Poradnik pozytywnego myślenia - Matthew Quick - ebook

Poradnik pozytywnego myślenia ebook

Matthew Quick

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czarująca powieść o miłości, szaleństwie i marzeniu o happy endzie

Pat Peoples wie, że życie nie zawsze idzie zgodnie z planem, ale jest zdeterminowany, by jego wróciło na właściwy tor. Po pobycie w zakładzie psychiatrycznym wprowadza się do rodziców i próbuje żyć zgodnie ze swoją nową filozofią: osiągnąć sprawność fizyczną, być życzliwym i zawsze myśleć pozytywnie. Z całego serca pragnie pojednać się ze swoją żoną Nikki.

Rodzice Pata chcą go chronić przed złymi wiadomościami, by szybciej stanął na nogi. Jednak kiedy zaprzyjaźnia się on z tajemniczą i piękną Tiffany, ukrywanie prawdy przed synem przestaje być takie proste…

Na podstawie bestsellera Matthew Quicka powstał nominowany do ośmiu Oscarów film, w którym główne role zagrali Bradley Cooper i Jennifer Lawrence. W role rodziców Pata wcielili się Robert De Niro i Jacki Weaver.

Jennifer Lawrence za kreację Tiffany otrzymała nagrody Oscara oraz Złotego Globu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Oceny
4,1 (32 oceny)
9
16
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
VioZaw

Nie oderwiesz się od lektury

Co jakiś czas czytam książkę od nowa. Polecam bardzo.
00
paulinarak

Nie oderwiesz się od lektury

super ksiazka, film roniez! :)
00

Popularność




Nie­skoń­czona liczba dni pozo­stała do mojego nie­unik­nio­nego pojed­na­nia z Nikki

Nie­skoń­czona liczba dni pozo­stała do mojego nie­unik­nio­nego pojed­na­nia z Nikki

Nie muszę nawet pod­no­sić wzroku – wiem, że to mama znów wpa­dła z nie­za­po­wie­dzianą wizytą. Latem zawsze maluje paznok­cie na różowo, roz­po­znaję też kwia­towy wzo­rek na jej skó­rza­nych san­da­łach. Kupiła je, kiedy poprzed­nim razem wypi­sała mnie z nie­do­brego miej­sca i zabrała do cen­trum han­dlo­wego.

Kolejny raz zastaje mnie w szla­froku, gdy bez nad­zoru ćwi­czę na dzie­dzińcu. Uśmie­cham się, ponie­waż wiem, że nakrzy­czy na dok­tora Tim­bersa, pyta­jąc, po co w ogóle odda­wali mnie do zamknię­tego ośrodka, skoro i tak przez cały dzień nikt mnie nie pil­nuje.

– Ile pom­pek masz zamiar zro­bić, Pat? – pyta mama, kiedy bez słowa zabie­ram się do kolej­nej serii stu powtó­rzeń.

– Nikki-lubi-face­tów-z-ładną-rzeźbą – wyrzu­cam słowo po sło­wie przy każ­dej pom­pce, czu­jąc na języku słony smak potu.

Roze­dr­gane sierp­niowe powie­trze jest gęste i przy­spie­sza spa­la­nie tłusz­czu.

Przez mniej wię­cej minutę mama po pro­stu mi się przy­gląda, by po chwili wpra­wić mnie w osłu­pie­nie.

– Czy chciał­byś dziś wró­cić ze mną do domu? – pyta drżą­cym gło­sem.

Prze­staję robić pompki, odwra­cam się do mamy i spo­glą­dam na nią, mru­żąc oczy w jasnym świe­tle połu­dnia. Od razu widzę, że mówi poważ­nie, ponie­waż wydaje się zmar­twiona, jakby popeł­niała błąd, a tak wła­śnie wygląda mama, kiedy mówi szcze­rze. Kiedy nie czuje nie­po­koju lub stra­chu, potrafi godzi­nami traj­ko­tać na dowolny temat.

– Jeśli obie­casz, że nie będziesz znów szu­kał Nikki – dodaje – możesz wró­cić do domu i zamiesz­kać ze mną i z ojcem do czasu, aż znaj­dziemy ci pracę i miesz­ka­nie.

Powra­cam do prze­rwa­nej serii pom­pek, nie spusz­cza­jąc wzroku z błysz­czą­cej czar­nej mrówki, która tuż przed moim nosem wdra­puje się po źdźble trawy. Kątem oka zauwa­żam jed­nak kro­ple potu ska­pu­jące mi z twa­rzy na zie­mię.

– Pat, powiedz po pro­stu, że wró­cisz ze mną do domu. Będę dla cie­bie goto­wać, a ty możesz odwie­dzić daw­nych przy­ja­ciół i w końcu zacząć nor­mal­nie żyć. P r o s z ę. Chcia­ła­bym, żeby ci na tym zale­żało. Zrób to dla mnie, Pat. P r o s z ę.

Podwójna seria pom­pek, roz­dzie­ra­nie rosną­cych mię­śni klatki, ból, upał, pot, zmiana.

Nie chcę już być w nie­do­brym miej­scu, gdzie nikt nie wie­rzy w pozy­tywne myśle­nie, miłość czy szczę­śliwe zakoń­cze­nia i gdzie każdy powta­rza mi, że Nikki wcale nie spodoba się moje nowe ciało i że wcale nie będzie chciała mnie widzieć, gdy nasza roz­łąka dobie­gnie końca. Jed­no­cze­śnie boję się jed­nak tego, że ludzie z mojego daw­nego życia nie będą podzie­lali entu­zja­zmu, który sta­ram się z sie­bie wykrze­sać.

Mimo to, jeśli chcę sobie wszystko w gło­wie poukła­dać, muszę się wyzwo­lić od tych przy­gnę­bia­ją­cych leka­rzy i szka­rad­nych pie­lę­gnia­rek, które zawsze ści­skają w dło­niach papie­rowe kubeczki wypeł­nione mnó­stwem table­tek. A ponie­waż dużo łatwiej będzie mi oszu­kać mamę niż per­so­nel medyczny, pod­no­szę się ener­gicz­nie, łapię rów­no­wagę i mówię:

– Będę z wami miesz­kał aż do zakoń­cze­nia roz­łąki.

Pod­czas gdy mama pod­pi­suje doku­menty, biorę ostatni prysz­nic w swoim pokoju, a następ­nie wpy­cham do torby ubra­nia i ramkę ze zdję­ciem Nikki. Żegnam się z moim współ­lo­ka­to­rem Jac­kiem, który jak zawsze wpa­truje się we mnie ze swo­jego łóżka, a po bro­dzie ciek­nie mu ślina przy­po­mi­na­jąca płynny miód. Biedny Jac­kie z tymi swo­imi rzad­kimi kęp­kami wło­sów, dziw­nie ukształ­to­waną głową i zwiot­cza­łym cia­łem. Jaka kobieta mogłaby go poko­chać?

Mruga do mnie. Uznaję to za poże­gna­nie i życze­nia szczę­ścia, więc ja także mru­gam do niego oboj­giem oczu, co ozna­cza, że życzę mu szczę­ścia podwój­nie. Chyba zała­pał, bo stęka i zaczyna ude­rzać ramie­niem o ucho. Zawsze tak robi, kiedy rozu­mie, co się do niego mówi.

Reszta moich kole­gów jest na muzy­ko­te­ra­pii, na którą nie cho­dzę, ponie­waż zda­rza się, że smo­oth jazz wzbu­dza we mnie złość. Uzna­jąc, że powi­nie­nem się poże­gnać z face­tami, któ­rzy się mną zajęli, kiedy byłem tu zamknięty, zaglą­dam przez okno do pokoju muzycz­nego i widzę chło­pa­ków, któ­rzy z zamknię­tymi oczami sie­dzą po turecku na fio­le­to­wych matach do jogi, z łok­ciami opar­tymi na kola­nach i dłońmi zło­żo­nymi na wyso­ko­ści twa­rzy. Na szczę­ście dzięki szy­bie smo­oth jazz nie dociera do moich uszu. Moi przy­ja­ciele wyglą­dają na naprawdę odprę­żo­nych, a nawet wyci­szo­nych, więc posta­na­wiam im nie prze­szka­dzać. Nie zno­szę poże­gnań.

Kiedy dołą­czam do mamy w pocze­kalni, gdzie pomię­dzy kana­pami i fote­lami ster­czą trzy palmy – jak gdy­by­śmy byli w Orlando, a nie w Bal­ti­more – dok­tor Tim­bers, jak zwy­kle w bia­łym far­tu­chu, już na mnie czeka.

– Ciesz się życiem – mówi do mnie z tą swoją ponurą miną, po czym ści­ska mi dłoń.

– Będę, gdy tylko roz­łąka dobie­gnie końca – odpo­wia­dam, na co on się zasę­pia, jak gdy­bym wła­śnie oznaj­mił, że zabiję jego żonę Nata­lie oraz trzy jasno­włose córeczki Kri­sten, Jenny i Becky, ponie­waż do tego stop­nia nie wie­rzy w pozy­tywne myśle­nie, że sta­wia sobie za punkt honoru pro­pa­go­wa­nie apa­tii, nega­tyw­nego nasta­wie­nia i pesy­mi­zmu. Chcę mu jed­nak dać do zro­zu­mie­nia, że nie udało mu się zara­zić mnie swoją depre­syjną filo­zo­fią i że mam zamiar wycze­ki­wać końca roz­łąki.

– Jesz­cze będzie wam łyso – mówię.

Danny, jedyny czar­no­skóry przy­ja­ciel, jakiego mia­łem w nie­do­brym miej­scu, wyja­wił mi, że tak wła­śnie poże­gna dok­tora Tim­bersa, kiedy będzie stąd wycho­dził. Jest mi tro­chę głu­pio, że kradnę poże­gnalny tekst Danny’ego, ale moje słowa zadzia­łały. Wiem to, bo dok­tor Tim­bers mruży oczy, tak jak­bym zadał mu wła­śnie cios w brzuch.

Gdy opusz­czamy Mary­land i prze­jeż­dżamy przez Dela­ware, mija­jąc po dro­dze mnó­stwo knaj­pek z fast foodem oraz rzędy skle­pów, mama wyja­śnia mi, że dok­tor Tim­bers nie chciał mnie wypu­ścić z nie­do­brego miej­sca, jed­nak dzięki pomocy kilku praw­ni­ków i tera­peuty, do któ­rego cho­dzi jej przy­ja­ciółka – a który ma teraz zostać m o i m nowym tera­peutą – sto­czyła zwy­cię­ską bata­lię i zdo­łała prze­ko­nać sędziego, że potrafi się mną zająć w domu, za co jej dzię­kuję.

Kiedy wjeż­dżamy na most Dela­ware Memo­rial, mama spo­gląda na mnie i pyta, czy chcę wyzdro­wieć. Mówi:

– Prze­cież chcesz wyzdro­wieć, Pat, p r a w d a?

Kiwam głową i mówię, że tak.

Jeste­śmy z powro­tem w New Jer­sey i pędzimy drogą numer 295.

Kiedy skrę­camy w Had­don Ave­nue i wjeż­dżamy do cen­trum Col­ling­swood – mojego rodzin­nego mia­sta – zauwa­żam zmiany, jakie zaszły na głów­nej ulicy. Poja­wiło się tu tyle nowych buti­ków i ele­gancko wyglą­da­ją­cych restau­ra­cji, a na chod­ni­kach pełno obcych, świet­nie ubra­nych ludzi, że zasta­na­wiam się, czy rze­czy­wi­ście jestem w swoim rodzin­nym mie­ście. Odczu­wam nie­po­kój i zaczy­nam ciężko oddy­chać, co cza­sem mi się zda­rza.

Mama pyta, co się dzieje, a kiedy jej mówię, znów obie­cuje, że mój nowy tera­peuta – dok­tor Patel – bły­ska­wicz­nie pomoże mi się poczuć nor­mal­nie.

Gdy docie­ramy do domu, natych­miast scho­dzę do piw­nicy i czuję się tak, jakby była Gwiazdka. Znaj­duję tam ławeczkę do ćwi­czeń, którą mama tyle razy mi obie­cy­wała, a także sto­jak z han­tlami, rower sta­cjo­narny, sztangi i przy­rząd do ćwi­czeń mię­śni brzu­cha Sto­mach Master 6000, który zoba­czy­łem kie­dyś w póź­no­wie­czor­nym paśmie tele­wi­zyj­nym i o któ­rym marzy­łem przez cały czas spę­dzony w nie­do­brym miej­scu.

– Dzię­kuję, dzię­kuję, dzię­kuję! – mówię, mocno przy­tu­la­jąc mamę, pod­no­sząc ją z ziemi i krę­cąc nią dokoła.

Kiedy sta­wiam ją na ziemi, uśmie­cha się i mówi:

– Witaj w domu, Pat.

Z entu­zja­zmem zabie­ram się do pracy – wyci­skam cię­żary, ćwi­czę biceps, robię brzuszki, korzy­sta­jąc z przy­rządu Sto­mach Master 6000, wyko­nuję pod­no­sze­nie nóg oraz przy­siady, spę­dzam godziny na rowerku, a w mię­dzy­cza­sie robię sobie sesje nawad­nia­jące (sta­ram się pić pięt­na­ście litrów wody dzien­nie, dla lep­szego efektu wychy­la­jąc nie­zli­czone shoty H2O z nie­wiel­kich kie­lisz­ków). Nie zapo­mi­nam też o pisa­niu – głów­nie dzien­ni­ków takich jak ten – tak by Nikki mogła poczy­tać o moim życiu i o tym, co się wyda­rzyło w cza­sie naszej roz­łąki. (Przez leki, które poda­wano mi w nie­do­brym miej­scu, zaczą­łem mieć pro­blemy z pamię­cią, posta­no­wi­łem więc spi­sy­wać wszystko, co mi się przy­tra­fia, żeby móc to póź­niej opo­wie­dzieć Nikki. Jed­nak zanim wypusz­czono mnie do domu, leka­rze z nie­do­brego miej­sca ode­brali mi wszystko, co napi­sa­łem, więc musia­łem zabrać się do tego od nowa). Kiedy w końcu wycho­dzę z piw­nicy, dostrze­gam, że wszyst­kie zdję­cia przed­sta­wia­jące mnie i Nikki znik­nęły ze ścian oraz z gzymsu kominka. Pytam mamę, co się z nimi stało. Mówi, że kilka tygo­dni przed moim powro­tem ktoś wła­mał się do domu i wszyst­kie ukradł. Pytam, po co zło­dzie­jowi moje zdję­cia z Nikki, na co mama odpo­wiada, że wszyst­kie opra­wiła w bar­dzo dro­gie ramki.

– Dla­czego zło­dziej nie ukradł pozo­sta­łych zdjęć? – pytam. Mama odpo­wiada, że wła­my­wacz ukradł w s z y s t k i e dro­gie ramki, ale na szczę­ście miała nega­tywy por­tre­tów rodzin­nych i oddała je do wywo­ła­nia.

– Dla­czego nie wywo­ła­łaś moich zdjęć z Nikki? – pytam. Mama mówi, że nie ma nega­ty­wów tych zdjęć, ponie­waż to rodzice Nikki zapła­cili za ślubną sesję i poda­ro­wali mamie tylko te odbitki, które jej się podo­bały. Pozo­stałe moje zdję­cia z Nikki nie­po­cho­dzące ze ślubu mama dostała od Nikki, ale cóż, nie mamy teraz kon­taktu ani z Nikki, ani z jej rodziną, ponie­waż trwa czas roz­łąki.

Mówię mamie, że jeśli ten wła­my­wacz wróci, poła­mię mu rzepki i stłukę go do nie­przy­tom­no­ści. Odpo­wiada, że mi wie­rzy.

W pierw­szym tygo­dniu mojego pobytu w domu ani razu nie roz­ma­wiam z ojcem, co nie jest niczym zaska­ku­ją­cym, ponie­waż on zawsze pra­cuje – jest regio­nal­nym mene­dże­rem do spraw sprze­daży super­mar­ke­tów Big Foods w South Jer­sey. Kiedy tata nie jest w pracy, sie­dzi w gabi­ne­cie, gdzie za zamknię­tymi drzwiami czyta prozę histo­ryczną – głów­nie powie­ści o woj­nie sece­syj­nej. Mama mówi, że ojciec potrze­buje czasu. Musi się przy­zwy­czaić do tego, że znów miesz­kam w domu. Chęt­nie dam mu czas, zwłasz­cza że i tak boję się z nim roz­ma­wiać. Pamię­tam, jak na mnie krzy­czał, kiedy ten jeden jedyny raz odwie­dził mnie w nie­do­brym miej­scu. Powie­dział wtedy wiele paskud­nych rze­czy o Nikki i o pozy­tyw­nym myśle­niu. Oczy­wi­ście widuję tatę w kory­ta­rzu, ale kiedy się mijamy, nawet na mnie nie patrzy.

Nikki lubi czy­tać, a ponie­waż zawsze chciała, żebym poznał lite­ra­turę piękną, posta­na­wiam speł­nić jej życze­nie, głów­nie po to, żeby móc uczest­ni­czyć w roz­mo­wach przy stole z jej oczy­ta­nymi przy­ja­ciółmi – nauczy­cie­lami angiel­skiego, któ­rzy mają mnie za nie­pi­śmien­nego bufona. Tak zresztą okre­ślił mnie jeden z przy­ja­ciół Nikki, gdy doku­cza­łem mu, że jest mikru­sem.

– Przy­naj­mniej nie jestem nie­pi­śmien­nym bufo­nem – powie­dział Phil­lip, a Nikki zano­siła się śmie­chem.

Mama ma kartę biblio­teczną i wypo­ży­cza dla mnie książki. Teraz, kiedy jestem w domu, to moż­liwe i w końcu czy­tam to, na co mam ochotę, nie kon­sul­tu­jąc się wcze­śniej z dok­to­rem Tim­ber­sem, który, nawia­sem mówiąc, jest faszy­stą w kwe­stii cen­zu­ro­wa­nia ksią­żek. Zaczy­nam od Wiel­kiego Gatsby’ego, któ­rego koń­czę w trzy wie­czory.

Naj­bar­dziej podoba mi się przed­mowa, w któ­rej napi­sano, że jest to powieść o cza­sie i o tym, że nie można go odzy­skać, czyli dokład­nie to, co myślę o swoim ciele i ćwi­cze­niach. Jed­nak czuję też, że do mojego nie­unik­nio­nego pojed­na­nia z Nikki pozo­stała nie­skoń­czona liczba dni.

Kiedy docho­dzę do wła­ści­wej opo­wie­ści – o tym, jak mocno Gatsby kocha Daisy, jed­nak mimo że bar­dzo się stara, nie może z nią być – mam ochotę roze­drzeć książkę na pół, zadzwo­nić do Fit­zge­ralda i oznaj­mić mu, że w jego powie­ści wszystko jest na opak, cho­ciaż podej­rze­wam, że Fit­zge­rald pew­nie już nie żyje. Kiedy czyta się o tym, jak Gatsby zostaje zastrze­lony we wła­snym base­nie, gdy po raz pierw­szy w ciągu całego lata posta­na­wia się wyką­pać, a Daisy nie zja­wia się nawet na jego pogrze­bie, Nick i Jor­dan się roz­stają, a Daisy trwa w związku z tym rasi­stą Tomem, któ­rego popęd sek­su­alny przy­czy­nia się do śmierci nie­win­nej kobiety, można śmiało stwier­dzić, że Fit­zge­rald ni­gdy nie przy­glą­dał się chmu­rom w cza­sie zachodu słońca, bo przez zakoń­cze­nie tej książki nie prze­bija się ani jeden pro­myk nadziei.

To świet­nie napi­sana powieść i rozu­miem, dla­czego Nikki ją lubi. Jed­nak zaczy­nam się też mar­twić, że Nikki nie wie­rzy już w pozy­tywne myśle­nie – twier­dzi, że Wielki Gatsby to naj­lep­sza ame­ry­kań­ska powieść, a prze­cież jej zakoń­cze­nie jest takie smutne. Jedno jest pewne. Nikki będzie ze mnie bar­dzo dumna, kiedy powiem jej, że w końcu prze­czy­ta­łem jej ulu­bioną książkę.

Zro­bię wię­cej: prze­czy­tam wszyst­kie powie­ści z listy lek­tur na zaję­cia z lite­ra­tury ame­ry­kań­skiej, tylko po to, żeby była ze mnie dumna. Chcę, by wie­działa, że naprawdę inte­re­suję się tym, co ją pasjo­nuje, i wkła­dam mnó­stwo wysiłku w to, by ura­to­wać nasze mał­żeń­stwo. Teraz będę mógł roz­ma­wiać z tymi jej zaro­zu­mia­łymi przy­ja­ciółmi i wygła­szać takie zda­nia, jak: „Mam trzy­dzie­ści lat. O pięć za dużo, żeby kła­mać samemu sobie i nazy­wać to poczu­ciem honoru”1. Wpraw­dzie wypo­wie­dział je Nick pod koniec słyn­nej powie­ści Fit­zge­ralda, ale to zda­nie pasuje też do mnie, ponie­waż ja też mam trzy­dzie­ści lat, więc kiedy je wypo­wiem, zabrzmi to naprawdę mądrze. Pew­nie będziemy wtedy sie­dzieć przy stole, a sły­sząc ten cytat, Nikki uśmiech­nie się i roze­śmieje. Będzie zasko­czona, że naprawdę prze­czy­ta­łem Wiel­kiego Gatsby’ego. Taki przy­naj­mniej mam plan – wypo­wie­dzieć to zda­nie non­sza­lancko i zasko­czyć ją w momen­cie, kiedy naj­mniej będzie się spo­dzie­wała tego, że „zarzucę wie­dzą”, cytu­jąc znów mojego czar­no­skó­rego przy­ja­ciela Danny’ego.

Boże, już nie mogę się docze­kać.

Fran­cis Scott Fit­zge­rald, Wielki Gatsby, przeł. Ariadna Dem­kow­ska-Boh­dzie­wicz, War­szawa 1973, s. 170 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­czek). [wróć]

On nie pro­pa­guje pesy­mi­zmu

On nie pro­pa­guje pesy­mi­zmu

W połu­dnie muszę prze­rwać ćwi­cze­nia. Mama scho­dzi do piw­nicy i oświad­cza, że mam wizytę u dok­tora Patela. Pytam, czy mogę iść do niego wie­czo­rem, kiedy skoń­czę codzienny tre­ning, mama stwier­dza jed­nak, że jeśli nie będę się zgła­szał do dok­tora Patela w wyzna­czo­nych ter­mi­nach, wrócę do nie­do­brego miej­sca. Cytuje nawet orze­cze­nie sądu i oświad­cza, że jeśli jej nie wie­rzę, mogę sobie poczy­tać doku­men­ta­cję sądową.

Biorę więc prysz­nic, a mama zawozi mnie do gabi­netu dok­tora Patela, który mie­ści się na pierw­szym pię­trze ogrom­nego budynku w Voor­hees, tuż przy Had­don­field–Ber­lin Road.

Kiedy dojeż­dżamy na miej­sce, sia­dam w pocze­kalni, a mama zabiera się do wypeł­nia­nia kolej­nych for­mu­la­rzy. Mam wra­że­nie, że aby udo­ku­men­to­wać stan mojej psy­chiki, trzeba było ściąć przy­naj­mniej dzie­sięć drzew. Nikki będzie zła, kiedy to usły­szy, ponie­waż jest zapa­loną eko­lożką, od któ­rej na każde Boże Naro­dze­nie otrzy­my­wa­łem co naj­mniej jedno drzewo w lesie tro­pi­kal­nym. W rze­czy­wi­sto­ści był to tylko kawa­łek papieru, na któ­rym wypi­sano, że jestem wła­ści­cie­lem drzewa. Żałuję, że wyśmie­wa­łem się z tych pre­zen­tów i w przy­szło­ści – kiedy Nikki wróci – nie będę już drwił z wyci­na­nia lasów tro­pi­kal­nych.

Kiedy tak sie­dzę i prze­glą­dam maga­zyn „Sports Illu­stra­ted”, wsłu­chuję się w lekką muzykę, którą dok­tor Patel każe pusz­czać z radia w pocze­kalni, do moich uszu dobie­gają nagle sek­sowne akordy wygry­wane na key­bo­ar­dzie, deli­katne sze­lesz­cze­nie tale­rzy, ero­tyczny puls bębna baso­wego, brzę­cze­nie dzwo­necz­ków, a w końcu piskliwy sopran sak­so­fonu. Każdy wie, co to za utwór – Song­bird. Zry­wam się z kanapy, krzy­czę, kopię w krze­sła, prze­wra­cam sto­lik, pod­no­szę stos maga­zy­nów i rzu­cam nimi o ścianę, wrzesz­cząc:

– To nie­spra­wie­dliwe! Mam dość tych sztu­czek! Nie może­cie się bawić moimi emo­cjami!

Wtedy nie­wy­soki Hin­dus – ma naj­wy­żej sto pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu – który w sierp­niu nosi wydzier­gany na dru­tach swe­ter, gar­ni­tu­rowe spodnie i błysz­czące białe buty, spo­koj­nie pyta, co się dzieje.

– Wyłącz­cie tę muzykę! – krzy­czę. – Wyłącz­cie ją! Natych­miast!

Uświa­da­miam sobie, że ten drobny męż­czy­zna to dok­tor Patel, ponie­waż każe sekre­tarce wyłą­czyć muzykę. Gdy kobieta wypeł­nia jego pole­ce­nie, Kenny G milk­nie, a ja prze­staję krzy­czeć.

Cho­wam twarz w dło­niach, tak by nikt nie widział, że pła­czę, a mniej wię­cej po minu­cie mama zaczyna gła­skać mnie po ple­cach.

Wokół panuje cisza. Po chwili dok­tor Patel zapra­sza mnie do swo­jego gabi­netu, więc nie­chęt­nie idę za nim, a mama pomaga sekre­tarce uprząt­nąć bała­gan, któ­rego naro­bi­łem.

Gabi­net tera­peuty jest przy­jem­nie dziwny.

Naprze­ciwko sie­bie stoją dwa skó­rzane fotele z odchy­la­nymi opar­ciami, a z sufitu zwi­sają pają­ko­wate rośliny – dłu­gie pną­cza biało-zie­lo­nych liści – obra­mo­wu­jące okno, przez które widać kamienne poidełko dla pta­ków oraz ogród pełen barw­nych kwia­tów. W pomiesz­cze­niu nie ma jed­nak nic poza pudeł­kiem chu­s­te­czek usta­wio­nym pomię­dzy fote­lami na nie­wiel­kim odcinku pod­łogi z jasnego, błysz­czą­cego drewna. Sufit i ściany poma­lo­wane są tak, by przy­po­mi­nały niebo – wokół gabi­netu zdają się pły­nąć reali­styczne chmury, co biorę za dobrą wróżbę, ponie­waż uwiel­biam chmury. Na środku sufitu wisi poje­dyn­cza lampa, która przy­po­mina błysz­czący lukro­wany tort odwró­cony do góry nogami, a ota­cza­jąca ją prze­strzeń poma­lo­wana jest tak, by przy­po­minała słońce, z któ­rego wymyka się przy­ja­zny pro­mień.

Muszę przy­znać, że natych­miast po wej­ściu do gabi­netu dok­tora Patela uspo­ka­jam się i nie przej­muję już tym, że usły­sza­łem utwór Kenny’ego G.

Dok­tor Patel pyta, w któ­rym fotelu chciał­bym się odprę­żyć. Decy­duję się na czarny i natych­miast żałuję swo­jej decy­zji, ponie­waż wybie­ra­jąc czerń, daję leka­rzowi do zro­zu­mie­nia, że mam więk­szą depre­sję, niż gdy­bym wybrał brą­zowy, a prze­cież tak naprawdę wcale nie mam depre­sji.

Dok­tor Patel siada, pociąga za dźwi­gnię usy­tu­owaną z boku fotela i wysuwa pod­nó­żek. Opiera się i zaplata ręce na karku, jak gdy­by­śmy mieli zacząć oglą­dać mecz.

– Odpręż się – rzuca. – I nie nazy­waj mnie dok­to­rem Pate­lem. Mów mi Cliff. Wolę, by atmos­fera pod­czas sesji z pacjen­tami była nie­zo­bo­wią­zu­jąca. Przy­ja­zna.

Robi na mnie miłe wra­że­nie, więc pocią­gam za dźwi­gnię i pró­buję się roz­luź­nić.

– Rozu­miem, że utwór Kenny’ego G podzia­łał ci na nerwy – zaczyna. – Ja też za nim nie prze­pa­dam, ale…

Zamy­kam oczy, nucę mono­ton­nie jeden dźwięk i po cichu liczę do dzie­się­ciu, pró­bu­jąc oczy­ścić umysł. Kiedy otwie­ram oczy, Cliff mówi:

– Chcesz poroz­ma­wiać o Ken­nym G?

Zamy­kam oczy, nucę mono­ton­nie jeden dźwięk i po cichu liczę do dzie­się­ciu, pró­bu­jąc oczy­ścić umysł.

– No, dobrze. A może opo­wiesz mi o Nikki?

– Co chcesz wie­dzieć o Nikki? – pytam, może nieco zbyt agre­syw­nie.

– Jeśli mam ci pomóc, Pat, muszę cię poznać, prawda? Twoja mama powie­działa mi, że chcesz się pojed­nać z Nikki i że uwa­żasz to za swój życiowy cel, więc naj­le­piej będzie zacząć wła­śnie od tego.

Czuję się nieco lepiej, ponie­waż Cliff nie mówi, że nasze pojed­na­nie jest nie­moż­liwe, a przez to suge­ruje, że wciąż mogę się pojed­nać z żoną.

– Nikki? Jest cudowna – mówię i się uśmie­cham. Za każ­dym razem, kiedy wypo­wia­dam jej imię i wyobra­żam sobie jej twarz, w piersi roz­lewa mi się przy­jemne cie­pło. – To naj­lep­sze, co mi się w życiu przy­tra­fiło. Kocham ją nad życie. Nie mogę się docze­kać, kiedy roz­łąka dobie­gnie końca.

– Roz­łąka?

– Tak, roz­łąka.

– Czym jest roz­łąka?

– Kilka mie­sięcy temu zgo­dzi­łem się dać Nikki czas na prze­my­śle­nia. Powie­działa, że wróci do mnie, kiedy uzna, że pora­dziła sobie ze swo­imi pro­ble­mami i że znów możemy być razem. To coś w rodzaju sepa­ra­cji, ale tym­cza­so­wej.

– Dla­czego zde­cy­do­wa­li­ście się na sepa­ra­cję?

– Przede wszyst­kim dla­tego, że jej nie doce­nia­łem i cier­pia­łem na pra­co­ho­lizm. Byłem kie­row­ni­kiem zespołu nauczy­cieli histo­rii w liceum Jef­fer­sona i tre­no­wa­łem dru­żyny z trzech róż­nych dys­cy­plin. Ni­gdy nie było mnie w domu, a ona czuła się samotna. Poza tym tro­chę się zanie­dba­łem i mia­łem cztery, a może trzy­dzie­ści cztery kilo nad­wagi. Teraz jed­nak nad tym wszyst­kim pra­cuję i jestem gotowy na wizytę w poradni mał­żeń­skiej, tak jak chciała Nikki. Zupeł­nie się zmie­ni­łem.

– Usta­li­li­ście jakąś datę?

– Datę?

– Wyzna­cza­jącą koniec roz­łąki?

– Nie.

– A więc roz­łąka mia­łaby się zakoń­czyć w nie­okre­ślo­nej przy­szło­ści?

– Wła­ści­wie to… tak. Zwłasz­cza że nie wolno mi kon­tak­to­wać się z Nikki ani z jej rodziną.

– Dla­czego?

– Hmm… Wła­ści­wie to nie wiem. Kocham rodzi­ców Nikki tak samo jak ona. Ale to nie ma zna­cze­nia, bo Nikki na pewno wkrótce do mnie wróci i wszystko im wyja­śni.

– Na czym opie­rasz te przy­pusz­cze­nia? – pyta, ale robi to uprzej­mie, uśmie­cha­jąc się przy­jaź­nie.

– Wie­rzę w szczę­śliwe zakoń­cze­nia – oznaj­miam. – I mam wra­że­nie, że ten film trwa już dosta­tecz­nie długo.

– Film? – rzuca dok­tor Patel pyta­jąco, a mnie wydaje się, że gdyby zało­żył oku­lary w dru­cia­nych opraw­kach i ogo­lił głowę, wyglą­dałby zupeł­nie jak Gan­dhi. To dość dziwne sko­ja­rze­nie, bo prze­cież sie­dzimy w skó­rza­nych fote­lach pośrodku tego jasnego, rado­snego pomiesz­cze­nia, a Gan­dhi nie żyje, prawda?

– Tak – potwier­dzam. – Nie zauwa­ży­łeś, że życie układa się w ciąg fil­mów?

– Nie. Opo­wiedz mi o tym.

– No więc masz tam przy­gody. Wszystko zaczyna się od kło­po­tów, ale po jakimś cza­sie przy­zna­jesz się do tego, że masz pro­blemy, i ciężko pra­cu­jesz, żeby stać się lep­szym czło­wie­kiem, a to wła­śnie przy­ciąga szczę­śliwe zakoń­cze­nie i pozwala mu roz­kwit­nąć, zupeł­nie jak w fil­mach takich jak: Rudy, Karate Kid, seriach Gwiezdne wojny, Indiana Jones czy Rocky Bal­boa, a także Goonies. To moje ulu­bione tytuły, cho­ciaż aż do powrotu Nikki posta­no­wi­łem nie oglą­dać fil­mów, poza tym teraz moje wła­sne życie jest fil­mem, który będę oglą­dał i który zawsze jest włą­czony. Poza tym wiem, że nad­szedł już pra­wie czas na szczę­śliwe zakoń­cze­nie, w któ­rym Nikki do mnie wróci, ponie­waż zro­bi­łem ogromne postępy, zarówno poprzez ćwi­cze­nia fizyczne i leki, jak i tera­pię.

– Rozu­miem. – Dok­tor Patel się uśmie­cha. – Ja też lubię szczę­śliwe zakoń­cze­nia, Pat.

– A więc się ze mną zga­dzasz. Myślisz, że żona wkrótce do mnie wróci?

– Czas pokaże – odpo­wiada dok­tor Patel i w tym samym momen­cie docho­dzę do wnio­sku, że doga­dam się z Clif­fem, ponie­waż on nie pro­pa­guje pesy­mi­zmu jak dok­tor Tim­bers oraz per­so­nel w nie­do­brym miej­scu. Cliff nie powta­rza, że powi­nie­nem otwo­rzyć wresz­cie oczy i sta­wić czoło temu, co uważa za fakty.

– To dość dziwne, ponie­waż wszy­scy tera­peuci, u któ­rych dotąd byłem, twier­dzili, że Nikki nie wróci. Nawet po tym, jak opo­wie­dzia­łem im o swo­ich postę­pach, oni tylko „po mnie jeź­dzili”, jak mawia mój czar­no­skóry przy­ja­ciel Danny.

– Ludzie potra­fią być okrutni – mówi Cliff ze współ­czu­ciem, które spra­wia, że nabie­ram do niego jesz­cze więk­szego zaufa­nia. Nagle uświa­da­miam sobie, że nie zapi­suje moich słów w notat­niku. Jestem mu za to bar­dzo wdzięczny.

Mówię mu, że podoba mi się ten pokój, i roz­ma­wiamy o mojej miło­ści do chmur i o tym, że więk­szość ludzi nie zauważa oka­la­ją­cych je świe­tli­stych kra­wę­dzi, mimo że prze­cież można je zoba­czyć nie­mal codzien­nie.

Z uprzej­mo­ści pytam go o rodzinę. Oka­zuje się, że ma córkę w wieku lice­al­nym. Gra w hokeja na tra­wie, a jej dru­żyna upla­so­wała się na dru­gim miej­scu pośród dru­żyn w South Jer­sey. Ma też syna w pod­sta­wówce, który chce być brzu­cho­mówcą i co wie­czór ćwi­czy z drew­nianą lalką. Lalka nazywa się Gro­ver Cle­ve­land – tak samo jak jedyny pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych, który spra­wo­wał urząd przez dwie kaden­cje prze­dzie­lone prze­rwą. Nie rozu­miem, dla­czego syn Cliffa nazwał swoją drew­nianą lalkę na cześć naszego dwu­dzie­stego dru­giego i dwu­dzie­stego czwar­tego pre­zy­denta, ale mil­czę. Cliff wspo­mina też o swo­jej żonie, która ma na imię Sonja i która tak pięk­nie poma­lo­wała jego gabi­net. Po chwili wda­jemy się w dys­ku­sję o zale­tach płci pięk­nej i o tym, jak ważne jest to, by dbać o swoją kobietę, póki się ją ma, ponie­waż jeśli się tego nie robi, można ją szybko stra­cić, a Bóg bar­dzo chce, żeby­śmy doce­niali swoje kobiety. Życzę Clif­fowi, żeby ni­gdy nie musiał doświad­czyć roz­łąki, a on wyraża nadzieję, że moja roz­łąka nie­długo dobie­gnie końca. Uwa­żam, że to bar­dzo miłe.

Zanim wycho­dzę, Cliff infor­muje mnie, że chce mi zmie­nić leki, co może wywo­łać nie­po­żą­dane skutki uboczne, i że powi­nie­nem natych­miast powia­do­mić mamę o jakich­kol­wiek dole­gli­wo­ściach, bez­sen­no­ści, napa­dach paniki i tym podob­nych, ponie­waż dobra­nie mi wła­ści­wego zestawu leków może mu zająć tro­chę czasu. Obie­cuję, że to zro­bię.

W dro­dze do domu mówię mamie, że bar­dzo polu­bi­łem dok­tora Cliffa Patela i że z dużo więk­szym opty­mi­zmem pod­cho­dzę do tera­pii. Dzię­kuję jej, że zabrała mnie z nie­do­brego miej­sca, i mówię, że ist­nieje więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, iż Nikki odwie­dzi mnie w Col­ling­swood niż w szpi­talu psy­chia­trycz­nym. Kiedy to mówię, mama zaczyna pła­kać, a mnie wydaje się to dziwne. Zjeż­dża nawet z drogi, opiera głowę na kie­row­nicy i nie gasząc sil­nika, przez dłuż­szą chwilę szlo­cha – pociąga nosem, trzę­sie się i wydaje płacz­liwe dźwięki. Masuję ją po ple­cach, tak jak ona maso­wała mnie w gabi­ne­cie dok­tora Patela, gdy z radia pole­ciała wia­doma pio­senka. Po około dzie­się­ciu minu­tach mama po pro­stu prze­staje pła­kać i wie­zie mnie do domu.

Żeby nad­ro­bić godzinę, którą spę­dzi­łem u Cliffa, tre­nuję do póź­nego wie­czora, a kiedy idę do łóżka, tata wciąż sie­dzi w swoim gabi­ne­cie za zamknię­tymi drzwiami. Mija więc kolejny dzień, w któ­rym nie zamie­ni­łem z nim ani słowa. Dziw­nie jest miesz­kać z kimś, z kim nie można poroz­ma­wiać – zwłasz­cza jeśli ten ktoś jest twoim ojcem. Ta myśl spra­wia, że robi mi się tro­chę smutno.

Ponie­waż mama nie była jesz­cze w biblio­tece, nie mam nic do czy­ta­nia. Zamy­kam więc oczy i myślę o Nikki, a potem ona jak zwy­kle przy­cho­dzi do mnie we śnie.

Do mojej czaszki wdziera się poma­rań­czowy ogień

Do mojej czaszki wdziera się poma­rań­czowy ogień

Tak, naprawdę wie­rzę, że po każ­dej burzy wycho­dzi słońce. Widzę je każ­dego dnia, kiedy opusz­czam piw­nicę, prze­ci­skam głowę i ramiona przez otwory, które wyci­nam w worku na śmieci – by moje ciało było cia­sno owi­nięte pla­sti­kiem, a przez to moc­niej się pociło – i zaczy­nam biec. Zawsze sta­ram się odpo­wied­nio roz­pla­no­wać swój dzie­się­cio­go­dzinny tre­ning i zsyn­chro­ni­zo­wać szes­na­sto­ki­lo­me­trowy jog­ging z zacho­dem słońca, tak by na ostat­nim odcinku biec na zachód, mija­jąc boiska w Kni­ght’s Park, gdzie jako dziecko gry­wa­łem w base­ball i piłkę nożną.

Bie­gnąc przez park, spo­glą­dam w górę, pró­bu­jąc prze­wi­dzieć, co szy­kuje dla mnie dzień. Jeśli chmury przy­sła­niają słońce, obłoki zawsze obrę­bione są świe­tli­stą obwódką, która przy­po­mina mi, że warto się sta­rać – cho­ciaż teraz wszystko wydaje się ciemne, moja żona nie­długo do mnie wróci. Widok świa­tła obry­so­wu­ją­cego puszy­stą pie­rzynkę bieli i sza­ro­ści działa na mnie pora­ża­jąco. (Ten efekt da się nawet odtwo­rzyć. Wystar­czy przy­trzy­mać dłoń w odle­gło­ści kilku cen­ty­me­trów od nie­osło­nię­tej żarówki i wodzić oczami za kon­tu­rem dłoni, dopóki nie wystąpi chwi­lowa śle­pota). Patrze­nie na chmury jest bole­sne, ale – jak więk­szość spraw, które przy­no­szą ból – pomaga. Dla­tego muszę biec, a kiedy czuję pie­cze­nie w płu­cach i kłu­jący ból w ple­cach, kiedy mię­śnie moich nóg tward­nieją, a cen­ty­metr obwi­słej skóry wokół talii pod­ska­kuje, czuję się tak, jak­bym odby­wał swoją dzienną pokutę, i wiem, że Bóg będzie ze mnie na tyle zado­wo­lony, by mi pomóc. Myślę, że wła­śnie dla­tego przez ostatni tydzień poka­zy­wał mi tyle cie­ka­wych chmur.

Odkąd moja żona popro­siła, byśmy jakiś czas spę­dzili osobno, schu­dłem ponad dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów i mama mówi, że nie­długo osią­gnę taką samą wagę jak w liceum, kiedy gra­łem w dru­ży­nie pił­kar­skiej. Tyle samo waży­łem, kiedy pozna­łem Nikki. Zdaje mi się, że Nikki mogło zde­ner­wo­wać to, iż w ciągu pię­ciu lat naszego mał­żeń­stwa tak bar­dzo przy­ty­łem. Ale się zdziwi, gdy zoba­czy, jaki jestem umię­śniony, kiedy już nasza roz­łąka dobie­gnie końca!

Bywa, że pod­czas zachodu słońca nie ma żad­nych chmur – jak na przy­kład wczo­raj – i kiedy spo­glą­dam w niebo, do mojej czaszki wdziera się poma­rań­czowy ogień, który mnie ośle­pia. Jest nie­mal tak samo przy­jemny jak widok chmur, ponie­waż on także pie­cze i spra­wia, że wszystko wygląda zachwy­ca­jąco.

Kiedy bie­gam, zawsze udaję, że na końcu drogi czeka na mnie Nikki. Dzięki temu mam wra­że­nie, że skra­cam czas, który muszę odcze­kać, żeby znów ją zoba­czyć.

Naj­gor­sze moż­liwe zakoń­cze­nie

Naj­gor­sze moż­liwe zakoń­cze­nie

Wie­dząc, że Nikki co roku prze­zna­cza cały blok zajęć na Hemin­gwaya, pro­szę mamę o wypo­ży­cze­nie jed­nej z jego lep­szych powie­ści.

– Jeśli to moż­liwe, niech będzie tam histo­ria miło­sna, bo muszę się dokształ­cić z miło­ści, żeby być lep­szym mężem, kiedy Nikki wróci – mówię.

Po powro­cie z biblio­teki mama mówi, że według biblio­te­karki Poże­gna­nie z bro­nią to naj­lep­sza histo­ria miło­sna, jaką napi­sał Hemin­gway. Z entu­zja­zmem zabie­ram się do czy­ta­nia i już po kilku pierw­szych stro­nach czuję się mądrzej­szy.

Czy­ta­jąc, szu­kam łatwych do zacy­to­wa­nia frag­men­tów, bym mógł „zarzu­cić wie­dzą” następ­nym razem, kiedy Nikki i ja spo­tkamy się z jej oczy­ta­nymi przy­ja­ciółmi. Powiem wtedy do oku­lar­nika Phil­lipa: „Czy nie­pi­śmienny bufon znałby ten tekst?”, po czym non­sza­lancko zarzucę Hemin­gwayem.

Jed­nak ta powieść to zwy­czajny pod­stęp. Czy­tel­nik przez cały czas trzyma kciuki, żeby nar­ra­tor prze­trwał wojnę i uło­żył sobie życie z Cathe­rine Bar­kley. Nar­ra­to­rowi udaje się prze­żyć różne nie­bez­pie­czeń­stwa – nawet wybuch bomby – i ucieka w końcu do Szwaj­ca­rii z cię­żarną Cathe­rine, którą bar­dzo kocha. Przez jakiś czas miesz­kają w górach, są zako­chani i wiodą szczę­śliwe życie.

Hemin­gway powi­nien skoń­czyć w tym miej­scu, ponie­waż to wła­śnie jest szczę­śliwe zakoń­cze­nie, na które zasłu­gują boha­te­ro­wie po tym, jak wal­czyli, by prze­trwać tę potworną wojnę.

Nic z tego.

Hemin­gway wymy­śla naj­gor­sze moż­liwe zakoń­cze­nie: Cathe­rine rodzi mar­twe dziecko, dostaje krwo­toku i umiera. To naj­bo­le­śniej­sze zakoń­cze­nie, z jakim się kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem w lite­ra­tu­rze, fil­mie czy nawet tele­wi­zji, i trudno sobie wyobra­zić gor­sze.

Pod koniec zale­wam się łzami – czę­ściowo ze względu na boha­te­rów, ale także dla­tego, że Nikki każe dzie­ciom czy­tać tę książkę. Nie potra­fię zro­zu­mieć, dla­czego kto­kol­wiek chciałby nara­żać nasto­lat­ków – któ­rzy prze­cież bar­dzo łatwo ule­gają wpły­wom – na tak potworne zakoń­cze­nie. Może lepiej po pro­stu oznaj­mić lice­ali­stom, że cała ener­gia, jaką wkła­dają we wła­sny roz­wój, na nic się nie zda?

Muszę przy­znać, że pierw­szy raz, odkąd zaczęła się nasza roz­łąka, jestem zły na Nikki za to, że wpaja swoim uczniom taki pesy­mizm. Nie mam zamiaru w naj­bliż­szym cza­sie cyto­wać Hemin­gwaya, ni­gdy też nie prze­czy­tam innej jego książki. Gdyby wciąż żył, natych­miast napi­sał­bym do niego list, gro­żąc, że wła­sno­ręcz­nie go udu­szę za to, że jest taki ponury. Nic dziw­nego, że – jak wyczy­ta­łem w przed­mo­wie – strze­lił sobie w łeb.

Miłuję cię, stary

Miłuję cię, stary

Sekre­tarka dok­tora Patela wyłą­cza radio w momen­cie, kiedy prze­kra­czam próg pocze­kalni. Śmieję się, ponie­waż stara się to zro­bić od nie­chce­nia, żebym nie zauwa­żył. Kiedy ostroż­nie prze­kręca gałkę, wydaje się prze­stra­szona, jak ludzie, któ­rzy byli świad­kami jed­nego z moich ata­ków – jak gdy­bym nie był już czło­wie­kiem, ale jakimś wiel­kim dzi­kim zwie­rzę­ciem.

Po krót­kim ocze­ki­wa­niu witam się z Clif­fem na dru­giej sesji – ten rytuał ma się powta­rzać w każdy pią­tek. Tym razem wybie­ram brąz i sia­damy w skó­rza­nych fote­lach wśród chmur, a następ­nie roz­ma­wiamy o tym, jak bar­dzo lubimy kobiety i jak dobrze jest cza­sem „wrzu­cić na luz”, cytu­jąc Danny’ego.

Cliff pyta, czy dobrze się czuję, bio­rąc nowe leki, a ja odpo­wia­dam, że tak, cho­ciaż prawdę mówiąc, nie zauwa­ży­łem żad­nych efek­tów, zresztą połkną­łem zale­d­wie połowę table­tek, które mama dała mi w zeszłym tygo­dniu – cho­wam je pod języ­kiem, a kiedy zostaję sam, wyplu­wam do sedesu. Pyta, czy doświad­czy­łem jakichś nie­po­żą­da­nych skut­ków ubocz­nych – zadyszki, utraty ape­tytu, mdło­ści, myśli samo­bój­czych, agre­sji wobec oto­cze­nia, obni­że­nia libido, sta­nów lęko­wych, świądu, bie­gunki. Odpo­wia­dam, że nie.

– A co z halu­cy­na­cjami? – pyta i nachyla się do mnie, mru­żąc oczy.

– Z halu­cy­na­cjami?

– Z halu­cy­na­cjami.

Wzru­szam ramio­nami i mówię, że chyba nie mia­łem halu­cy­na­cji, a on odpo­wiada, że gdy­bym miał, z pew­no­ścią bym o tym wie­dział.

– Jeśli zoba­czysz coś dziw­nego lub prze­ra­ża­ją­cego, powiedz o tym matce – radzi Cliff – ale nie martw się, praw­do­po­dob­nie nie będziesz miał halu­cy­na­cji. Doświad­cza ich nie­wielki odse­tek ludzi zaży­wa­ją­cych tę kom­bi­na­cję leków.

Kiwam głową i obie­cuję powia­do­mić mamę o ewen­tu­al­nych halu­cy­na­cjach, jed­nak naprawdę nie sądzę, bym miał ich doświad­czyć, nie­za­leż­nie od tego, jakie leki dostanę. Wiem prze­cież, że Cliff nie da mi LSD ani niczego w tym stylu. Słabsi ludzie pew­nie narze­kają na swoje leki, ale ja nie jestem słaby i mam dość dużą kon­trolę nad swoim umy­słem.

Jestem w piw­nicy, gdzie pod­czas trzy­mi­nu­to­wej prze­rwy pomię­dzy brzusz­kami na przy­rzą­dzie Sto­mach Master 6000 i pod­no­sze­niem nóg na ławeczce piję shoty z wody, kiedy wyczu­wam wyraźny maślany zapach kra­bo­wych przy­sma­ków mojej mamy i aż ciek­nie mi ślinka.

Ponie­waż uwiel­biam kra­bowe przy­smaki, opusz­czam piw­nicę, wcho­dzę do kuchni i widzę, że oprócz kra­bo­wych przy­sma­ków, na które skła­dają się maślane mięso kraba, ched­dar i cie­płe bułeczki, mama pie­cze także domową pizzę z trzema rodza­jami mięsa – mie­loną woło­winą, kieł­basą i kur­cza­kiem – oraz pikantne skrzy­dełka, które kupuje w super­mar­ke­cie Big Foods.

– Dla­czego robisz kra­bowe przy­smaki? – pytam z nadzieją, ponie­waż z doświad­cze­nia wiem, że przy­rzą­dza je tylko wtedy, gdy mamy gości.

Nikki uwiel­bia kra­bowe przy­smaki i gdyby jej na to pozwo­lić, pochło­nę­łaby ich cały talerz, a w dro­dze powrot­nej narze­ka­łaby, że czuje się gruba, bo za dużo zja­dła. Kiedy sto­so­wa­łem jesz­cze prze­moc emo­cjo­nalną, oznaj­mia­łem jej, że nie chce mi się słu­chać jej maru­dze­nia za każ­dym razem, kiedy za dużo zje. Jed­nak następ­nym razem, kiedy Nikki zje za dużo kra­bo­wych przy­sma­ków, powiem jej, że nie zja­dła ich zbyt wiele i że wciąż wygląda szczu­pło. Powiem, że powinna tro­chę przy­tyć, bo lubię, żeby moja babka wyglą­dała jak babka, a nie „laska z obrazka – nie­brzydka, ale pła­ska”. To kolejny tekst, któ­rego nauczy­łem się od Danny’ego.

Naprawdę mam nadzieję, że pich­ce­nie mamy ozna­cza koniec roz­łąki i że Nikki wła­śnie teraz jedzie do domu moich rodzi­ców. To chyba naj­lep­sza nie­spo­dzianka, jaką mogła zapla­no­wać dla mnie mama z oka­zji mojego powrotu do domu – a ponie­waż mama zawsze stara się robić miłe rze­czy dla mnie i dla mojego brata, przy­go­to­wuję się psy­chicz­nie na spo­tka­nie z Nikki.

W ciągu tych kilku sekund, które mijają, zanim mama odpo­wiada na moje pyta­nie, moje serce ude­rza co naj­mniej pięć­dzie­siąt razy.

– Orły grają dziś przed­se­zo­nowy mecz towa­rzy­ski ze Sta­lo­wymi – rzuca, co wydaje mi się dziwne, ponie­waż odkąd pamię­tam, mama nie znosi sportu i koja­rzy jedy­nie, że sezon fut­bo­lowy zaczyna się jesie­nią. Ni­gdy nie wie, jaka dru­żyna gra któ­rego dnia. – Twój brat przy­jeż­dża, żeby obej­rzeć mecz z tobą i z ojcem.

Serce zaczyna mi walić coraz szyb­ciej, ponie­waż ostatni raz widzia­łem brata krótko po tym, jak roz­po­częła się roz­łąka. Podob­nie jak tata, kiedy ostatni raz roz­ma­wia­li­śmy, też mówił okropne rze­czy o Nikki.

– Jake cie­szy się, że cię zoba­czy, a dobrze wiesz, jak twój ojciec uwiel­bia Orły. Nie mogę się docze­kać, aż moich trzech męż­czyzn zasią­dzie razem na kana­pie, jak za sta­rych dobrych cza­sów.

Mama uśmie­cha się do mnie tak sze­roko, że mam wra­że­nie, iż zaraz znów się roz­pła­cze, więc odwra­cam się i scho­dzę do piw­nicy, gdzie zabie­ram się do robie­nia pom­pek na pię­ściach do czasu, aż zaczyna mnie piec klatka pier­siowa i tracę czu­cie w kłyk­ciach.

Wie­dząc, że póź­niej praw­do­po­dob­nie nie będę mógł pobie­gać ze względu na rodzinne spo­tka­nie, zakła­dam worek na śmieci i robię to wcze­śniej. Mijam domy zna­jo­mych z liceum i Świę­tego Józefa – kościół kato­licki, do któ­rego cho­dzi­łem na msze. Prze­bie­gam obok liceum Col­ling­swood (absol­wenci z rocz­nika 89 rzą­dzą!) i sto­ją­cego nie­opo­dal parku domu, który nale­żał do moich dziad­ków aż do ich śmierci.

Mój dawny naj­lep­szy przy­ja­ciel zauważa mnie, kiedy prze­bie­gam obok jego nowego domu przy Vir­gi­nia Ave­nue. Ron­nie wła­śnie wraca z pracy – kiedy mijam go na chod­niku, znaj­duje się w poło­wie drogi pomię­dzy swoim samo­cho­dem i fron­to­wymi drzwiami. Patrzy mi w oczy, a kiedy prze­bie­gam obok, krzy­czy:

– Pat Peoples? To naprawdę ty? Pat! Hej!

Przy­spie­szam, bo mój brat Jake przy­jeż­dża, żeby ze mną poroz­ma­wiać. Jake nie wie­rzy w szczę­śliwe zakoń­cze­nia, a ja nie czuję się na tyle silny emo­cjo­nal­nie, żeby zaj­mo­wać się teraz Ron­niem, który ni­gdy nie odwie­dził mnie i Nikki w Bal­ti­more, cho­ciaż wiele razy obie­cy­wał, że to zrobi. Nikki nazy­wała Ron­niego „pan­to­fla­rzem”, twier­dząc, że jego żona Vic­to­ria trzyma towa­rzy­skie plany Ron­niego tam, gdzie jego jaja – w swo­jej torebce.

Nikki mówiła, że Ron­nie ni­gdy nie odwie­dzi mnie w Bal­ti­more, i miała rację.

Nie odwie­dził mnie też w nie­do­brym miej­scu, ale pisy­wał do mnie listy o tym, jaka cudowna jest jego córeczka Emily – wie­rzę mu, cho­ciaż nie mia­łem oka­zji jej poznać, żeby zwe­ry­fi­ko­wać infor­ma­cje zawarte w listach.

Kiedy wra­cam do domu, zauwa­żam na pod­jeź­dzie samo­chód Jake’a – luk­su­sowe srebrne BMW, które suge­ruje, że mój brat radzi sobie w „nabi­ja­niu kabzy”, jak mawia Danny. Wśli­zguję się więc tyl­nymi drzwiami i wbie­gam na górę, żeby wziąć prysz­nic. Następ­nie wkła­dam czy­ste ubra­nie, biorę głę­boki oddech i podą­żam za odgło­sami pły­ną­cej z salonu kon­wer­sa­cji.

Kiedy wcho­dzę, Jake wstaje. Ma na sobie ele­ganc­kie spodnie w gra­fi­towe prążki i tur­ku­sową koszulkę polo – na tyle obci­słą, że jej mate­riał opina się na jego wciąż ład­nej musku­la­tu­rze. Na ręku ma także zega­rek z tar­czą wysa­dzaną bry­lan­ci­kami, który Danny nazwałby jego „bły­skot­kami”. Włosy mojego brata lekko się prze­rze­dziły, podob­nie jak moje, ale są naże­lo­wane i Jake wygląda sty­lowo.

– Pat?

– Mówi­łam, że go nie poznasz! – rzuca mama.

– Wyglą­dasz jak Arnold Schwa­rze­neg­ger. – Ści­ska mój biceps, co bar­dzo mi się nie podoba, bo nie lubię, jak mnie dotyka ktoś inny niż Nikki. Ponie­waż jed­nak jest moim bra­tem, mil­czę. – Ale z cie­bie mię­śniak! – dodaje.

Patrzę w pod­łogę, ponie­waż pamię­tam to, co mówił o Nikki – wciąż mam o to do niego żal – a jed­no­cze­śnie cie­szę się, że widzę brata po cza­sie, który zda­wał się cią­gnąć w nie­skoń­czo­ność.

– Pat, powi­nie­nem był czę­ściej odwie­dzać cię w Bal­ti­more, ale to miej­sce mnie odrzuca i… Po pro­stu nie mogłem cię tam oglą­dać. Gnie­wasz się na mnie?

Wciąż jestem na niego tro­chę zły, ale nagle przy­po­mi­nam sobie kolejny tekst Danny’ego, który za bar­dzo pasuje do sytu­acji, żeby go prze­mil­czeć, więc rzu­cam:

– Miłuję cię, stary.

Jake patrzy na mnie przez chwilę tak, jak­bym wła­śnie ude­rzył go w brzuch. Mruga kilka razy, jak gdyby zamie­rzał się roz­pła­kać, a potem mocno mnie przy­tula.

– Prze­pra­szam – mówi i dość długo nie zwal­nia uści­sku.

Nie lubię, gdy ktoś tak długo mnie przy­tula, chyba że jest to Nikki.

Kiedy pusz­cza, mówi:

– Mam dla cie­bie pre­zent. – Wyj­muje z siatki koszulkę Orłów i rzuca mi ją. Roz­kła­dam ją i na ple­cach roz­po­znaję numer 84 nale­żący do zawod­nika skrzy­dło­wego, jed­nak jego nazwi­sko nic mi nie mówi. Czy to nie numer tego mło­dego skrzy­dło­wego, Fred­diego Mit­chella? Tak mi się wydaje, ale nic nie mówię, ponie­waż nie chcę obra­zić brata, który był na tyle miły, że kupił mi pre­zent.

– Kim jest Baskett? – pytam o nazwi­sko wypi­sane na koszulce.

– Rewe­la­cyjny debiu­tant Hank Baskett? Wypły­nął przed roz­po­czę­ciem sezonu. W Fila­del­fii wszy­scy noszą te koszulki. Możesz ją wkła­dać na tego­roczne mecze.

– Na mecze?

– Teraz będziesz pew­nie chciał wró­cić na swoje dawne miej­sce?

– Na V e t1?

– V e t? – Jake się śmieje i spo­gląda na mamę. Wygląda na prze­ra­żoną.

– Nie… Na Lin­coln Finan­cial Field.

– Co to jest Lin­coln Finan­cial Field?

– Nie pozwa­lali wam tam oglą­dać tele­wi­zji? To sta­dion Orłów. Sta­dion, na któ­rym twoja dru­żyna gra już od trzech sezo­nów.

Wiem, że Jake mnie okła­muje, ale nic nie mówię.

– Tak czy siak, wyku­pi­łem ci miej­sce tuż obok mnie i Scotta. Kar­net na cały sezon, stary. Cie­szysz się?

– Nie mam pie­nię­dzy, żeby kupić kar­net na cały sezon – mówię, ponie­waż kiedy roz­po­częła się nasza roz­łąka, odda­łem Nikki dom, samo­chody i dostęp do kont ban­ko­wych.

– Nie martw się. – Jake sztur­cha mnie w ramię. – Może i przez ostat­nie kilka lat nie byłem zbyt dobrym bra­tem, ale teraz ci to wyna­gro­dzę.

Dzię­kuję bratu, a mama znów zaczyna pła­kać. Pła­cze tak mocno, że musi wyjść z pokoju. To tro­chę dziwne, bo prze­cież Jake i ja wła­śnie się pogo­dzi­li­śmy, a kar­net na cały sezon meczów Orłów to naprawdę nie­zły pre­zent, nie wspo­mi­na­jąc o koszulce.

– Wkła­daj koszulkę Basketta, stary. – Robię to i czuję, że dobrze jest mieć na sobie zie­leń Orłów, a zwłasz­cza koszulkę, którą Jake wybrał spe­cjal­nie dla mnie. – Zoba­czysz, jaki dobry okaże się w tym sezo­nie twój Baskett – rzuca Jake dziw­nym tonem, jak gdyby moja przy­szłość była jakoś powią­zana ze skrzy­dło­wym zawod­ni­kiem Orłów Han­kiem Basket­tem.

Phi­la­del­phia Vete­rans Sta­dium – Fila­del­fij­ski Sta­dion Wete­ra­nów, czyli tak zwany Vet. [wróć]

Beto­nowy pączek

Beto­nowy pączek

Zauwa­żam, że tata z przyj­ściem do salonu zwleka do ostat­niej chwili, nie­mal do samego meczu. To gra przed­se­zo­nowa, więc nie wcie­lamy w życie naszych sta­łych rytu­ałów – te cele­bru­jemy tylko pod­czas meczów w trak­cie sezonu – ale tata wkłada koszulkę z nume­rem pięć i nazwi­skiem McNabb i siada na kra­wę­dzi kanapy, gotowy w każ­dej chwili zerwać się na nogi. Poważ­nie kiwa głową do mojego brata, a mnie zupeł­nie igno­ruje, mimo że kiedy kłó­cił się z mamą w kuchni, usły­sza­łem jej bła­galny ton: „Spró­buj cho­ciaż poroz­ma­wiać z Patem”. Mama sta­wia jedze­nie na roz­kła­da­nych sto­li­kach, zaj­muje miej­sce obok Jake’a i zabie­ramy się do jedze­nia.

Dania są wyśmie­nite, ale jestem jedyną osobą, która to mówi. Mama chyba się cie­szy z kom­ple­mentu i jak zwy­kle pyta, czy naprawdę mi sma­kuje, ponie­waż w kwe­stii goto­wa­nia jest skromna, cho­ciaż wycho­dzi jej to świet­nie.

– Tato, jak myślisz? Jak w tym roku pora­dzą sobie Orły? – pyta Jake.

– Będzie osiem wygra­nych i osiem pora­żek – odpo­wiada tata pesy­mi­stycz­nie, jak na początku każ­dego sezonu ame­ry­kań­skiej ligi fut­bo­lo­wej.

– Moim zda­niem jede­na­ście wygrają i pięć prze­grają – rzuca mój brat, a ojciec potrząsa głową i wypusz­cza powie­trze przez zęby. – Jak myślisz? Jede­na­ście do pię­ciu? – pyta mnie brat, a ja kiwam głową, ponie­waż jestem nasta­wiony opty­mi­stycz­nie, a zwy­cię­stwo w jede­na­stu meczach pozwo­li­łoby Orłom awan­so­wać do roz­gry­wek fazy play-off. Mamy kar­nety na cały sezon, więc jeśli tylko będą grać na wła­snym boisku, dosta­niemy bilety na ten mecz, a nie ma nic lep­szego od Orłów w meczu fazy play-off.

Przy­znaję wpraw­dzie, że nie śle­dzi­łem poczy­nań Orłów poza sezo­nem, ale kiedy na ekra­nie poja­wia się wyj­ściowy skład, ze zdzi­wie­niem zauwa­żam, że z dru­żyny ode­szło kilku moich ulu­bio­nych zawod­ni­ków. Duce Sta­ley. Hugh Douglas. James Thrash. Corey Simon. Znik­nęli. Mam ochotę zapy­tać: „Kiedy? Dla­czego?”, ale nie robię tego, ponie­waż tata i brat mogliby pomy­śleć, że prze­sta­łem być praw­dzi­wym kibi­cem Orłów. Już kie­dyś wró­żyli, że tak będzie, kiedy prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z Nikki do Bal­ti­more i zre­zy­gno­wa­łem z kar­netu na mecze.

Ku mojemu zasko­cze­niu Ptaki też nie grają na sta­dio­nie Vet, ale na Lin­coln Finan­cial Field, tak jak powie­dział Jake. Jakimś cudem od czasu ostat­niego sezonu wybu­do­wali nowy sta­dion, a mnie omi­nął cały ten szum medialny, bo tkwi­łem w nie­do­brym miej­scu. Jed­nak i tak coś mi tu nie gra.

– Gdzie jest Lin­coln Finan­cial Field? – pytam w prze­rwie rekla­mo­wej po pierw­szej kwar­cie, sta­ra­jąc się zacho­wać non­sza­lan­cję.

Ojciec odwraca głowę i wpa­truje się we mnie, ale nie odpo­wiada na moje pyta­nie. Nie­na­wi­dzi mnie. Na jego twa­rzy maluje się wstręt, jak gdyby sie­dze­nie w salo­nie i oglą­da­nie meczu ze swoim popa­pra­nym synem było dla niego przy­krym obo­wiąz­kiem.

– W Połu­dnio­wej Fila­del­fii, podob­nie jak pozo­stałe sta­diony – wyrywa się mój brat. – Pyszne te przy­smaki kra­bowe, mamo.

– Czy z Vet widać Lin­coln Finan­cial Field? – pytam.

– Sta­dionu Vet już nie ma – mówi Jake.

– Nie ma? Jak to nie ma?

– To się stało 21 marca 2004 roku o siód­mej rano. Roz­padł się jak domek z kart – mówi tata, nawet na mnie nie patrząc, a następ­nie wbija zęby w poma­rań­czowe mięso na kur­czę­cej kości. – Ponad dwa lata temu.

– Co? Byłem tam prze­cież w zeszłym… – Milknę, ponie­waż zaczy­nam mieć zawroty głowy i zbiera mi się na mdło­ści. – W któ­rym to było roku?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki