Pomniejszy przypadek manii wielkości - Wojciech Czusz - ebook + audiobook + książka

Pomniejszy przypadek manii wielkości ebook i audiobook

Wojciech Czusz

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ignacy, młody historyk sztuki, samozwańczy arbiter elegancji z obsesją na punkcie piękna i słabością do alkoholu, staje przed największym z wyzwań, jakie czekają w życiu mężczyznę – podbicia serca ukochanej. Tymczasem Zofia, obiekt jego westchnień, nie tylko nic nie wie o tych uczuciach, ale zdążyła już obiecać swoją rękę innemu i zamieszkać w odległym mieście. Straceńczy i niejasny plan Ignacego zakłada, że w ciągu trzech dni, kiedy to Zofia przyjeżdża z wizytą, uda mu się rozniecić w niej gorące uczucie, a wszelką pomocą służyć ma mu zaprzyjaźnione małżeństwo, Feliks i Klara, wraz z barmanem Gustawem, który zawiaduje starą, zakurzoną knajpą „Pod umówionym jaworem”.

„Pomniejszy przypadek manii wielkości” to lekka, ironiczna opowieść, niepozbawiona wszakże dużej dawki humoru i inteligencji.

Wojciech Czusz - rocznik 1990. Urodził się i dorastał w Nowej Dębie. Absolwent porównawczych studiów cywilizacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wydany w 2016 roku "Pomniejszy przypadek manii wielkości" jest jego debiutem powieściowym. Mieszka i pracuje w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 42 min

Lektor: Antoni Trzepałko
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PUCH MARNY CZY BOSKA ISTOTA?

Nie jestem puchem marnym

i jak szamanka potrafię grać

na grymasach białych stokrotek

i pachnącym tymianku.

Rozplątuję powoli

to, co do rozsupłania zostało, a pomiędzy błyskiem myśli

i głupim łkaniem

chwytam spadające szare pióra.

Niczym wielki magik i nie-magik,

zjawa nieczytelna, zawiła,

zwężająca granice poznania

do szeptu i szarady.

Ile razy wspominam, patrzę inaczej,

bo te bazgroły szarego ołówka

i zielonej farby szeleszczą

pysznymi liniami i kwiatem

wyzbytym kształtów.

Nie jestem puchem marnym.

Z rozmysłem przemierzam zazdrosne

przestrzenie i uczę się od nowa

mądrości stawiania kroków i składania litery.

 

Grażyna Stelmaszewska

I. PIERWSZE KROKI

SPOTKANIE

Po trzech wyszczerbionych cementowych schodkach Karol wszedł do pomieszczenia, w jakim zwykle nie bywał. Nad drzwiami i oknem wisiał dumnie brzmiący szyld MANCHATAN. W środku bukiet woni zbutwiałych desek i starych ubrań. W rogu za stoliczkiem powód, dla którego Karol tu przychodził. Dziewczyna, która jak rycerz zbroją broniła się przed natrętnymi zapachami, zlewając się wodą kolońską.

Karol wszedł między stojaki, rozsuwał ręką jakieś przybyłe z obcych krajów marynarki, spodnie, płaszcze, koszule, przez chwilę próbował sobie wyobrazić, kto w nich chodził, a z ukrycia obserwował skromną dziewczynę za stolikiem.

Nachodziły go wątpliwości, czy jego trzecia już bytność w tym sklepie, i to bez zakupu, nie budzi podejrzeń.

– Iwonka, kochanieńka, masz coś nowego? – od progu dobiegło pytanie i przekonało Karola, że widocznie takich częstych klientów to tu jest więcej.

Gdy między wieszakami znalazł dogodne miejsce do podglądania, niespodziewanie usłyszał za sobą skrzypienie drzwi, przez które weszła młoda dziewczyna w ryzykownie kolorowej sukience.

– Iwonko, jak? Fajnie, nie? – pytała klientka i prosiła koleżankę sklepową o pomoc w dopasowaniu długości.

Karol czuł się niezręcznie, nawet jak intruz, i opuściłby ten ciucholand, lecz żal mu było nadarzającej się okazji obejrzenia upatrzonego obiektu w całości. Stał więc za wieszakiem, starając się nie zwracać uwagi, i jak urzeczony patrzył na dorodną dziewczynę, która ze spokojem, jakby leniwie, poruszała się wokół klientki. Poprawiając sukienkę to z tyłu, to z przodu, aż przykucnęła i podłożyła nieco z długości, doradzając, aby ją skrócić.

Ta przymiarka odbywała się prawie bez słów i przy powściągliwości gestów sprzedawczyni. Karol uznał, że najwyższa pora opuścić sklep, i przemykając obok dziewczyn, skierował się do wyjścia.

– Czy pan chce tę kurtkę przymierzyć? – usłyszał za sobą i zauważył, że w ręku trzyma jakieś odzienie. Mocno speszony zaczął tłumaczyć, że tak, chce kupić, ale on tylko do światła i zaraz…

– Ależ proszę – powiedziała sklepowa spokojnie i bez sarkazmu, po czym wróciła do klientki.

Gdy z niepotrzebnym nabytkiem opuszczał sklep, w którym chciał jak najdłużej zostać, był zły na siebie, choć nie zakładał, że może tu nie wrócić. Stanął za progiem oślepiony jasnym dniem i nie mógł się zdecydować, dokąd iść.

Przeszedł kawałek po krzywym chodniku. Wszedł na wybrukowany rynek, którego północną stronę – jak zauważył – zaczęli wykładać kostką.

Pewnie będzie ładniej, czyściej i przyzwoiciej, ale on, jako przybysz, wybrał tę mieścinę nie ze względu na jej rozwój, ale właśnie na zapomnienie, stagnację i peryferyjne położenie. Właściwie nie było tu obcych przejezdnych, a na tym najbardziej mu zależało. Rozglądał się teraz po zapyziałym rynku. W drewnianym domku z mansardą zakład „Foto – Tęcza”. Na wystawie gipsowe popiersie i kilka kolorowych peruk jako reklama świadczonych tu usług. Przed razurą fryzjer w białym kitlu, oparty o framugę drzwi wyglądał klienta. Jacyś znajomi przystawali, zagadywali, pewnie komentowali tę inwestycję, bo odwracali się i wskazywali rękoma na rozbieraną część nawierzchni rynku. Do zakładu jednak nikt nie wchodził. Pewno strzygą się w domu dla oszczędności. Zawszeć to obok podane trzy piwka więcej.

Knajpa Texas, której nazwa w porównaniu z butikiem Manchatan bardziej odpowiadała pierwowzorowi z filmów o Dzikim Zachodzie. Już przed wejściem uderzały w nozdrza opary piwa, wódy, kapuchy, podsmażanej kiszki z cebulą, wymieszane z kwaśnym odorem poprzednich biesiad i wiązane w bukiet tytoniowym dymem. Uzupełniał to gwar, krzyki, a nieraz i głosy awantur. I chyba było to jedyne ożywienie sennej atmosfery Grzmiących. Czyżby nazwa pochodziła od furkoczącego tu niegdyś młyna, wspartego na kilku głazach, między którymi zamiast wartkiego strumienia obecnie sączy się zaledwie wątła strużka słabo zasilająca zarośnięty tatarakiem staw? Czy może tę nazwę nadano z kpiny i przewrotności?

Teraz w tej mordowni nie było nikogo, tylko na schodkach przed wejściem przysiadło dwóch brukarzy popijających nieśpiesznie piwko. Obok nich stał miejscowy obdartus, wpatrując się łakomie we wlewany do gardeł płyn. Sekundował mu wychudły burek, który kręcąc łebkiem, nie spuszczał wzroku z siedzących. Obaj czekali na korzystne dla nich wydarzenie. Może poleci na ulicę kawałek niedogryzionej kiszki, może któryś poda spragnionemu niedopite piwo. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Ci dwaj wysączyli do końca bursztynowy płyn, wstali i podeszli do zaparkowanej obok taczki. W reakcji na ten ruch płochliwie odfrunęła zawiedziona gromadka wróbli.

Tak, Grzmiące, Grzmiące… Nie mógł istnieć inny powód wybrania tej nazwy. Bo tu ani Wesoła czy Radość, ani Wola nie pasują do tego zakątka. Ale właśnie takiego ustronia Karol szukał. Siedliska na uboczu, za górką, za lasem, daleko od szosy i gości.

„Jednak i tu wchodziło nowe” – myślał Karol, wracając do swego dworu. Tak to się zaczyna. Zmieniają kocie łby na eurokostkę. Ktoś wykupi i wyburzy drewniak z archaiczną witryną zakładu fryzjerskiego. Postawi na jego miejscu jednopiętrowy murowaniec z przemysłowo-spożywczym samem na parterze i się zacznie nowoczesność. Choć gdy kiedyś na rozjeżdżony błotnisty plac zwany rynkiem położono bruk, to tę nowoczesność przeklinali zapewne miejscowi. Te wozy na żelaznych obręczach turkoczące przed świtem, które nie dawały spać i mąciły ciszę dnia. Ale cóż, u innych tak już było, dotarło i tu.

Opuszczając rynek, Karol rzucił okiem na wejście do sklepu z ciuchami. Po schodkach wchodził jakiś młody chłopak. Karol przystanął, obserwował i zauważył, że jest niespokojny. Czekał. Czekał. Pod schodki podjechał stary żuk. Wytaszczyli się z niego chłop z babą wczorajszej urody. Wytaszczyli, bo oboje mieli słuszną wagę. Spotkał już ich w spożywczym. Hałasowali. Kupowali bochny chleba, pęta kiełbasy, kiszkę i rozrosty do ciast. Przyjechali pewnie po zaopatrzenie dla całej rodziny z nieodległych Brzózek. Współcześni rolnicy. Zasłaniali teraz Karolowi widok. Ruszył w kierunku sklepiku i w drzwiach zobaczył wychodzącego chłopaka. Poczuł się spokojniejszy. Rozmyślając, doszedł do swej rudery, która niegdyś była ubogim dworkiem, ale dworkiem. Miał on zapewne wtedy swoje znaczenie w okolicy. Mówiło się: pan ze dworu, panienka, panicz ze dworu, a we dworze to czy tamto… A i w historię ten dwór się z pewnością wplatał, miał jakieś swoje miejsce w powstaniach i wojnach. Teraz Karol chciał to dźwignąć, choć nie tak do końca i nie tak pospiesznie. Pragnął tylko, żeby przywrócić dworkowi jakieś znaczenie, trochę pierwotnego blasku. Znalazł tu upatrzone schronienie przed… przed ludźmi, przed historią. Wyremontował więc na własny użytek dwa pokoje w amfiladzie na prawo od sieni, poprzedzone obszerną kuchnią z piecem. Żeby było ładniej, położył na podłogi panele i przede wszystkim wstawił dębowe okute drzwi wejściowe i takież okiennice.

Otworzył z rygli drzwi, ostukał z piachu buty, wszedł do kuchni, w której na ławie zostawił torbę z produktami spożywczymi, otworzył zamki w drzwiach do izby i wtedy rozpostarł kupioną kurtkę.

No, na miejscowy ubiór to ona nie pasowała. W takiej by się tu nie pokazał.

Przygotował na gazie z butli kawę – bo elektryka nie miała jeszcze licznika – i przegryzając suchą, chrupiącą bułką, zabrał się do pracy. Wyciągnął z ostatniego pokoju kilka różnych rozmiarów krosien, arkusz płyty pilśniowej, po czym je mierzył, przycinał, dobierał płótna, nie przestając myśleć, jaki ma znaleźć pretekst, żeby pójść do Iwony. Z wrodzoną bystrością zauważył, że pretekst może być tylko jeden – kupno drugiej kurtki lub jakiegoś innego odzienia.

I co, będzie tak chodził do tej szmaciarni i nabywał niepotrzebne ciuchy?

Jak tu ją oswoić? Jak przebić ten jej niewidzialny pancerz naturalnej godności i powściągliwości, który powstrzymuje poufałość.

Może to uroda jest dla niej piętnem i przez to dziewczyna nie dopuszcza do łatwych kontaktów, konfidencji czy komitywy.

Jeśli tak, to jest świadoma swej osobowości, może nie tyle jest świadoma, co intuicyjnie broni się przed tymi, którzy widzą w niej tylko urodę, a ona by chciała, żeby widziano ją.

„A czymże, przepraszam, kimże ona jest? Ma wykształcenie, wiedzę, umiejętności?

„Widać, że nie jest marzycielką, która czeka na odkrycie lub na rycerza. Poszłaby wtedy w świat, by próbować wygrać życie dzięki darowanej przez Stwórcę urodzie. Czy ona ma taki instynkt, że czuje, jak by skończyła? Chciałaby czegoś więcej, czuje to, a jednocześnie się boi. Chyba to tak jest” – podsumował Karol.

Gdyby nie otrzeźwiające walnięcie młotkiem w palec, Karol ciągnąłby dalej swe przypuszczenia.

„Trzeba rozpoznać bojem” – postanowił.

WIDZENIE I

Karol wszedł na niby-ryneczek już w połowie pokryty nową nawierzchnią. Pracowała betoniarka, wokół której kręciły się powracające ze szkoły dzieci. Robotnicy taczkami podrzucali biały piach, który mozolnie rozgarniali pomocnicy, przygotowując nawierzchnię do ułożenia kostki.

W drzwiach zakładu niezmiennie stał fryzjer w białym kitlu, rozdając ukłony i pozdrowienia. Z wystawy patrzyło niewidzącymi oczami gipsowe popiersie w czarnej peruce. Przed knajpą Texas siedział na schodku człowiek, czekając na okazję. Ze spożywczego wyszła starsza kobieta o kuli, z wysiłkiem targając torbę z niewielkimi zakupami. Karol stanął na minutkę, rozejrzał się z satysfakcją i westchnął; niezmienne i dalekie od wszystkiego.

Zadowolony i uspokojony wszedł do ciucholandu Manchatan. W środku zastał zaduch i Iwonkę za stoliczkiem, kartkującą atlas.

– Czy mogę postawić obok pani ten obrazek? Jeszcze jest mokry, nie wysechł zupełnie, a chciałem dobrać sobie beżowe welwety, flanelową koszulę… Jeśli takie rzeczy tu są.

– Tak, proszę – odpowiedziała krótko ekspedientka i wstając, gestem hostessy wskazała kierunek.

Gdy Karol wracał z wybranymi zakupami, zobaczył dziewczynę, która przykucnąwszy, wpatrywała się intensywnie w obraz.

– Podoba się? – zapytał Karol.

– Tak, bardzo. Nie dotykałam, bo uprzedził pan, że mokre, ale tu na podłodze jest mało światła i źle widać kolor.

Karol był zaskoczony i urzeczony odpowiedzią. Nie wiedział, czy to przypadek, czy umiejętność patrzenia na obraz.

– To ja zapłacę – zaproponował.

– Czy mógłby pan ten obraz podnieść do światła, żebym go lepiej obejrzała? Nie chcę rozmazać farb.

– Proszę. Teraz nie błyszczy. Niech mi pani powie, kiedy będzie dobrze widoczny.

Karol manipulował płynnie pod takimi kątami, aby utrudnić oglądanie i przedłużyć konwersację.

– O tak, tak jest dobrze. – Ujęła Karola za przegub dłoni i ustawiła obraz pod odpowiednim kątem do światła. Stała i oglądała. Karol długo się nie odzywał. Nie chciał przerwać obserwacji. Podziwiał jej skupienie i przyjmował jak dar niebios nieobecność klientek w sklepie.

– O, przepraszam. Bolą pewnie pana ręce od trzymania?

Karol nie chciał się popisywać tanim komplementem w rodzaju: „dla pani wszystko”, „takiego widza to ja…” ani nic w tym stylu. Zwyczajnie więc zakończył ten spektakl, odstawiając obraz i pytając o koszt wybranych rzeczy.

– A skąd ten obraz u pana się wziął, jeśli on jeszcze mokry? Tu nie ma żadnej galerii ani artysty – zapytała rzeczowo Iwona. Karol ocenił wysoko tę rzeczowość i spostrzegawczość, lecz jej nie skomentował.

Zabierając się niespiesznie do wyjścia, powiedział, udając obojętność:

– A, to ja namazałem.

I wyszedł. Kątem oka dostrzegł, że Iwona stała w progu i patrzyła. Nie miał jednak pewności, czy za nim, czy za obrazem.

Ale fortel się udał. Był z siebie zadowolony. Szedł polną drogą z obrazem pod pachą i torbą z nową porcją ciuchów.

Przymierzył portki, trochę za obszerne w pasie i chyba ciut za długie. Wypuścił na spodnie flanelową koszulę w granatowo-zieloną kratę i otrzepując rękoma strój, stwierdził, że brak mu tylko słomkowego kapelusza, aby przybrać wizerunek malarza.

„Dobrze, że byłem powściągliwy, nie spieszyłem się, wytrzymałem” – pochwalał swe postępowanie. „Haczyk połknęła, teraz tylko… No właśnie, jak haczyk drgnie, to wędkarz wędkę podciąga, żeby się rybka mocniej zaczepiła. Nie, w tym przypadku taka taktyka może spłoszyć zdobycz. Mam czas, a właśnie ona jest mi potrzebna tu, stąd, i tylko tyle”.

Wrócił do przerwanej pracy. Przyciął trzy bryty płótna na rozmiar wybranych krosien. Namoczył je w zlewie i gdy szedł po klej, poczuł głód.

Ukontentowany postępem w dojściu do wybranego obiektu postanowił zrobić sobie ucztę z ulubionej potrawy. Pokroił w kostkę trzy plastry wędzonego boczku i wrzucił na dobrze rozgrzany smalec. Dobrał cztery duże cebule i krojąc je na cienkie plastry, mieszał skwierczące na patelni skwarki, aby się równo obsmażyły. Wyciągnął piwo z lodówki. Postawił je na obszernym, ciężkim, dębowym stole, odsunąwszy nieco przybory malarskie. Zamieszawszy tłuszcz na patelni, wrzucił pokrojoną cebulę. Silnie zaskwierczało. Obok puszki postawił kufel, talerz i położył widelec. Chciał mieć wszystko przygotowane. Poszedł zamieszać cebulę, żeby się równo przyrumieniła, dołożył trochę smalcu, by zapobiec przypaleniu. Teraz musiał już często mieszać, przez jakieś piętnaście minut i nieco podlewać wodą. Jeszcze trzeba dosolić, dopieprzyć i jak ktoś lubi – dopapryczyć.

Pił prosto z puszki, czego nie lubił, ale kufel zostawił do uczty.

„Uraczę tym kiedyś Iwonę” – myślał. „Ale czy będzie lubiła? Zrobię też grzaniec z piwa, a potem ze spirytusu, palonego cukru i miodu albo czekolady. Jednak to potem. I upitraszę jajka na boczku z pomidorami.

Wolnego, wolnego, żeby nie zrazić. Mamy czas.

Właściwie to ja mam czas, a ona powinna się niecierpliwić. Taki stan trzeba w niej wywołać” – spekulował.

WIDZENIE II

Karol wystroił się w nowy nabytek, rozważał, czy dla szpanu nie zawiązać na szyi apaszki, ale nie chciał zbytnio się wyróżniać wśród miejscowych.

Nie układał żadnego scenariusza wizyty. Ot tak, wejdzie, pokręci się wśród regałów. Stworzy sytuację, a do czego… zobaczy. Może się w jakimś pozytywnym kierunku rozwinie. Nie będzie nagabywał, nie. Nie będzie oficjalny, ale i nie poufały czy przymilny, a ponadto bez okazywania, że podczas ostatnich odwiedzin coś między nimi było, coś zaszło.

Upał nadal był dość silny, a ta jego flanelowa koszula gorąc jeszcze wzmagała. Jednak dalsze starania wymagają wyrzeczeń, stwierdził. Może to właśnie ten nabyty strój będzie pretekstem do nowej konwersacji i potem do większej komitywy, aż…

Wszedł do dusznego pomieszczenia i niespodziewanie dla siebie, wskazując ręką do tyłu, zapytał:

– Przerwali bohatersko roboty? Tylko pół rynku pokryli i zabrali maszyny.

– Ano widzi pan – usłyszał za sobą. – Tak to z nimi – biadoliła wchodząca klientka – długo nic nie robili, wcale nie narzekalim. Przyszli, rozebrali i poszli… piniędzy podobno zabrakło, nie mieli tyż jakichś tam pozwoleń… Jak to u nich – narzekała, wchodząc, amatorka tanich ciuchów. – I tera bedzie jeszcze gorzy.

Nie zwracając uwagi na Karola, zwróciła się poufale do sklepowej:

– Iwonka, była dostawa? Potrzebna mi kurtka, taka nie za ciepła, pod jesień, pikowana… z kapturem obszytym puszkiem.

To wejście popsuło Karolowi szyki. Nie mógł się zdecydować, czy znowu iść między stojaki, czy wyjść. Oceniał nową klientkę na trajkotkę lubiącą pogwarzyć. A jak te ploteczki będą trwały długo, to co on będzie stał i czekał między stojakami, podglądał jak jakiś erotoman? Śmiesznie i głupio.

Aż tu niespodziewanie dla niego milkliwa Iwona zwróciła się do niego z zapytaniem:

– Czy obraz już wysechł?

– Obraz, jaki obraz? – spytał zaskoczony Karol.

– Jesienne będą dopiero za miesiąc – zwróciła się Iwona do klientki. – A czy pan się nie umazał farbami? Po co pan go nosi, jak jest mokry?

– To ja już pójdę – stwierdziła klientka. – Czasu nie mam.

Karol nie wierzył własnym uszom. Nagle z niczego zrobiło się coś. To znaczy, że Iwona przez te dni go wyglądała. Może też jej zależy na kimś spoza tego pospolitego otoczenia. Może ona jest milcząca, bo nie ma z kim pogadać, bo nie interesuje jej przygodna wymiana słów z ludźmi, którzy mówią jedynie o tym, co widzieli lub czego doświadczyli; żadnej refleksji, jak krowy, które przeżuwają to, co zeżarły. Iwona pewno chce wzniosłości, chce…

Nagle Karol spostrzegł, że Iwona oczekuje od niego jakiejś odpowiedzi. Stoi przed nim z opuszczonymi rękoma i patrzy na niego.

„Zaraz, zaraz, o co jej chodziło? O co się pytała?” – myślał intensywnie i znienacka, zaskoczony tym, co mówi, wypalił:

– Czy pani zechciałaby zostać moją modelką?

Wystraszył się tej propozycji. Planował, że będzie do tego dochodził powoli. Bał się, że wszystko zepsuł.

– Proszę pani, tu nie chodzi o negliż, pozowanie do aktu. Ja… ja… ja daję gwarancję, choć będziemy w pracowni sami, to ja, mnie o to chodzi, ja chcę siebie… ja chcę tu…

Iwona nadal stała nieporuszona, patrząc z niepokojem na Karola, a on nie wiedział, skąd się u niej ten niepokój bierze – z usłyszanej propozycji czy nazbyt asekuranckiego tłumaczenia.

– Proszą pani – zaczął od nowa Karol – ja pani gwarantuję nietykalność, dziesięć złotych za godzinę pozowania… bo ile tu pani może przez dzień zarobić? Nie jest to dużo, ale może pani podczas pozowania czytać, robić na drutach, przerwać pozowanie bez krępacji. I posiłek jakiś się znajdzie. Ja pójdę z panią do jej rodziców, złożę gwarancję, zapewnię, że…

– Proszę pana, ja nie mam rodziców. Ja jestem z domu dziecka. Mieszkam u pani Kozłowskiej na Leśnej – skłamała Iwona. – Ona jeździ po te rzeczy. – Tu dziewczyna zrobiła gest w kierunku stojaków. – A ja mam je sprzedawać. Na ogół mieszkańcy ubierają się tu, bo taniej i do sklepów w mieście daleko. Wystarcza nam na razie na życie.

Iwona skończyła długą jak na nią wypowiedź i nadal trwała w bezruchu.

Karol też stał naprzeciw niej i wiedział, że musi coś zrobić. Zawiodło go całe życiowe doświadczenie, pewność siebie, nawyk kierowania ludźmi. Czyżby był urzeczony? Szukał takiego oddalonego od świata, jego świata, miejsca i znalazł. Znalazł też odpowiednią, cichą, ba – subtelną osobę do uwierającej go samotności. Mógłby to być mężczyzna. Jednak z facetem to inne relacje.

Musiałby przyjąć rolę komendanta i chłopakiem dyrygować, na czym mu nie tylko nie zależało, ale czego się wystrzegał, bo to by mu zamierzoną realizację popsuło. Z kolei z kobietą, z dziewczyną, wkrada się podtekst erotyczny wynikający z samej różnicy płci.

Nie, do jego obecnego życia niezbędna jest tylko kobieta, dziewczyna nieukształtowana, niedouczona, ale wrażliwa i chłonna.

– Proszę pani, zamyka pani sklep o osiemnastej. Przyślę po panią taksówkę.

– Proszę pana, tu nie ma taksówek ani autobusów, ani tramwajów. To jest większa wieś, która nazywa się miasteczkiem. Ja przyjadę rowerem, bo pan przecież mieszka za mną, na Leśnej, w starym dworku pod lasem. Przyjadę jutro.

– Tak, tak. Jutro. Do widzenia – pożegnał się Karol i przez całą drogę powrotną zły był na siebie za swoją niepewność, zamieszanie, kołowanie i w efekcie utratę inicjatywy.

„Ot, zwykła dzika dziewucha z jakiejś dziury, ładniejsza niż inne” – rewidował swe oceny. „Ale przecież nie dla urody ją wybrałem, i nie uroda stwarza ten dystans. To co? Intelekt? Eee… niezauważalny… Mimo wszystko jakaś osobowość charakteryzująca się naturalną wyniosłością, powściągliwością, ale i ciekawością. Tak, tak”.

Po powrocie zabrał się do zwykłych zajęć. Mierzył, kleił, szkicował.

Wszedł w to i nie chciał mieć nic innego do roboty. Tym się zająć, nie myśleć, nie wracać… jak na nartach. Siadali wieczorem przy zastawionym stole i przepijając, gadali o śniegu, zjeździe, wywrotkach, pogodzie na jutro. Życie zupełnie wyrwane z kontekstu. Odpoczynek.

Przerwał robotę i zabrał się do innych czynności. Przygotowanie ulubionego, prostego jedzenia. Nie według nowych przepisów, ale według smaków zapamiętanych z domu lub wymyślonych przez siebie.

Dziś robił zupę z gwoździa, czyli niby z niczego, a była to zacierkowa.

Wrzucił do garnka z wodą dwa pokrojone kartofle i czekając na wrzenie, zagniótł garść mąki tylko z wodą. Gniótł, aż wyrobił z ciasta masę, z której rwał palcami niewielkie porcje, nieco je zagniatał w formę kluska i wrzucał na gotującą się zupę. No, jeszcze nie zupę. Zasmażył na smalcu cebulę pokrojoną w kostkę. Dupkę cebuli przypiekł na blasze i wszystko wrzucił do garnka. Posolił do smaku. Wziął salaterkę. Nalał. Zostawił do przestygnięcia. Na to, żeby zupa nabrała właściwego smaku, musi poczekać do jutra, wtedy dojdzie.

Stanął w progu i patrzył na drogę. Za nim stygła zupa. Wszystko musi dojrzeć, na wszystko potrzebny jest czas, czekanie, czekanie i odliczanie czasu, mijanie czasu.

„Tak schodzi życie” – stwierdził Karol filozoficznie.

Droga i czas – na jaką drogę wejdziesz i czym wypełnisz czas, tak wypełnisz życie.

A można z drogi zawrócić…?

WIZYTA I

Po dwóch dniach Karol już przed osiemnastą spoglądał przez okno na drogę. Bezskutecznie wróżył: „przyjedzie – nie przyjedzie”, ciągle wychodziło mu pół na pół. Zrezygnował z zamiaru przygotowania jakiegokolwiek poczęstunku.

Niewiele po wyznaczonej godzinie zobaczył pedałującą rowerzystkę. Wyszedł na spotkanie przed dom. Iwona, niezbyt zmęczona, zsunęła się bokiem z siodełka i oparła rower o kolumnę.

– Może tu zostać? – zapytała.

– Tak – odpowiedział krótko gospodarz i uchylił drzwi wejściowe.

Nie chciał robić żadnych specjalnych honorów i przyjął rzeczowy ton.

– Tu jest sień. Wcześniej stały tu parniki do gotowania paszy dla świń, jak mówił mi miejscowy murarz, który prowadził odnawianie domu. Nic tu nie zostało przebudowane, tylko przystosowane do zamieszkania. Na lewo od sieni są pomieszczenia jeszcze nieodnowione po poprzednich użytkownikach.

Proszę, wejdźmy. Tu jest kuchnia i piec, któremu brakuje kafli, rusztu i drzwiczek. Pewnie były ozdobnie kute.

W piecu czasem palę, ma ciąg. Ale gotuję na gazie z butli. Do jesieni założą mi lokalne ogrzewanie na koks.

Proszę dalej. Tu jest mój pokój do życia, czyli do pracy i jedzenia. Za tamtymi drzwiami jest składzik na materiały malarskie i spanie. Proszę, tu na tej ścianie przy drzwiach jest miejsce dla pani.

Iwona obejrzała się za siebie i dostrzegła jakby estradę czy też podium. Na czterech skrzynkach po piwie leżała jakaś płyta przykryta pledem, a na niej stało drewniane krzesło z wysokim oparciem i podłokietnikami.

– Ja maluję przy tych sztalugach, które przysuwam lub odsuwam od modela w zależności od potrzeb, a po seansie chowam pracę za parawan. Nie mam zwyczaju przyglądać się niewykończonym pracom. To mi burzy koncepcję. Poprawki robię, gdy obraz jest skończony i dostrzegam jego niedoskonałości. Wymagań specjalnych wobec pani nie mam. Proszę wygodnie usiąść na tym krześle w swobodnej, niewymuszonej pozycji, a ja będę pracował. Aha, jeszcze jedno. Jak się umawiamy, płatne z góry za zadeklarowany przez panią okres, tydzień, miesiąc, czy za każdy seans?

– Po każdym skończonym seansie – zadecydowała Iwona.

W Karolu wzbudziło to niepokój, że ona może nie przyjść na następne spotkanie. Tą decyzją pozbawiła go pewności dalszych wizyt, a sobie zostawiła możliwość wyboru.

Iwona usiadła, splotła ręce na podołku, sprawdziła, czy spódnica okrywa jej całe nogi, i pozostała w oczekiwaniu, obserwując, jak Karol zaczął szykować krosno. Najpierw przybijał płótno pośrodku dłuższego boku ramki, potem naciągał i przybijał z przeciwległego boku. Tak też robił na krótszych bokach, stopniowo naciągając od środka, przybijał z trzaskiem jakąś maszynką kolejne gwoździki, aż ramka została równo obciągnięta lnianym materiałem.

Teraz Karol położył podobrazie na stole, pogładził ręką napięte płótno, postukał w nie palcami, podczas pracy nie zwracając uwagi na Iwonę. Po chwili posmarował płótno z obu stron rozcieńczonym kostnym klejem i odstawił pod ścianę.

Iwona siedziała przez cały czas milcząca. Obserwowała pracującego Karola i rozglądała się po pomieszczeniu. Zdziwił ją ubogi wystrój, właściwie brak wystroju. Ku jej zdziwieniu na ścianach nie było żadnych obrazów ani ozdób.

Na środku stał szeroki, ciężki stół z kilkoma krzesłami, jakaś staroświecka szafa przytulona do ściany naprzeciw okna, w świetle którego umieścił ten swój stojak do malowania. Za szafą była kozetka z ułożonymi w kostkę pledami, zwiniętym śpiworem i dwiema małymi poduszkami. Okno nie miało firanek, tylko grube, ciemne zasłony. Parapet bez doniczek. W rogu szafka (barek?) wypełniona książkami i albumami.

– O, przepraszam – usłyszała Iwona – może pani się czegoś napije. Właściwie mam tylko wodę. No i piwo, ale nie proponuję.

– Proszę pana, minęła godzina, czy mogę już iść?

– Ach, tak, oczywiście. Jak było?

– Ciekawie.

Karol wyciągnął portfel, zobaczył same dwudziestki i podając jej powiedział:

– Jeżeli pani nie ma reszty, to będzie na następny raz. – Poczuł, że mogła to wziąć za próbę wymuszenia następnej wizyty.

– Mam resztę, ale chciałam pana zapytać: dlaczego pan przybija mokre płótno?

– Żeby się skurczyło, ścisnęło. Jak wyschnie, będzie dobrze napięte i nie będzie falowało po położeniu olejnej farby.

– A dlaczego przybija pan od środka?

– Żeby równo naciągnąć.

– A czym pan przybija?

– Takerem. To taki przyrząd podobny do zszywacza. Proszę, niech pani obejrzy, tylko nie naciskać, bo można się skaleczyć albo zszyć palce. Pod naciskiem mocnej sprężyny ta maszynka wbija zszywki w blejtram.

– Ta ramka to blejtram?

– Tak.

– A po co pan smarował klejem?

– Żeby wzmocnić i usztywnić strukturę płótna, pozaklejać w nim dziurki i żeby płótno nie wchłaniało farby, którą maluje się obraz. Po wyschnięciu trzeba zagruntować.

– Czym?

– Gruntem.

– Czym?

– Grunt malarski, gesso, zwiększa przyczepność i utrzymuje farbę na powierzchni. Pokażę pani efekt po wyschnięciu. Jutro, dobrze?

– Jutro nie – powiedziała stanowczo. – Pojutrze. Nie przeszkadza to panu?

– Nie. Będę oczekiwał.

– I też będę po nic?

Karola zdziwiło to pytanie. Był nim zaskoczony.

– Pani jest mi przy tym bardzo pomocna.

– Jak patrzę?

– Tak, właśnie. Jak pani jest i patrzy.

– I to jest dla pana warte dziesięć złotych?

– Z pewnością – odpowiedział Karol, a chciałby odpowiedzieć, że dużo więcej. – Może ma pani jakieś życzenie?

– Jeśli będzie woda, to starczy.

POZOWANIE I

Po dwóch dniach Karol znowu stał w oknie wpatrzony w drogę. Nie wyszedł jednak na spotkanie. Otworzył drzwi, gdy zakołatała. Iwona bez słowa usiadła na krześle. Obok na taboreciku stała butelka z wodą i szklanka.

Długa zielona spódnica przykrywała jej nogi aż do kostek. Pod trykotową kanarkową bluzką z dekoltem w łódkę wydatnie rysowały się piersi.

„Tego nie mogła ukryć” – pomyślał Karol. „A może nie chciała”.

Mógł teraz patrzeć na nią bezkarnie, jednak nie robił tego. Malował swoje według przygotowanego niedbale szkicu.

Nigdy nie starczało mu cierpliwości do wyznaczania proporcji, perspektywy, zaczerniania węglem półcieni. Gdy czasem się na to wysilił, to w trakcie pracy i tak wszystko się zmieniało wraz z dojrzewaniem obrazu.

Pochłonięty był pracą. Włożył w usta fajkę, jakiś czas pociągał, w trakcie pracy mu gasła, trzymał ją nadal w ustach, nie przypalając. Potrzebna mu jakoś była przy malowaniu, tak samo jak piwo lub whisky. Pił niewiele, ale lubił ten smak, takie wypracowane nawyki.

Iwona, siedząc bez ruchu i zajęcia, obserwowała z ciekawością, co się dzieje. Było to dla niej nowością, która ją fascynowała, której jakby oczekiwała.

Patrzyła na zajętego pracą Karola, który co jakiś czas to podchodził do sztalug, to od nich odchodził. Przymykał oczy, przekręcał głowę lub bez ruchu wpatrywał się intensywnie w malowany obraz. Czasem siadał na wysokim kręconym stołku. Z lewej strony sztalug stał niski stoliczek, na którym leżała drewniana walizka. Co jakiś czas wyjmował z niej tuby z farbą i wyciskał na paletę. Pędzle stały obok. Jedne w glinianym wazonie, inne, większe, w łusce po pocisku artyleryjskim.

Zapach tytoniu, alkoholu i czegoś jeszcze był dla Iwony nowością. Był to zapach jakoś odurzający, inspirujący marzenia, pobudzający wyobraźnię, która rozwijała się swobodnie w półsennej świadomości.

Napiła się wody. Zauważyła, że godzina już przeszła. Zbierała się do wyjścia.

– Co, już? – zapytał wyrwany z nieobecności Karol.

– Tak, już. A chciałam pana zapytać. Co to tak pachnie poza fajką?

– To terpentyna i olej lniany mieszane w różnych proporcjach w zależności od tego, czy obraz ma być bardziej, czy mniej błyszczący lub czy ma prędko, czy wolno schnąć. O, widzi pani, stoi ta mikstura w tym fajansowym naczynku. I zanurzam w niej czubek pędzla, z palety podbieram odpowiednią farbę i kładę w wybrane miejsce lub rozcieram po powierzchni. Farby wcierane tracą blask. Ale to…

– Dziękuję bardzo.

– O, tu pani wynagrodzenie.

– Dziękuję. Opowiem panu kiedyś o tym miejscu, gdzie pan mieszka. Ale kiedy indziej.

– A czemu nie teraz?

– Ja jestem stąd, ale potem byłam w domu dziecka i wróciłam kilka lat temu. Wiem tyle, co ludzie mówią, specjalnie jednak nie nasłuchiwałam. Ten dworek, tak jak i wioska, należał do Kalinowskich, a cały folwark i dobra to były Tarnowskich. Była tu karczma na wjeździe do miasta, a dalej drewniany kościół. Jedno i drugie spłonęło w wojnie. Za karczmę jest teraz ten bar Texas, a za kościół robi licha kaplica postawiona na miejscu kościoła. Młyn należał do Kalinowskich, tartak też. Właściwie to tam podobno, tylko kłody cięli, korzystając z maszyn młyna. Hałas to robiło, to wieś z Polanki z czasem przybrała nazwę Grzmiące, ale czy tak było, to nie wiem. A pan Kalinowski, jak wrócił po pięćdziesiątym szóstym ze Związku Radzieckiego, to spać nawet nie miał gdzie. W jego dworku jakiś urząd założyli, a żona jego mieszkała w tym domu gdzie fryzjer, tylko z jakimś ruskim żołnierzem czy oficerem. To on tam poszedł i ją nożem uśmiercił, i więcej go tu nie widzieli. A to, że go zabili w więzieniu, mówili, a to, że żył w Niemczech. Różnie mówili. W tym dworku były jakieś urzędy tak długo, aż się wszystko zmarnowało. Podłogi zgniły, dach się zapadł, a urzędy tamte teraz już nie były potrzebne. No i pan to kupił. Tylko to wiem. Do widzenia.

– Do widzenia – odpowiedział Karol i uznał, że nie są to jakieś rewelacje, ot, typowe historyjki.

– A o panu mówią, że pan głupio zrobił i się śmieją – powiedziała Iwona przez uchylone drzwi i odjechała.

Karol wyszedł za nią.

– Jak się jeszcze czegoś dowiem, to panu powiem! – krzyknęła już z roweru.

„Nie trzeba” – chciał zawołać Karol, ale w porę zdusił głos, żeby ona nie usłyszała.

POZOWANIE II

Z wizyty na wizytę Iwona była swobodniejsza. Zostawiała rower na ganku i po krótkim stuknięciu w drzwi wchodziła z radosnym „dzień dobry”, po czym szła organizować swoje miejsce, którego nigdy nie opuszczała.

Również Karol częściej coś do niej zagadywał, badał jej stan wiedzy i niewiedzy. Nie przekraczał też wyznaczonego jej pola. Co najwyżej prosił o zmianę pozy, ułożenia rąk lub nóg, nie pozwalając sobie na bezpośredni kontakt.

Teraz poprosił Iwonę, żeby zeszła z podestu, i dał jej do ręki średniej wielkości blejtram. Trzymała z przejęciem za boki krosna, oglądała ze wszystkich stron, wreszcie delikatnie polizała.

– Lekkie, bez smaku – stwierdziła.

To lizanie zaskoczyło i rozbawiło Karola. Świadczyło też o wielkiej ciekawości, którą chciała zaspokoić przez wszystkie zmysły.

– O, widzi pani…

– Czy mógłby pan nie mówić do mnie „pani”? Bardzo proszę.

– To jak?

– Iwona.

– To ty powinnaś mówić Karol.

– To pana prawdziwe imię?

– A czemu miałoby być nieprawdziwe?

– Bo… bo malarze, artyści mogą chyba mieć różne. Ale i tak nie mogę panu mówić po imieniu.

– Imię jest prawdziwe. A po imieniu nie możesz mi mówić z jakich powodów? Różnica wieku?

– Pan jest ktoś, a ja nikt.

– Czyjaś profesja, zawód, specjalizacja nie oznacza jeszcze, że ktoś to jest „ktoś”. O tym świadczy charakter. No dobrze, zostawmy to. Teraz ja będę trzymał blejtram, a ty, jeśli tak chcesz, ty, Iwonko, popukasz w napięte podobrazie.

– Sztywne, jak bębenek. – Iwona uśmiechnęła się i z zadowoleniem spojrzała Karolowi w oczy.

– Dobrze to ujęłaś. Właśnie na takiej powierzchni dobrze się maluje, gwarantuje to dobrą przyczepność, farba nie przenika na drugą stronę płótna i ono nie marszczy się pod jej ciężarem – wyjaśniał Karol z widocznym zadowoleniem. – Już o tym wspominałem.

– A jakie to płótno?

– Len o różnych splotach i gramaturach, w zależności od potrzeb.

– A z tyłu za tymi ramami widziałam takie zatyczki.

– To są kliny, które służą do niewielkiego rozbicia blejtramu, naciągnięcia płótna, gdyby się jednak zmarszczyło.

– A co pan maluje?

– To jak będzie z tym panem? Tak będziesz do mnie mówiła? Nie chciałbym takiego oficjalnego zwrotu.

– To nie wiem jak. Jeśli nie mogę pan, to… to… A „mistrzu” mogę mówić?

– Mistrzem to ja nie jestem. Ot, maluję, ale dla ciebie mogę być mistrzem. Proszę bardzo – roześmiał się Karol.

– A na wystawy wysyła pan… mistrz obrazy?