jow­ska im­po­no­wała już wtedy resz­cie Eu­ropy nie tylko swoją wiel­ko­ścią i po­tęgą, ale rów­nież pew­nym wy­ro­bie­niem kul­tu­ral­nym.

Bi­skup Gau­tier Sa­ve­raux, wy­słany na Ruś przez króla Fran­cji Hen­ryka I, by w jego imie­niu pro­sić o rękę córki Ja­ro­sława, Anny, ra­por­to­wał do oj­czy­zny, że: „Ten kraj jest bar­dziej zjed­no­czony, szczę­śliw­szy, sil­niej­szy i bar­dziej cy­wi­li­zo­wany od sa­mej Fran­cji”[10]. Wy­dzie­dzi­czeni ksią­żęta, tacy jak Olaf z Nor­we­gii albo Ethel­red i Edward (póź­niej­szy Wy­znawca) z An­glii, bez więk­szych opo­rów przy­by­wali na dwór w Ki­jo­wie, by tam za­cze­kać na na­dej­ście lep­szych dla sie­bie cza­sów, Anna zaś za­dzi­wiła Fran­ków umie­jęt­no­ścią czy­ta­nia i pi­sa­nia – je­den z do­ku­men­tów po­zo­sta­łych po jej krót­kim pa­no­wa­niu, które roz­po­częło się wraz ze śmier­cią Hen­ryka, sy­gno­wany jest sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­nym cy­ry­licą pod­pi­sem „Anna Re­gina”, w oto­cze­niu ca­łego mnó­stwa krzy­ży­ków po­sta­wio­nych przez nie­pi­śmien­nych fran­cu­skich kontr­sy­gna­ta­riu­szy. Setki bi­zan­tyj­skich uczo­nych i przed­sta­wi­cieli du­cho­wień­stwa przy­by­wały do Ki­jowa, by wy­po­sa­żyć nowo bu­do­wane przez Ja­ro­sława świą­ty­nie czy tłu­ma­czyć pi­sma, a ki­jow­ska szlachta szybko przy­jęła bi­zan­tyj­skie zwy­czaje w za­kre­sie ubioru – ilu­mi­no­wane rę­ko­pisy z tego okresu po­ka­zują jej przed­sta­wi­cieli w czer­wo­nych bądź pur­pu­ro­wych sza­tach z je­dwa­biu, z po­zła­ca­nymi pa­sami i man­kie­tami. Obo­wią­zy­wał także swo­isty ko­deks do­brych ma­nier, ujęty w ramy for­malne przez jed­nego z na­stęp­ców Ja­ro­sława, który wy­ma­gał, by możni wsta­wali wcze­snym ran­kiem, od­da­wali cześć Bogu, „je­dli i pili bez wy­da­wa­nia nie­sto­sow­nych od­gło­sów” i po­wstrzy­my­wali się od bi­cia swo­ich żon. Prawo zwy­cza­jowe, sko­dy­fi­ko­wane na po­le­ce­nie Ja­ro­sława, miało wy­dźwięk za­ska­ku­jąco hu­ma­ni­tarny, kła­dąc na­cisk ra­czej na grzywny fi­nan­sowe, a nie na kary cie­le­sne.

Ale dni chwały Rusi Ki­jow­skiej miały po­trwać do­syć krótko. W 1054 roku, na łożu śmierci, Ja­ro­sław ape­lo­wał do swo­ich dzieci, by „ko­chały się na­wza­jem”, po­nie­waż „je­śli za­pa­mię­ta­cie się w za­zdro­ści i spo­rach, je­śli bę­dzie­cie kłó­cić się mię­dzy sobą, wów­czas wy­tra­ci­cie sa­mych sie­bie, a kraj swo­ich przod­ków przy­wie­dzie­cie do ru­iny (...)”[11]. Nie­stety po­tom­stwo Ja­ro­sława nie po­słu­chało jego prze­stróg, wo­bec czego całe im­pe­rium roz­pa­dło się na liczne księ­stwa, to­czące mię­dzy sobą spory i wojny: Ki­jów, Czer­ni­hów i Księ­stwo Tu­row­skie na po­łu­dniu; Ruś Ha­licką i Wo­łyń­ską na za­cho­dzie; No­wo­gród, Po­łock i Smo­leńsk na pół­nocy; Ruś Wło­dzi­mier­sko-Suz­dal­ską, Ria­zań i Księ­stwo Twer­skie nad Wołgą. Sam Ki­jów zaś choć for­mal­nie miał spra­wo­wać zwierzch­nic­two nad ob­sza­rem daw­nej Rusi Ki­jow­skiej, to stał się je­dy­nie księ­stwem, które w ciągu ko­lej­nych stu lat ist­nie­nia miało mieć aż dwu­dzie­stu czte­rech wład­ców. Dwu­na­sto­wieczny epos Słowo o pułku Igora od­zwier­cie­dlał smutny stan kraju w owym cza­sie:

Bo rzekł bratu brat: „To moje – i to moje”,

A o ma­łem po­wiada, że wiel­kie.

Sami so­bie na zgubę, nie­dolę

Wy­ku­wali waśń i roz­terkę.

Tak po­hań­ców spro­wa­dzili na pole...[12].

Kul­mi­na­cją po­stę­pu­ją­cego roz­kładu pań­stwa był w XII stu­le­ciu na­jazd Mon­go­łów. Te po­cho­dzące z pół­nocno-za­chod­niego po­gra­ni­cza Chin, do­sko­nale zor­ga­ni­zo­wane ple­miona wo­jow­ni­czych no­ma­dów pod­biły już wcze­śniej po­łu­dniową Sy­be­rię, środ­kową Azję oraz Iran. W 1237 roku wielka ar­mia pod przy­wódz­twem Batu-chana, wnuka sa­mego Czyn­gis-chana, prze­szła przez Ural i wkro­czyła na Ruś tak szybko jak – by użyć po­rów­na­nia pew­nego arab­skiego kro­ni­ka­rza, który był świad­kiem po­dob­nego na­jazdu w in­nej czę­ści świata – „ciem­ność nad­cią­ga­jąca wraz z czarną chmurą”. Po­przy­sią­gł­szy, że „przy­wiąże Ki­jów do ogona swo­jego ko­nia”, Batu-chan za­jął mia­sto w 1240 roku, po dłu­gim ob­lę­że­niu i za­cie­kłych wal­kach ulicz­nych. Na­stęp­nie roz­ka­zał spa­lić nie­mal wszyst­kie ki­jow­skie świą­ty­nie (z około czte­ry­stu oca­lała za­le­d­wie garstka), a ota­cza­jące mia­sto ziemne umoc­nie­nia z trzema Wiel­kimi Bra­mami znisz­czyć.

Kiedy ar­mia Mon­go­łów dwa lata póź­niej opu­ściła wresz­cie Ki­jów, zo­sta­wia­jąc go w opła­ka­nym sta­nie, dla mia­sta roz­po­czął się długi okres głę­bo­kiego kry­zysu. Han­del wzdłuż Dnie­pru mocno pod­upadł po okre­sie kru­cjat, które do­pro­wa­dziły do otwar­cia no­wych szla­ków han­dlo­wych ze świata chrze­ści­jań­skiego wprost na wschod­nie wy­brzeża Mo­rza Śród­ziem­nego. W 1299 roku Ki­jów utra­cił rów­nież zna­cze­nie jako ośro­dek re­li­gijny, po­nie­waż ów­cze­sny me­tro­po­lita ru­ski, czyli zwierzch­nik ca­łego Ko­ścioła pra­wo­sław­nego na Rusi, po­sta­no­wił prze­nieść swoją sto­licę do Wło­dzi­mie­rza (skąd po na­stęp­nych kilku dzie­się­cio­le­ciach zo­stała ona prze­nie­siona... do Mo­skwy). Bez­u­stan­nie nę­kane przez na­jazdy Ta­ta­rów krym­skich mia­sto skur­czyło się do trzech luźno ze sobą po­łą­czo­nych osad: Wy­so­kiego Mia­sta sku­pio­nego wo­kół so­boru So­fij­skiego i daw­nej Zło­tej Bramy, Ławry Pe­czer­skiej – klasz­toru wznie­sio­nego na prze­ciw­le­głych wzgó­rzach – oraz Pa­dołu, daw­nej dziel­nicy tar­go­wej roz­cią­ga­ją­cej się na pod­mo­kłych te­re­nach nad­rzecz­nych.

Przez ko­lejne pięć­set lat Ki­jów po­pa­dał w co­raz więk­szą sta­gna­cję i ru­inę, sta­jąc się po­woli za­po­mnianą pro­win­cją wiel­kiego świata. Pe­wien We­ne­cja­nin od­wie­dza­jący mia­sto w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XV wieku opi­sy­wał je jako „pro­ste i ubo­gie”[13]. Ca­ryca Ka­ta­rzyna Wielka, prze­jeż­dża­jąca tam­tędy w dro­dze na Krym w 1787 roku, z tru­dem mo­gła uwie­rzyć, że to był ów Ki­jów – Mia­sto Chwały, Nowa Je­ro­zo­lima. „Od­kąd tu przy­by­łam – na­rze­kała – roz­glą­dam się wo­kół w po­szu­ki­wa­niu mia­sta, ale jak do­tąd zna­la­złam je­dy­nie dwie for­tece i ja­kieś le­żące na ubo­czu osady ludz­kie”[14]. Na­wet jesz­cze w pierw­szych la­tach XIX wieku od­wie­dza­jący Ki­jów uskar­żali się na wy­ło­żone drew­nianą kostką ulice, tłumy ka­le­kich że­bra­ków, czę­ste po­wo­dzie i po­żary, brak po­rząd­nych mu­ro­wa­nych za­bu­do­wań i ohydną wodę do pi­cia – była ona po­noć tak nie­do­bra, że na­wet ko­nie nie chciały jej tknąć. Mia­sto za­częło po­woli od­ży­wać do­piero w po­ło­wie te­goż stu­le­cia, wraz z na­dej­ściem ery ko­lei i roz­kwi­tem han­dlu cu­krem.

Po­mimo do­syć krót­kiego okresu ist­nie­nia Ruś Ki­jow­ska – pra­dawna, roz­le­gła, cy­wi­li­zo­wana i nie­za­prze­czal­nie eu­ro­pej­ska – na­leży do tego roz­działu hi­sto­rii, który daje wszel­kie po­wody do dumy. Ale czyja wła­ści­wie jest to hi­sto­ria? We­dług Ro­sjan po wy­co­fa­niu się Mon­go­łów lud­ność Ki­jowa po­wę­dro­wała na pół­nocny wschód, a wraz z nią prze­nio­sły się tam jej kul­tura oraz roz­wią­za­nia in­sty­tu­cjo­nalne. A kiedy dawna sto­lica pod­upa­dała, cały ki­jow­ski splen­dor od­ro­dził się w Mo­skwie, bły­ska­wicz­nie roz­wi­ja­ją­cym się pań­stewku, które już wkrótce miało się stać sto­licą Wiel­kiego Księ­stwa Mo­skiew­skiego, a jesz­cze póź­niej Car­stwa Ro­syj­skiego. Zgod­nie z tym ro­zu­mo­wa­niem spad­ko­bier­cami tra­dy­cji Rusi nie są wcale Ukra­ińcy, po­słu­gu­jący się ja­kimś dzi­wacz­nym ję­zy­kiem i wio­dący sta­ro­świec­kie, pro­win­cjo­nalne ży­cie, tylko wła­śnie od­no­szący ko­lejne triumfy i suk­cesy Ro­sja­nie.

Sami Ukra­ińcy, za ży­ją­cym na prze­ło­mie XIX i XX wieku hi­sto­ry­kiem My­chajło Hru­szew­skim, uznają cały ten wy­wód za cał­ko­wi­cie bzdurny. Jak twier­dzą, wią­zać Mo­skwę z Ru­sią Ki­jow­ską to zu­peł­nie tak, jakby wią­zać Ga­lię z Rzy­mem, uzna­wać jedno z tych państw za kon­ty­nu­ację dru­giego. To jak trak­to­wać hi­sto­rię Fran­cji jako prze­dłu­że­nie hi­sto­rii Ce­sar­stwa Rzym­skiego. A co do sa­mej lud­no­ści Rusi, to po­zo­stała ona na miej­scu, a je­śli na­wet nie­któ­rzy fak­tycz­nie po­dą­żyli na pół­noc, to i tak szybko wró­cili do do­mów. „Pań­stwo Ki­jow­skie, jego prawa i kul­tura, były wy­two­rami jed­nego na­rodu: ukra­iń­sko-ru­skiego – stwier­dzał do­bit­nie Hru­szew­ski – pań­stwo wło­dzi­mier­sko-mo­skiew­skie zaś było two­rem in­nego na­rodu: wiel­ko­ru­skiego”[15]. In­nymi słowy, to nie Ro­sja jest „star­szą sio­strą” Ukra­iny, ale na od­wrót. Za­miast więc okre­ślać Ukra­iń­ców mia­nem „Ma­ło­ro­sjan”, Ro­sja­nie po­winni ra­czej na­zy­wać sa­mych sie­bie „Ma­ło­ukra­iń­cami”.

Ide­olo­gia so­wiecka w tym spo­rze ofi­cjal­nie kła­dła na­cisk na har­mo­nię, jed­no­rod­ność i bra­ter­stwo. Zgod­nie z nią Ruś Ki­jow­ską za­miesz­ki­wali lu­dzie jed­nej i nie­po­dziel­nej na­ro­do­wo­ści „sta­ro­ru­skiej”, od któ­rych po­cho­dzą za­równo Ro­sja­nie, jak i Ukra­ińcy oraz Bia­ło­ru­sini. Z tego punktu wi­dze­nia spory mię­dzy nimi o to, czyj był Wło­dzi­mierz albo Ja­ro­sław, mają rów­nie mało sensu jak spór Niem­ców i Fran­cu­zów o przy­na­leż­ność na­ro­dową Ka­rola Wiel­kiego. Także ję­zyki wszyst­kich tych trzech na­ro­dów wy­wo­dzą się ze wspól­nego pnia – ję­zyka daw­nych Sło­wian Wschod­nich, i wresz­cie wszyst­kie trzy na­cje odzie­dzi­czyły po nich wiarę pra­wo­sławną.

So­wieci mieli sporo ra­cji. Ale na­wet w cza­sach Ja­ro­sława ist­niały znaczne róż­nice mię­dzy pół­nocną Ru­sią (przy­szłą Ro­sją) a jej po­łu­dniową czę­ścią (przy­szłą Ukra­iną i Bia­ło­ru­sią). Te naj­bar­dziej oczy­wi­ste były kon­se­kwen­cją in­nego kli­matu i po­ło­że­nia geo­gra­ficz­nego. Na pół­nocy lu­dzie miesz­kali w do­mach z bali sta­wia­nych po­śród la­sów so­sno­wych, a na po­łu­dniu w lek­kich cha­tyn­kach z ple­cionki po­kry­tej gliną, w oto­cze­niu dę­bów i je­sio­nów. Na pół­nocy – w kra­inie ubo­gich gleb i nie­koń­czą­cych się zim – je­dzono czarny chleb żytni, a na po­łu­dniu – gdzie nie bra­ko­wało ży­znych czar­no­zie­mów, a cie­pła, sprzy­ja­jąca upra­wom pora roku trwała znacz­nie dłu­żej – spo­ży­wano ja­sne pie­czywo, wy­ra­biane z de­li­kat­niej­szej psze­nicy. Je­dy­nie na pół­nocy ką­pano się w łaź­niach pa­ro­wych. „Roz­grze­wają się do ogrom­nego go­rąca – miał we­dług kro­ni­ka­rzy od­no­to­wać święty An­drzej pod­czas swo­jej mi­tycz­nej po­dróży z Ki­jowa do No­wo­grodu – a na­stęp­nie (...) biorą młode witki i sma­gają nimi ciała (...) z ta­kim za­pa­łem, że le­d­wie ucho­dzą z tego z ży­ciem. Na ko­niec po­le­wają się zimną wodą i wtedy na­bie­rają ży­cia. Nie jest dla nich żadną nie­do­god­no­ścią po­wta­rza­nie tego dzień w dzień; co wię­cej tor­tu­rują się w ten spo­sób zu­peł­nie do­bro­wol­nie”[16].

Róż­nice mię­dzy pół­nocą a po­łu­dniem ist­niały rów­nież w ów­cze­snym na­zew­nic­twie. Ce­sarz bi­zan­tyj­ski Kon­stan­tyn VII Por­fi­ro­ge­neta w swoim De ad­mi­ni­strando im­pe­rio używa ter­mi­nów „bli­ska Ruś” na okre­śle­nie te­re­nów wo­kół Ki­jowa oraz „da­leka Ruś”, ma­jąc na my­śli ob­szary pe­ry­fe­ryjne. Choć sam przy­miot­nik „ukra­iń­ski” po­ja­wił się w po­wszech­nym uży­ciu do­piero pod ko­niec XIX stu­le­cia, to słowo „Ukra­ina”, ozna­cza­jące zie­mie le­żące wo­kół Ki­jowa, po raz pierw­szy od­naj­du­jemy w La­to­pi­sie ki­jow­skim opi­su­ją­cym wy­da­rze­nia z XII wieku. Po­cząw­szy od XIV wieku, miesz­kańcy Księ­stwa Mo­skiew­skiego za­częli na­zy­wać sa­mych sie­bie Ru­scy, a swoje pań­stwo Ro­sja – od grec­kiego słowa ozna­cza­ją­cego Ruś. Na­to­miast przy­szli Ukra­ińcy i Bia­ło­ru­sini w dal­szym ciągu okre­ślali się jako Ru­sini.

Wy­da­rze­niem, które w dra­ma­tyczny spo­sób po­głę­biło roz­dź­więk mię­dzy dwiema czę­ściami Rusi, oka­zało się przy­by­cie Mon­go­łów. Ki­jów i po­łu­dniowa Ruś zo­stały strasz­li­wie spu­sto­szone, ale po nieco po­nad stu­le­ciu na­jeźdźcy wy­nie­śli się i zo­sta­wili je w spo­koju. Za to księ­stwa pół­nocne stały się pań­stwami len­nymi Zło­tej Ordy.

Mon­go­ło­wie rzą­dzili z od­da­le­nia, na­da­jąc przy­wi­leje lo­kal­nym przy­wód­com w za­mian za da­niny lenne. Naj­le­piej wy­cho­dzili na tym ci z ksią­żąt pół­noc­nych, któ­rzy umieli po­zy­skać ze swo­ich te­ry­to­riów jak naj­wię­cej lu­dzi i pie­nię­dzy dla chana i jego dworu w sto­licy nad Wołgą. Brak da­nin ka­rany był w naj­bar­dziej okrutny spo­sób, wo­bec czego kara śmierci, rzadka w cza­sach Rusi Ki­jow­skiej, sta­wała się te­raz co­raz bar­dziej roz­po­wszech­niona. Nie przy­pad­kiem ro­syj­skie wy­razy ozna­cza­jące łań­cuch oraz bat, jak rów­nież ten na okre­śle­nie pie­nię­dzy, mają źró­dło­słowy w ję­zyku mon­gol­skim. „Ro­sja­nie przy­swo­ili so­bie od Mon­go­łów – pi­sze hi­sto­ryk Ri­chard Pi­pes – taką kon­cep­cję po­li­tyki, która ogra­ni­czała funk­cje pań­stwa do po­bie­ra­nia da­nin (czyli po­dat­ków), utrzy­my­wa­nia po­rządku oraz za­pew­nia­nia bez­pie­czeń­stwa, ale po­zba­wiona była ja­kie­go­kol­wiek po­czu­cia od­po­wie­dzial­no­ści za do­bro pu­bliczne”[17]. Pod ko­niec XV wieku, pod na­po­rem ko­lej­nej in­wa­zji lu­dów ze wschodu, sama Złota Orda także roz­pa­dła się jako or­ga­nizm pań­stwowy, a pół­nocni ksią­żęta za­prze­stali pła­ce­nia da­nin i mo­gli od­tąd po­now­nie rzą­dzić się sa­mo­dziel­nie. Ale tra­dy­cje okrut­nego de­spo­ty­zmu w stylu azja­tyc­kim utrwa­liły się wśród nich już na tyle mocno, że nie ode­szły one wraz z Mon­go­łami. Jak głosi ro­syj­skie po­wie­dze­nie, „Po­drap Ro­sja­nina, a znaj­dziesz pod spodem Ta­tara”.

Pod­czas gdy pół­nocna Ruś pod­po­rząd­ko­wana była Or­dzie, Ruś po­łu­dniowa do­stała się w or­bitę wpły­wów Li­twi­nów. Ci wo­jow­ni­czy i nie­spo­kojni czci­ciele drzew, węży, za­jęcy i stru­mieni byli je­dy­nym lu­dem bał­tyc­kim, któ­remu udało się oprzeć na­ci­skom po­tęż­nego za­konu krzy­żac­kiego zmie­rza­ją­cego do ich na­wró­ce­nia i po­li­tycz­nego pod­po­rząd­ko­wa­nia. Kiedy po wy­co­fa­niu się Mon­go­łów cała Ruś prze­ży­wała za­paść, to wła­śnie Li­twini wy­peł­nili po­wstałą pustkę, po­więk­sza­jąc te­ry­to­rium swo­jego księ­stwa aż czte­ro­krot­nie w ciągu nie­ca­łych stu lat. W 1362 roku ar­mia li­tew­ska pod do­wódz­twem wiel­kiego księ­cia Ol­gierda za­dała miaż­dżącą klę­skę sa­mym Mon­go­łom w bi­twie pod Si­nymi Wo­dami w za­kolu rzeki Dniepr, a w roku na­stęp­nym za­jęła Ki­jów. Wiel­kie Księ­stwo Li­tew­skie obej­mo­wało od­tąd mniej wię­cej po­łowę te­ry­to­rium daw­nej Rusi, z cza­sem roz­cią­ga­jąc się od Bał­tyku aż po Mo­rze Czarne.

Wbrew re­pu­ta­cji bez­względ­nych wo­jow­ni­ków Li­twini oka­zali się sto­sun­kowo ła­god­nymi wład­cami. Nie ma­jąc ani lu­dzi, ani za­so­bów nie­zbęd­nych do sko­lo­ni­zo­wa­nia albo oku­pa­cji no­wych ziem, po pro­stu przy­jęli ist­nie­jące roz­wią­za­nia in­sty­tu­cjo­nalne i do­ko­op­to­wali do rzą­dze­nia starą ru­ską szlachtę we­dle gło­szo­nej przez sie­bie za­sady: „Nie zmie­niamy daw­nego po­rządku, ani też nie wpro­wa­dzamy no­wego”. Wielu Li­twi­nów przy­jęło wiarę pra­wo­sławną, a swo­istą lin­gua franca w ca­łym księ­stwie stał się ję­zyk ru­siń­ski, z któ­rego póź­niej wy­ewo­lu­owały ję­zyki ukra­iń­ski i bia­ło­ru­ski. Ki­jo­wowi oraz in­nym sta­rym mia­stom ru­skim nadano w 1494 roku prawo mag­de­bur­skie, roz­po­wszech­nione w śre­dnio­wiecz­nej Eu­ro­pie. Na jego mocy miesz­cza­nie mo­gli wy­bie­rać bur­mi­strza i raj­ców, a także zwol­nieni byli od roz­ma­itych po­dat­ków. Wła­śnie dzięki temu, jak utrzy­mują hi­sto­rycy ukra­iń­scy, tra­dy­cje Rusi Ki­jow­skiej prze­trwały na te­re­nach, które póź­niej miały stać się Ukra­iną, a za­ni­kły na te­ry­to­rium rzą­dzo­nego przez Mon­go­łów Księ­stwa Mo­skiew­skiego.

Tak na­prawdę można jed­nak po­wąt­pie­wać, czy w ogóle ja­kieś po­zo­sta­ło­ści po Rusi Ki­jow­skiej utrzy­mały się gdzie­kol­wiek na na­le­żą­cych do niej kie­dyś zie­miach. Kon­se­kwen­cją pa­no­wa­nia Li­twi­nów nad Ukra­iną – i to kon­se­kwen­cją dłu­go­fa­lową dla ca­łej póź­niej­szej hi­sto­rii Eu­ropy Wschod­niej – było w isto­cie usta­no­wie­nie sil­nych i trwa­ją­cych kilka stu­leci więzi tego ob­szaru z są­sied­nią Pol­ską. Wkrótce po pod­bi­ciu po­łu­dnio­wych czę­ści Rusi Li­twini zo­rien­to­wali się bo­wiem, że aby utrzy­mać swoje nowe im­pe­rium, po­trze­bują ja­kie­goś so­jusz­nika – a w prak­tyce mo­gli to być albo Krzy­żacy, albo Po­lacy. Po roz­wa­że­niu obu tych opcji Po­lacy wy­dali im się naj­wy­raź­niej mniej­szym złem, wo­bec czego w 1385 roku wielki książę li­tew­ski Ja­giełło przy­stą­pił do ne­go­cjo­wa­nia wa­run­ków po­li­tycz­nego mał­żeń­stwa z je­de­na­sto­let­nią wów­czas pol­ską wład­czy­nią Ja­dwigą. Pol­scy ma­gnaci, skła­nia­jący się bar­dziej ku ule­głemu, jak są­dzili, Li­twi­nowi niż ku moż­nemu i usto­sun­ko­wa­nemu na dwo­rach eu­ro­pej­skich kon­ku­ren­towi z dy­na­stii Habs­bur­gów, dość szybko wy­ra­zili zgodę i już w na­stęp­nym roku po­spiesz­nie ochrzczony Ja­giełło zo­stał uro­czy­ście ko­ro­no­wany na króla Pol­ski.

Dla sa­mej Ja­dwigi mał­żeń­stwo to oka­zało się ka­ta­strofą. Od­dana wło­cha­temu bar­ba­rzyńcy za­miast obie­cy­wa­nemu jej wcze­śniej na­rze­czo­nemu z cy­wi­li­zo­wa­nej Au­strii, biedna dziew­czyna za­częła mar­nieć w oczach, po­świę­ca­jąc się głów­nie do­bro­czyn­no­ści, by osta­tecz­nie umrzeć w wieku za­le­d­wie dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Nie­mniej już z po­li­tycz­nego punktu wi­dze­nia zwią­zek Ja­dwigi i Ja­giełły przy­niósł same ko­rzy­ści. Punk­tem kul­mi­na­cyj­nym w pro­ce­sie za­cie­śnia­nia więzi mię­dzy Pol­ską i Li­twą była za­warta w 1569 roku unia lu­bel­ska, spa­ja­jąca jesz­cze sil­niej oba or­ga­ni­zmy w pań­stwo okre­ślane mia­nem Naj­ja­śniej­szej Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Na­ro­dów. Tak oto od końca XIV wieku aż po drugą po­łowę XVII wieku, kiedy to Ro­sja po raz pierw­szy wy­kro­iła dla sie­bie zna­czącą część pań­stwa pol­sko-li­tew­skiego, więk­sza część te­ry­to­rium dzi­siej­szej Ukra­iny, w tym także zie­mie ki­jow­skie, rzą­dzona była z pol­skiej sto­licy w Kra­ko­wie.

I wła­śnie w tym miej­scu do­cho­dzimy do sedna wiel­kiego dy­le­matu Ukra­iń­ców – wciąż dys­ku­to­wa­nego, wciąż nie­roz­strzy­gnię­tego: czy są oni Środ­ko­wo­eu­ro­pej­czy­kami, tak jak Po­lacy, czy też może sta­no­wią ja­kiś odłam Ro­sjan? Po­lacy na­zy­wali nie­gdyś zie­mie dzi­siej­szej za­chod­niej Ukra­iny Ma­ło­pol­ską Wschod­nią; Ro­sja­nie wciąż okre­ślają Ukra­inę mia­nem Ma­ło­ro­sji. Od­miana ję­zyka ukra­iń­skiego uży­wa­nego na za­cho­dzie kraju wy­ko­rzy­stuje wiele słów po­cho­dze­nia pol­skiego, za to ukra­iń­ski, któ­rym po­słu­gują się miesz­kańcy środ­ko­wych re­gio­nów tego pań­stwa, jest pe­łen słów ro­syj­skich. Męż­czyźni z za­chodu Ukra­iny od­no­szą się do sie­bie per pan; Ukra­ińcy z re­gio­nów środ­ko­wych i wschod­nich sto­sują – zu­peł­nie jak Ro­sja­nie – formę go­spo­din. Więk­szość Ukra­iń­ców jest wy­zna­nia pra­wo­sław­nego, ale na za­cho­dzie kraju ist­nieje osobny Ko­ściół unicki, za­ło­żony pod ko­niec XVI wieku, który łą­czy li­tur­gię pra­wo­sławną z po­słu­szeń­stwem wo­bec pa­pieża. W kra­jo­bra­zie za­chod­niej Ukra­iny wszech­obecne są pod­nisz­czone re­ne­san­sowe pa­łace, mia­sta oto­czone mu­rami, świą­ty­nie zwień­czone ce­bu­la­stymi ko­pu­łami. Jej ma­low­ni­cze do­liny usiane są licz­nymi wio­skami, ni­czym – by użyć po­rów­na­nia Jo­se­pha Con­rada – „prze­stwór otwar­tego mo­rza sku­pi­skami łó­de­czek”. Krótko mó­wiąc, jest to da­leko wy­su­nięta flanka Mit­te­leu­ropy. Tym­cza­sem wschod­nia Ukra­ina jest pła­ska jak stół, mo­no­tonna, po­kryta po­lami bu­ra­ków i hał­dami od­pa­dów po­gór­ni­czych – jed­nym sło­wem jest za­chod­nim krań­cem roz­cią­ga­ją­cego się na ty­siące ki­lo­me­trów ro­syj­skiego stepu.

Wi­ze­ru­nek Ma­ryi Dzie­wicy w so­bo­rze Mą­dro­ści Bo­żej w Ki­jo­wie, ok. 1050 roku.

Obie te rze­czy­wi­sto­ści spo­ty­kają się zaś w Ki­jo­wie. Dniepr, je­dyny na­tu­ralny dział Ukra­iny, a za­ra­zem gra­nica, która nie­gdyś roz­gra­dzała ten kraj na strefy wpły­wów Ro­sji i Pol­ski, dzieli na pół rów­nież samo mia­sto. Złote ko­puły jego wspa­nia­łych klasz­to­rów pra­wo­sław­nych oraz neo­go­tycka iglica ka­te­dry ka­to­lic­kiej po­ły­skują w słońcu jedna obok dru­giej, a Ukra­ińcy i Ro­sja­nie, wy­mie­szani ze sobą na uli­cach i w tro­lej­bu­sach, po­słu­gują się tym sa­mym su­ro­wym slan­giem, zna­nym jako sur­żyk.

Choć może się to wy­dać za­ska­ku­jące, trudno w Ki­jo­wie o wy­raźne, jed­no­znaczne po­działy et­niczne. Je­śli spy­tać któ­re­goś z miesz­kań­ców mia­sta o po­cho­dze­nie, od­po­wiedź bę­dzie za­zwy­czaj bli­ska tego ro­dzaju stwier­dze­niom: „Mój oj­ciec jest Ukra­iń­cem wy­cho­wa­nym na Sy­be­rii, moja matka Ro­sjanką z Ode­ssy, a na­sze na­zwi­sko ma pol­skie brzmie­nie”. W od­róż­nie­niu od w pełni świa­do­mych swo­jej od­ręb­no­ści miesz­kań­ców Wilna czy Tbi­lisi ki­jo­wia­nie wciąż nie mają cał­ko­wi­tej pew­no­ści, kim tak na­prawdę są, a przy tym nie sta­nowi to dla nich więk­szego pro­blemu. Sześć lat po ogło­sze­niu nie­pod­le­gło­ści Ukra­iny sym­bole sierpa i młota w dal­szym ciągu można było zna­leźć na bu­dyn­kach par­la­mentu czy Mi­ni­ster­stwa Spraw Za­gra­nicz­nych, a u wy­lotu głów­nej alei prze­ci­na­ją­cej cen­trum mia­sta – Chresz­cza­tyka – wciąż stał na pod­wyż­sze­niu Le­nin, wy­cią­ga­jący swoją mar­mu­rową rękę w kie­runku bil­l­bo­ardu re­kla­mu­ją­cego je­den ze świeżo spry­wa­ty­zo­wa­nych ban­ków. Ulicę En­gelsa wpraw­dzie prze­mia­no­wano, ale już ta imie­nia Ka­rola Marksa za­cho­wała swoją na­zwę. Wszyst­kie te po­zo­sta­ło­ści są re­zul­ta­tem nie tyle no­stal­gii, ile prag­ma­tycz­nej in­kli­na­cji do nie­bu­dze­nia śpią­cych de­mo­nów.

Chrzest Wło­dzi­mie­rza Wiel­kiego, mi­nia­tura w La­to­pi­sie Ra­dzi­wił­łow­skim, XV wiek (górna mi­nia­tura).

Przy­czyn tego braku za­cie­trze­wie­nia na tle na­ro­do­wo­ścio­wym czy ide­olo­gicz­nym bez wąt­pie­nia można upa­try­wać w nie­za­chwia­nym pro­win­cjo­na­li­zmie Ki­jowa. Od sied­miu­set lat mia­sto to leży na po­gra­ni­czu, jako senne pe­ry­fe­rie praw­dzi­wego ośrodka wła­dzy znaj­du­ją­cego się zu­peł­nie gdzie in­dziej. Na­wet po wy­bi­ciu się na nie­za­leż­ność Ki­jów nie­spe­cjal­nie zmie­nił spo­sób funk­cjo­no­wa­nia. Tu­tej­sze ga­zety oma­wiają przede wszyst­kim sprawy kra­jowe, zwy­kle zresztą z kil­ku­dnio­wym opóź­nie­niem. Pań­stwowe ka­nały te­le­wi­zyjne po­ka­zują głów­nie tańce lu­dowe prze­ry­wane uję­ciami so­boru So­fij­skiego krę­co­nymi drżącą ręką z he­li­kop­tera. (Jak sko­men­to­wał pe­wien ka­na­dyj­ski dy­plo­mata ukra­iń­skiego po­cho­dze­nia, ich oglą­da­nie jest „ak­tem pa­trio­ty­zmu”). Przy nie­licz­nych oka­zjach, które prze­wi­dują od­gry­wa­nie przez Ki­jów roli sto­licy pań­stwa, do­cho­dzi zwy­kle do ko­micz­nych sy­tu­acji. Tak wła­śnie było pod­czas wi­zyty w mie­ście Billa Clin­tona wio­sną 1995 roku. Rząd Ukra­iny wy­sto­so­wał do niego prośbę, by za­no­co­wał w pre­zy­denc­kim sa­mo­lo­cie, po­nie­waż ża­den z ki­jow­skich ho­teli nie był wy­star­cza­jąco luk­su­sowy, żeby go ugo­ścić. Z ko­lei w na­stęp­nym roku przy­ję­cie zor­ga­ni­zo­wane dla księ­cia Ka­rola w Pa­łacu Ma­ryń­skim zo­stało za­kłó­cone przez na­głą prze­rwę w do­sta­wie prądu – pro­blem ten roz­wią­zano w na­der kre­atywny spo­sób, świe­cąc w okna pa­łacu przed­nimi re­flek­to­rami wo­zów po­li­cyj­nych. Więk­szość ki­jo­wian nie po­dró­żuje zbyt wiele po świe­cie, a nie­liczni szczę­śliwcy, któ­rym się to zda­rza, są wzru­sza­jąco dumni z tego faktu: pe­wien wi­ce­mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych, z któ­rym prze­pro­wa­dza­łam wy­wiad, miał w swoim ga­bi­ne­cie mapę ścienną z po­wty­ka­nymi róż­no­ko­lo­ro­wymi pi­nez­kami ozna­cza­ją­cymi wszyst­kie miej­sca, ja­kie udało mu się od­wie­dzić. Cu­dzo­ziemcy, choć nie są już aż taką rzad­ko­ścią, trak­to­wani są wciąż z uprzej­mym za­in­te­re­so­wa­niem i spo­ty­kają się z ofertą na­tych­mia­sto­wej po­mocy.

Choć po­pu­la­cja Ki­jowa li­czy około trzech mi­lio­nów lu­dzi, wszy­scy ob­ra­cają się tu­taj w tym sa­mym wą­skim kręgu. Każdy, kto coś zna­czy – Ro­sja­nie czy Ukra­ińcy, ko­mu­ni­ści czy na­cjo­na­li­ści, biz­nes­meni czy po­li­tycy – zna wszyst­kich po­zo­sta­łych. Wszy­scy stu­dio­wali na tych sa­mych uczel­niach, wszy­scy mają krew­nych pra­cu­ją­cych w tych sa­mych mi­ni­ster­stwach, wszy­scy je­dzą sa­łatki z bu­ra­ków i su­szo­nych śli­wek ku­po­wane w pla­sti­ko­wych pu­de­łecz­kach w tych sa­mych nie­licz­nych re­stau­ra­cjach, gdzie nie­odmien­nie pa­nuje gro­bowa at­mos­fera, wszy­scy też cho­dzą wie­czo­rami na im­po­nu­jąco nie­udane przed­sta­wie­nia To­ski albo Tra­viaty w ki­jow­skiej Ope­rze Na­ro­do­wej. Kiedy kur­tyna się pod­nosi, oczom wi­dzów uka­zuje się chór, usta­wiony w rzę­dach we­dług wzro­stu śpie­wa­ków. Męż­czyźni stoją z jed­nej strony, a ko­biety z dru­giej. Męż­czyźni no­szą gro­te­skowe brody, za­wi­ja­jące się wo­kół uszu. Ko­biety trzy­mają w dło­niach przy­wię­dłe goź­dziki i wy­ma­chują nimi w prawo i w lewo, ni­gdy jed­nak w takt mu­zyki. Znad fosy dla or­kie­stry uno­szą się opary się­ga­jące aż do nimf na su­fi­cie, a pod­czas an­trak­tów lu­dzie prze­py­chają się na ko­ry­ta­rzu, by jak naj­szyb­ciej do­trzeć do bu­fetu na pię­trze po cie­pławą oran­żadę i sma­ku­jące jak guma ciastka z kre­mem.

Nie­za­prze­czalny do­wód na to, jak nie­wiele tu trzeba, by się wy­bić, otrzy­ma­łam za­raz po przy­jeź­dzie do Ki­jowa od mo­jego „czło­wieka do wszyst­kiego”, Sa­szy – po tro­sze im­pre­sa­ria, im­por­tera gier kom­pu­te­ro­wych i agenta nie­ru­cho­mo­ści – który na­mó­wił mnie do na­gra­nia na­pi­sa­nej przez sie­bie po an­giel­sku pio­senki. Samo na­gra­nie od­było się w nie­ogrze­wa­nym miesz­ka­niu w jed­nym z dzie­sią­tek iden­tycz­nych blo­ków na pe­ry­fe­riach mia­sta. Drżą­cym gło­sem na­sto­let­niej dziew­czynki wy­śpie­wy­wa­łam fał­szy­wie raz po raz na­der pro­ste rymy: „Dre­aming girl / In the sky / Have a ball / Live your lie (Ma­rzy­cielko / Z głową w chmu­rach / Baw się do­brze / W kłam­stwach bu­jaj). Kilka ty­go­dni póź­niej zo­sta­li­śmy sfil­mo­wani przez ekipę te­le­wi­zyjną. Za­brano nas do ja­kichś pod­ziemi w kom­plek­sie spor­to­wym, gdzie mie­ściło się stu­dio na­gra­niowe upstrzone bu­tel­kami wódki, krzy­kliwą cho­inką i pla­ka­tami re­kla­mo­wymi ar­ty­ku­łów go­spo­dar­stwa do­mo­wego kon­cernu AEG. Ja wcho­dzi­łam za­raz po ze­spole o ory­gi­nal­nej na­zwie Dwa­dzie­ścia We­rcho­wyn – nie­dwu­znacz­nie na­wią­zu­ją­cej do marki miej­sco­wych pa­pie­ro­sów. Pro­wa­dzący pro­gram po­pro­sił mnie o przed­sta­wie­nie się, na co od­par­łam, chi­cho­cząc ner­wowo: „Cóż, tak na­prawdę je­stem dzien­ni­karką...”. Na­tych­miast po­czu­łam kop­nię­cie Sa­szy pod sto­łem, a chwilę po­tem usły­sza­łam jego słowa: „Anna jest ar­tystką, śpie­waczką z mgli­stego Al­bionu!”. Samo na­gra­nie – na któ­rym mam twarz czer­woną od wy­pi­tej wódki, ruch mo­ich warg jest kom­plet­nie nie­zsyn­chro­ni­zo­wany ze śpie­wem, a ka­mera ope­ruje w cał­ko­wi­cie no­wa­tor­ski spo­sób – pusz­czone zo­stało w ogól­no­kra­jo­wym ka­nale w Syl­we­stra. Tak zo­sta­łam gwiazdą ukra­iń­skiej mu­zyki pop.

Sie­dem­set lat po­zo­sta­wa­nia pro­win­cją miało jed­nak także swoje za­lety. Jako do­piero trze­cie co do waż­no­ści mia­sto im­pe­rium Ki­jów ni­gdy nie od­czuł cię­żaru zwią­za­nego z bli­sko­ścią czyn­ni­ków rzą­do­wych w stop­niu po­rów­ny­wal­nym do Mo­skwy czy Sankt Pe­ters­burga. Jed­nym z pierw­szych od­wie­dza­ją­cych mia­sto, który za­uwa­żył tę pra­wi­dło­wość, był już Pa­weł z Aleppo, pra­wo­sławny du­chowny to­wa­rzy­szący w la­tach pięć­dzie­sią­tych XVII wieku swo­jemu ojcu Ma­ka­remu, pa­triar­sze An­tio­chii, w po­dróży do Mo­skwy, gdzie obaj za­mie­rzali pro­sić cara o wspar­cie fi­nan­sowe. Do­tarł­szy do uj­ścia Dnie­pru, obaj wę­drowcy znad Mo­rza Śród­ziem­nego nie byli po­cząt­kowo za­chwy­ceni Ukra­iną. Gry­zły ich ko­mary, nie sma­ko­wało im je­dze­nie, a na­bo­żeń­stwa cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność. „Pra­wie nie wy­cho­dzi­li­śmy ze świą­tyni – pi­sał Pa­weł w swoim dzien­niku – i le­d­wie trzy­ma­li­śmy się na no­gach po wy­sta­wa­nych tam dłu­gich go­dzi­nach”[18].

Ale, jak się oka­zało, w Mo­skwie sprawy miały się o wiele go­rzej. „Je­śli ktoś ży­czy so­bie skró­cić swoje ży­cie o pięć albo dzie­sięć lat – za­no­to­wał Pa­weł – po­wi­nien udać się do Mo­skwy”. W klasz­to­rach „wszelka we­so­łość, śmiech i żarty” były za­ka­zane, a przez szpary w drzwiach za­wsze mógł pod­glą­dać ktoś, kto chciał spraw­dzić, „czy współ­bra­cia prak­ty­kują na­bożne uczynki, po­sty i mo­dli­twę, czy też upi­jają się i szu­kają roz­ry­wek”. Jak po­wie­dziano Paw­łowi, pi­ja­ków zsy­łano na Sy­be­rię, a pa­la­czom pa­pie­ro­sów gro­ziła na­wet eg­ze­ku­cja – te re­we­la­cje wzbu­dziły w nim „ogromny strach” o wła­sny los[19]. Po ta­kich do­świad­cze­niach, jak na­pi­sał w dro­dze po­wrot­nej do domu, Ukra­ina wy­dała mu się praw­dzi­wym ra­jem: „Al­bo­wiem pod­czas tych dwóch lat spę­dzo­nych w Mo­skwie na na­sze serca na­ło­żona zo­stała kłódka, a na­sze umy­sły znaj­do­wały się w skraj­nym za­wę­że­niu i cia­sno­cie; al­bo­wiem w tym kraju żadna osoba nie może od­czu­wać choćby odro­biny wol­no­ści czy po­gody du­cha (...). Na­to­miast Pań­stwo Ko­za­ków [Ko­za­ków Ukra­iń­skich] było dla nas ni­czym na­sza wła­sna oj­czy­zna, a jego miesz­kańcy ja­wili się nam jako ser­deczni przy­ja­ciele i lu­dzie tacy jak my”[20].

Stru­dzona para wę­drow­ców roz­pro­mie­niła się jesz­cze bar­dziej, kiedy do­tarła do Moł­da­wii: „we­szli­śmy do łaźni po dwu­dzie­stu sied­miu mie­sią­cach, pod­czas któ­rych ani razu nie by­li­śmy w ką­pieli, ani na­wet nie my­li­śmy się wodą”[21].

Od cza­sów car­skich sy­tu­acja nie­wiele się zmie­niła aż do okresu ko­mu­ni­zmu. Od­wie­dza­jący wschod­nie świą­ty­nie na po­czątku lat trzy­dzie­stych XX wieku Ro­bert By­ron skon­sta­to­wał, że Mo­skwa cierpi na „duszne po­wie­trze – jak bar­dzo duszne, o tym prze­ko­na­łem się do­piero po do­tar­ciu do Ki­jowa, gdzie za­cho­wała się w ja­kiś nie­zgłę­biony spo­sób dawna uni­wer­sy­tecka tra­dy­cja hu­ma­ni­styczna i gdzie czło­wiek może znowu od­dy­chać nor­mal­nie”[22]. Pe­wien star­szy pro­fe­sor opro­wa­dził go po so­bo­rze św. Zo­fii i po Aka­de­mii Nauk, a po­tem za­brał go na prze­chadzkę po an­ty­kwa­ria­tach i księ­gar­niach, po dro­dze przed­sta­wia­jąc mu swo­ich zna­jo­mych. Całe to po­po­łu­dnie wy­dało mu się ni­czym spę­dzone w Oks­for­dzie i było „do­syć nie­zwy­kłe po bru­tal­nej izo­la­cji w Mo­skwie”[23].

John Ste­in­beck po­czy­nił bar­dzo po­dobne ob­ser­wa­cje, udaw­szy się wraz z fo­to­gra­fem Ro­ber­tem Capą na wielką włó­częgę po lo­ka­lach w ca­łym Związku So­wiec­kim za­raz po za­koń­cze­niu wojny: „Wszy­scy nam po­wta­rzali, że jak tylko wy­do­sta­niemy się z Mo­skwy, po­czu­jemy wielką zmianę, że nie bę­dzie już tej po­wagi i tego na­pię­cia. Tak też było (...) lu­dzie w Ki­jo­wie wy­da­wali się po­zba­wieni tego śmier­tel­nego znu­że­nia, tak cha­rak­te­ry­stycz­nego dla lu­dzi z Mo­skwy. Nie cho­dzili przy­gar­bieni, trzy­mali ra­miona pro­sto i wy­soko, a na uli­cach śmiali się w głos”[24]. Na­wet dziew­czyny były tu ład­niej­sze: „w więk­szo­ści blon­dynki, o smu­kłych, ko­bie­cych kształ­tach”.

Nie­modny, pe­łen luzu, w rów­nym stop­niu cią­żący ku Za­cho­dowi, co ku Wscho­dowi Ki­jów pod wie­loma wzglę­dami do­syć do­brze uosa­bia cały kraj, któ­rego sto­licą osta­tecz­nie zo­stał. Zrów­ny­wa­nie Ki­jowa z Ukra­iną by­łoby jed­nak du­żym błę­dem. „Praw­dziwą” Ukra­inę, tę, która nie pod­dała się ko­lej­nym ar­miom czy ide­olo­giom, można zna­leźć do­piero na pro­win­cji. Już po ja­kiejś pół­go­dzi­nie jazdy od gra­nic mia­sta wkra­cza się w przed­no­wo­cze­sny świat nie­utwar­dzo­nych dróg grun­to­wych i wo­zów za­przę­żo­nych w ko­nie, czer­piący wodę ze studni i po­wszech­nie uży­wa­jący wa­lo­nek, świat za­pa­da­jący po zmroku w wielką ci­szę i naj­głęb­sze ciem­no­ści. Lu­dzie go za­miesz­ku­jący ży­wią się tym, co sami są w sta­nie wy­pro­du­ko­wać: mię­sem ho­do­wa­nych przez sie­bie świń, mle­kiem wła­snych krów, owo­cami z upra­wia­nych drzew, mio­dem od psz­czół z przy­do­mo­wych uli. Za­pi­jają się na śmierć pę­dzo­nym do­mo­wymi spo­so­bami sa­mo­go­nem, sami skrę­cają so­bie pa­pie­rosy z ka­wał­ków pa­pieru wy­dar­tych ze sta­rych ga­zet i prze­kli­nają „ame­ry­kań­skie statki ko­smiczne” za zrzu­ca­nie stonki na ich pola ziem­nia­ków. Zimą opa­tu­lają swoje dwu­izbowe cha­tynki wiąz­kami su­chej słomy, by choć tro­chę prze­ciw­dzia­łać stra­tom cie­pła, a wio­sną toną po ko­lana w mo­rzu błota, ni­czym z naj­bar­dziej przej­mu­ją­cych ob­ra­zów Bru­egla. Ten świat jest tak her­me­tyczny, tak zre­du­ko­wany do ab­so­lut­nie pod­sta­wo­wych po­trzeb, że na­wet ki­jo­wia­nie, wy­bie­ra­jąc się w po­dróż po nim, za­cho­wują się tak, jakby wy­ru­szali na wy­prawę w głąb cał­ko­wi­tej dzi­czy, i za­bie­rają ze sobą sprzęt do go­to­wa­nia wody oraz za­pasy je­dze­nia na co naj­mniej kilka dni.

Czło­wie­kiem, który bo­daj naj­le­piej od­dał kon­trast mię­dzy Ki­jo­wem a resztą Ukra­iny, był po­wie­ścio­pi­sarz Mi­chaił Buł­ha­kow. Ten syn pro­fe­sora wy­cho­wy­wał się w nie­wiel­kim domu przy Zjeź­dzie św. An­drzeja, stromo opa­da­ją­cej bru­ko­wa­nej ulicy łą­czą­cej ki­jow­skie Górne Mia­sto z Pa­do­łem. Jego Ki­jów, uwiecz­niony w Bia­łej gwar­dii, to mia­sto klasy śred­niej tuż sprzed cza­sów re­wo­lu­cji. To Ki­jów cu­kierni La Ma­rqu­ise i kwia­ciarni Fleurs de Nice, mia­sto ulicz­nych ze­ga­rów wy­bi­ja­ją­cych gło­śno go­dziny i ele­ganc­kich pie­ców ka­flo­wych. To świat szczyp­czy­ków do cu­kru i mo­sięż­nych lamp z ciem­no­zie­lo­nymi klo­szami, ta­kich jak ta sto­jąca w ga­bi­ne­cie jego ojca. Pi­sząc swoją po­wieść w Mo­skwie, w na­zna­czo­nych sza­le­jącą in­fla­cją wcze­snych la­tach dwu­dzie­stych XX wieku, Buł­ha­kow od­ma­lo­wał te utra­cone do­bra jako atry­buty nie­zwy­kłego bo­gac­twa i luk­susu: „Ni­czym wie­lo­war­stwowe pla­stry psz­czele dy­miło, hu­czało i mro­wiło się Mia­sto. Piękne w mro­zie, w mgłach na nad­dnie­przań­skich wzgó­rzach. Po ca­łych dniach z nie­prze­li­czo­nych ko­mi­nów spi­ra­lami ku niebu wzbi­jał się dym. Ulice przy­snu­wały się mgiełką, skrzy­piał ubity gi­gan­tyczny śnieg. Domy wy­pię­trzały się na pięć, na sześć, na sie­dem kon­dy­gna­cji. W dzień okna ich były czarne, wie­czo­rem rządki okien ja­rzyły się na ciem­no­gra­na­to­wych wy­so­ko­ściach”[25].

Ale w oczach Buł­ha­kowa – kon­ser­wa­tyw­nego Ro­sja­nina wy­wo­dzą­cego się z klas śred­nich – Ki­jów i Ukra­ina były dwoma od­ręb­nymi by­tami. Ki­jów ozna­czał tram­waje, ener­gię elek­tryczną, cy­wi­li­za­cję i swoj­skość. Ukra­ina na­to­miast ko­ja­rzyła się z ni­skim i ciem­nym wid­no­krę­giem, dzi­wacz­nym ję­zy­kiem i stra­chem przed nie­zna­nym. „Bo Mia­sto to Mia­sto – pi­sał o Ki­jo­wie za cza­sów wojny do­mo­wej – ale co się dzieje do­okoła, na owej praw­dzi­wej, więk­szej od Fran­cji Ukra­inie (...) – tego nikt nie wie­dział. (...) Nie wie­dzieli, ale nie­na­wi­dzili z ca­łego serca”[26].

Batu-chan na­jeż­dża­jący Suz­dal, 1238 rok. Mi­nia­tura z XVI wieku.

Bi­twa opi­sy­wana w Bia­łej gwar­dii – po­mię­dzy czer­wo­nymi, bia­łymi, zwo­len­ni­kami Sko­ro­pad­skiego i woj­skami Pe­tlury – nie jest tylko bi­twą to­czoną o mia­sto, ale też walką o toż­sa­mość, o ja­kąś formę apro­baty ze strony sił o wiele star­szych i po­tęż­niej­szych od sa­mych ście­ra­ją­cych się stron – in­nymi słowy, ze strony Rusi Ki­jow­skiej. Święty Wło­dzi­mierz – ów nie­stro­niący od po­li­ga­mii książę, który na­ka­zał oba­le­nie, upo­ko­rze­nie i za­to­pie­nie Pe­runa – unosi się nad miej­scem ak­cji pod po­sta­cią od­la­nej z że­liwa sta­tuy, trzy­ma­ją­cej w ręku pod­świe­tlany krzyż, która wciąż stoi nad Dnie­prem w jed­nym z ki­jow­skich par­ków. Pod sam ko­niec książki, gdy bol­sze­wicy szy­kują się do od­bi­cia mia­sta z rąk par­ty­zan­tów, Buł­ha­kow każe świę­temu zmie­nić się po­now­nie w wo­jow­nika: „Nad Dnie­prem z grzesz­nej i skrwa­wio­nej, i śnież­nej ziemi wspi­nał się w czarne, mroczne wy­żyny pół­nocny krzyż Wło­dzi­mie­rza. Z da­leka wy­da­wało się, że ra­miona krzyża znik­nęły – zlały się z pio­nem, krzyż prze­mie­nił się w ostry wznie­siony do ciosu miecz”[27].

W in­ter­pre­ta­cji Buł­ha­kowa Wło­dzi­mierz ja­wił się jako obrońca utra­co­nego im­pe­rium, a być może na­wet utra­co­nego stylu ży­cia. Dla sa­mych Ukra­iń­ców jest on ra­czej sym­bo­lem utra­co­nej hi­sto­rii – pierw­szego, czę­sto­kroć ide­ali­zo­wa­nego etapu w ich po­nad­ty­siąc­let­niej walce o na­ro­dową toż­sa­mość.

2.

PO­LACY I KO­ZACY: KA­MIE­NIEC PO­DOL­SKI

A cheł­pi­cie się, że Pol­skę

Zwa­li­li­ście sami!...

Prawda! Pol­ska pa­dła, lecz was

Zgnio­tła pod gru­zami!

TA­RAS SZEW­CZENKO, 1845.

Obyś sczezł w wie­rze Po­la­ków!

PRZE­KLEŃ­STWO UKRA­IŃ­SKIE

W Ka­mieńcu Po­dol­skim zna­la­złam tylko jedną czynną ka­wiar­nię, w ciem­nej i wil­got­nej piw­nicy pod śre­dnio­wiecz­nymi mu­rami miej­skimi. Sprze­da­wano w niej pod­róbkę kawy marki Jacky i sma­ku­jące jak pa­pier cia­steczka, a je­dy­nym klien­tem poza mną był chudy mło­dzie­niec w twe­edo­wej ma­ry­narce i skó­rza­nych pół­bu­tach nie­okre­ślo­nego ko­loru. Usły­szaw­szy dźwięk ob­cego ję­zyka, pod­szedł do mnie i wrę­czył swoją wi­zy­tówkę, wy­ciętą z cien­kiego pa­pieru do kse­ro­ko­piarki, z wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­nym logo i na­pi­sem „Wa­lery Cze­śniew­ski, Ar­chi­tekt”. Po­ni­żej, sta­ran­nym cha­rak­te­rem pi­sma, do­pi­sał ołów­kiem, już al­fa­be­tem ła­ciń­skim „Bez­ro­botny”. Jak na­tych­miast wy­ja­śnił, bez­ro­botny był tylko dla­tego, że był Po­la­kiem – je­dy­nym po­zo­sta­łym w ca­łym Ka­mieńcu.

Ka­mie­niec był kie­dyś twier­dzą bro­niącą po­łu­dniowo-wschod­nich gra­nic Pol­ski przed na­jaz­dami Tur­ków. Oto­czony przez skalny wą­wóz rzeki Smo­trycz, był uwa­żany za „przed­mu­rze chrze­ści­jań­stwa”, nie­le­d­wie mi­tyczną pla­cówkę na wschod­nich ru­bie­żach Eu­ropy, ty­leż od­le­głą, co nie do zdo­by­cia, jako że do mia­sta można się było do­stać wy­łącz­nie przez jed­no­przę­słowe mo­sty wi­szące. Po­dobno je­den z tu­rec­kich suł­ta­nów, mi­ja­jąc Ka­mie­niec na czele swo­jej ar­mii, miał spy­tać, kto tak do­sko­nale umoc­nił to mia­sto. „Sam Bóg” – usły­szał w od­po­wie­dzi. „Wo­bec tego – od­parł po chwili na­my­słu – nie­chaj sam Bóg je sztur­muje”. W 1672 roku Tur­kom udało się wszakże za­jąć Ka­mie­niec, choć na krótko, i tak roz­wiała się jego le­genda. Na dzie­dzińcu ka­te­dry św. św. Pio­tra i Pawła wznie­siono mi­na­ret, a nad wej­ściem do świą­tyni wy­pi­sano w ję­zyku arab­skim słowa: „Nie ma Boga prócz Al­laha, a Ma­ho­met jest Jego pro­ro­kiem” – o czym do­no­sił pe­wien obu­rzony mi­sjo­narz wik­to­riań­ski. W po­bli­skiej for­tecy w Cho­ci­miu – któ­rej łu­ko­wate mury obronne wznie­śli ge­nu­eń­scy in­ży­nie­ro­wie woj­skowi – umiesz­czono ha­rem miej­sco­wego pa­szy. Młody książę Adam Je­rzy Czar­to­ry­ski, po­dró­żu­jący po tych stro­nach ze swoim oj­cem w la­tach osiem­dzie­sią­tych XVIII wieku, czyli wtedy, kiedy cały re­gion po raz wtóry wpadł w ręce Tur­ków, za­no­to­wał, że nie po­do­bały mu się tam­tej­sze „ko­biety w stro­jach bar­dzo za­nie­dba­nych”[1]. Dziś nic już nie świad­czy o tym, że Cho­cim zbu­do­wali Włosi na zle­ce­nie Po­la­ków, na­wet prze­wod­nik sprze­da­wany w ka­sie obiektu bez ogró­dek in­for­muje zwie­dza­ją­cych, że twier­dza jest sym­bo­lem „walki na­rodu ukra­iń­skiego z ob­cymi na­jeźdź­cami”.

Jak wy­znał mi Wa­lery, być ar­chi­tek­tem w Ka­mieńcu to ciężki ka­wa­łek chleba. Opa­no­wany przez ukra­iń­skich na­cjo­na­li­stów lo­kalny sa­mo­rząd nie chce da­wać zle­ceń Po­la­kowi. Gdy ku­ląc się w prze­ni­kli­wym wie­trze, wy­szli­śmy na ze­wnątrz, żeby się tro­chę ro­zej­rzeć, nie wy­da­wało mi się, by w ogóle była tu ja­ka­kol­wiek praca dla ar­chi­tekta. Z da­leka mia­sto po­prze­ty­kane wie­życz­kami for­tecz­nymi i dzwon­ni­cami ba­ro­ko­wych ko­ścio­łów wy­glą­dało bar­dzo ma­low­ni­czo, wręcz pocz­tów­kowo. Ale już z bli­ska można było do­strzec, że do­słow­nie roz­sy­puje się w proch. Jego hi­sto­ryczna za­bu­dowa, odra­pana, po­pę­kana, po­prze­sła­niana czarną pla­sti­kową fo­lią i drew­nia­nymi rusz­to­wa­niami, zda­wała się po­zo­sta­ło­ścią po ja­kiejś za­gi­nio­nej cy­wi­li­za­cji, rów­nie nie­przy­sta­jącą do dzi­siej­szej rze­czy­wi­sto­ści jak świą­ty­nie In­ków ma­ja­czące po­śród wio­sek rol­ni­ków pe­ru­wiań­skich. Nie było tu żad­nych tu­ry­stów, spa­ce­ro­wi­czów ani ama­to­rów za­ku­pów, a na po­ro­śnię­tym ziel­skiem cen­tral­nym placu je­dyną oznaką ży­cia była ja­kaś star­sza ko­bieta wy­pa­sa­jąca mocno za­pusz­czo­nego ku­cyka. Kiedy mi­ja­li­śmy je­den ze wzmoc­nio­nych przy­po­rami mu­rów, Wa­lery ka­zał mi przy­klęk­nąć i zaj­rzeć w głąb po­miesz­cze­nia za po­dwój­nymi drew­nia­nymi drzwiami, na wpół wy­rwa­nymi z za­wia­sów. Zo­ba­czy­łam tam jed­nak tylko stertę gruzu i kilka ka­łuż, a także roz­rzu­cone po ca­łym wnę­trzu pta­sie od­chody i ze­rwane frag­menty be­lek no­śnych. Jak wy­ja­śnił, mie­ścił się tu oneg­daj klasz­tor Fran­cisz­ka­nów. Ze­szłego lata jedna z fa­bryk odzie­żo­wych otwo­rzyła w śre­dnio­wiecz­nych kruż­gan­kach swój sklep, kilka bel ma­te­riału za­jęło się ogniem i wy­buchł po­żar. „Re­miza straży po­żar­nej jest wpraw­dzie nie­da­leko stąd, ale jak już przy­je­chali, in­te­re­so­wało ich głów­nie ra­to­wa­nie fa­bryki. Ni­kogo nie ob­cho­dził sam ko­ściół, więc w końcu się spa­lił”.

Nie wszyst­kie wszak ko­ścioły w Ka­mieńcu po­pa­dły w po­dobne za­po­mnie­nie. Choć ich mury się sy­pią, a da­chy prze­cie­kają, to jed­nak przy­naj­mniej część z nich po­woli przy­wra­cana jest do ży­cia. Za­kon­nicy z Kra­kowa sfi­nan­so­wali po­ło­że­nie no­wego mie­dzia­nego po­szy­cia da­cho­wego ka­mie­niec­kiej ka­te­dry, a także za­in­sta­lo­wa­nie dwóch czy trzech ław w sa­mym ko­ściele – wię­cej nie po­trzeba, bo pra­wie cała spo­łecz­ność Po­la­ków miesz­ka­ją­cych w mie­ście zo­stała de­por­to­wana na roz­kaz Sta­lina za­raz po woj­nie. Przy wej­ściu do świą­tyni po­ja­wiła się zaś kartka za­wie­ra­jąca czte­ro­punk­towy plan dzia­ła­nia prze­wi­dziany dla no­wych pa­ra­fian: „1. OCHRZCIJ SIĘ. 2. WEŹ ŚLUB W KO­ŚCIELE. 3. OCHRZCIJ SWOJE DZIECI. 4. SPO­TKAJ SIĘ Z NA­SZYM KSIĘ­DZEM”. In­nymi świą­ty­niami w mie­ście za­opie­ko­wały się Ko­ściół pra­wo­sławny i Ko­ściół unicki. W daw­nym ko­ściele try­ni­ta­rzy pod we­zwa­niem Trójcy Świę­tej, w ap­sy­dach, które kie­dyś mie­ściły pol­skie fi­gury ma­donn, dziś znaj­dują się nad­zwy­czaj ja­skrawe ikony ude­ko­ro­wane ha­fto­wa­nymi rusz­ny­kami