Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiedeń i Warszawa końca XIX wieku. Henryk i Emilia Długopolscy jadą w podróż poślubną do Wiednia. Świeżo poślubieni, a już skłóceni małżonkowie zostają sami ze sobą, a może naprzeciwko siebie – jak w pojedynku. Kto zwycięży? Ich ojcowie, hrabia Alfred Długopolski oraz bankier Leon Złotkiewicz, uważają, że to małżeństwo powinno być udane – wszak Henryk jest przystojny i czarujący, a Emilia zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Co zatem może pójść nie tak? A jednak wszystko idzie nie tak. Wkrótce Emilia dowiaduje się o powodach ślubu, a także odkrywa najgorsze wady swego małżonka. Młody arystokrata toczy walkę z nałogami, a także z własnym sumieniem i honorem. Emilia zaś musi dokonać wyboru pomiędzy powrotem do złotej klatki rodzicielskiego domu a białym małżeństwem. Pojawiają się też inne możliwości. Czy z nich skorzysta? Ojciec Emilii wciąż marzy, że wychowa Henryka na swojego następcę. Czy mu się uda? Drugi po „Mezaliansie” tom porywającej sagi z cyklu „Intrygi i namiętności”.
Elę Pytlarz fascynuje historia, także ta społeczna. Lubi zwiedzać, więc została przewodniczką po Krakowie i skończyła historię sztuki. Jest pilotką wycieczek zagranicznych, tłumaczką i działaczką samorządową, ponieważ i współczesność – która nader często wiąże się z historią – jest jej nieobojętna. Podróżniczka, zafascynowana historią kultury, zwłaszcza XVIII i XIX wiekiem. Spędziła pół roku we Francji, pracując u francuskiej rodziny arystokratycznej w prywatnym zamku niedaleko Sancerre.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Copyright © Elżbieta Pytlarz, 2023
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© Abigail Miles/Arcangel.com
© Library of Congress
Redaktor prowadząca
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8352-512-9
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Prolog
Koła karety cicho chrzęściły po zamarzniętej grudzie. Konie ślizgały się na lodzie.
Był początek grudnia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku. W powietrzu wisiał mróz, który zalakierował wszystkie jesienne brudy. Wczorajszy deszcz zamarzł i otoczył domy, trawę i drzewa cieniutkim szkliwem, lśniącym w świetle lamp.
Drogę przebyli w milczeniu.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił baron von Hatternich. Mówił to bez potrzeby, obrzeża Lasku Bielańskiego były im doskonale znane.
Jak po rozbitym szkle stąpali po lodzie zawieszonym nad ziemią. Konie parskały, nakryte derkami, i rżały cicho, wyczuwając obecność swych pobratymców.
– Już są – powiedział Pipani.
– Zimno! – narzekał baron.
Leśną ciszę zakłócało krakanie gawronów. Spotkali się z drugą stroną i skinęli głowami na powitanie. Przeciwnika reprezentował tylko jeden sekundant, jakiś nieznany jegomość w mocno opiętym palcie z futrzanym kołnierzem. Sędzią był hrabia Szczodro.
– Może jednak uda się polubownie? – zapytał ów tęgi prowincjonalny jegomość, przytłoczony bobrowym kołnierzem.
– Niech staje, bo inaczej bez sygnału go zabiję – zamknął kwestię zapytany, wciąż mocno rozwścieczony doznaną obelgą.
Nastąpiło odmierzanie placu, wyznaczanie stanowisk, sprawdzanie pistoletów i losowanie kolejności strzału.
Zrzucił pelerynę podbitą lisami, a jego adwersarz rozebrał się do koszuli. Niełatwo go było teraz odróżnić od białoszarego tła.
Nie myśl sobie, że mnie przechytrzysz! Młody mężczyzna zacisnął zęby. Nie w koszulę mierzę, ale w prawą rzepkę!
– Proszę wszystkich o zajęcie miejsc! – polecił hrabia Szczodro i po chwili dodał: – Armez!
Na komendę obaj odbezpieczyli pistolety.
– Tirez!
Rozległ się huk, tamten wystrzelił. Kula gwizdnęła wyzywającemu koło ucha, ale nawet się nie zachwiał. Wstrzymał tylko oddech, pragnąc uspokoić napięte nerwy, i opanowanym ruchem – jak go niegdyś uczono – wolno pociągnął za spust.
Niestety, dokładnie w momencie, gdy naciskał cyngiel, jakiś spłoszony ptak przeleciał nisko i upuścił na dłoń strzelającego swoją pamiątkę. Elegancki młody mężczyzna wzdrygnął się ze wstrętem i ręka minimalnie mu drgnęła przy wystrzale.
Kula nie trafiła w miejsce, gdzie chciał ją posłać. Przez chwilę nikt nie wiedział, co się stało. Jego przeciwnik postąpił krok naprzód i próbował coś powiedzieć, ale w tym momencie na białej koszuli pojawił się gwałtownie rozwijający się purpurowy kwiat. Ranny pochylił się do tyłu, potem do przodu i padł. Szron wokół niego również zakwitł na czerwono.
Część I
Rozdział 1.
Emilia
Słowa, jakie usłyszała od męża następnego dnia po ślubie, były dla niej potężnym wstrząsem. „Wydano panią za mnie tylko dlatego, że byłem winien pani ojcu pieniądze. Tę sumę mój szanowny teść potrącił teraz z pani posagu”. I jeszcze: „Przecież pani z pewnością zna prawdę! Dla jakiej innej przyczyny miałbym się z panią żenić?”.
Była tak wstrząśnięta, że nie zaoponowała, nawet gdy jej oszukańczy mąż zdecydował, że – mimo wszystko – mają jechać w podróż poślubną.
I teraz, zamknięta w sypialnym przedziale ojcowskiej salonki, bez końca rozpamiętywała te okrutne słowa, co chwilę zanosząc się płaczem.
Jak tak można?! – szlochała. Dlaczego zdradziło ją właśnie tych dwóch, którym najbardziej w życiu ufała? Jednym był jej ojciec, znany warszawski bankier. Drugim zaś oszust i krzywoprzysięzca, jej niby to mąż, Henryk, syn hrabiego Długopolskiego.
Czyż ona kiedykolwiek chciała wyjść za kogoś, kto poślubiłby ją tylko dla pieniędzy? Czyż kiedykolwiek miała ambicję, by wejść do arystokracji? Nie, zależało jej tylko na tym, żeby mężczyzna, który ją wybierze, uznał ją za ładną i pokochał. Oddałaby za to cały posag, owe nieszczęsne pół miliona rubli, a nawet wszystkie pieniądze świata.
Bo one ani urody nie dają, ani szczęścia – wiedziała to aż za dobrze.
– O, moja biedna mamo! – rozpaczała. – Miałaś rację, że nie chciałaś go za zięcia!
Teraz dopiero zrozumiała obawy matki, teraz pojęła, z jakiej przyczyny rodzice tak często się kłócili. Wiedzieli o wszystkim. Wiedzieli, że Długopolski jej nie kocha, że poślubia ją pod przymusem, a mimo to oddali mu jedyną córkę!
Jakże inaczej wyglądało teraz wszystko, co przedtem mówił i robił! Pokazywanie portretów przodków na przyjęciu miało oznaczać: Nie jesteś nas godna!
Oświadczyny nie były wyznaniem uczuć, jak głupio sobie wtedy wyobraziła, ale jedynie pytaniem, czy zna szczegóły kontraktu! Unikanie jej w okresie narzeczeństwa wcale nie wynikało z zapracowania czy nieśmiałości, tylko z niechęci… Bo jedyne, co go interesowało, to jej posag.
Dlaczego nikt jej nie ostrzegł, nie powiedział wprost, że panna taka jak ona nie ma co marzyć o miłości przystojnego hrabicza?! Skąd młode, niedoświadczone dziewczę ma wiedzieć, że takie jak ona bierze się jedynie dla pieniędzy? Dlaczego matka pozwoliła na tę farsę, na ten fałszywy ślub? Czemu jej nie uprzedziła, co to za człowiek? Tak mało dbali rodzice o jej przyszłość, o jej życie? Świadomie oddali ją oszustowi?!
Całą drogę do granicy przepłakała, zamknięta w paradnej sypialni ojcowskiej salonki. W głowie wciąż jej dźwięczały w rytm stukotu kół pociągu słowa: „Cztery mile za Warszawką ożenił się dudek z pawką”.
Nic, nic nie zostało z dawnych złudzeń i fałszywie rozbudzonych nadziei.
Kłamca! – myślała z wściekłością. Kłamca i oszust!
Rozdział 2.
Henryk
I pomyśleć, że jeszcze niedawno był gotów polubić swojego teścia!
Gdy tylko wsiedli do salonki, która miała ich zawieźć ku południowej granicy Królestwa i dalej w podróż poślubną, Emilia – od dwóch dni jego żona – bez słowa zamknęła się w sypialni.
Henryk rozsiadł się w salonie i zastanawiał, co dalej robić.
A właściwie rozmyślał nad tym, jak to się stało, że dał się zaprowadzić jak cielę na rzeź do ołtarza.
Jeszcze pięć miesięcy temu był wolnym człowiekiem. Niewiele ponad cztery miesiące temu, w maju tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego szóstego roku, piękną wiosną, ojciec oświadczył mu, że wszystkie jego długi skupił w swoim ręku znany warszawski bankier, Złotkiewicz, i zagroził oprotestowaniem weksli. Zgodził się prolongować dług tylko pod warunkiem, że pierworodny syn hrabiów Długopolskich podejmie u niego pracę i poślubi jego córkę.
Przez głupi przypadek, spowodowany przez kochankę Henryka, piękną Izabelę, podpisał ojcu zobowiązanie, że warunków dotrzyma1.
Wir dalszych wypadków wciągnął go tak, że ani się spostrzegł, kiedy poznał pannę Emilię Złotkiewiczównę, został zmuszony do oświadczyn, a potem – do ślubu.
I wszystko po to, żeby dzień po zaślubinach dowiedzieć się, że z całego półmilionowego posagu bankierówny Henrykowi dostanie się – po potrąceniu długów – zaledwie dziesięć czy dwanaście tysięcy!
A jego długi będą mu darowane, jeśli zaczną żyć z Emilią jak małżeństwo.
W noc poślubną był zbyt pijany, by zająć się żoną, teraz zaś nowa pani Długopolska w ogóle nie chciała z nim rozmawiać. Bo w dzień po ślubie, sprowokowany przez Złotkiewicza, zdradził jej w złości, że całe to małżeństwo było tylko dla pieniędzy.
„Nie wiedziałam – powiedziała mu wtedy w karecie. – Myślałam, że pan mnie kocha”.
Czy to w ogóle możliwe, by panna młoda była tak naiwna i nie miała pojęcia o układzie Henryka z jej ojcem? Dotąd w ogóle nie brał takiej ewentualności pod uwagę.
Naprawdę myślała, że jest jakikolwiek inny powód, by on, pierworodny syn, dziedzic i spadkobierca starego arystokratycznego rodu, miał poślubić brzydką córkę dorobkiewicza? Na dodatek wnuczkę żydowskiego faktora, zatrudnionego w Długopolu przez jego dziada, Karola Długopolskiego, potem bohatera powstania styczniowego?
Ten wymuszony mezalians, zanim jeszcze nastąpił, wywołał oburzenie całej ich rodziny.
Pierwsza wypowiedziała się siostra Henryka, od dwu lat zamężna Ewelina Krasucka:
– Egoista! Zawsze myślałeś tylko o sobie! Jak mogłeś tak upokorzyć nas wszystkich?! Nie poczuwasz się do żadnych zobowiązań wobec rodziny? Wobec nazwiska?! Nie pomyślisz, jaką hańbą okrywasz całą familię? Długopolski i… Złotkiewiczówna! Długopolscy i Krasuccy krewnymi jakichś Złotkiewiczów, a właściwie Goldbaumów! Nasz dziad Karol chyba się w grobie przewraca. Jak można było okryć taką hańbą nasze rody?! Jak ja spojrzę mężowi w oczy?
Nieco powściągliwiej, lecz równie stanowczo, zareagowali dziadkowie Suchogórscy, rodzice jego matki. Na wieść o zaręczynach tak dziwnej pary przyśpieszyli swój wyjazd do Karlsbadu, skąd nie zamierzali wracać przed końcem września. Nie było ich na ślubie.
Henryk, zmuszony towarzyszyć narzeczonej a to na koncert, a to do teatru, obawiał się także reakcji kolegów i przyjaciół. Znał ich ostre języki!
Na szczęście słynął z celnej ręki i potrafił zmusić znajomych do okazania mu szacunku – choć raz nie obyło się bez spotkania w Lasku Bielańskim. Uśmiechnął się na wspomnienie tej przygody. Było to już po zaręczynach.
Panie Złotkiewiczowe uparły się, by pójść do Teatru Letniego, a Henryk, nieszczęsna ofiara losu, musiał im towarzyszyć. Podczas przerwy zdybali go kompani i zarzucili pytaniami.
– Komuż tak uparcie asystujesz? – zdziwił się któryś.
– Cóż to za panna o takich walorach? – zapytał Fryderyk Hołłoczko, zepsuty młodzieniec i wieczny student, unosząc wymownym gestem rękę na wysokość piersi i kreśląc w powietrzu zgrabne pagórki. – Nie widziałem jej nigdy.
– To pani Złotkiewiczowa i panna Emilia Złotkiewiczówna – wyjaśnił wszystkim baron von Hatternich, pół Niemiec, pół Polak, jeden z bliższych przyjaciół Henryka i znajomy obu pań. – Żona i córka tego bankiera z Krakowskiego Przedmieścia.
– Złote nazwisko! – Poleszuk Medunowicz parsknął śmiechem. – I takiż posag. Szczęściarz, kto wpadnie w ten worek złota.
– Papcio zbytnio wybredny – zażartował ktoś – niczym smok odgania konkurentów.
– Pewnie mierzy tak wysoko jak Kronenberg – kpił dalej Medunowicz – lecz panna coś… – Tu urwał, pochwyciwszy ostrzegawcze spojrzenie Henryka.
Przywitali się z kolejnym przechodzącym znajomym.
– Jakiż to genre2 ta panna?
– Odkąd to się z nimi prowadzisz, Wicehrabio?
Nosił takie przezwisko wśród znajomych – od wicehrabiego de Valmont3.
– Pracuję w ich banku – odparł cierpko, zirytowany.
– To raczej służba niż praca – stwierdził z ironią Medunowicz – pokazywać się z rodziną pryncypała.
– Różne bywają posady – odpowiedział Henryk tonem zniechęcającym do dalszej rozmowy. Ten Poleszuk ostatnio wybitnie działał mu na nerwy.
– To genre d’argent4 – tłumaczył Hołłoczce baron – jakiego wszyscy szukamy, nieprawdaż? Zresztą to bardzo miła panna, znam ją.
– I nie chciałeś?! – spytał ktoś.
– To genre du juif5 – ciągnął swoje Medunowicz – towar mocno przeceniony. Czy znacie panowie ten dowcip, jak Żyd zachwala kandydatowi na męża swoją córkę?
– Nie – warknął rozwścieczony Henryk – to dowcip zupełnie nie na miejscu.
– Pana to nie bawi, Wicehrabio? – rzucił ktoś zaczepnym tonem.
– Żegnam wszystkich – odparł chłodno Medunowicz. – Wrócę, gdy pan Długopolski przypomni sobie swoje poczucie humoru i przestanie pouczać innych.
– Panowie! – próbował ich zmitygować baron.
Medunowicz, wyraźnie dotknięty, skinął wszystkim głową na pożegnanie.
– Chwileczkę – zatrzymał go Henryk – obraził pan pannę, której mam zaszczyt towarzyszyć.
– Powiedziałem tylko to, co uważam.
– Zechce pan odwołać swe słowa.
– Dlaczego? Zawsze biorę odpowiedzialność za to, co mówię.
– Henryku – wtrącił pojednawczo któryś ze znajomych – czy to warto?
Zignorował te słowa, zbyt rozgniewany, aby puścić ów incydent płazem. Nikomu nie pozwoli kpić z siebie!
– Wobec tego – w ciszy, jaka nagle zapadła, głos Henryka zabrzmiał bardzo stanowczo – będę zmuszony wezwać pana do obrachunku.
– Jestem do dyspozycji – odparł zimno Medunowicz, wręczając mu swoją wizytówkę. Potem jeszcze raz skłonił się wszystkim i odszedł.
Długopolski odwrócił się do towarzyszy. Przyjaciele, pomyślał z ironią. Który z nich po ślubie jeszcze mi rękę poda?
– Awantura! – jęknął młody Hołłoczko. – Zostałbym, by panu służyć, Wicehrabio, ale najdalej pojutrze pilnie muszę złożyć ostatnie egzaminy. Siła wyższa! Powodzenia!
Pożegnali go w milczeniu.
– Henryku – zaczął niepewnie baron – jesteś pewien?
– Tak. Mam nadzieję, że będziesz mnie reprezentować?
– Możesz na mnie liczyć.
Przez ciebie to wszystko, pomyślał wtedy ze złością, patrząc na swoją narzeczoną, śmieszną, tłuściutką panienkę z burzą nieujarzmionych rudych włosów – przez ciebie pokłóciłem się z Bogu ducha winnym człowiekiem.
Drugim świadkiem pojedynku miał być Majdecki, młody żonkoś i ojciec czworga dzieci, pochodzący z dobrej, obywatelskiej rodziny. Henryk poznał go i polubił, gdy obaj pracowali obok siebie w dziale likwidatury.
Następnego dnia o świcie, w Lasku Bielańskim, niemalże pod nosem Złotkiewicza, który mieszkał niedaleko w swojej willi, miał się odbyć ten pojedynek.
W umówionym miejscu czekali już sekundanci, sędzia i doktor. Wkrótce przybył Medunowicz ze świadkami. Wymieniono oficjalne ukłony i pozdrowienia. Nastąpiło sprawdzanie pistoletów.
– Panowie gotowi?
– Tak – odparł spokojnie Henryk.
Zmęczony po nieprzespanej nocy, nie potrafił z siebie wykrzesać ani odrobiny bojowego nastroju. Po cholerę cała ta awantura? Niemniej zdjął surdut i w samej kamizelce odwrócił się do sędziego, gotów zająć wyznaczoną pozycję.
– Zanim rozpoczniemy – rzekł uroczystym tonem Pipani, który sędziował – chciałbym przeczytać wszystkim list napisany i wręczony mi wczoraj przez obecnego tu pana Medunowicza:
Nie ze strachu przed pojedynkiem, lecz po przemyśleniu zajścia oznajmiam niniejszym, co następuje: będąc nieświadom zmian, jakie nastąpiły w życiu szanowanego przeze mnie pana Długopolskiego, pochopnie wyrzekłem słowa, które mógł on odnieść do swej narzeczonej. Moim zamiarem nie było bynajmniej obrazić pana Długopolskiego ani żadnej z towarzyszących mu pań. Pragnę go za tę niezamierzoną krzywdę przeprosić.
– Czy satysfakcjonuje pana takie pismo? – zwrócił się do Henryka sędzia.
Jeszcze zanim ukończył czytanie listu, Medunowicz podszedł do swego przeciwnika.
– Przepraszam – rzekł w zapadłej nagle ciszy – winne są moje podrażnione nerwy. Niedawno miałem scysję z Bankiem Polskim, stąd moja awersja do bankierów. Przyznaję, powinienem trzymać język za zębami i pamiętać, że te panie są pod pańską opieką.
– Co pan na to, Wicehrabio? – ponowił pytanie sędzia. – Jeśli można, ja również pragnąłbym zachęcić panów do zgody.
Henryk milczał, nie bardzo wiedząc, jak postąpić. Kodeks honorowy zabraniał kroków pojednawczych tuż przed strzałem. Ale…
– Henryku – dodał baron – życie jest zbyt piękne, by ginąć przez takie głupstwo. Zobaczysz, jeszcze wszystko dobrze się ułoży i zatańczymy na twoim weselu.
– Właśnie – dodał Majdecki – o co się zabijać?
– Nie miałem zamiaru nikogo zabić – odparł wreszcie Henryk, czując olbrzymią ulgę. – Pragnę jedynie, by mojej narzeczonej okazywano należny jej szacunek.
– Szacunek? – zawołał ze śmiechem baron. – My jej tobie zazdrościmy, nie tylko ją szanujemy! Po raz kolejny trafiłeś najlepszą! Panna utalentowana i niegłupia. Co ty robisz, że wszystkie się do ciebie garną?
– Co robię? – wesoło odrzekł Henryk. – Długi robię i tyle.
– Wiwat szczęśliwy narzeczony! – zawołał jeden ze świadków przeciwnika, zadowolony, że wszystko się dobrze kończy.
– Podajcie szampana! – zażądał Pipani, zaprzyjaźniony archeolog, a jednocześnie pierwszy chętny do kielicha. – Wypijemy za zdrowie pana Długopolskiego!
Okazało się, że sprytni kompani z góry zaplanowali takie zakończenie. Medunowicz wyciągnął dłoń:
– Panie Długopolski! Albo się pan ze mną pogodzisz, albo zastrzel mnie wreszcie!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Nie jestem nieprzejednany – Henryk potrząsnął jego ręką – przyjmuję przeprosiny.
Huknęły korki od szampana, a Medunowicz opowiedział o swoich kłopotach:
– Zamiast jechać z kochanką do wód, muszę gnać natychmiast do majątku, wyciąć i rozparcelować wszystko, co jeszcze się da, by spłacić ratę kredytu. Nie pan jeden znalazłeś się w łapach bankierów, przyjacielu!
Tyle że nikt poza nim nie musiał płacić takiej ceny.
Ten pojedynek to jeszcze nic, potem czekała go przeprawa z seniorem rodu, wujem Zimońskim, który niespodziewanie zjawił się w Warszawie na początku lata.
Wuj Hieronim Zimoński, brat Eleonory z Zimońskich Karolowej Długopolskiej, uważał się za głowę całej familii. Jak dotąd nic w rodzinie nie działo się bez jego wiedzy i zgody. Dawno owdowiały, miał cztery dorosłe córki (piąta zmarła w dzieciństwie), w tym jedną w klasztorze. Z trzech pozostałych najstarsza była Lidia Korżakowa, zamieszkała na pograniczu guberni lubelskiej i wołyńskiej, gdzie zarządzała majątkiem odziedziczonym po mężu. Jej dzieci, Witold i Cecylia, najbliżsi kuzyni Henryka, mieszkały na stancji w Lublinie, gdyż jeszcze się uczyły; Witold w gimnazjum, Cesia na pensji. Średnia córka, Heniusia, nie wyszła za mąż i prowadziła ojcu dom w Zimonicach. Najmłodsza i najbardziej zaprzyjaźniona z Długopolskimi, wesoła i ładna Flora Potoczkowa, mieszkała w dobrach męża na Wołyniu.
Dziwne było już to, że wuj przyjechał wraz z ciocią Heniusią, która latem nigdy nie opuszczała majątku. Henryk odebrał ich na dworcu i od razu zauważył, że albo coś się stało, albo wuj się źle poczuł – musiał mu dosłownie pomóc wsiąść do powozu. Ciocia Heniusia trzęsącymi się rękoma podnosiła co chwila chusteczkę do oczu. Zaczerwieniony nos wskazywał, że podczas podróży wylała sporo łez.
– Co się stało?! – przestraszył się Henryk.
– O mój Boże! – Ciocia z trudem opanowała płacz. Opuściła nisko woalkę i nerwowo splatała dłonie.
– Uspokój się, Heniusiu, ludzie patrzą – upomniał ją wuj. – Porozmawiamy w domu.
W ponurym milczeniu dojechali na Litewską, gdzie we własnej kamienicy mieszkali rodzice Henryka.
Dopiero gdy podano śniadanie i pokojówka wyszła z jadalni, wuj oznajmił skonsternowanym gospodarzom, co się stało.
– Witold i Cecylia aresztowani!
– Boże mój! – Złotopolscy przekrzykiwali się w pytaniach. – Jak to? Za co?!
– Za co? A za co się teraz aresztuje młodzież? Za chęć do nauki!
– Jak to się stało? Gdzie są trzymani? Co im grozi?
– Nawet Sybir – odparł ponuro wuj. – Witolda aresztowano ostatniego dnia nauki. Cesię następnego dnia, tuż przed odebraniem świadectwa. Witka trzymają na Zamku, Cecylia ma areszt domowy w stancji. Lidia pojechała do niej od razu, Flora stara się dostać do kogoś z lokalnych władz… Boże mój! – Wujowi załamał się głos, Heniusia głośno płakała.
Wszyscy byli mocno poruszeni. Witek, jedyny wnuk wuja Hieronima, był jego ulubieńcem i głównym spadkobiercą. Właśnie kończył szkołę i od wakacji miał jechać do Belgii studiować rolnictwo. Cesia, również wybitnie zdolna, za rok powinna skończyć pensję.
– Mais pourquoi6? – spytała cicho matka. – Z jakiej przyczyny?
– Jak można im pomóc? – chciał wiedzieć ojciec.
– Już choćby za same książki – odparł ponuro wuj.
Okazało się, że Witek założył kółko samokształceniowe. Należało do niego kilku najbliższych kolegów, później Cesia wciągnęła jeszcze dwie czy trzy koleżanki. Przedmiotem nauki była nie tylko zakazana literatura polska i historia, ale także literatura społeczna. Na stancji Witka znaleziono książki Taine’a, Spencera, Buckle’a, Hercena, Uspienskiego.
– Co gorsza – ciągnął wuj – odkryto jego notatki z projektowanej własnej broszury, zawierającej między innymi plany odtworzenia rozbitej dwa lata temu Zetki7 i rozszerzenia jej na młodzież szkolną.
– Jakże mógł tak ryzykować?! Notatki? – zdziwił się ojciec. – To wbrew wszelkim zasadom konspiracji!
– Pisał szyfrem i część notatek trzymał w pokoju Cesi. Tymczasem ów ktoś, kto ich zdradził, przekazał ochranie także i szyfr. Dlatego wpadli oboje.
– Kim jest ten zdrajca?
– Jeden z członków kółka. Nie wiemy kto, bo aresztowani nie mają kontaktu ze sobą.
– Jak można im pomóc? – spytała cicho mama, ocierając łzy. – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy!
– Jedyne, co naprawdę by pomogło, to protekcja kogoś ustosunkowanego. Kogoś, kto wiedziałby, komu i ile zapłacić. Niestety, my nie mamy takich znajomości!
– A jak Lidia to znosi?
– Obie z Florą cały czas są w Lublinie, szukają dojścia. Lidka, jak się o wszystkim dowiedziała, omal nie umarła… Robili jej rewizję w domu! Pod stancją Cesi ciągle krążą tajniacy, nie dopuszczają nikogo oprócz matki. Biedna, przesłuchiwali ją ponad cztery godziny!
Po śniadaniu przyjechał do nich w jakiejś sprawie mąż Eweliny i siłą rzeczy został wtajemniczony w sytuację.
– Niepoważni! – zagrzmiał oburzeniem. – Jak w ogóle można było dopuścić, by takie dzieci zajmowały się polityką?!
Wszyscy umilkli. Jedynie ciocia Heniusia, osuszywszy łzy, odparła słodko:
– Będzie pan miał własne dzieci, to zrozumie.
Henryk uśmiechnął się do niej.
– Pozwól, zięciu, ze mną do buduaru. – Mama podniosła się z fotela. – Zaraz znajdę wzory haftów, o które prosiła Ewelina. Mam też list do niej, gdybyś zechciał wziąć ze sobą.
Krasucki pożegnał się z nimi i wyszedł za hrabiną. Pozostali w milczeniu pili herbatę w salonie. Ojciec zmarszczył brwi, jakby mocno się nad czymś zastanawiał. Być może liczyli na pomoc Krasuckich, ale teraz widać było, że nie ma szans.
– Spróbuję dotrzeć do kogoś odpowiedniego – wtrącił się do rozmowy Henryk. Porozumiał się wzrokiem z ojcem. Teraz trzeba odpalić własną bombę.
– Hm! Któż obcy zechciałby angażować się dla nas? – Wuj pogładził się po łysinie. – A może ojciec Marysi coś poradzi?
– Moi teściowie są obecnie w Karlsbadzie wraz z Eweliną. Sądzę, że przyszły teść Henryka będzie skuteczniejszy.
– Henryk się żeni?! Ha! Na Boga, dlaczego nikt nam dotąd nie powiedział?!
– Właśnie mieliśmy pisać do wuja…
– To już pewne czy tylko projekt? Jakaż to panna? Posażna? Z jakiego rodu? – zwrócił się do niego.
Henryk wziął głęboki oddech i oznajmił:
– Panna Emilia Złotkiewiczówna.
– Złotkiewicz nie pomoże – odparł machinalnie wuj i machnął ręką zrezygnowany. – Nieraz go o takie pośrednictwa proszono. Ha! – Raptem oprzytomniał. – Chcesz powiedzieć, że żenisz się z Goldbaumówną?! Wnuczką tego samego Goldbauma, co z moją nieboszczką siostrą układy robił?! Długopol wam zabrał?
– Nie inaczej – potwierdził krótko Henryk; niechże ojciec się teraz tłumaczy!
Wuj spurpurowiał cały i Henryk przestraszył się, że zaraz trafi go apopleksja. Po chwili jakby ktoś wypuścił powietrze z balonika, nagle się uspokoił.
– Powiadacie, że zechciałby pomóc? Hm! Fm! Na Boga, lepszej protekcji nam nie trzeba! On ma z Rosjanami doskonałe stosunki! Ha! Mógłbyś zająć się tym, Henryku? Nie dla siebie, dla tych nieszczęsnych proszę. Dla córki mojej, co od zmysłów odchodzi.
– Jutro porozmawiam z nim w pracy.
Nie uśmiechała mu się bynajmniej rola petenta, ale trudno.
Robił to tylko dla kuzynów. Lubił bardzo ich oboje, sympatycznego Witka i śliczną Cesię. Mama Henryka kiedyś marzyła, by w przyszłości połączyć go z Cecylką; wuj z pewnością nie poskąpiłby posagu. Ech, losie!
Pytanie, czy wyemancypowana kuzynka kiedykolwiek chciałaby go za męża? Gdy spotykali się w rodzinnym gronie, zawsze wolała rozmawiać z jego bratem, Michałem. Na umizgi Henryka spoglądała ze zdziwieniem, czasem nawet ośmielała się wytykać mu, że marnotrawi czas i zdolności. Nie, przemądrzała i rozpolitykowana Cesia nie była wymarzonym materiałem na żonę. A Emilia?
Gwałtownie usiadł na fotelu, zirytowany głupim skojarzeniem.
Dolał sobie koniaku z jednej z karafek, w jakie sowicie zaopatrzony był barek Złotkiewiczowskiej salonki.
Aby nie myśleć o narzeczonej, wrócił do rozpamiętywania sprawy kuzynów.
Ten Witek! Mając osiemnaście lat, planować już przyszłość Polski? Zakładać organizacje? Czy to nie megalomania? Nie – odpowiedział mu wewnętrzny głos – to jest właśnie dojrzałość. Co on sam robił i czym się zajmował w ich wieku? Myślał, jak uciec na wagary, jak zwrócić na siebie uwagę panien z sąsiedniej pensji, jak podrzucić bukiecik fiołków koleżance Eweliny. Albo jak skłonić młodszego brata i prymusa szkolnego Michała, by za niego odrobił pracę domową z rosyjskiego, a samemu wyrwać się z kolegami na łyżwy do Doliny Szwajcarskiej…
Potem? Zajęty kartami, miłostkami, wreszcie kochanką, nie zastanawiał się wcale, czy potrafiłby, czy miał możliwości w jakikolwiek sposób wpłynąć na los ojczyzny. Owszem, tak jak i ojciec wierzył, że Polska kiedyś powstanie odrodzona i niepodległa, ale czy mogłoby się to stać dzięki jego osobistemu działaniu? Poprzez jakieś młodzieżowe organizacje i kółka edukacyjne? Cóż zrobi mrówka przeciw słoniowi?
Jednak czyn Witolda, ba, nawet bohaterstwo dziadka, wydał mu się mniejszy od heroizmu, jakiego wymagała wizyta u bankiera i poproszenie go o pomoc.
Przyszły teść wskazał mu krzesło w swoim gabinecie, poczęstował cygarem.
– Słyszał pan już, że w przyszłym tygodniu żegnamy pana Kortasia?
– Tak, wiem.
Cały dział rozliczeń nie mówił o niczym innym, jak o odejściu ich przełożonego na emeryturę.
– Pomyślałem sobie… Pan pracuje tam już ponad miesiąc, poznał wszystkich kolegów. Proszę nam doradzić… czy widziałby pan kogoś, kto mógłby go zastąpić?
– Majdecki – odparł szybko i bez namysłu. Od siostry wiedział, że ten młody człowiek ma trudną sytuację domową. – Jest sumienny, wykształcony, zdobył praktykę.
– Wiem, wiem – bankier się uśmiechnął – ja też potrafię go docenić. Dżentelmen, zna kilka języków, korespondencję handlową… Zamierzałem go przenieść do sekretariatu, co pan sądzi?
– Jeśli tym samym poprawi się jego sytuacja finansowa, to wspaniale.
– No, ale nie rozwiąże nam to poprzedniej kwestii: kim zastąpić pana Kortasia?
– Może Siemiątkiewicz? – wymienił nazwisko innego kolegi z działu. – Ma doświadczenie w kierowaniu ludźmi.
Bankier parsknął śmiechem.
– Bo miał kiedyś majątek? Naprawdę uważa pan, że na czele działu powinienem postawić antysemitę?
– On nie jest antysemitą.
– Nie, tak jak żaden polski szlachcic nigdy nie był!
– Sądzę, że to zjawisko należy zinterpretować inaczej. Jest to poczucie wartości, poczucie wyższości człowieka, który należy do stanu szlacheckiego.
– I dlatego, że z własnej winy wszystko stracił, nienawidzi teraz człowieka, który mu chleb daje, czy tak? – Prezes śmiał się, aż brzuch mu się trząsł. – To ciekawa teoria, przedyskutujemy ją sobie kiedyś. Zresztą ileż lat jeszcze on będzie u mnie pracował? Jest po pięćdziesiątce… Pan Kortaś na swoim stanowisku pozostawał prawie dziesięć lat. Wolałbym kogoś młodszego.
– Nie mogę wobec tego doradzić panu w tej kwestii. Tylko ich dwóch poznałem lepiej, o innych trudno wyrokować.
– Panie Długopolski, zadziwia mnie pan – Złotkiewicz zaśmiał się znowu – przecież każdy na pana miejscu natychmiast wysunąłby własną kandydaturę!
– Każdy? Wobec tego nie ja.
– Dlaczego?
– Nie zdobyłem jeszcze wystarczających kompetencji – odparł sucho.
– Przecież nie będzie pan wieki siedział nad liczydłem! Chyba widzi się pan na ciekawszym stanowisku?
– Pozostaję do pańskiej dyspozycji.
Bankier przestał się śmiać i spojrzał na niego poważnie. Niech wie, myślał Henryk, że nie jestem kukłą, którą można dowolnie przestawiać. Nie będę jadł mu z ręki!
– Dobrze! – Złotkiewicz zakończył temat i wstał, by się pożegnać. – Sam pomyślę o następcy Kortasia i o panu. Zdaje się, że w inwestycjach wkrótce będzie wakat…
Henryk wreszcie zdobył się na odwagę.
– Panie prezesie! – przerwał mu. – Miałbym pewną prośbę do pana… która nie dotyczy ani mojej posady, ani spraw osobistych.
– Słucham? – Złotkiewicz spojrzał mu uważnie w oczy.
Jąkając się, niepewnym głosem wyjaśnił sytuację kuzynów i przekazał rodzinną prośbę o pomoc.
– Domyślam się, że chodzi o to, bym użył moich znajomości i wpłynął na zmianę wyroku, czy tak?
– Jeśli nie uda się uniknąć procesu…
– Na to nawet państwo nie liczcie! – Popatrzył na Henryka surowo, bynajmniej nie zachwycony. – Wilczy bilet to najmniejsza kara, jakiej mogą się spodziewać.
– Gdyby tylko uniknęli twierdzy lub zesłania…
– Zesłanie! – Bankier uśmiechnął się ironicznie. – Mam w Irkucku kuzyna, zaopiekowałby się nimi. Mieszka tam już ponad dwadzieścia lat. Ostatnio pisał mi, że zaczął sobie chwalić zdrowy klimat.
– To jeszcze dzieci!
– Wobec tego powinny się uczyć, a politykę zostawić dorosłym.
Henryk wstał gwałtownie.
– Skoro nie chce pan pomóc…
– Ależ pan w gorącej wodzie kąpany, panie Długopolski! Siadaj pan i zapisz mi ich nazwisko, miejsce aresztu oraz nazwisko osoby, która prowadzi śledztwo. Jutro lub pojutrze dam panu znać, co da się zrobić dla tych… dzieci. Czy pański wuj jest jeszcze w Warszawie?
– Tak.
– Proszę mu powiedzieć, że to będzie odpowiednio kosztowało. Trzeba, by przygotował pieniądze… Chyba że pańska rodzina chce zaciągnąć kolejny dług u mnie? – spytał, uśmiechając się porozumiewawczo do Henryka.
Co za człowiek! Na moment, na ułamek sekundy spotkali się wzrokiem i bankier zdołał wymusić uśmiech na jego twarzy. To wtedy pierwszy raz Henryk pomyślał, że mógłby w końcu polubić Złotkiewicza. No, ale sam ojciec Emilii po ślubie wszystko zepsuł.
– Będziemy panu niezmiernie, niezmiernie zobowiązani…
– Słyszałem – przerwał mu bankier, gdy Henryk był już prawie w drzwiach – że jest pan zwolennikiem świeżego powietrza.
– Nie rozumiem?
– Widziano pana pewnego ranka na spacerze w Lasku Bielańskim.
Co miał odpowiedzieć?
– Pan prezes wie o wszystkim!
– Na tym polega moja praca. Cieszę się, że pan wrócił z tego spaceru zdrów i cały.
W parę dni później bankier odwiedził ich na Litewskiej i przedstawił wyniki swojego dochodzenia.
– Dowiadywałem się, kto prowadzi śledztwo – opowiadał. – Nie jest to zły człowiek ani polakożerca, ale, niestety, uczciwy. Łapówek nie bierze. Cóż, i tacy trafiają się wśród Rosjan.
– Nieszczęście! – jęknął wuj.
– Znam jednak kogoś, kto dotrze do naczelnika tamtejszego sądu. To dla nas jedyna szansa, tylko nie wiem jeszcze, w jaki sposób uda się wciągnąć go w tę sprawę. Być może trochę to potrwa, ale też proces pańskich wnuków nie rozpocznie się przed jesienią.
– Boże!
– Niestety, na to wpływu nie mamy. Trzeba teraz, by pan przygotował około dziesięciu tysięcy rubli i przekazał je na ręce pana Henryka…
Ojciec jęknął z wrażenia, usłyszawszy wysokość sumy, stanowiącej ich roczny dochód.
– To najniższa cena, za jaką uzyskać można złagodzenie wyroku – wyjaśnił bankier.
– Tego się spodziewałem, mam pieniądze ze sobą – powiedział wuj. – Wieczorem dam Henrysiowi całą sumę…
I pomyśleć, że to połowa kwoty, jaką był winien bankierowi. I być może za jaką odzyskałby wolność. Może zatem źle zrobili, że wcześniej nie zwrócili się do wuja o pomoc?
– Nie myślcie sobie, że było mi tak łatwo zdobyć takie pieniądze przed omłotami – tłumaczył wuj, jakby się domyślił, o czym dumają obaj Długopolscy. – Musiałem zastawić jeden z folwarków.
– Powinien pan jak najszybciej jechać do Lublina – ciągnął tymczasem bankier – i czekać, aż zgłosi się do pana sędzia Gałynin.
– Aleksiej Nikiticz? – spytał Henryk, przypominając sobie dawnego opiekuna Izabeli.
– Ten sam. – Bankier spojrzał na niego surowo. – On podpowie państwu, jaką wybrać linię obrony.
– Czy to jemu mamy zapłacić?
– Owszem, ale bezpośrednio pieniędzy nie weźmie, jest na to za sprytny. Dlatego trzeba tę rzecz załatwić w Warszawie. Gałynin lubi dobrze zjeść i wypadałoby uraczyć go raz czy dwa sutym obiadem, ale dyskretnie! Absolutnie nie w domu! Miał niedawno trochę kłopotów właśnie przez ów nadmierny apetyt, stracił dobre stanowisko w Petersburgu i zesłano go do Lublina. Znam jego obyczaje jeszcze z czasów, gdy pracował tutaj, w Warszawie. Jedźcie tam państwo jak najszybciej!
– Zaraz jutro, hm, fm! Wyjeżdżamy! Panie Złotkiewicz – wuj podał bankierowi dłoń – proszę przyjąć wyrazy wdzięczności całej rodziny. Jakiekolwiek dodatkowe ekspensa szanowny pan poniesie, wszystko zwrócimy jak najszybciej.
W ten oto sposób rodzina poświęciła go dla uratowania dwojga zapaleńców.
Potem pewnego dnia musiał udać się do Klubu Myśliwskiego i z bólem serca przegrać otrzymane od wuja pieniądze do krewniaka Gałynina, by tamten przekazał sędziemu całą sumę. A trzebaż trafu, że właśnie karta szła Henrykowi bardzo dobrze!
– Mam dla pana pomyślne wieści – zawiadomił go w parę dni potem Złotkiewicz. – Pieniądze dotarły już do Gałynina. Są i pierwsze efekty: przyśpieszono proces.
– Dobrze – odparł zadowolony. – Teraz ważne, kiedy i jak on się skończy.
Zaraz następnego dnia został awansowany do nowego działu, mieszczącego się piętro niżej niż likwidatura, niedaleko biura prezesa. Oznaczało to, niestety, że będą się częściej widywali.
1 Historię relacji rodzinnych hrabiów Długopolskich ze Złotkiewiczami oraz wyjaśnienie, jak doszło do podpisania i realizacji zobowiązania, znajdzie czytelnik w pierwszym tomie sagi „Intrygi i namiętności” pt. Mezalians.
2 Rodzaj, gatunek
3 Główny bohater powieści Pierre’a Choderlos de Laclos Niebezpieczne związki.
4 Tu: gatunek srebrny albo gatunek pieniężny.
5 Tu: gatunek żydowski.
6 Ale dlaczego?
7 Związek Młodzieży Polskiej, inaczej Zet, konspiracyjna organizacja młodzieżowa działająca we wszystkich zaborach. Założona w 1887 r., rozbita w zaborze rosyjskim 17.04.1894 r., reaktywowana w 1898.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI