Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiek XXIII naszej ery. Cała Ziemia jest zjednoczona i żyje według praw Unii Planet, grupującej społeczeństwa najróżniejszych ras.
Cała? Niekoniecznie.
Jedno małe państwo wciąż opiera się dyktatowi powszechnej szczęśliwości i manifestuje to, budując własnym kosztem statek gwiezdny HERMASZ, obsadzony wziętą z łapanki załogą, śmiało zmierzający tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden Polak.
Gdy dowództwo Gwiazdowej Armady napotyka poważne problemy, mówi o tym kapitan polskiego statku, dodając uczciwie, że zadanie jest śmiertelnie niebezpieczne lub zgoła niewykonalne.
W odpowiedzi słyszy: „Tak? To potrzymajcie mi piwo”.
Bohaterowie… Czyż trzeba ich przedstawiać?
To ja. Ty. Każdy z nas.
„Pobiliśmy się z Patrickiem, który z nas jako pierwszy będzie czytał tę książkę”.
William S.
„Jak ja nienawidzę tych Polaków!”
Gargamel (podobno)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Poltrek. Na dobre i na jeszcze gorsze ® Luiza Dobrzyńska
Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środowiskach masowego
przekazu wymaga pisemnej zgody twórcy.
Wydanie pierwsze
Wojkowice 2024
ISBN E-BOOK: 978-83-68177-21-3
Redakcja: E.Raj
Korekta: Kamila Galer-Kanik
Projekt grafi czny okładki: E.Raj
Skład: Marcin Halski
WYDAWNICTWO HM…
E-mail: [email protected]
Telefon: 518833244
Adres: ul. Sobieskiego 225/9 42-580 Wojkowice
Werjsa papierowa dostępna na:
WWW.WYDAWNICTWOHM.PL
Gdy USS Superprice, największa duma floty Unii Planet, przemierzał wszechświat w ileś-tam-letniej misji pod dowództwem nieustraszonego kapitana Kerka, na Zjednoczonej Ziemi miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Jedyny kraj, który wciąż powtarzał, że nie chce zostać zjednoczony i nie życzy sobie być w żadnej Unii – choć formalnie rzecz biorąc, niewiele miał w tej sprawie do powiedzenia – pokusił się o własny międzygwiezdny statek badawczy. Ponieważ z przyczyn finansowych wybudowanie całkiem nowego nie wchodziło w grę, państwo owo – Polska albo Tenkraj, jak notorycznie mówiły o nim pewne kręgi polityczne – na miarę możliwości budżetowych zakupiło różne części z demobilu. Nieco później rękami specjalistów złożyło z nich coś, co śmiertelnie przerażeni stoczniowcy unijni nazwali „koszmarem inżyniera”, wróżąc mu szybki i straszny koniec. Okazało się jednak, że nie docenili Polaków, którzy nie dość, że nie zlękli się wyzwań związanych z montowaniem niepasujących do siebie części, to później strachu też nie okazali. Ani za wiele rozsądku.
Składak otrzymał nazwę Hermasz. W zasadzie miał zostać ochrzczony jako Hermaszewski, ale wskutek zamieszania z ekipą odpowiedzialną za napis na module centralnym pojawiła się tylko połowa tego słynnego nazwiska. Niezrażeni tym Polacy stwierdzili radośnie, że widocznie tak miało być, i mimo licznych trudności obiektywnych wysłali statek w pierwszą misję uzgodnioną z dowództwem Gwiazdowej Armady. Ponieważ wytypowany na to stanowisko w długim procesie rekrutacyjnym kapitan w zręczny sposób wykręcił się od objęcia swego stanowiska, generał Włodzimierz Jaruzelski (z tych Jaruzelskich) wyznaczył w zamian innego, Liliannę Zakrzewską z korpusu obrony przeciwlotniczej, wychodząc z założenia, że… jakoś to będzie. Ta sama nadzieja przyświecała też decydentom przy kompletowaniu załogi, składającej się w przytłaczającej większości z ochotników niemających wcześniej nic wspólnego z lotami kosmicznymi, o szkoleniu w Akademii nie wspominając.
Statek miał być iście polski, stanowić flagowy produkt dumnego kraju i latający manifest jego niepodległości. Jednak, jak to zwykle bywa, nie wszystko poszło tak, jak zaplanowano. Przede wszystkim zszokowane dowództwo Gwiazdowej Armady na samą wizję eksploracji kosmosu przez bandę dyletantów narzuciło Polakom swego obserwatora, przedstawiciela Uoltan – najwyżej rozwiniętej rasy w Unii Planet. Tak naprawdę zwali się oni nieco inaczej, jednak ich rodzimego słowa na określenie ojczyzny nikt nie potrafił wymówić poza nimi samymi, wybrano więc taką, która najmniej fonetycznie odbiegała od oryginału. Poza tym niebieskoskórzy Pandorianie – wojownicza rasa kibicująca Polakom, których z racji ich ułańskiej fantazji uznawała za bratnie dusze – zrobili to samo. Obu rasom przyświecał podobny cel: w sytuacji podbramkowej poinformowani przez obserwatorów mogliby przysłać pomoc i byli też na taką ewentualność gotowi.
Na patriotycznym statku poza certyfikowanymi Polakami znaleźli się między innymi:
*komandor ArCer, uoltański obserwator, sekcja naukowa, wszechstronnie wykształcony;
*doktor TiShan, również Uoltanka, sekcja medyczna, przez większość życia mieszkająca w Polsce, gdzie ukończyła też Akademię Medyczną;
*Sytar, także Uoltanin, egzystujący wyłącznie w charakterze esencji umysłowej, mieszkającej niezbyt legalnie w mózgu zastępcy głównego inżyniera, Grzegorza Brzęczyszczykiewicza, od czasu do czasu bardzo pomocny z racji swej wiedzy ogólnej;
*kadet T'enga, pandoriańska obserwatorka, przydzielona do sekcji łączności;
*Mattias von Braun, również Niemiec, cywilny konsultant, dyplomata, specjalista od stosunków międzyrasowych i kucharz w jednym;
*małżeństwo Azalia i Kolorado Kwiekowie, Cyganie, sekcja zaopatrzenia;
*Wasyl Anegdotycz Zajczik, Rosjanin w stopniu porucznika, sekcja techniczna, zbrojmistrz;
*Saul Rozenfeld i Baruch Kinderman, z pochodzenia Izraelczycy z dodatkowym polskim obywatelstwem, szeregowi żołnierze sekcji ochrony;
*Misiek, mieszaniec owczarka podhalańskiego i bernardyna, wciągnięty na stan załogi jako „młodszy junga Michaił Kudłaczow”, sekcja ochrony;
*bliżej niezidentyfikowana liczba domowych pupili różnego gatunku, na czele z ukochaną fretką dowódcy statku, Gizią;
*nielegalni pasażerowie.
Lista załogi przedstawiała się zatem nader interesująco. Podobno kapitan Lilianna Zakrzewska w rozmowie z admirałem Cormackiem stwierdziła, że to jest jej najmniejszy problem. Znacznie większym było to, że oddana pod jej dowództwo załoga nie miała w większości doświadczenia, za to bardzo wysokie mniemanie o swoich kompetencjach. Niektórzy uważali nawet, że przewyższają ją wiedzą i mogą jej rozkazywać. Wydarzenia, które potem nastąpiły, zaprowadziły w końcu dowódcę Hermasza na ławę oskarżonych1. Najwyższy Sąd Wojskowy Gwiazdowej Armady po długim procesie oczyścił ją z zarzutów, jednak została ona zobowiązana do odbycia razem z załogą regularnego szkolenia w Akademii Gwiazdowej Armady.
A każde szkolenie ma to do siebie, że kiedyś się kończy.
Dwóch wykładowców szło przez park otaczający od zachodniej strony Akademię Gwiazdowej Armady. Jeden z nich był starszym Uoltaninem o włosach przyprószonych siwizną i godnej postawie, drugi ruchliwym, okrągłym jak pączek w maśle Ziemianinem z pyzatymi policzkami i sporą łysiną. Obaj wciąż mieli na sobie galowe mundury – wracali z uroczystości zakończenia roku szkolnego.
– Młode kadry spisały się aż miło – mówił Ziemianin z entuzjazmem. – Jeszcze nigdy nie było tak wysokiej średniej, prawda, profesorze Skal?
– Ziemian łatwo uszczęśliwić – rzekł sucho Uoltanin. – Co prawda poziom nieco się podniósł, ale nadal pozostaje niezadowalający. Gdyby nie tak niepewne czasy, ja nigdy nie podpisałbym się pod ich dyplomami. Nie, panie Randall, zdecydowanie nie podzielam tego zachwytu.
– Wy, Uoltanie, jesteście takimi perfekcjonistami, że czasem ciężko się z wami porozumieć. – Randall roześmiał się i przystanął. – A co tam się dzieje?
Gdzieś z boku niósł się nie tyle śpiew, co ryk z kilkudziesięciu gardeł:
Obok orła znak Pogoni!
Poszli naaasi w bój bez broooni…!
– Ach, to polska załoga świętuje uzyskanie certyfikatów – powiedział Uoltanin z widoczną dezaprobatą. – Całe grono pedagogiczne tak bardzo chciało się ich pozbyć, że podpisaliby nie tylko certyfikaty, ale i zrzeczenie się praw do swojego majątku. Zwłaszcza że Polacy mieli być w Akademii przez rok, a zajęło im to dwa lata… o dwa za długo.
– Niechże pan będzie sprawiedliwy, Skal. Oni naprawdę ciężko pracowali i nawet pod koniec nauki przestali imprezować.
– Ale nadal wypuszczali sztuczne karaluchy w jadalni albo posypywali ręczniki proszkiem na swędzenie. Takie drobiazgi! – mruknął z przekąsem profesor.
– Drobiazgi, sam pan powiedział. W sumie przez ostatnie pół roku byli naprawdę grzeczni. Jak na nich to było wielkie poświęcenie.
Skal tylko lekko wzruszył ramionami. Miał swoje zdanie na temat polskiej załogi i zwykle wyrażał je bez ogródek, ale teraz, gdy odchodzili, to nie miało już znaczenia.
Obaj wykładowcy podeszli bliżej. Od strony akademika biegła właśnie lekkim truchtem młoda blondynka z długim warkoczem, ubrana w zmodyfikowany mundur Gwiazdowej Armady. Była to kapitan Zakrzewska, której nazwiska nikt poza Uoltanami i rzecz jasna Polakami nie umiał wymówić. Na jej widok śpiew absolwentów przerodził się w nieartykułowany wrzask.
– Cisza, bando niedojdów! – zawołała kapitan, wskakując na odwróconą do góry dnem beczkę po piwie. – Co to ma znaczyć?!
– Nic takiego, kapitanko!
– No to teraz uwaga! Nadszedł kres naszej niewoli! Odlatujemy za ostateczną granicę, tam, gdzie jeszcze nie udał się żaden człowiek i tak dalej! – Pokiwała głową znacząco. – Wyruszamy w kolejną misję, co się nam należy, że tak powiem, jak psu zupa. Wszyscy uczciwie przepracowaliśmy ten czas, a nawet ograniczyliśmy brykanie! Wyniki osiągnęliśmy znakomite! Dlatego Gwiazdowa Armada postanowiła nas zatrzymać na służbie. Wierzę, że jej się to opłaci, bo, jak przed chwilą słusznie śpiewaliście, historycznie rzecz biorąc, możemy iść w bój nawet bez broni!
– Tak jest! – odpowiedział jej zgodny krzyk.
– Pytam więc was, łobuzy nędzne, mizerne: dojrzeliście?!
– Dojrzeliśmy!
– Głośniej!
– Dojrzeliśmy!
– Nie słyszę!
– Doj-rze-li-śmy!!!!
– No to spadamy! Ustawić się czwórkami i za mną!
Kapitan zeskoczyła z beczki i ruszyła raźnym krokiem w stronę lądowiska, a za nią czwórkową kolumną szła jej załoga, śpiewając tak, że słychać ich było chyba nawet na dalekich przedmieściach:
Piąty raz dojrzały wiśnie i maliny
Czy też nas poznają panny i dziewczyny?
Bośmy poszli cicho, a wracamy głośno
Bo nam dziś u ramion karabiny rosną!!!
– Co mają do tego wiśnie i maliny? – spytał Skal ze zdumieniem.
Randall rozłożył ręce.
– Pojęcia nie mam.
Stali chwilę w milczeniu, patrząc za oddalającymi się absolwentami.
– Czy słyszał pan, w jaki sposób kapitan Zakrzewska rozwiązała test polegający na ratowaniu statku Kabochai Mara?
– Złamała go?!
– Nie, gdzie tam. W dziejach Akademii dzięki małemu oszustwu udało się to tylko kadetowi Kerkowi. Ten test to przecież no win scenario. Wszelako rozwiązanie kapitan Zakrzewskiej było… pamiętne.
– Co zrobiła?
– Skierowała swój wirtualny statek kursem kolizyjnym na okręt dowodzenia clingorgiańskiej floty. Gdyby to nie był test, a rzeczywista sytuacja, zginęliby wszyscy, tyle że prawdopodobnie zabraliby ze sobą nie tylko clingorgiańskie dowództwo, ale i kilka najbliższych wrogich jednostek typu warbird. Fala uderzeniowa dosięgłaby, według moich obliczeń, co najmniej czterech krążowników i częściowo sparaliżowałaby wszystkie pozostałe. Kabochai Mara, choć w tym teście uszkodzony, miałby szansę uciec.
– Pomysłowe. Dziwna kobieta. Wie pan, dokąd ich posyłają?
– Pytałem w dowództwie. Admirał Cormack odpowiedział mi: „Byle jak najdalej stąd”.
Skal lekko chrząknął, ale nie skomentował tej informacji. Nie widział takiej potrzeby.
Czas spędzony w Akademii wydawał się teraz polskiej załodze złym snem, który wreszcie się skończył. Nie brakowało wśród nich prawie nikogo. Główny inżynier Karol Michałow, choć stanowczo odmówił poddania się nakazowi przeszkolenia w Akademii, też został dopuszczony do lotu. Stało się tak mimo obiekcji sztabu, gdyż tylko on znał się na nietypowych silnikach Hermasza oraz na jego inteligentnym systemie komputerowym, wykazującym się bardzo dużą niezależnością myślenia. Tak więc, choć inżynier w poważaniu miał wyrok sądu, nic mu nie zrobiono.
Remont statku przeprowadzono na terenie Polski. Nie zrobiono tego bynajmniej z przyczyn natury technicznej. Po prostu główny komputer pokładowy nie pozwolił nikomu z głównej stoczni Armady wejść na pokład, a gdy próbowano wedrzeć się tam siłą, kopał techników prądem niczym elektryczny rumak pełnej krwi i zamykał grodzie na korytarzach. Dopiero gdy przewieziono Hermasza do polskiej stoczni, buntowniczy komputer się uspokoił i oświadczył tubalnie, że „tylko rodakom ufa”. I rzeczywiście, polską ekipę wpuścił na pokład bez dalszych problemów, zwłaszcza że przewodziła jej inżynier Jolanta Stern, a ją znał bardzo dobrze. Specjaliści pracowali jeszcze przy ostatnich wykończeniach, gdy załoga zaczęła powracać na statek, ale ani jednej, ani drugiej stronie to nie przeszkadzało.
Oprócz Michałowa stawiła się też na Hermaszu cała sekcja dowodzenia, obecny był również pion naukowy i techniczny, a nawet duszpasterski. Kapelan pokładowy, redemptorysta Tadeusz Muchomorek i siostra Ofelia od Aniołów, prywatnie jego rodzona siostra, pojawili się jako pierwsi. Jak sami stwierdzili, czuli się odpowiedzialni za los dusz załogi na tym i na tamtym świecie, dlatego bez ociągania się podążyli za tym powołaniem. Ich obecność stanowiła pewne kuriozum, gdyż instytucja kapelana pokładowego w Gwiazdowej Armadzie po prostu nie istniała.
– Może w Armadzie czegoś takiego nie ma, ale u nas jest – odpowiadali Polacy na delikatnie wyrażane wątpliwości i wszyscy wiedzieli, że nie ustąpią. Fakt, że załoga była dość mieszana światopoglądowo (znajdowali się w niej przedstawiciele kilku różnych religii, a także ateiści), natomiast kapelan reprezentował wyłącznie Watykan, nie wydawał się nikomu przeszkadzać. Dano więc tej sprawie spokój.
Naczelny lekarz Hermasza, doktor TiShan, przybyła na pokład razem ze swą córeczką, urodzoną podczas ich poprzedniej misji. Co prawda dowództwo ostrożnie wyraziło zastrzeżenia do tego, że lekarka ma zamiar razem z dzieckiem uczestniczyć w dalekich wyprawach w niezbadane obszary kosmosu, i zaproponowało stanowisko w pionie szkoleniowym Akademii, ale pani doktor mruknęła jedynie w odpowiedzi coś po polsku i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Jak na Uoltankę miała choleryczny charakter i fatalne maniery. Nikt nie wiedział, co dokładnie powiedziała, bo żaden translator nie chciał tego przełożyć na angielski, ale wojskowa pielęgniarka Lolita Niemogę, która towarzysząc swej szefowej, była świadkiem tej sceny, z trudem powstrzymała się od śmiechu.
– Co ona powiedziała? – zapytał ją komandor Krasnovsky.
– Nie powinnam.
– To rozkaz, kapralu.
– Za przeproszeniem, z całym szacunkiem dla obecnych tu oficerów, pani doktor określiła, w co konkretnie można wam wszystkim zaimplantować pewną bardzo osobistą część ciała.
Zanim się domyślili, co właściwie chciała powiedzieć, Lolita zdążyła wybiec i zniknąć w tłumie.
Należący do oryginalnej załogi doktor Nbeba postanowił ostatecznie nie wracać na pokład Hermasza, ale zdolny chirurg Jakub Żmijewski nie zawiódł. Zjawił się w ambulatorium razem ze świeżo poślubioną żoną, doktor Zośką Foremną, wojującą feministką, która nie chciała po ślubie przyjąć nazwiska męża ani nawet używać dwóch. Obaj sanitariusze, Cezary Figielek i Adam Rajski, już na nich czekali, robiąc pod okiem TiShan spis wszystkich instrumentów. Siostra Lolita zajmowała się zabawianiem małej TiAlli.
Dziewczynka miała już prawie trzy lata i, jak przystało na małą Uoltankę, pod wieloma względami dorównywała w rozwoju ziemskim pięciolatkom. Mówiła pełnymi zdaniami, liczyła do stu, pisała pierwsze litery, ale była za to dużo bardziej rozbrykana niż jej rówieśnicy wychowywani na Uoltanie. Doktor TiShan postanowiła, że jej córeczka będzie łączyć w sobie najbardziej wartościowe cechy dwóch ras; chciała nauczyć ją ziemskiej radości życia, nim przyjdzie czas, by poznała uoltańską logikę.
Technik przesyłu, Zdzisław Lalewicz, zwany powszechnie Lalunią, musiał pracować bez przerwy prawie piętnaście godzin, nim teleportował na pokład całą załogę. Dwa razy zawieszał się komputer transportera, a raz wysiadło całe ogniwo zasilające, ale w końcu zadanie zostało wykonane. Załoga była w komplecie. Nie zabrakło nawet Miśka, który – zmaterializowany na platformie – otrząsnął się, szczeknął radośnie i wspiąwszy się na tylne łapy, polizał różowym ozorem twarz Lalewicza.
– Się masz, psi synu – powitał go technik serdecznie, poczochrał czworonoga po grzbiecie, po czym z westchnieniem ulgi opadł na swoje krzesło. Teraz mógł już bez przeszkód poświęcić się swej ulubionej lekturze, czyli Przygodom dzielnego wojaka Szwejka.
Tymczasem reszta załogi rozbiegła się po statku, przypominając sobie stare kąty. Każdy nowy element wywoływał oburzenie, kilku załogantów z miejsca wszczęło kłótnię o to, gdzie kto spał, a w jednym z przedziałów doszło nawet do bójki, jednak szybko i sprawnie przerwanej.
Szef ochrony, porucznik Maura Gwizdak, jako pierwsza była na miejscu ze swymi ludźmi, a jej podwładni sumiennie patrolowali statek. Na razie znaleźli niewiele problemów, tylko pijanego w trupa dokera za skrzyniami w ładowni i mysie gniazdo pod jedną z konsol. O ile z dokerem nie było problemu – szybko pozbyto się go ze statku – o tyle mysie gniazdo wywołało sporo kontrowersji. Kapitan Zakrzewska oznajmiła kategorycznie, że nie wolno go ruszać, póki mysięta nie podrosną. Karol Michałow stwierdził, że skoro tak, to on nie bierze odpowiedzialności za stan delikatniejszych urządzeń. To wywołało burzliwą dyskusję na temat mysich obyczajów, kwestii priorytetów i w końcu dział przyrodniczy zabrał mysią rodzinę razem z gniazdem do oranżerii, wynosząc ją w pojemniku opryskanym preparatem H-5, zapobiegającym reakcjom nerwowym u gryzoni. Tym razem też zadziałał – mama myszka zachowywała się jak gdyby nigdy nic i bez kaprysów zaakceptowała obszerne terrarium, które dla niej naprędce urządzono.
– Tyle zachodu z powodu zwykłych szkodników… – wymruczała dr TiShan, ale nie zaprotestowała. Chociaż zdążyła przywyknąć do różnych „ziemskich dziwactw”, nadal nie widziała sensu w trzymaniu takich stworzeń jako domowych ulubieńców.
– Daj spokój, koleżanko – powiedział wesoło doktor Żmijewski. – I tak większa część zwierzyńca tym razem zostanie na Ziemi, więc miejsca mamy sporo. Pamiętasz pierwszy rejs? Dziada z babą nam tu tylko brakowało, a i to nie na pewno.
– Proszę mi tego nie przypominać!
TiShan wzięła córeczkę na ręce i wyszła z ambulatorium godnym krokiem. Po chwili na korytarzu rozległo się basowe „Wow!” i entuzjastyczny pisk TiAlli.
– Niech ktoś zabierze tego niedźwiedzia! – wrzasnęła oburzona lekarka, aż Lolita Niemogę parsknęła śmiechem.
– Ona zawsze taka? – spytała z niezadowoleniem Zośka Foremna, dla której wszystko, co działo się na pokładzie, było nowością.
– Odkąd tu jest, to na pewno – poinformowała ją ochoczo Lolita. – Nie lubi zwierząt, boi się ich. Ale reszta z nas jest całkiem w porządku, pani doktor.
Ledwie załoga Hermasza znalazła się w komplecie na pokładzie, a już pierwszy oficer Arkadiusz Żydek, inżynier Karol Michałow i drugi oficer Jurgen von Ravensburg zostali wezwani do kapitanatu stoczni celem podpisania protokołu odbioru technicznego. Wymagało to od nich przejrzenia sterty raportów z remontu, z „parkowania” i końcowego przeglądu statku, toteż zanosiło się na to, że prędko nie wrócą.
Załoga zajęła się sprawdzaniem swych stanowisk, układaniem w szafkach ubrań i podręcznych drobiazgów, a na końcu relaksem i kłótniami. Kapitan Zakrzewska siedziała na fotelu dowodzenia i drzemała sobie beztrosko, czekając już tylko na powrót swych wiernych oficerów, bez których start w kolejną misję był oczywiście nie do pomyślenia. Z miłego snu wyrwał ją ordynans Jasiek Gąsienica, przydzielony jej w poprzedniej misji. Wpadł na mostek, zaaferowany i rozczochrany jak nieboskie stworzenie.
– Panicko kapitan, piknie pytom wos na dół – wykrztusił z przejęciem. – Cosik się świenci!
– Zaraz, zaraz, Jasiu. – Lilianna przetarła zaspane oczy i wstała. – Mów, co się dzieje, ale po kolei.
– Po kolei, to po kolei… Goniłek naszom asice i wlozłek do jedny pakamery… a tam, panicko najmilejsa, tako wielgachno baba i do mnie z tasakiem leci!
– I co?
– No co, wezwałek Maurę i jej chłopaków. Ja tam babie po kufie nie dom, za bardzo przejmujący jezdem.
– Co to za kobieta?
– Jo nie wim. Wielga, czarniawo taka, a silna! O, panicko kapitan, taka to by robotom w obejściu potrząchła, że hej…
Kapitan wzruszyła ramionami, nic z tego nie rozumiejąc, i pospieszyła do windy razem z Jaśkiem plączącym się za jej plecami. Zjechali na sam dół, do nieużywanej części ładowni, gdzie oddział operacyjny Maury Gwizdak spierał się właśnie z wysoką, zgrabną, kędzierzawą Clingorgianką w skórzanym stroju. Była chyba bardzo młoda, ale muskularna jak zapaśniczka, na dodatek uzbrojona po zęby, a jej oczy miotały spod szerokich brwi pioruny gniewu. Lilianna oceniła sytuację jednym trzeźwym spojrzeniem, przepchnęła się między żołnierzami i stanęła wyprostowana przed niespodziewanym pasażerem na gapę. Mogła się nie wysilać, bo i tak nie sięgała Clingorgiance nawet do ramienia.
– O co chodzi? – spytała ostro. – Jestem kapitanem tego statku!
– Pe’larh! DoK! QaR te'nay vuK yHan! – ryknęła dziewczyna.
Kapitan pospiesznie włączyła swój translator, ale w tym momencie intruzka zrobiła krok naprzód, unosząc groźnie trzymany w ręku buklet2, i dodała wiązankę cligorgiańskich słów, których translator nie zdołał przełożyć. Kapitan Zakrzewska wbiła rozszerzone ze zdumienia oczy w zaostrzony kawał stali. Najrozsądniej byłoby się cofnąć, ale wściekłość przeważyła nad ostrożnością.
– Ty, Fela, schowaj ten kozik, bo zaraz trafisz tam, gdzie ani sobie, ani nikomu nie należy życzyć! Do pierdla znaczy! – wrzasnęła, chcąc udowodnić, że przynajmniej poziomem emitowanych na poczekaniu decybeli nie odbiega od swej przeciwniczki. – To mój statek, rozumiesz?! Gadaj, skąd cię diabli przynieśli, albo wynoś się na zbity pysk!
Przez chwilę wyglądało na to, że dojdzie do walki kobiet, ale przez tłum żołnierzy przepchnął się Wasyl Anegdotycz Zajczik, pokładowy zbrojmistrz, bardzo zawstydzony i zdenerwowany.
– Barysznia kapitan, izwienit’ie3 – wymamrotał. – To… Keras. Ja chcę się na niej żenić, nie wolno?
– Na ten temat nie mogę się wypowiedzieć, na niej czy pod nią… ale co ona TUTAJ robi?
– A kto że na Ziemi by nam ślub dał? Na korablie kapitan ma prawo nas pożenić. Tak ja i zamknął Keras tutaj, ja nie myślał, co ją najdut.
Lilianna popatrzyła na swego zbrojmistrza i ręce jej opadły. Potoczyła wzrokiem po zgromadzonych załogantach w poszukiwaniu pomocy. Maura Gwizdak wzruszyła lekko ramionami, jakby chcąc dać znać, że u niej rady nie znajdzie, Jasiek gapił się zbaraniałym okiem na to, co się działo, a Zajczik wyglądał niczym posąg ogólnego ubolewania.
– Waśka, ty oszalałeś – jęknęła kapitan. – Jeśli zatrzymam na pokładzie Clingorgiankę, dowództwo każe mnie ściąć i rozstrzelać, a potem zdegraduje do zwykłych majtek… tfu, do majtka!
– Kapitanko, błagam… Ja lubliu Keras, ona mnie toże. Ona z domu udrała z takim bladzim synem, co ją samą na Marsie ostawił… wrócić do swoich przez to nie możet, bo to gańba…!
– Dobra, dobra. Keras, czy jak cię tam zwą, kochasz ty tego człowieka?
Clingorgianka w odpowiedzi chwyciła Zajczika za kark i ugryzła go w policzek, aż kwiknął z bólu, a wszyscy podskoczyli.
– Chyba widać – warknęła.
– Powiedzmy. – Lilianna nie wyglądała na przekonaną. – Nie znam się na waszych zalotach, ale słyszałam, że są… końskie, więc może i prawda. Ale czy wy to przemyśleliście? Ten mariaż będzie kością niezgody. Wątpię, by wybaczono Clingorgiance poślubienie człowieka, a członkowi Gwiazdowej Armady poślubienie kobiety wrogiej rasy. Nie w dzisiejszych czasach. Jesteście tego świadomi?
– Bakhtar 4! Nie obchodzi mnie niczyja opinia! – Keras zamachnęła się bukletem, aż świsnęło w powietrzu.
– Odłóż to, wariatko! Zobaczę, co da się zrobić.
Rozmowa z kwaterą główną przebiegła bardzo gwałtownie. Wbrew oficjalnym deklaracjom Lilianna twardo broniła swego zbrojmistrza i jego narzeczonej. Dwóch admirałów i jeden kontradmirał debatowało burzliwie nad obecnością Cligorgianki na pokładzie statku Armady i po długiej, wyczerpującej dyskusji doszło do wniosku, że Hermasz ostatecznie nie jest okrętem flagowym, a jeśli narwani Polacy chcą się męczyć z Clingorgianami, to ich problem.
Na ostateczną decyzję wpłynął fakt, że oficer łączności Malwinka Kręcik, poszperawszy w bazach danych, potwierdziła historię Keras. Dziewczyna była poszukiwana przez swoją rodzinę – jeden z pomniejszych, ale raczej szanowanych rodów szlacheckich na Quo’ni’Kos, stołecznej planecie Imperium. Uciekła z przemytnikiem, który ją porzucił. Nie chciała wracać do swoich, czując się zhańbiona. Przemieszkała kilka miesięcy w marsjańskiej kolonii Ziemi, gdzie spotkał ją Zajczik i natychmiast zakochał się w niej bez pamięci, na dodatek z wzajemnością. Biorąc pod uwagę to wszystko, dowództwo wydało wreszcie zgodę na ślub i pozostanie Keras na pokładzie, zastrzegając jednak, że ma ona być pod stałym nadzorem ochrony. Kapitan Zakrzewska potwierdziła otrzymane rozkazy, po czym wyłączyła subradio, zaklęła siarczyście pod nosem i udała się na poszukiwanie pary kochanków.
Znalazła ich w oranżerii i w pierwszej chwili pomyślała, że się o coś kłócą, ale zaraz pojęła, że to zwykła rozmowa po clingorgiańsku.
– Hej, wy, Romeo i Julcia! – zawołała do nich. – Dowództwo ustąpiło. Mogę dać wam ślub, gdy będziemy w drodze, a Keras może zostać na statku, ale pamiętajcie, że wciąż podlega obserwacji.
Clingorgianka parsknęła gromkim śmiechem i w wymowny sposób określiła, co myśli o owej obserwacji.
– Rozumiem, że wy macie taki sposób bycia – powiedziała spokojnie Lilianna – ale na tym statku proszę się trzymać ziemskich konwenansów towarzyskich.
Nie była zadowolona z nowego członka załogi, ale z natury miała romantyczne i czułe usposobienie, więc historia miłości Clingorgianki i Rosjanina przemówiła do jej serca.
1 O tym wszystkim można przeczytać w pierwszej części zatytułowanej Pol Trek. W imieniu Rzeczypospolitej.
2 Buklet – clingorgiański dwuręczny miecz bojowy w kształcie ogromnego sierpa.
3 izwienit’ie (ros.) – szlachetna kapitan, przepraszam
4Keras od czasu do czasu mówi w swym rodzinnym języku i raczej nie są to słowa kulturalne.
5Fragment tekstu przedwojennej piosenki kabaretowej, autor nieznany.
6tarakany s naganami w miesto nog (ros.) – karalucha z pistoletami zamiast nóg
7Aresztanci śpiewają 12 groszy Kazika Staszewskiego.
8pod chajrem (jidish) – pod słowem honoru
9chojzyk (jidish) – wesołek
10Utwór zespołu Elektryczne Gitary pt. Ryba piła.
1Wrag ili drug? (ros.) – Wróg czy przyjaciel?
12Piosenka Michała Szpaka pt. Korytarze.
13Wierszyk z książki Astrid Lindgren My na wyspie Saltkrakan, wydanej w Polsce również pod tytułem Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku.
14Wot eta skatina (ros.) – to ten bydlak
15Barysznia – dawny rosyjski tytuł grzecznościowy używany w stosunku do kobiety wyżej postawionej.
16ja wam sawietuju: prestupnik w turemnoj zamok (ros.) – ja pani radzę: przestępca do więzienia
17swołocz prakliata (ros.) – łajdaku przeklęty
18Czulent – tradycyjna potrawa żydowska, mieszanka różnych składników, prażona w piecu chlebowym.
19Farfelki – drobne kluseczki z makaronowego ciasta, podawane po zapiekaniu.
20Konrad Zuse – uczony III Rzeszy, konstruktor pierwszego komputera Z1, działającego na karty perforowane, na których instrukcje były zapisywane w systemie ośmiobitowym.
21Docent Basset – satyryczna nowela Andrzeja Waligórskiego, parodia powieści Profesor Wilczur Tadeusza Dołęgi-Mostowicza.
22Według Andrzeja Waligórskiego autentyczna nazwa gatunku ziemniaka w województwie poznańskim.
23Jerzy Urban – kontrowersyjny polski polityk i publicysta, znany z charakterystycznej głowy i bardzo odstających uszu.
24Zaklęte rewiry – powieść Tadeusza Dołęgi Mostowicza ze świata przedwojennych kelnerów.
25Kaowiec – w PRL-u popularne określenie drobnego urzędnika kulturalno-oświatowego.
26Wiersz Wisła autorstwa Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
27Kocham Olsztyn zespołu Czerwony Tulipan, słowa i muzyka Stefan Brzozowski.
28Izwienic’ie pażalsta (ros.) – Proszę wybaczyć
29Wzryw, barysznia kapitan. Bal’szoj kak (ros.) – Wybuch, szanowna kapitan. Wielki jak…
30Puść pan pawia – piosenka z 1983 roku, tekst Wojciech Młynarski, wykonanie oryginalne Janina Ostala.
31W Polsce lokalne określenie mężczyzny z brodą.
32Tekst polskiej piosenki ludowej.
33Według Stanisława Lema, biorąc pod uwagę statystyczny rozkład cywilizacji we wszechświecie, gdzieś musi być ta najlepiej rozwinięta. Określił ją w skrócie jako NFR (Najwyższa Faza Rozwoju), co było żartem odnoszącym się do RFN, państwa stanowiącego dla Polaków w czasach socjalizmu przykład najwyższego europejskiego poziomu i bogactwa.
34Nocny Jastrząb – kryptonim Rene Artois, postaci z serialu komediowego Allo, allo, mimowolnego bohatera francuskiego ruchu oporu w okupowanej Francji.
35 Cytat z książki Misja międzyplanetarna Alfreda Eltona van Vogta.