Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kim jest Fabian Kobiałka? Autorem? Bohaterem? A może jednym i drugim?
Jeśli jest Autorem tej książki, to ma ponadnaturalny talent do pisania, co w przyszłości zapewne zaowocuje wielkim uznaniem i jeszcze większą popularnością.
Jeśli jest Bohaterem tej historii, to dzięki jego ponadnaturalnym zdolnościom możemy czuć się bezpieczni, obroni nas bowiem przed wilkołakami, smokami i innymi niebezpiecznymi istotami.
Jeśli natomiast jest i Autorem, i Bohaterem tej powieści, to nie pozostaje nam nic innego, jak zagłębić się w jego ponadnaturalną historię, która wciągnie nas swoją wartką akcją i opisami niesamowitych zdarzeń, jakie przytrafiły się dwóm odważnym nastolatkom.
Fabian i Konrad to dwóch młodych chłopaków, których dotychczasowe, stosunkowo zwyczajne życie diametralnie się zmienia, gdy po jednej ze swoich wypraw odkrywają ponadnaturalne zdolności drzemiące w Fabianie. Co więcej, okazuje się, że młodzieniec musi zmierzyć się ze stadem niebezpiecznych istot, którym przewodzi „alfa”. Czy uda mu się opanować niezwykłe umiejętności, pokonać wrogów i pozostać przy tym... człowiekiem? Tego dowiemy się z powieści „Ponadnaturalne” autorstwa bardzo młodego, ale i bardzo utalentowanego pisarza – Fabiana Kobiałki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 104
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opieka redakcyjna
Agnieszka Gortat
Redaktor prowadzący
Monika Bronowicz-Hossain
Korekta
Słowa na warsztat, Ewa Ambroch, Marta Stusek
Opracowanie graficzne i skład
Piotr Dobrzyński
Projekt okładki
Przemysław Szczepkowski
© Copyright by Fabian Kobiałka 2021© Copyright by Borgis 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Warszawa 2021
ISBN 978-83-67036-04-7
Wydawca
Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis
Druk: Sowa Sp. z o.o.
SPIS TREŚCI
Wstęp 7
Rozdział 1 – Tajemnica 9
Rozdział 2 – Kim jestem? 43
Rozdział 3 – Wojna na ogień 61
Rozdział 4 – Cisza po burzy 105
Wstęp
Moja historia jest nietypowa i niełatwa do zrozumienia dla zwykłego odbiorcy, którego może wprowadzić w niezłe zakłopotanie. Ale niech Cię to, Drogi Czytelniku, nie zniechęci. Wystarczy, że spojrzysz na świat nieco innym okiem, takim, jakim patrzyłem ja, i wszystko stanie się jasne. Pozwól więc, że uchylę ci rąbka tajemnicy i opowiem o rzeczach, o których nawet nie śniłeś.
Nazywam się Fabian Kobiałka i mieszkam w Green Wild. Jest to niewielkie miasteczko położone w cieniu Gór św. Jana. Na powierzchni dwunastu kilometrów kwadratowych mieści się wszystko to, co powinno się znajdować w przeciętnej prowincjonalnej miejscowości – mamy własne biuro szeryfa, szpital, szkołę i tak dalej, ale zadupie zawsze pozostaje zadupiem. Z jednej strony jego granicę wytycza ściana ogromnego lasu, który rozciąga się na ponad siedem kilometrów w stronę podnóża gór.
Jeśli chodzi o mnie, to jestem dosyć specyficzny; mam piętnaście lat, z czego przynajmniej osiem spędziłem w lesie. Ale nie jestem zbuntowanym nastolatkiem, który nie lubi swojego życia, wręcz przeciwnie – pomagam mojemu tacie, kiedy mogę. Sam nie wiem, jakim cudem znajduję czas na to wszystko. Zdarza mi się wyjść z domu na dłużej, owszem, ale mój ojciec już się nauczył, żeby nie wzywać policji. Uwielbiam survival urbex oraz kryminalistykę, jednak nie w takim stopniu jak mój przyjaciel Konrad. On ma na tym punkcie totalnego fioła i czasem wymyśla takie historie, że na początku masz w głowie jeden wielki chaos, ale kiedy zaczniesz się w nie wgryzać, to wszystko układa się w logiczną całość.
Ojciec jest stolarzem i często mu pomagam w warsztacie. Obstawiam, że to stąd wzięła się moja pasja związana z lasem. Jak wspomniałem – wychowuje mnie tylko on; moja mama umarła, kiedy miałem ledwo rok. Tata mówi, że zginęła w wypadku samochodowym, ale – jak to ja – nie wierzę w te opowiastki, dopóki sam ich nie sprawdzę. Jest to jednak dla mnie dosyć delikatna sprawa, więc raczej szukam wymówek, żeby tylko się nią nie zajmować. Dobra, skoro wiesz już co nieco o mnie, to czas, abym przedstawił ci moją historię.
Rozdział 1Tajemnica
Koniec roku szkolnego to jeden z najlepszych momentów w moim życiu. Zyskuję to, co uwielbiam najbardziej, czyli wolny czas. Jasne, jest jeszcze urbex, ale jedno drugiemu nie przeczy, a wręcz je dopełnia.
– Siema, jakie plany na wakacje? – zapytał Konrad, podchodząc do mnie.
– To co zawsze, urbex i przygoda – odpowiedziałem.
– Że nam się jeszcze miejsca do odwiedzania nie skończyły, to jest cud.
– No fakt. Tak w ogóle, będziesz na festynie?
– Jakim festynie?
– Z okazji siedemdziesięciolecia miasteczka.
– Możliwe, że będę, ale jakoś mi się nie chce. A ty będziesz?
– Tak, będę z tatą sprzedawał figurki.
– Dobra, przyjdę, nie zostawię cię samego na tej bitwie.
– Dzięki – powiedziałem uradowany i rozeszliśmy się każdy w stronę swojego domu.
Festiwal to chyba najgorsza impreza na świecie. To znaczy, na wielu nie byłem, ale… serio, poza lokalnym zespołem nic ciekawego nie polecam.
Po piosence powitalnej na scenę wyszła pani burmistrz.
– Witam wszystkich na obchodach siedemdziesięciolecia naszego wspaniałego miasteczka – zaczęła swoją przemowę.
– No hej. – Konrad podszedł do mnie.
– O, już myślałem, że nie przyjdziesz – powiedziałem znudzonym głosem.
– Mówiłem, że będę, to jestem.
– Niektórzy z was są tu od urodzenia – kontynuowała uroczystym głosem burmistrz.
– Chwila – powiedział wyraźnie zdziwiony Konrad. – Mój dziadek ma siedemdziesiąt pięć lat, a zarzekał się, że mieszka tu od dziecka.
– Jak to? Przecież miasteczko ma siedemdziesiąt lat.
– No właśnie… Możesz się teraz zwinąć?
– Figurki i tak prawie wszystkie od razu zeszły.
– To dawaj, skoczymy do mojego dziadka i go zapytamy.
– Dobra! – Ucieszyłem się i zawołałem w stronę naszego stoiska: – Tato, ja lecę!
Po jakichś pięciu minutach byliśmy pod domem dziadka Konrada.
– Cześć, dziadku – rzucił Konrad.
– Dzień dobry – przywitałem się grzecznie.
– Cześć, wnuczku – zawołał wyraźnie uradowany naszym widokiem starszy pan.
– Dziadku, mamy do ciebie jedno małe pytanko.
Starszy pan wyraźnie spoważniał, tak jakby wiedział, o co chcemy go zapytać.
– Tak myślałem, że kiedyś o to zapytasz. Inni pewnie by ten fakt przeoczyli, ale nie wy. – Zamyślił się.
– Czyli już pan wie, o co chcemy zapytać? – zdziwiłem się.
– Po pierwsze, prosiłem setki razy, żebyś mówił do mnie „dziadku” – zwrócił się w moją stronę, po czym dodał: – A po drugie, kto jak kto, ale wy zawsze wygrzebiecie jakąś tajemnicę, zwłaszcza tak oczywistą.
– Okej, ale pozwól, że zadam to pytanie. Gdzie mieszkałeś, jak miałeś pięć lat? – zaakcentował ostatnie dwa słowa pełen powagi Konrad. Mnie również ta sytuacja niepokoiła, bo dlaczego miałaby to być jakaś tajemnica?
– Wiecie, gdzie znajdują się Góry św. Jana?
– Dziadku, byliśmy tam setki razy.
– Ale nigdy u podnóża najwyższego szczytu.
– Po co mielibyśmy zwracać na to uwagę? To kupa kamieni i nic więcej.
– Wasi ojcowie mnie zabiją, jeśli się dowiedzą, że wam o tym powiedziałem.
– I tak się dowiemy, więc mów – rzucił lekko poirytowany Kondzio, patrząc na mnie porozumiewawczo, co znaczyło, że gramy w „dobry glina – zły glina”. Nie lubiłem tej metody, bo zawsze to ja byłem tym dobrym.
– Ale obiecajcie mi, że tam nie pójdziecie.
– Raczej to mało prawdopodobne – palnąłem bezczelnie. Tak, wiem, wyszedłem z roli dobrego gliny, ale tego rodzaju niedopowiedzenia po prostu pobudzały moją ciekawość do stopnia, którego nie mogłem znieść.
– Dawniej żyłem po drugiej stronie gór, niedaleko jeziora. Żyło nam się tam spokojnie… niewiele zresztą pamiętam z tamtego okresu, byłem ledwo dzieckiem… Ale pamiętam noc, w której opuściliśmy nasz dom. Mój najstarszy i w sumie jedyny brat wrócił z pola już w nocy. Szykowaliśmy kolację, gdy nagle usłyszeliśmy hałas. Moja mama wyjrzała za drzwi, a za nią mój brat i ojciec. Ojciec chwycił za widły i wyszedł. Pamiętam, że mama wzięła mnie i uciekała w las, zasłaniając ręką moje oczy, ale ja sam, sądząc po odgłosach, które do mnie dochodziły, wolałem tego nie widzieć. Brzmiało to, jakby wrota piekła się otworzyły, a wszystkie nieszczęścia świata rozlały się na naszą wioskę. Pamiętam tylko blask księżyca podczas pełni, przebijający się przez palce mojej matki. Kiedy wróciliśmy tam następnego dnia, wioska była zniszczona, a ciała ludzi nie do poznania.
– A co z tą górą? – zapytałem po minucie ciszy już nie zaciekawiony, ale zmartwiony tym, co się tam stało.
– Przez nią przebiegała kopalnia, która nas tu zaprowadziła. Została zamknięta oraz zamurowana z powodu niebezpieczeństwa zawalenia.
– Dzięki, dziadku, i przepraszam, że tak naciskałem – rzekł Konrad.
– Nic się nie stało, i tak byście się o tym dowiedzieli, to cud, że dopiero teraz.
Po wyjściu z domu udaliśmy się do naszego bunkra. Był to schron z czasów drugiej wojny światowej. Obecnie pełnił funkcję naszego centrum dowodzenia, no jednego z wielu, ale pozostałe zostały z czasem odkryte, a ten jest sprytnie ukryty pod pniem drzewa i dzięki temu nikt oprócz nas o jego istnieniu nie ma pojęcia.
Po prawej stronie od wejścia, znajdującego się w prawym górnym rogu, na ścianie wisiała ogromna mapa satelitarna naszego miasteczka i okolicy.
Na środku pomieszczenia stał stół, a przy przeciwległej do mapy ścianie szafa z naszym arsenałem, w skład którego wchodziły między innymi: maczeta, noże, latarki, kusza, butelki z filtrem, liny, karabinki, wytrzymałe ubrania górskie oraz dwa plecaki turystyczne. O dziwo, docierał tam prąd, a nikt się nie czepiał o rachunki, więc korzystaliśmy do woli.
Zarówno wejście, jak i większość mebli zostały zrobione przeze mnie dzięki naukom stolarskim pobieranym u mojego ojca.
– Dobra, to co bierzemy? – zapytałem, wciąż przeżywając to, co usłyszeliśmy od dziadka. – Chyba najlepiej będzie przejść przez kopalnię.
– A nie będzie zawalona? – powątpiewał Konrad.
– Już nie w takie miejsca wchodziliśmy.
– No racja, ale jak rozwalisz wejście?
– Dlatego mówiłem, że warto kupić te najmocniejsze – powiedziałem, wskazując na zbiór petard.
– Jesteś porąbany. – Konrad się zaśmiał.
– Ty nie mniej – odparowałem.
– Ta… wiem. To co, jutro o siódmej?
– Dobra, postaram się nie spóźnić.
W nocy nie mogłem spać, myślałem o tym, co mogło się tam wtedy wydarzyć, i zaledwie resztki zdrowego rozsądku trzymały mnie jeszcze w domu. Wstałem o piątej piętnaście.
Nie mogłem dłużej bezczynnie leżeć w wyrze i łaskawie czekać na tę siódmą. Wyszedłem z pokoju i udałem się do kuchni, gdzie zastałem mojego tatę pakującego walizkę.
– Co robisz? – zapytałem zaspanym głosem.
– Dostałem zlecenie z miasta, wrócę za tydzień.
– Nic nie mówiłeś.
– Dowiedziałem się na festynie i skorzystałem z okazji.
– No dobra, dam sobie radę.
– To do zobaczenia za tydzień. – Skinął głową na pożegnanie.
Zjadłem śniadanie i wyszedłem z domu już o szóstej. Do umówionego spotkania była jeszcze godzina, ale długo nie czekałem, Kondzio przyszedł już po pięciu minutach.
– O, widzę, że ty też nie mogłeś czekać – powiedział niby zaspanym głosem, ale widać było, że był gotowy do wyprawy.
– Ta… z tego, co widzę, ty również.
– Jak widać.
– To co, zbieramy sprzęt i idziemy?
– Już wszystko spakowałem, chodź.
Weszliśmy na drzewo niedaleko naszego bunkra. Było ono połączone mocną stalową linką z drzewem oddalonym o sto metrów, co przyspieszało proces przemieszczania się przez las. Z kolei na końcu owej liny była następna, tylko zainstalowana wyżej od punktu wylądowania. Niestety, cały system był niedokończony i w ten sposób pokonaliśmy jedynie pięćset metrów, ale zawsze to coś. Resztę musieliśmy przejść pieszo.
Po godzinie wędrówki znaleźliśmy poszukiwa- ne miejsce.
– Zamurowane – stwierdził Konrad.
– Dlatego wziąłem to – odpowiedziałem z dumą, wyjmując największą petardę, jaką miałem. Zrobiłem nożem otwór w murze, w który wsadziłem ów dynamit.
– Trzy… dwa… jeden… Wiej! – krzyknąłem, po czym schowałem się za drzewem.
– Buuummm! - Głośny wybuch rozerwał ciszę.
– Tadam! Wyjście odblokowane – zawołałem triumfalnie.
– Wysadzanie wejścia do kopalni, która została zamknięta z powodu ryzyka zawalenia się, to jeden z tych twoich pomysłów z listy top ten? – pokpiwał Konrad.
– Bo ty masz lepsze, co?
– Dobra, chodź już, póki to się jeszcze nie zawaliło.
Odpaliliśmy latarki, w których wcześniej wymieniliśmy baterie, i weszliśmy do środka.
Według skali na mapie kopalnia miała mniej więcej dwa kilometry długości, jednak nas to nie zniechęcało, wręcz przeciwnie – myśleliśmy tylko o tym, co możemy tam znaleźć, i o tym, że możemy rozwiązać zagadkę sprzed siedemdziesięciu lat.
Kopalniany szyb miał wiele rozgałęzień, ale wszyst- ko naokoło wyglądało dosyć stabilnie, co obaj zauważyliśmy w połowie drogi. Samo przejście przez kopalnię nie było emocjonujące, więc przejdę od razu do momentu, kiedy zobaczyliśmy wyjście. Znajdowało się ono na drewnianym podwyższeniu, z którego roztaczał się widok na całą wioskę.
– Całkiem spora – rzucił zdziwiony Konrad.
– No, niby mniejsza od naszej, ale nie myślałem, że będzie taka duża, to praktycznie cała polana.
– Dobra, chodź, rozejrzymy się.
– Tam jest port, tam kościół, a tak to tylko zwykłe domy.
– Najwyraźniej zajmowali się rybołówstwem.
– Najpierw sprawdźmy dom twojego dziadka. Chociaż… jak my go znajdziemy?
– Daj mi chwilę… jego brat pracował w polu, czyli dom musi być niedaleko, a dziadek widział światło księżyca, czyli biegli na zachód, to musi być tamten dom – powiedział Konrad i wskazał budynek stojący najbliżej poletek uprawnych i lasu.
– Dobra, zobaczymy.
Ruszyliśmy w kierunku owego domu.
– Co tu się stało? – zapytałem po drodze, widząc odsłaniające się naszym oczom zniszczenia.
– Mam nadzieję, że przynajmniej połowa tych zniszczeń to sprawka natury.
Wokół nas znajdowały się domy z uszkodzonymi ścianami, dachami – wszystko to nie wyglądało, jakby stało się w jedną noc.
– Dobra, to tutaj. Jedyny dom, który jeszcze jakoś stoi – stwierdziłem, a Konrad zgodził się ze mną w stu procentach.
Po wejściu do środka naszym oczom ukazały się wnętrza zwykłego dwupiętrowego domu.
– Ja sprawdzę to piętro, a ty zbadaj górę – zaproponował Konrad.
Zgodziłem się i wszedłem po skrzypiących schodach. Strych był opuszczony i nic nie zwróciło mojej uwagi jakoś szczególnie.
– Aaaaaaa! – Usłyszałem krzyk Kondzia z dołu. Szybko zbiegłem na dolne piętro i zobaczyłem Konrada stojącego nieruchomo z przerażeniem na twarzy obok otwartej szafy, w której leżał szkielet. Nietrudno było się domyślić, co się stało, więc nawet nie pytałem.
– Zobacz, już coś mamy, na pewno to byli ludzie – powiedziałem rozbawionym głosem.
Kondzio po chwili milczenia odpowiedział:
– Nie do końca. Zobacz, są tu wyraźne ślady zębów, a wątpię, żeby ludzie gryźli.
– To nie mogło być zwierzę, bo jak miałoby zamknąć szafę? To musiało być coś pomiędzy.
– Wilkołaki?
– Była pełnia, więc wiesz…
– Wątpię, bądźmy realistami, nie mamy żadnych dowodów. To zawsze mógł być nóż albo coś takiego, albo agresorzy mieli psy.
– No niby tak.
Po wyjściu z domu poszliśmy w kierunku centrum. Była tam studnia.
– Ciekawe, co tam jest? – zapytał Konrad i poszedł ją sprawdzić. – Ja pierdo… – rzekł po chwili, zamykając sobie usta, jakby miał zwymiotować.
– Co jest?
Konrad, nie odrywając ręki od twarzy, drugą przywołał mnie do siebie. Spojrzałem w głąb studni.
– O kur… – Ujrzałem stos trupów na dnie. – Co to mogło być? – zapytałem z nieukrywanym obrzydzeniem.
– Dalej myślisz, że to nie byli ludzie? Jakie zwierzę wrzuciłoby ciała do studni? Bo nie chce mi się wierzyć w to, że wszyscy tam sami powpadali.
Przemilczałem tę uwagę. Konrad zawsze wymyślał dziwne teorie, ale był realistą.
– Stary, jesteś ostatnią osobą, którą bym podejrzewał o to, że mi nie uwierzy.
– Owszem, przychodzą mi do głowy różne rozwiązania, ale nie jestem naiwny i łatwowierny, a ty nie masz żadnych dowodów.
– Spójrz na te rysy na ścianach, pięć śladów pazurów.
– Może to były widły, jak mówił dziadek?
– Okej, niech ci będzie.
Przez długi czas szliśmy w milczeniu, aż przed sobą zauważyliśmy kościół.
– Jeśli chcemy się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło, to musimy szukać tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy – rzekłem.
– Najciemniej pod latarnią? – podchwycił Konrad.
– Kościół jest tutaj największym budynkiem, może w środku będą jakieś wskazówki.
– Dobra, sprawdzimy.
Otworzyliśmy drewnianą, ciężką bramę wejściową, za którą zobaczyliśmy niewielki przedsionek z drzwiami po jednej i drugiej stronie. Ja podszedłem do tych po prawej, Konrad do lewych, które były zrobione ze stali.
– Tutaj schody prowadzą na górę – oznajmiłem, patrząc przez rozbitą szybę.
– Te są zamknięte – poinformował Konrad.
– Dobra, chodźmy do środka.
Kiedy weszliśmy do wnętrza świątyni, zmroziło nas. Zza ławek wyłoniły się warczące wilki, którym najwyraźniej nie spodobała się nasza obecność.
– Stary, tamte drzwi na górę były otwarte? – zapytał przestraszony Konrad.
– Nie wiem.
– Dobra, ryzykujemy?
– Musimy.
Zaczęliśmy biec w kierunku przedsionka. Jednego wilka postrzeliłem w gardło ze swojej kuszy. Wpadliśmy na drzwi, które na szczęście okazały się otwarte, ale wściekłe zwierzęta przeciskały się przez rozbitą szybę, więc od razu wybiegliśmy na górę.
Kiedy już myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni, usłyszeliśmy dźwięk tłuczonego szkła.
– Stary, mamy problem – stwierdził przerażony Konrad.
– Wiem – odpowiedziałem pewnym głosem, po czym wycelowałem w drzwi, a gdy tylko ukazał się w nich znajomy cień, strąciłem go bełtem z kuszy. Nie tracąc zimnej krwi, wyjąłem laskę dynamitu, odpaliłem i rzuciłem ją przed siebie. Wejście się zawaliło, a my odetchnęliśmy z ulgą.
Niestety, nasz optymizm znikł tak szybko, jak się pojawił. Nagle wyczuliśmy pod stopami lekkie drżenie. Spojrzeliśmy na siebie, w jednej chwili rozumiejąc, jak bardzo to był zły pomysł, ale nie zdążyliśmy już nic powiedzieć, bo podłoga pod nami oberwała się, a my spadliśmy dwa piętra w dół. Drzwi w przedsionku, które wcześniej były zamknięte, nagle stanęły otworem. Na nasze szczęście na dole była woda, więc przeżyliśmy, czego nie można powiedzieć o wilkach, które zginęły pod ruinami kościoła.
– Stary, to będą najbardziej porąbane wakacje naszego życia – powiedział Konrad, ledwo łapiąc oddech.
Odczekaliśmy parę chwil, aż się uspokoimy, i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej.
– Okej, to co robimy? – zapytał już nieco uspokojony Konrad
Znaleźliśmy się w czymś w rodzaju katakumb. Jedno miejsce i czternaście przejść w każdym kierunku.
– Skoro już tu jesteśmy, to zobaczmy, co tu mamy – zaproponowałem.
– Niby gdzie mamy iść? Wszystkie tunele są zapchane pajęczynami. – Konrad był wyraźnie zdenerwowany tym, co się stało, i chciał wracać do domu.
– Jedno przejście jest puste – stwierdziłem zdziwiony.
– Jak to?
– Wygląda, jakby ktoś spalił to wszystko. Nawet… – Przejechałem palcem po ścianie. – Sadza, czyli ktoś je spalił.
– I co? Ja mam tam iść? – W głosie Konrada wyraźnie wyczuwałem strach.
– Dokładnie – powiedziałem bez ceregieli i popchnąłem go do przodu. – Zasada numer sześć?
– Tchórze przodem – prawidłowo odgadł Konrad, po czym niepewnie ruszył przed siebie.
Szliśmy dobre dwa kilometry przez ciemny tunel, aż w końcu coś znaleźliśmy.
– Kolejne drzwi – stwierdził Konrad, gdy dotarliśmy do końca tunelu. – I to całkiem duże… – Spojrzał na mnie, sugerując, że chce powtórkę z dynamitem.
– Nie mam.
– Jak to? Przecież w domu masz całe pudło, a wziąłeś tylko dwa?!
– No, jeden na drogę, drugi na powrót.
Podczas gdy Konrad wyzywał mnie od debili, ja chwyciłem za klamkę i otworzyłem drzwi. Nawet się nie odezwał.
Byliśmy jakby na dnie studni, z której nie było wyjścia.
– I co teraz? – zapytał już całkowicie zrezygnowany Konrad.
Ja w międzyczasie wyciągnąłem kuszę i wystrzeliłem do góry bełt ze stalową linką, po której się wspięliśmy. Byliśmy w małej jaskini, a po wyjściu z niej naszym oczom ukazał się widok na wioskę oraz cały staw.
– Dobra, stary, bo już osiemnasta, chyba pora wracać.
– No, dość wrażeń na dziś.
– Ale idziemy górami.
– Niech ci będzie.
Obchodziliśmy górę, w której była jaskinia, gdy zauważyliśmy domek rodem z Hobbita.
– Stary, tu jakieś elfy mieszkają czy jak? – zapytał żartobliwie Konrad, gdy obserwowaliśmy chatkę z ukrycia.
– Patrz, tam ktoś idzie. – Szturchnąłem go w ramię.
– Po co mu kaptur? Jest ze trzydzieści stopni.
– Chyba nie nosi go, bo mu zimno.
Postać lekko obróciła głowę w naszą stronę, a my szybko schowaliśmy się za skałę.
– Dobra, lepiej z nim nie zadzierajmy, mam dość przygód na dziś – rzekł Konrad, który faktycznie wyglądał na zmęczonego.
– Dobra, wracajmy.
Idąc z powrotem, natknęliśmy się na mały wąwóz.
– Stary, czy on był na mapie? – zapytałem zaskoczony.
– Nie wiem.
– Chodź, zobaczymy, co to.
– Ma jakieś czterdzieści metrów głębokości.
– Ale nie jest taki szeroki, jakieś siedem metrów, może mniej.
Zrobiłem krok do przodu i nagle poczułem, że spadam w dół.
– Konrad! – zdążyłem jeszcze krzyknąć, widząc, jak przyjaciel próbuje mnie bezskutecznie ratować. W mojej głowie przewijały się sceny z całego dotychczasowego życia. Mama, tata, Konrad, Agnieszka… Agnieszka? Kim była Agnieszka? A, no tak…
Chwila. Czy to światło? Gorąco tu. Gdzie jestem? W szkole? Nie, w domu, ale co w domu robi…
Chwila, widzę anioła, światło… Gdzie ból? Przecież ja… Nie żyję. Umarłem? Czy to niebo?
Nagle otworzyłem oczy. Oślepił mnie blask. Jestem w szpitalu? Nie, to słońce, jestem w kanionie.
Obudziłem się, a wzrok przyzwyczajał się powoli do światła. Tylko jedno mnie niepokoiło – nie mogłem się ruszać, co oznaczało, że co prawda nie umarłem, ale jestem ranny i będę tutaj gnił. Czułem zapach krwi, a to zwiastowało jedno – że mogę się wykrwawić.
Nagle poczułem w plecach okropny ból, tak jakby coś chciało się ze mnie wydostać, ale nie miało wystarczającej siły. Moim ciałem wstrząsały skurcze, a ja krzyczałem wniebogłosy.
W końcu ból ustał i mogłem ruszać palcami. Ulżyło mi, gdy zrozumiałem, że jednak nie jestem całkowicie sparaliżowany. Cóż, mój optymizm nie trwał długo, poczułem bowiem znajomy ból w opuszkach palców – jakby stado słoni chciało się przez nie przebić. Tym razem skurcze rozrywały mi ręce.
Potem czułem, jakby coś w rodzaju ostrych zębów wsuwało się w głąb mojego ciała. Najgorsze było to, że wtedy nawet nie mogłem krzyczeć.
Nagle zęby wysunęły się, a ja obolały wstałem z ziemi. Kiedy ochłonąłem, stwierdziłem, że jest ze mną okej. Spadłem z czterdziestu metrów na skały i nic mi nie jest! „Dobra, muszę stąd jakoś wyjść” – pomyślałem.
Rozejrzałem się dookoła i zauważyłem dosyć poziomą ścianę, na tyle dogodną, żeby się po niej wspiąć i stąd wydostać. O dziwo, nie sprawiło mi to większego problemu, nie czułem nawet śladów upadku z kilkudziesięciu metrów w dół. Po wyjściu z kanionu skierowałem się w stronę miasteczka i od razu udałem się do domu Konrada.
Miasteczko wyglądało jak zawsze, tutaj dzieci sprzedawały lemoniadę, tam pies gonił innego psa – wakacje jak co roku. Sam nie wiem, dlaczego nagle zacząłem zwracać uwagę na te wszystkie szczegóły, podczas gdy powinienem raczej szukać swojego nekrologu. Gdy dotarłem do domu Konrada, zapukałem w szybę jak zwykle, a on spojrzał na mnie przez okno, jakby zobaczył ducha. W sumie to tak przecież było.
Konrad nawet nie wiedział, co powiedzieć, ale jego oczy wyrażały jedno wielkie: jakim cudem?