Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przejmujący thriller, którego gęsta, naszpikowana niespodziankami akcja rozgrywa się w ciągu 24 godzin.
Pisarz John M. Godart, urodzony w Polsce jako Jan Michał Godurć, po wieloletnim pobycie w USA wraca do Polski. Opromieniony sławą zdobywcy Pulitzera, wymieniany wśród kandydatów do literackiego Nobla, uchodzi powszechnie za autorytet moralny i sumienie swego pokolenia po obu stronach Atlantyku. Jest wyczekiwany w ojczyźnie niczym bohater narodowy – wszak to ikona współczesnej światowej kultury, symbol polskiego twórcy odnoszącego sukcesy w Ameryce. Jest jednak ktoś, kto czeka na niego szczególnie niecierpliwie – i nie wydaje się mieć dobrych zamiarów.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wybiórcza pamięć, oto czego nam trzeba, by mizerne strzępy chwały ubrać w pozory świetności, a demony przeszłości przepędzić.
John M. Godart (Jan Michał Godurć), Sezon na niepamięć
OD AUTORA
Jan Michał Godurć vel John M. Godart jest postacią od początku do końca fikcyjną, tak jak opisywane wydarzenia są wytworem fantazji. Jeśli powieść pod jakimkolwiek względem ma odbicie w rzeczywistości, to jest to sprawa tyleż przypadku, co powtarzalności ludzkich losów.
JEDEN
Równo o dziesiątej rano moja amerykańska komórka odegrała sześć pierwszych taktów z II Symfonii Brahmsa. Brahmsa nie znoszę, ale w roli zwiastuna dobrych i złych wiadomości sprawdza się znakomicie.
Dzwonił Szloser z „Warsaw Properties Derkowski & Tomanek”. Po krótkiej wymianie uprzejmości przystąpił do rzeczy:
– Wyjątkowa okazja. Dobry punkt, aranżacja wedle życzeń klienta, doskonały widok. Duży metraż!
– Ile?
– Dwieście metrów, może nawet więcej.
– Panie Szloser – warknąłem do słuchawki – przecież dobrze pan wie, że na tyle mnie nie stać!
– A nie powiedziałem, że to okazja? Inaczej bym nie dzwonił. Muszę kończyć. Odezwę się później.
Rozłączył się.
Wypiłem porannego drinka, zjadłem śniadanie i przez okno na wysokości piętnastego piętra patrzyłem na ten fragment parku Saskiego, którego nie przesłaniały stojące niemal na wyciągnięcie ręki biurowce. Wspominałem dwupoziomowy apartament z widokiem na Central Park. Wspominałem sypialnię Debbie i mój gabinet do pracy sąsiadujący z biblioteką, gdzie w pewien sierpniowy wieczór 2001 roku zaszczycił mnie wizytą sam Saul Bellow.
Szloser zadzwonił ponownie, zanim zdążyłem przyrządzić drugiego drinka. Było parę minut po jedenastej.
– Tak? – Stojąc plecami do okna i sącząc Johnniego Walkera bez lodu, kontemplowałem niechlujnie odmalowane ściany dwupokojowego szajsu z epoki gomułkowskiej, który od trzech tygodni wynajmowałem.
– Proszę zarezerwować sobie dzisiaj czas, profesorze.
– O której?
– Jeszcze dokładnie nie wiem. Po południu, może dopiero wieczorem. Chcę mieć pewność, że w razie czego złapię pana pod telefonem.
– Gdzie to jest?
Zawahał się.
– Proszę o cierpliwość. Najpierw chcę sam pojechać i obejrzeć.
Tajemniczość Szlosera zaczynała działać mi na nerwy.
– Panie Szloser – sarknąłem – szukam mieszkania, nie interesuje mnie randka w ciemno.
Przełknął to gładko. Dobrze ich szkolą.
– Profesorze – ściszył głos – dostałem poufną handlową informację. Rozumie pan? Przez telefon nie będę mówić o szczegółach. Super, super okazja. – Odczekał chwilę. – Ale najpierw muszę to i owo sprawdzić.
Burknąłem coś w odpowiedzi.
– Zadzwonię – obiecał.
Połknąłem jedną z gładkich czerwonych tabletek, które zapisał mi doktor Martz, podłączyłem telefon do ładowarki, odczekałem pół godziny i wyszedłem, zostawiając za zamkniętymi drzwiami trzydzieści dziewięć metrów kwadratowych z ciemną kuchnią i plamami na ścianach po środkach owadobójczych. Zjechałem windą na parter, przeciąłem hol wypełniony zapachami wietnamskiej kuchni. Zanim ruszyłem dalej, stałem chwilę na chodniku w cieniu piętnastopiętrowego mrówkowca, jakbym oczekiwał, że coś za chwilę się wydarzy.
Wrześniowe słońce świeciło bez przekonania. Zapuściłem się w głąb parku, spacerowym krokiem minąłem Grób Nieznanego Żołnierza, doszedłem do Krakowskiego Przedmieścia i teraz już prosto jak po sznurku dotarłem na Starówkę. Przez plac Zamkowy przetoczył się tłum skośnookich turystów, zaraz potem przemaszerowali dziarskim krokiem ogoleni na łyso młodzieńcy w pseudowojskowych uniformach. Gapiłem się z otwartymi ustami. Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek wraca po trzydziestu kilku latach. Świat nie stoi w miejscu.
Zjadłem pizzę, obejrzałem monotonnie kolorowe wystawy księgarń i tą samą drogą wróciłem do mrówkowca przy Marszałkowskiej. Z ulgą opróżniłem pęcherz. Włączyłem laptop i zacząłem od przejrzenia poczty. Śmieci i reklamy. Do czytania i pisania nie potrzebuję okularów, dobry wzrok odziedziczyłem po ojcu; mam nadzieję, że to jedyne, co po nim przejąłem. Uporawszy się z czyszczeniem skrzynki e-mailowej, zająłem się cotygodniowym artykułem dla literackiego dodatku „New York Timesa”: „Coetzee w Auschwitz. Gdyby Kafka doczekał Holokaustu”. Pseudoliterackie wypociny, tyle że sygnowane nazwiskiem gościa, który osobiście znał Bellowa, Rotha, Vonneguta i Sontag. To o mnie. O czwartej zrobiłem przerwę, żeby się wysikać, łyknąłem czerwoną tabletkę, przygotowałem sobie drinka i pisałem dalej. Skończyłem kwadrans po szóstej. Przeczytałem tekst, skróciłem akapit poświęcony Kerteszowi i jednym kliknięciem wysłałem artykuł za ocean.
Zdążyło się ściemnić. Wszedłem do łazienki i dopiero stojąc w drzwiach, pstryknąłem przełącznik. Po jasnokremowej posadzce śmignęły brązowe kształty. Pochowały się w szparach podłogi. Jeden pozostał. Okaz wielkością niemal dorównywał nowojorskim krewniakom. Mr Majesty. Karaluch stał pośrodku łazienki i byłbym gotów przysiąc, że się na mnie gapił. Wiecie, o co chodzi. Starzeją się i wraz z wiekiem tracą instynkt. Nadmierna pewność siebie, oto co je na starość gubi.
Zgniotłem go butem, wziąłem przez papier toaletowy i wrzuciłem do muszli. Spłukałem. Akurat wracałem do pokoju, kiedy zadzwoniła komórka. Spojrzałem na wyświetlacz: Szloser. Usiadłem ciężko na fotel i wybrałem przycisk.
– Profesor John Godart?
Obcy głos. Odczekałem chwilę i zapytałem:
– Kto mówi?
– Tomanek, „Warsaw Properties”. Byliśmy umówieni.
– A Szloser?
Współwłaściciel firmy „Warsaw Properties” miał tubalny głos i lekko seplenił. Dopasowałem głos do sylwetki i wyszedł mi Hulk Hogan za najlepszych lat na zapaśniczym ringu.
– Dzwonię z jego służbowej komórki. Znam sprawę od Szlosera. Musiał pilnie wyjechać za granicę i prosił, żeby go zastąpić. Przyjadę po pana około dwudziestej. Może być?
Seplenił albo żuł gumę. A może po prostu lekko kaleczył niektóre dźwięki jak ktoś, kto zbyt długo przebywał za granicą?
– Wolałbym odłożyć to do rana.
– Jutro będzie za późno. Muszę znać pana decyzję jeszcze dzisiaj.
Zaczęło siąpić. Ból w prawym kolanie nie zwiastował szybkiej poprawy pogody. Myślałem, jak się wykręcić.
– Profesorze Godart? Jeżeli nie jest pan zainteresowany, nie nalegam. Gdyby nie to, że według Szlosera poluje pan na duży metraż za rozsądne pieniądze...
– Dowiem się czegoś więcej?
– Dobrze. – Westchnął. – Lofty w dawnej fabryce. Władze dzielnicy jutro podpisują decyzję o sprzedaży, pierwsi lokatorzy wprowadzą się za pół roku.
Pomyślałem o kontenerze z książkami, które najdalej za dwa tygodnie wypłyną z Nowego Jorku w dziewiczy rejs do gdyńskiego portu.
– Dobrze – powiedziałem. – Marszałkowska...
– ...sto jedenaście a – dokończył za mnie. – Szloser podał mi adres. Czekam o dwudziestej pod domem. Przyjadę firmowym wozem.
Zjadłem dwie grzanki z dżemem, usiadłem w fotelu i ponownie sprawdziłem pocztę elektroniczną. Adwokat Debbie kolejny raz przypominał, że na mocy umowy rozwodowej połowa honorariów autorskich profesora Godarta należy się jego byłej małżonce. Wykasowałem emaila, w duchu życząc Debbie rychłej starości.
Zwykłe chciejstwo w przypadku gościa, który w drodze do mety wyprzedza byłą lubą o dobre trzydzieści lat.
Zapaliłem światło w łazience, odczekałem, otworzyłem drzwi i stanąłem na pustej jasnokremowej posadzce. Wziąłem prysznic i po półgodzinie byłem gotowy do wyjścia. Z lustra w przedpokoju patrzyła na mnie facjata, jakiej się dorobiłem przez sześćdziesiąt kilka lat, i metr osiemdziesiąt siedem zwieńczone rzadkim kucykiem.
– Profesorze Godart. – Podniosłem szklaneczkę z Johnniem Walkerem. – Życzę udanych łowów.
– Profesorze Godart – odpowiedziało mi odbicie w lustrze – ma pan problem alkoholowy.
– Pudło, profesorku! – Bez pośpiechu dopiłem whisky. – Mam cholerny problem z prostatą.