Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czarująca powieść o miłości, szaleństwie i marzeniu o happy endzie
Pat Peoples wie, że życie nie zawsze idzie zgodnie z planem, ale jest zdeterminowany, by jego wróciło na właściwy tor. Po pobycie w zakładzie psychiatrycznym wprowadza się do rodziców i próbuje żyć zgodnie ze swoją nową filozofią: osiągnąć sprawność fizyczną, być życzliwym i zawsze myśleć pozytywnie. Z całego serca pragnie pojednać się ze swoją żoną Nikki.
Rodzice Pata chcą go chronić przed złymi wiadomościami, by szybciej stanął na nogi. Jednak kiedy zaprzyjaźnia się on z tajemniczą i piękną Tiffany, ukrywanie prawdy przed synem przestaje być takie proste…
Na podstawie bestsellera Matthew Quicka powstał nominowany do ośmiu Oscarów film, w którym główne role zagrali Bradley Cooper i Jennifer Lawrence. W role rodziców Pata wcielili się Robert De Niro i Jacki Weaver.
Jennifer Lawrence za kreację Tiffany otrzymała nagrody Oscara oraz Złotego Globu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Nieskończona liczba dni pozostała do mojego nieuniknionego pojednania z Nikki
Nie muszę nawet podnosić wzroku – wiem, że to mama znów wpadła z niezapowiedzianą wizytą. Latem zawsze maluje paznokcie na różowo, rozpoznaję też kwiatowy wzorek na jej skórzanych sandałach. Kupiła je, kiedy poprzednim razem wypisała mnie z niedobrego miejsca i zabrała do centrum handlowego.
Kolejny raz zastaje mnie w szlafroku, gdy bez nadzoru ćwiczę na dziedzińcu. Uśmiecham się, ponieważ wiem, że nakrzyczy na doktora Timbersa, pytając, po co w ogóle oddawali mnie do zamkniętego ośrodka, skoro i tak przez cały dzień nikt mnie nie pilnuje.
– Ile pompek masz zamiar zrobić, Pat? – pyta mama, kiedy bez słowa zabieram się do kolejnej serii stu powtórzeń.
– Nikki-lubi-facetów-z-ładną-rzeźbą – wyrzucam słowo po słowie przy każdej pompce, czując na języku słony smak potu.
Rozedrgane sierpniowe powietrze jest gęste i przyspiesza spalanie tłuszczu.
Przez mniej więcej minutę mama po prostu mi się przygląda, by po chwili wprawić mnie w osłupienie.
– Czy chciałbyś dziś wrócić ze mną do domu? – pyta drżącym głosem.
Przestaję robić pompki, odwracam się do mamy i spoglądam na nią, mrużąc oczy w jasnym świetle południa. Od razu widzę, że mówi poważnie, ponieważ wydaje się zmartwiona, jakby popełniała błąd, a tak właśnie wygląda mama, kiedy mówi szczerze. Kiedy nie czuje niepokoju lub strachu, potrafi godzinami trajkotać na dowolny temat.
– Jeśli obiecasz, że nie będziesz znów szukał Nikki – dodaje – możesz wrócić do domu i zamieszkać ze mną i z ojcem do czasu, aż znajdziemy ci pracę i mieszkanie.
Powracam do przerwanej serii pompek, nie spuszczając wzroku z błyszczącej czarnej mrówki, która tuż przed moim nosem wdrapuje się po źdźble trawy. Kątem oka zauważam jednak krople potu skapujące mi z twarzy na ziemię.
– Pat, powiedz po prostu, że wrócisz ze mną do domu. Będę dla ciebie gotować, a ty możesz odwiedzić dawnych przyjaciół i w końcu zacząć normalnie żyć. P r o s z ę. Chciałabym, żeby ci na tym zależało. Zrób to dla mnie, Pat. P r o s z ę.
Podwójna seria pompek, rozdzieranie rosnących mięśni klatki, ból, upał, pot, zmiana.
Nie chcę już być w niedobrym miejscu, gdzie nikt nie wierzy w pozytywne myślenie, miłość czy szczęśliwe zakończenia i gdzie każdy powtarza mi, że Nikki wcale nie spodoba się moje nowe ciało i że wcale nie będzie chciała mnie widzieć, gdy nasza rozłąka dobiegnie końca. Jednocześnie boję się jednak tego, że ludzie z mojego dawnego życia nie będą podzielali entuzjazmu, który staram się z siebie wykrzesać.
Mimo to, jeśli chcę sobie wszystko w głowie poukładać, muszę się wyzwolić od tych przygnębiających lekarzy i szkaradnych pielęgniarek, które zawsze ściskają w dłoniach papierowe kubeczki wypełnione mnóstwem tabletek. A ponieważ dużo łatwiej będzie mi oszukać mamę niż personel medyczny, podnoszę się energicznie, łapię równowagę i mówię:
– Będę z wami mieszkał aż do zakończenia rozłąki.
Podczas gdy mama podpisuje dokumenty, biorę ostatni prysznic w swoim pokoju, a następnie wpycham do torby ubrania i ramkę ze zdjęciem Nikki. Żegnam się z moim współlokatorem Jackiem, który jak zawsze wpatruje się we mnie ze swojego łóżka, a po brodzie cieknie mu ślina przypominająca płynny miód. Biedny Jackie z tymi swoimi rzadkimi kępkami włosów, dziwnie ukształtowaną głową i zwiotczałym ciałem. Jaka kobieta mogłaby go pokochać?
Mruga do mnie. Uznaję to za pożegnanie i życzenia szczęścia, więc ja także mrugam do niego obojgiem oczu, co oznacza, że życzę mu szczęścia podwójnie. Chyba załapał, bo stęka i zaczyna uderzać ramieniem o ucho. Zawsze tak robi, kiedy rozumie, co się do niego mówi.
Reszta moich kolegów jest na muzykoterapii, na którą nie chodzę, ponieważ zdarza się, że smooth jazz wzbudza we mnie złość. Uznając, że powinienem się pożegnać z facetami, którzy się mną zajęli, kiedy byłem tu zamknięty, zaglądam przez okno do pokoju muzycznego i widzę chłopaków, którzy z zamkniętymi oczami siedzą po turecku na fioletowych matach do jogi, z łokciami opartymi na kolanach i dłońmi złożonymi na wysokości twarzy. Na szczęście dzięki szybie smooth jazz nie dociera do moich uszu. Moi przyjaciele wyglądają na naprawdę odprężonych, a nawet wyciszonych, więc postanawiam im nie przeszkadzać. Nie znoszę pożegnań.
Kiedy dołączam do mamy w poczekalni, gdzie pomiędzy kanapami i fotelami sterczą trzy palmy – jak gdybyśmy byli w Orlando, a nie w Baltimore – doktor Timbers, jak zwykle w białym fartuchu, już na mnie czeka.
– Ciesz się życiem – mówi do mnie z tą swoją ponurą miną, po czym ściska mi dłoń.
– Będę, gdy tylko rozłąka dobiegnie końca – odpowiadam, na co on się zasępia, jak gdybym właśnie oznajmił, że zabiję jego żonę Natalie oraz trzy jasnowłose córeczki Kristen, Jenny i Becky, ponieważ do tego stopnia nie wierzy w pozytywne myślenie, że stawia sobie za punkt honoru propagowanie apatii, negatywnego nastawienia i pesymizmu. Chcę mu jednak dać do zrozumienia, że nie udało mu się zarazić mnie swoją depresyjną filozofią i że mam zamiar wyczekiwać końca rozłąki.
– Jeszcze będzie wam łyso – mówię.
Danny, jedyny czarnoskóry przyjaciel, jakiego miałem w niedobrym miejscu, wyjawił mi, że tak właśnie pożegna doktora Timbersa, kiedy będzie stąd wychodził. Jest mi trochę głupio, że kradnę pożegnalny tekst Danny’ego, ale moje słowa zadziałały. Wiem to, bo doktor Timbers mruży oczy, tak jakbym zadał mu właśnie cios w brzuch.
Gdy opuszczamy Maryland i przejeżdżamy przez Delaware, mijając po drodze mnóstwo knajpek z fast foodem oraz rzędy sklepów, mama wyjaśnia mi, że doktor Timbers nie chciał mnie wypuścić z niedobrego miejsca, jednak dzięki pomocy kilku prawników i terapeuty, do którego chodzi jej przyjaciółka – a który ma teraz zostać m o i m nowym terapeutą – stoczyła zwycięską batalię i zdołała przekonać sędziego, że potrafi się mną zająć w domu, za co jej dziękuję.
Kiedy wjeżdżamy na most Delaware Memorial, mama spogląda na mnie i pyta, czy chcę wyzdrowieć. Mówi:
– Przecież chcesz wyzdrowieć, Pat, p r a w d a?
Kiwam głową i mówię, że tak.
Jesteśmy z powrotem w New Jersey i pędzimy drogą numer 295.
Kiedy skręcamy w Haddon Avenue i wjeżdżamy do centrum Collingswood – mojego rodzinnego miasta – zauważam zmiany, jakie zaszły na głównej ulicy. Pojawiło się tu tyle nowych butików i elegancko wyglądających restauracji, a na chodnikach pełno obcych, świetnie ubranych ludzi, że zastanawiam się, czy rzeczywiście jestem w swoim rodzinnym mieście. Odczuwam niepokój i zaczynam ciężko oddychać, co czasem mi się zdarza.
Mama pyta, co się dzieje, a kiedy jej mówię, znów obiecuje, że mój nowy terapeuta – doktor Patel – błyskawicznie pomoże mi się poczuć normalnie.
Gdy docieramy do domu, natychmiast schodzę do piwnicy i czuję się tak, jakby była Gwiazdka. Znajduję tam ławeczkę do ćwiczeń, którą mama tyle razy mi obiecywała, a także stojak z hantlami, rower stacjonarny, sztangi i przyrząd do ćwiczeń mięśni brzucha Stomach Master 6000, który zobaczyłem kiedyś w późnowieczornym paśmie telewizyjnym i o którym marzyłem przez cały czas spędzony w niedobrym miejscu.
– Dziękuję, dziękuję, dziękuję! – mówię, mocno przytulając mamę, podnosząc ją z ziemi i kręcąc nią dokoła.
Kiedy stawiam ją na ziemi, uśmiecha się i mówi:
– Witaj w domu, Pat.
Z entuzjazmem zabieram się do pracy – wyciskam ciężary, ćwiczę biceps, robię brzuszki, korzystając z przyrządu Stomach Master 6000, wykonuję podnoszenie nóg oraz przysiady, spędzam godziny na rowerku, a w międzyczasie robię sobie sesje nawadniające (staram się pić piętnaście litrów wody dziennie, dla lepszego efektu wychylając niezliczone shoty H2O z niewielkich kieliszków). Nie zapominam też o pisaniu – głównie dzienników takich jak ten – tak by Nikki mogła poczytać o moim życiu i o tym, co się wydarzyło w czasie naszej rozłąki. (Przez leki, które podawano mi w niedobrym miejscu, zacząłem mieć problemy z pamięcią, postanowiłem więc spisywać wszystko, co mi się przytrafia, żeby móc to później opowiedzieć Nikki. Jednak zanim wypuszczono mnie do domu, lekarze z niedobrego miejsca odebrali mi wszystko, co napisałem, więc musiałem zabrać się do tego od nowa). Kiedy w końcu wychodzę z piwnicy, dostrzegam, że wszystkie zdjęcia przedstawiające mnie i Nikki zniknęły ze ścian oraz z gzymsu kominka. Pytam mamę, co się z nimi stało. Mówi, że kilka tygodni przed moim powrotem ktoś włamał się do domu i wszystkie ukradł. Pytam, po co złodziejowi moje zdjęcia z Nikki, na co mama odpowiada, że wszystkie oprawiła w bardzo drogie ramki.
– Dlaczego złodziej nie ukradł pozostałych zdjęć? – pytam. Mama odpowiada, że włamywacz ukradł w s z y s t k i e drogie ramki, ale na szczęście miała negatywy portretów rodzinnych i oddała je do wywołania.
– Dlaczego nie wywołałaś moich zdjęć z Nikki? – pytam. Mama mówi, że nie ma negatywów tych zdjęć, ponieważ to rodzice Nikki zapłacili za ślubną sesję i podarowali mamie tylko te odbitki, które jej się podobały. Pozostałe moje zdjęcia z Nikki niepochodzące ze ślubu mama dostała od Nikki, ale cóż, nie mamy teraz kontaktu ani z Nikki, ani z jej rodziną, ponieważ trwa czas rozłąki.
Mówię mamie, że jeśli ten włamywacz wróci, połamię mu rzepki i stłukę go do nieprzytomności. Odpowiada, że mi wierzy.
W pierwszym tygodniu mojego pobytu w domu ani razu nie rozmawiam z ojcem, co nie jest niczym zaskakującym, ponieważ on zawsze pracuje – jest regionalnym menedżerem do spraw sprzedaży supermarketów Big Foods w South Jersey. Kiedy tata nie jest w pracy, siedzi w gabinecie, gdzie za zamkniętymi drzwiami czyta prozę historyczną – głównie powieści o wojnie secesyjnej. Mama mówi, że ojciec potrzebuje czasu. Musi się przyzwyczaić do tego, że znów mieszkam w domu. Chętnie dam mu czas, zwłaszcza że i tak boję się z nim rozmawiać. Pamiętam, jak na mnie krzyczał, kiedy ten jeden jedyny raz odwiedził mnie w niedobrym miejscu. Powiedział wtedy wiele paskudnych rzeczy o Nikki i o pozytywnym myśleniu. Oczywiście widuję tatę w korytarzu, ale kiedy się mijamy, nawet na mnie nie patrzy.
Nikki lubi czytać, a ponieważ zawsze chciała, żebym poznał literaturę piękną, postanawiam spełnić jej życzenie, głównie po to, żeby móc uczestniczyć w rozmowach przy stole z jej oczytanymi przyjaciółmi – nauczycielami angielskiego, którzy mają mnie za niepiśmiennego bufona. Tak zresztą określił mnie jeden z przyjaciół Nikki, gdy dokuczałem mu, że jest mikrusem.
– Przynajmniej nie jestem niepiśmiennym bufonem – powiedział Phillip, a Nikki zanosiła się śmiechem.
Mama ma kartę biblioteczną i wypożycza dla mnie książki. Teraz, kiedy jestem w domu, to możliwe i w końcu czytam to, na co mam ochotę, nie konsultując się wcześniej z doktorem Timbersem, który, nawiasem mówiąc, jest faszystą w kwestii cenzurowania książek. Zaczynam od Wielkiego Gatsby’ego, którego kończę w trzy wieczory.
Najbardziej podoba mi się przedmowa, w której napisano, że jest to powieść o czasie i o tym, że nie można go odzyskać, czyli dokładnie to, co myślę o swoim ciele i ćwiczeniach. Jednak czuję też, że do mojego nieuniknionego pojednania z Nikki pozostała nieskończona liczba dni.
Kiedy dochodzę do właściwej opowieści – o tym, jak mocno Gatsby kocha Daisy, jednak mimo że bardzo się stara, nie może z nią być – mam ochotę rozedrzeć książkę na pół, zadzwonić do Fitzgeralda i oznajmić mu, że w jego powieści wszystko jest na opak, chociaż podejrzewam, że Fitzgerald pewnie już nie żyje. Kiedy czyta się o tym, jak Gatsby zostaje zastrzelony we własnym basenie, gdy po raz pierwszy w ciągu całego lata postanawia się wykąpać, a Daisy nie zjawia się nawet na jego pogrzebie, Nick i Jordan się rozstają, a Daisy trwa w związku z tym rasistą Tomem, którego popęd seksualny przyczynia się do śmierci niewinnej kobiety, można śmiało stwierdzić, że Fitzgerald nigdy nie przyglądał się chmurom w czasie zachodu słońca, bo przez zakończenie tej książki nie przebija się ani jeden promyk nadziei.
To świetnie napisana powieść i rozumiem, dlaczego Nikki ją lubi. Jednak zaczynam się też martwić, że Nikki nie wierzy już w pozytywne myślenie – twierdzi, że Wielki Gatsby to najlepsza amerykańska powieść, a przecież jej zakończenie jest takie smutne. Jedno jest pewne. Nikki będzie ze mnie bardzo dumna, kiedy powiem jej, że w końcu przeczytałem jej ulubioną książkę.
Zrobię więcej: przeczytam wszystkie powieści z listy lektur na zajęcia z literatury amerykańskiej, tylko po to, żeby była ze mnie dumna. Chcę, by wiedziała, że naprawdę interesuję się tym, co ją pasjonuje, i wkładam mnóstwo wysiłku w to, by uratować nasze małżeństwo. Teraz będę mógł rozmawiać z tymi jej zarozumiałymi przyjaciółmi i wygłaszać takie zdania, jak: „Mam trzydzieści lat. O pięć za dużo, żeby kłamać samemu sobie i nazywać to poczuciem honoru”1. Wprawdzie wypowiedział je Nick pod koniec słynnej powieści Fitzgeralda, ale to zdanie pasuje też do mnie, ponieważ ja też mam trzydzieści lat, więc kiedy je wypowiem, zabrzmi to naprawdę mądrze. Pewnie będziemy wtedy siedzieć przy stole, a słysząc ten cytat, Nikki uśmiechnie się i roześmieje. Będzie zaskoczona, że naprawdę przeczytałem Wielkiego Gatsby’ego. Taki przynajmniej mam plan – wypowiedzieć to zdanie nonszalancko i zaskoczyć ją w momencie, kiedy najmniej będzie się spodziewała tego, że „zarzucę wiedzą”, cytując znów mojego czarnoskórego przyjaciela Danny’ego.
Boże, już nie mogę się doczekać.
Francis Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeł. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz, Warszawa 1973, s. 170 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczek). [wróć]
On nie propaguje pesymizmu
W południe muszę przerwać ćwiczenia. Mama schodzi do piwnicy i oświadcza, że mam wizytę u doktora Patela. Pytam, czy mogę iść do niego wieczorem, kiedy skończę codzienny trening, mama stwierdza jednak, że jeśli nie będę się zgłaszał do doktora Patela w wyznaczonych terminach, wrócę do niedobrego miejsca. Cytuje nawet orzeczenie sądu i oświadcza, że jeśli jej nie wierzę, mogę sobie poczytać dokumentację sądową.
Biorę więc prysznic, a mama zawozi mnie do gabinetu doktora Patela, który mieści się na pierwszym piętrze ogromnego budynku w Voorhees, tuż przy Haddonfield–Berlin Road.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce, siadam w poczekalni, a mama zabiera się do wypełniania kolejnych formularzy. Mam wrażenie, że aby udokumentować stan mojej psychiki, trzeba było ściąć przynajmniej dziesięć drzew. Nikki będzie zła, kiedy to usłyszy, ponieważ jest zapaloną ekolożką, od której na każde Boże Narodzenie otrzymywałem co najmniej jedno drzewo w lesie tropikalnym. W rzeczywistości był to tylko kawałek papieru, na którym wypisano, że jestem właścicielem drzewa. Żałuję, że wyśmiewałem się z tych prezentów i w przyszłości – kiedy Nikki wróci – nie będę już drwił z wycinania lasów tropikalnych.
Kiedy tak siedzę i przeglądam magazyn „Sports Illustrated”, wsłuchuję się w lekką muzykę, którą doktor Patel każe puszczać z radia w poczekalni, do moich uszu dobiegają nagle seksowne akordy wygrywane na keyboardzie, delikatne szeleszczenie talerzy, erotyczny puls bębna basowego, brzęczenie dzwoneczków, a w końcu piskliwy sopran saksofonu. Każdy wie, co to za utwór – Songbird. Zrywam się z kanapy, krzyczę, kopię w krzesła, przewracam stolik, podnoszę stos magazynów i rzucam nimi o ścianę, wrzeszcząc:
– To niesprawiedliwe! Mam dość tych sztuczek! Nie możecie się bawić moimi emocjami!
Wtedy niewysoki Hindus – ma najwyżej sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu – który w sierpniu nosi wydziergany na drutach sweter, garniturowe spodnie i błyszczące białe buty, spokojnie pyta, co się dzieje.
– Wyłączcie tę muzykę! – krzyczę. – Wyłączcie ją! Natychmiast!
Uświadamiam sobie, że ten drobny mężczyzna to doktor Patel, ponieważ każe sekretarce wyłączyć muzykę. Gdy kobieta wypełnia jego polecenie, Kenny G milknie, a ja przestaję krzyczeć.
Chowam twarz w dłoniach, tak by nikt nie widział, że płaczę, a mniej więcej po minucie mama zaczyna głaskać mnie po plecach.
Wokół panuje cisza. Po chwili doktor Patel zaprasza mnie do swojego gabinetu, więc niechętnie idę za nim, a mama pomaga sekretarce uprzątnąć bałagan, którego narobiłem.
Gabinet terapeuty jest przyjemnie dziwny.
Naprzeciwko siebie stoją dwa skórzane fotele z odchylanymi oparciami, a z sufitu zwisają pająkowate rośliny – długie pnącza biało-zielonych liści – obramowujące okno, przez które widać kamienne poidełko dla ptaków oraz ogród pełen barwnych kwiatów. W pomieszczeniu nie ma jednak nic poza pudełkiem chusteczek ustawionym pomiędzy fotelami na niewielkim odcinku podłogi z jasnego, błyszczącego drewna. Sufit i ściany pomalowane są tak, by przypominały niebo – wokół gabinetu zdają się płynąć realistyczne chmury, co biorę za dobrą wróżbę, ponieważ uwielbiam chmury. Na środku sufitu wisi pojedyncza lampa, która przypomina błyszczący lukrowany tort odwrócony do góry nogami, a otaczająca ją przestrzeń pomalowana jest tak, by przypominała słońce, z którego wymyka się przyjazny promień.
Muszę przyznać, że natychmiast po wejściu do gabinetu doktora Patela uspokajam się i nie przejmuję już tym, że usłyszałem utwór Kenny’ego G.
Doktor Patel pyta, w którym fotelu chciałbym się odprężyć. Decyduję się na czarny i natychmiast żałuję swojej decyzji, ponieważ wybierając czerń, daję lekarzowi do zrozumienia, że mam większą depresję, niż gdybym wybrał brązowy, a przecież tak naprawdę wcale nie mam depresji.
Doktor Patel siada, pociąga za dźwignię usytuowaną z boku fotela i wysuwa podnóżek. Opiera się i zaplata ręce na karku, jak gdybyśmy mieli zacząć oglądać mecz.
– Odpręż się – rzuca. – I nie nazywaj mnie doktorem Patelem. Mów mi Cliff. Wolę, by atmosfera podczas sesji z pacjentami była niezobowiązująca. Przyjazna.
Robi na mnie miłe wrażenie, więc pociągam za dźwignię i próbuję się rozluźnić.
– Rozumiem, że utwór Kenny’ego G podziałał ci na nerwy – zaczyna. – Ja też za nim nie przepadam, ale…
Zamykam oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po cichu liczę do dziesięciu, próbując oczyścić umysł. Kiedy otwieram oczy, Cliff mówi:
– Chcesz porozmawiać o Kennym G?
Zamykam oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po cichu liczę do dziesięciu, próbując oczyścić umysł.
– No, dobrze. A może opowiesz mi o Nikki?
– Co chcesz wiedzieć o Nikki? – pytam, może nieco zbyt agresywnie.
– Jeśli mam ci pomóc, Pat, muszę cię poznać, prawda? Twoja mama powiedziała mi, że chcesz się pojednać z Nikki i że uważasz to za swój życiowy cel, więc najlepiej będzie zacząć właśnie od tego.
Czuję się nieco lepiej, ponieważ Cliff nie mówi, że nasze pojednanie jest niemożliwe, a przez to sugeruje, że wciąż mogę się pojednać z żoną.
– Nikki? Jest cudowna – mówię i się uśmiecham. Za każdym razem, kiedy wypowiadam jej imię i wyobrażam sobie jej twarz, w piersi rozlewa mi się przyjemne ciepło. – To najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Kocham ją nad życie. Nie mogę się doczekać, kiedy rozłąka dobiegnie końca.
– Rozłąka?
– Tak, rozłąka.
– Czym jest rozłąka?
– Kilka miesięcy temu zgodziłem się dać Nikki czas na przemyślenia. Powiedziała, że wróci do mnie, kiedy uzna, że poradziła sobie ze swoimi problemami i że znów możemy być razem. To coś w rodzaju separacji, ale tymczasowej.
– Dlaczego zdecydowaliście się na separację?
– Przede wszystkim dlatego, że jej nie doceniałem i cierpiałem na pracoholizm. Byłem kierownikiem zespołu nauczycieli historii w liceum Jeffersona i trenowałem drużyny z trzech różnych dyscyplin. Nigdy nie było mnie w domu, a ona czuła się samotna. Poza tym trochę się zaniedbałem i miałem cztery, a może trzydzieści cztery kilo nadwagi. Teraz jednak nad tym wszystkim pracuję i jestem gotowy na wizytę w poradni małżeńskiej, tak jak chciała Nikki. Zupełnie się zmieniłem.
– Ustaliliście jakąś datę?
– Datę?
– Wyznaczającą koniec rozłąki?
– Nie.
– A więc rozłąka miałaby się zakończyć w nieokreślonej przyszłości?
– Właściwie to… tak. Zwłaszcza że nie wolno mi kontaktować się z Nikki ani z jej rodziną.
– Dlaczego?
– Hmm… Właściwie to nie wiem. Kocham rodziców Nikki tak samo jak ona. Ale to nie ma znaczenia, bo Nikki na pewno wkrótce do mnie wróci i wszystko im wyjaśni.
– Na czym opierasz te przypuszczenia? – pyta, ale robi to uprzejmie, uśmiechając się przyjaźnie.
– Wierzę w szczęśliwe zakończenia – oznajmiam. – I mam wrażenie, że ten film trwa już dostatecznie długo.
– Film? – rzuca doktor Patel pytająco, a mnie wydaje się, że gdyby założył okulary w drucianych oprawkach i ogolił głowę, wyglądałby zupełnie jak Gandhi. To dość dziwne skojarzenie, bo przecież siedzimy w skórzanych fotelach pośrodku tego jasnego, radosnego pomieszczenia, a Gandhi nie żyje, prawda?
– Tak – potwierdzam. – Nie zauważyłeś, że życie układa się w ciąg filmów?
– Nie. Opowiedz mi o tym.
– No więc masz tam przygody. Wszystko zaczyna się od kłopotów, ale po jakimś czasie przyznajesz się do tego, że masz problemy, i ciężko pracujesz, żeby stać się lepszym człowiekiem, a to właśnie przyciąga szczęśliwe zakończenie i pozwala mu rozkwitnąć, zupełnie jak w filmach takich jak: Rudy, Karate Kid, seriach Gwiezdne wojny, Indiana Jones czy Rocky Balboa, a także Goonies. To moje ulubione tytuły, chociaż aż do powrotu Nikki postanowiłem nie oglądać filmów, poza tym teraz moje własne życie jest filmem, który będę oglądał i który zawsze jest włączony. Poza tym wiem, że nadszedł już prawie czas na szczęśliwe zakończenie, w którym Nikki do mnie wróci, ponieważ zrobiłem ogromne postępy, zarówno poprzez ćwiczenia fizyczne i leki, jak i terapię.
– Rozumiem. – Doktor Patel się uśmiecha. – Ja też lubię szczęśliwe zakończenia, Pat.
– A więc się ze mną zgadzasz. Myślisz, że żona wkrótce do mnie wróci?
– Czas pokaże – odpowiada doktor Patel i w tym samym momencie dochodzę do wniosku, że dogadam się z Cliffem, ponieważ on nie propaguje pesymizmu jak doktor Timbers oraz personel w niedobrym miejscu. Cliff nie powtarza, że powinienem otworzyć wreszcie oczy i stawić czoło temu, co uważa za fakty.
– To dość dziwne, ponieważ wszyscy terapeuci, u których dotąd byłem, twierdzili, że Nikki nie wróci. Nawet po tym, jak opowiedziałem im o swoich postępach, oni tylko „po mnie jeździli”, jak mawia mój czarnoskóry przyjaciel Danny.
– Ludzie potrafią być okrutni – mówi Cliff ze współczuciem, które sprawia, że nabieram do niego jeszcze większego zaufania. Nagle uświadamiam sobie, że nie zapisuje moich słów w notatniku. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Mówię mu, że podoba mi się ten pokój, i rozmawiamy o mojej miłości do chmur i o tym, że większość ludzi nie zauważa okalających je świetlistych krawędzi, mimo że przecież można je zobaczyć niemal codziennie.
Z uprzejmości pytam go o rodzinę. Okazuje się, że ma córkę w wieku licealnym. Gra w hokeja na trawie, a jej drużyna uplasowała się na drugim miejscu pośród drużyn w South Jersey. Ma też syna w podstawówce, który chce być brzuchomówcą i co wieczór ćwiczy z drewnianą lalką. Lalka nazywa się Grover Cleveland – tak samo jak jedyny prezydent Stanów Zjednoczonych, który sprawował urząd przez dwie kadencje przedzielone przerwą. Nie rozumiem, dlaczego syn Cliffa nazwał swoją drewnianą lalkę na cześć naszego dwudziestego drugiego i dwudziestego czwartego prezydenta, ale milczę. Cliff wspomina też o swojej żonie, która ma na imię Sonja i która tak pięknie pomalowała jego gabinet. Po chwili wdajemy się w dyskusję o zaletach płci pięknej i o tym, jak ważne jest to, by dbać o swoją kobietę, póki się ją ma, ponieważ jeśli się tego nie robi, można ją szybko stracić, a Bóg bardzo chce, żebyśmy doceniali swoje kobiety. Życzę Cliffowi, żeby nigdy nie musiał doświadczyć rozłąki, a on wyraża nadzieję, że moja rozłąka niedługo dobiegnie końca. Uważam, że to bardzo miłe.
Zanim wychodzę, Cliff informuje mnie, że chce mi zmienić leki, co może wywołać niepożądane skutki uboczne, i że powinienem natychmiast powiadomić mamę o jakichkolwiek dolegliwościach, bezsenności, napadach paniki i tym podobnych, ponieważ dobranie mi właściwego zestawu leków może mu zająć trochę czasu. Obiecuję, że to zrobię.
W drodze do domu mówię mamie, że bardzo polubiłem doktora Cliffa Patela i że z dużo większym optymizmem podchodzę do terapii. Dziękuję jej, że zabrała mnie z niedobrego miejsca, i mówię, że istnieje większe prawdopodobieństwo, iż Nikki odwiedzi mnie w Collingswood niż w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy to mówię, mama zaczyna płakać, a mnie wydaje się to dziwne. Zjeżdża nawet z drogi, opiera głowę na kierownicy i nie gasząc silnika, przez dłuższą chwilę szlocha – pociąga nosem, trzęsie się i wydaje płaczliwe dźwięki. Masuję ją po plecach, tak jak ona masowała mnie w gabinecie doktora Patela, gdy z radia poleciała wiadoma piosenka. Po około dziesięciu minutach mama po prostu przestaje płakać i wiezie mnie do domu.
Żeby nadrobić godzinę, którą spędziłem u Cliffa, trenuję do późnego wieczora, a kiedy idę do łóżka, tata wciąż siedzi w swoim gabinecie za zamkniętymi drzwiami. Mija więc kolejny dzień, w którym nie zamieniłem z nim ani słowa. Dziwnie jest mieszkać z kimś, z kim nie można porozmawiać – zwłaszcza jeśli ten ktoś jest twoim ojcem. Ta myśl sprawia, że robi mi się trochę smutno.
Ponieważ mama nie była jeszcze w bibliotece, nie mam nic do czytania. Zamykam więc oczy i myślę o Nikki, a potem ona jak zwykle przychodzi do mnie we śnie.
Do mojej czaszki wdziera się pomarańczowy ogień
Tak, naprawdę wierzę, że po każdej burzy wychodzi słońce. Widzę je każdego dnia, kiedy opuszczam piwnicę, przeciskam głowę i ramiona przez otwory, które wycinam w worku na śmieci – by moje ciało było ciasno owinięte plastikiem, a przez to mocniej się pociło – i zaczynam biec. Zawsze staram się odpowiednio rozplanować swój dziesięciogodzinny trening i zsynchronizować szesnastokilometrowy jogging z zachodem słońca, tak by na ostatnim odcinku biec na zachód, mijając boiska w Knight’s Park, gdzie jako dziecko grywałem w baseball i piłkę nożną.
Biegnąc przez park, spoglądam w górę, próbując przewidzieć, co szykuje dla mnie dzień. Jeśli chmury przysłaniają słońce, obłoki zawsze obrębione są świetlistą obwódką, która przypomina mi, że warto się starać – chociaż teraz wszystko wydaje się ciemne, moja żona niedługo do mnie wróci. Widok światła obrysowującego puszystą pierzynkę bieli i szarości działa na mnie porażająco. (Ten efekt da się nawet odtworzyć. Wystarczy przytrzymać dłoń w odległości kilku centymetrów od nieosłoniętej żarówki i wodzić oczami za konturem dłoni, dopóki nie wystąpi chwilowa ślepota). Patrzenie na chmury jest bolesne, ale – jak większość spraw, które przynoszą ból – pomaga. Dlatego muszę biec, a kiedy czuję pieczenie w płucach i kłujący ból w plecach, kiedy mięśnie moich nóg twardnieją, a centymetr obwisłej skóry wokół talii podskakuje, czuję się tak, jakbym odbywał swoją dzienną pokutę, i wiem, że Bóg będzie ze mnie na tyle zadowolony, by mi pomóc. Myślę, że właśnie dlatego przez ostatni tydzień pokazywał mi tyle ciekawych chmur.
Odkąd moja żona poprosiła, byśmy jakiś czas spędzili osobno, schudłem ponad dwadzieścia kilogramów i mama mówi, że niedługo osiągnę taką samą wagę jak w liceum, kiedy grałem w drużynie piłkarskiej. Tyle samo ważyłem, kiedy poznałem Nikki. Zdaje mi się, że Nikki mogło zdenerwować to, iż w ciągu pięciu lat naszego małżeństwa tak bardzo przytyłem. Ale się zdziwi, gdy zobaczy, jaki jestem umięśniony, kiedy już nasza rozłąka dobiegnie końca!
Bywa, że podczas zachodu słońca nie ma żadnych chmur – jak na przykład wczoraj – i kiedy spoglądam w niebo, do mojej czaszki wdziera się pomarańczowy ogień, który mnie oślepia. Jest niemal tak samo przyjemny jak widok chmur, ponieważ on także piecze i sprawia, że wszystko wygląda zachwycająco.
Kiedy biegam, zawsze udaję, że na końcu drogi czeka na mnie Nikki. Dzięki temu mam wrażenie, że skracam czas, który muszę odczekać, żeby znów ją zobaczyć.
Najgorsze możliwe zakończenie
Wiedząc, że Nikki co roku przeznacza cały blok zajęć na Hemingwaya, proszę mamę o wypożyczenie jednej z jego lepszych powieści.
– Jeśli to możliwe, niech będzie tam historia miłosna, bo muszę się dokształcić z miłości, żeby być lepszym mężem, kiedy Nikki wróci – mówię.
Po powrocie z biblioteki mama mówi, że według bibliotekarki Pożegnanie z bronią to najlepsza historia miłosna, jaką napisał Hemingway. Z entuzjazmem zabieram się do czytania i już po kilku pierwszych stronach czuję się mądrzejszy.
Czytając, szukam łatwych do zacytowania fragmentów, bym mógł „zarzucić wiedzą” następnym razem, kiedy Nikki i ja spotkamy się z jej oczytanymi przyjaciółmi. Powiem wtedy do okularnika Phillipa: „Czy niepiśmienny bufon znałby ten tekst?”, po czym nonszalancko zarzucę Hemingwayem.
Jednak ta powieść to zwyczajny podstęp. Czytelnik przez cały czas trzyma kciuki, żeby narrator przetrwał wojnę i ułożył sobie życie z Catherine Barkley. Narratorowi udaje się przeżyć różne niebezpieczeństwa – nawet wybuch bomby – i ucieka w końcu do Szwajcarii z ciężarną Catherine, którą bardzo kocha. Przez jakiś czas mieszkają w górach, są zakochani i wiodą szczęśliwe życie.
Hemingway powinien skończyć w tym miejscu, ponieważ to właśnie jest szczęśliwe zakończenie, na które zasługują bohaterowie po tym, jak walczyli, by przetrwać tę potworną wojnę.
Nic z tego.
Hemingway wymyśla najgorsze możliwe zakończenie: Catherine rodzi martwe dziecko, dostaje krwotoku i umiera. To najboleśniejsze zakończenie, z jakim się kiedykolwiek spotkałem w literaturze, filmie czy nawet telewizji, i trudno sobie wyobrazić gorsze.
Pod koniec zalewam się łzami – częściowo ze względu na bohaterów, ale także dlatego, że Nikki każe dzieciom czytać tę książkę. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ktokolwiek chciałby narażać nastolatków – którzy przecież bardzo łatwo ulegają wpływom – na tak potworne zakończenie. Może lepiej po prostu oznajmić licealistom, że cała energia, jaką wkładają we własny rozwój, na nic się nie zda?
Muszę przyznać, że pierwszy raz, odkąd zaczęła się nasza rozłąka, jestem zły na Nikki za to, że wpaja swoim uczniom taki pesymizm. Nie mam zamiaru w najbliższym czasie cytować Hemingwaya, nigdy też nie przeczytam innej jego książki. Gdyby wciąż żył, natychmiast napisałbym do niego list, grożąc, że własnoręcznie go uduszę za to, że jest taki ponury. Nic dziwnego, że – jak wyczytałem w przedmowie – strzelił sobie w łeb.
Miłuję cię, stary
Sekretarka doktora Patela wyłącza radio w momencie, kiedy przekraczam próg poczekalni. Śmieję się, ponieważ stara się to zrobić od niechcenia, żebym nie zauważył. Kiedy ostrożnie przekręca gałkę, wydaje się przestraszona, jak ludzie, którzy byli świadkami jednego z moich ataków – jak gdybym nie był już człowiekiem, ale jakimś wielkim dzikim zwierzęciem.
Po krótkim oczekiwaniu witam się z Cliffem na drugiej sesji – ten rytuał ma się powtarzać w każdy piątek. Tym razem wybieram brąz i siadamy w skórzanych fotelach wśród chmur, a następnie rozmawiamy o tym, jak bardzo lubimy kobiety i jak dobrze jest czasem „wrzucić na luz”, cytując Danny’ego.
Cliff pyta, czy dobrze się czuję, biorąc nowe leki, a ja odpowiadam, że tak, chociaż prawdę mówiąc, nie zauważyłem żadnych efektów, zresztą połknąłem zaledwie połowę tabletek, które mama dała mi w zeszłym tygodniu – chowam je pod językiem, a kiedy zostaję sam, wypluwam do sedesu. Pyta, czy doświadczyłem jakichś niepożądanych skutków ubocznych – zadyszki, utraty apetytu, mdłości, myśli samobójczych, agresji wobec otoczenia, obniżenia libido, stanów lękowych, świądu, biegunki. Odpowiadam, że nie.
– A co z halucynacjami? – pyta i nachyla się do mnie, mrużąc oczy.
– Z halucynacjami?
– Z halucynacjami.
Wzruszam ramionami i mówię, że chyba nie miałem halucynacji, a on odpowiada, że gdybym miał, z pewnością bym o tym wiedział.
– Jeśli zobaczysz coś dziwnego lub przerażającego, powiedz o tym matce – radzi Cliff – ale nie martw się, prawdopodobnie nie będziesz miał halucynacji. Doświadcza ich niewielki odsetek ludzi zażywających tę kombinację leków.
Kiwam głową i obiecuję powiadomić mamę o ewentualnych halucynacjach, jednak naprawdę nie sądzę, bym miał ich doświadczyć, niezależnie od tego, jakie leki dostanę. Wiem przecież, że Cliff nie da mi LSD ani niczego w tym stylu. Słabsi ludzie pewnie narzekają na swoje leki, ale ja nie jestem słaby i mam dość dużą kontrolę nad swoim umysłem.
Jestem w piwnicy, gdzie podczas trzyminutowej przerwy pomiędzy brzuszkami na przyrządzie Stomach Master 6000 i podnoszeniem nóg na ławeczce piję shoty z wody, kiedy wyczuwam wyraźny maślany zapach krabowych przysmaków mojej mamy i aż cieknie mi ślinka.
Ponieważ uwielbiam krabowe przysmaki, opuszczam piwnicę, wchodzę do kuchni i widzę, że oprócz krabowych przysmaków, na które składają się maślane mięso kraba, cheddar i ciepłe bułeczki, mama piecze także domową pizzę z trzema rodzajami mięsa – mieloną wołowiną, kiełbasą i kurczakiem – oraz pikantne skrzydełka, które kupuje w supermarkecie Big Foods.
– Dlaczego robisz krabowe przysmaki? – pytam z nadzieją, ponieważ z doświadczenia wiem, że przyrządza je tylko wtedy, gdy mamy gości.
Nikki uwielbia krabowe przysmaki i gdyby jej na to pozwolić, pochłonęłaby ich cały talerz, a w drodze powrotnej narzekałaby, że czuje się gruba, bo za dużo zjadła. Kiedy stosowałem jeszcze przemoc emocjonalną, oznajmiałem jej, że nie chce mi się słuchać jej marudzenia za każdym razem, kiedy za dużo zje. Jednak następnym razem, kiedy Nikki zje za dużo krabowych przysmaków, powiem jej, że nie zjadła ich zbyt wiele i że wciąż wygląda szczupło. Powiem, że powinna trochę przytyć, bo lubię, żeby moja babka wyglądała jak babka, a nie „laska z obrazka – niebrzydka, ale płaska”. To kolejny tekst, którego nauczyłem się od Danny’ego.
Naprawdę mam nadzieję, że pichcenie mamy oznacza koniec rozłąki i że Nikki właśnie teraz jedzie do domu moich rodziców. To chyba najlepsza niespodzianka, jaką mogła zaplanować dla mnie mama z okazji mojego powrotu do domu – a ponieważ mama zawsze stara się robić miłe rzeczy dla mnie i dla mojego brata, przygotowuję się psychicznie na spotkanie z Nikki.
W ciągu tych kilku sekund, które mijają, zanim mama odpowiada na moje pytanie, moje serce uderza co najmniej pięćdziesiąt razy.
– Orły grają dziś przedsezonowy mecz towarzyski ze Stalowymi – rzuca, co wydaje mi się dziwne, ponieważ odkąd pamiętam, mama nie znosi sportu i kojarzy jedynie, że sezon futbolowy zaczyna się jesienią. Nigdy nie wie, jaka drużyna gra którego dnia. – Twój brat przyjeżdża, żeby obejrzeć mecz z tobą i z ojcem.
Serce zaczyna mi walić coraz szybciej, ponieważ ostatni raz widziałem brata krótko po tym, jak rozpoczęła się rozłąka. Podobnie jak tata, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, też mówił okropne rzeczy o Nikki.
– Jake cieszy się, że cię zobaczy, a dobrze wiesz, jak twój ojciec uwielbia Orły. Nie mogę się doczekać, aż moich trzech mężczyzn zasiądzie razem na kanapie, jak za starych dobrych czasów.
Mama uśmiecha się do mnie tak szeroko, że mam wrażenie, iż zaraz znów się rozpłacze, więc odwracam się i schodzę do piwnicy, gdzie zabieram się do robienia pompek na pięściach do czasu, aż zaczyna mnie piec klatka piersiowa i tracę czucie w kłykciach.
Wiedząc, że później prawdopodobnie nie będę mógł pobiegać ze względu na rodzinne spotkanie, zakładam worek na śmieci i robię to wcześniej. Mijam domy znajomych z liceum i Świętego Józefa – kościół katolicki, do którego chodziłem na msze. Przebiegam obok liceum Collingswood (absolwenci z rocznika 89 rządzą!) i stojącego nieopodal parku domu, który należał do moich dziadków aż do ich śmierci.
Mój dawny najlepszy przyjaciel zauważa mnie, kiedy przebiegam obok jego nowego domu przy Virginia Avenue. Ronnie właśnie wraca z pracy – kiedy mijam go na chodniku, znajduje się w połowie drogi pomiędzy swoim samochodem i frontowymi drzwiami. Patrzy mi w oczy, a kiedy przebiegam obok, krzyczy:
– Pat Peoples? To naprawdę ty? Pat! Hej!
Przyspieszam, bo mój brat Jake przyjeżdża, żeby ze mną porozmawiać. Jake nie wierzy w szczęśliwe zakończenia, a ja nie czuję się na tyle silny emocjonalnie, żeby zajmować się teraz Ronniem, który nigdy nie odwiedził mnie i Nikki w Baltimore, chociaż wiele razy obiecywał, że to zrobi. Nikki nazywała Ronniego „pantoflarzem”, twierdząc, że jego żona Victoria trzyma towarzyskie plany Ronniego tam, gdzie jego jaja – w swojej torebce.
Nikki mówiła, że Ronnie nigdy nie odwiedzi mnie w Baltimore, i miała rację.
Nie odwiedził mnie też w niedobrym miejscu, ale pisywał do mnie listy o tym, jaka cudowna jest jego córeczka Emily – wierzę mu, chociaż nie miałem okazji jej poznać, żeby zweryfikować informacje zawarte w listach.
Kiedy wracam do domu, zauważam na podjeździe samochód Jake’a – luksusowe srebrne BMW, które sugeruje, że mój brat radzi sobie w „nabijaniu kabzy”, jak mawia Danny. Wślizguję się więc tylnymi drzwiami i wbiegam na górę, żeby wziąć prysznic. Następnie wkładam czyste ubranie, biorę głęboki oddech i podążam za odgłosami płynącej z salonu konwersacji.
Kiedy wchodzę, Jake wstaje. Ma na sobie eleganckie spodnie w grafitowe prążki i turkusową koszulkę polo – na tyle obcisłą, że jej materiał opina się na jego wciąż ładnej muskulaturze. Na ręku ma także zegarek z tarczą wysadzaną brylancikami, który Danny nazwałby jego „błyskotkami”. Włosy mojego brata lekko się przerzedziły, podobnie jak moje, ale są nażelowane i Jake wygląda stylowo.
– Pat?
– Mówiłam, że go nie poznasz! – rzuca mama.
– Wyglądasz jak Arnold Schwarzenegger. – Ściska mój biceps, co bardzo mi się nie podoba, bo nie lubię, jak mnie dotyka ktoś inny niż Nikki. Ponieważ jednak jest moim bratem, milczę. – Ale z ciebie mięśniak! – dodaje.
Patrzę w podłogę, ponieważ pamiętam to, co mówił o Nikki – wciąż mam o to do niego żal – a jednocześnie cieszę się, że widzę brata po czasie, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność.
– Pat, powinienem był częściej odwiedzać cię w Baltimore, ale to miejsce mnie odrzuca i… Po prostu nie mogłem cię tam oglądać. Gniewasz się na mnie?
Wciąż jestem na niego trochę zły, ale nagle przypominam sobie kolejny tekst Danny’ego, który za bardzo pasuje do sytuacji, żeby go przemilczeć, więc rzucam:
– Miłuję cię, stary.
Jake patrzy na mnie przez chwilę tak, jakbym właśnie uderzył go w brzuch. Mruga kilka razy, jak gdyby zamierzał się rozpłakać, a potem mocno mnie przytula.
– Przepraszam – mówi i dość długo nie zwalnia uścisku.
Nie lubię, gdy ktoś tak długo mnie przytula, chyba że jest to Nikki.
Kiedy puszcza, mówi:
– Mam dla ciebie prezent. – Wyjmuje z siatki koszulkę Orłów i rzuca mi ją. Rozkładam ją i na plecach rozpoznaję numer 84 należący do zawodnika skrzydłowego, jednak jego nazwisko nic mi nie mówi. Czy to nie numer tego młodego skrzydłowego, Freddiego Mitchella? Tak mi się wydaje, ale nic nie mówię, ponieważ nie chcę obrazić brata, który był na tyle miły, że kupił mi prezent.
– Kim jest Baskett? – pytam o nazwisko wypisane na koszulce.
– Rewelacyjny debiutant Hank Baskett? Wypłynął przed rozpoczęciem sezonu. W Filadelfii wszyscy noszą te koszulki. Możesz ją wkładać na tegoroczne mecze.
– Na mecze?
– Teraz będziesz pewnie chciał wrócić na swoje dawne miejsce?
– Na V e t1?
– V e t? – Jake się śmieje i spogląda na mamę. Wygląda na przerażoną.
– Nie… Na Lincoln Financial Field.
– Co to jest Lincoln Financial Field?
– Nie pozwalali wam tam oglądać telewizji? To stadion Orłów. Stadion, na którym twoja drużyna gra już od trzech sezonów.
Wiem, że Jake mnie okłamuje, ale nic nie mówię.
– Tak czy siak, wykupiłem ci miejsce tuż obok mnie i Scotta. Karnet na cały sezon, stary. Cieszysz się?
– Nie mam pieniędzy, żeby kupić karnet na cały sezon – mówię, ponieważ kiedy rozpoczęła się nasza rozłąka, oddałem Nikki dom, samochody i dostęp do kont bankowych.
– Nie martw się. – Jake szturcha mnie w ramię. – Może i przez ostatnie kilka lat nie byłem zbyt dobrym bratem, ale teraz ci to wynagrodzę.
Dziękuję bratu, a mama znów zaczyna płakać. Płacze tak mocno, że musi wyjść z pokoju. To trochę dziwne, bo przecież Jake i ja właśnie się pogodziliśmy, a karnet na cały sezon meczów Orłów to naprawdę niezły prezent, nie wspominając o koszulce.
– Wkładaj koszulkę Basketta, stary. – Robię to i czuję, że dobrze jest mieć na sobie zieleń Orłów, a zwłaszcza koszulkę, którą Jake wybrał specjalnie dla mnie. – Zobaczysz, jaki dobry okaże się w tym sezonie twój Baskett – rzuca Jake dziwnym tonem, jak gdyby moja przyszłość była jakoś powiązana ze skrzydłowym zawodnikiem Orłów Hankiem Baskettem.
Philadelphia Veterans Stadium – Filadelfijski Stadion Weteranów, czyli tak zwany Vet. [wróć]
Betonowy pączek
Zauważam, że tata z przyjściem do salonu zwleka do ostatniej chwili, niemal do samego meczu. To gra przedsezonowa, więc nie wcielamy w życie naszych stałych rytuałów – te celebrujemy tylko podczas meczów w trakcie sezonu – ale tata wkłada koszulkę z numerem pięć i nazwiskiem McNabb i siada na krawędzi kanapy, gotowy w każdej chwili zerwać się na nogi. Poważnie kiwa głową do mojego brata, a mnie zupełnie ignoruje, mimo że kiedy kłócił się z mamą w kuchni, usłyszałem jej błagalny ton: „Spróbuj chociaż porozmawiać z Patem”. Mama stawia jedzenie na rozkładanych stolikach, zajmuje miejsce obok Jake’a i zabieramy się do jedzenia.
Dania są wyśmienite, ale jestem jedyną osobą, która to mówi. Mama chyba się cieszy z komplementu i jak zwykle pyta, czy naprawdę mi smakuje, ponieważ w kwestii gotowania jest skromna, chociaż wychodzi jej to świetnie.
– Tato, jak myślisz? Jak w tym roku poradzą sobie Orły? – pyta Jake.
– Będzie osiem wygranych i osiem porażek – odpowiada tata pesymistycznie, jak na początku każdego sezonu amerykańskiej ligi futbolowej.
– Moim zdaniem jedenaście wygrają i pięć przegrają – rzuca mój brat, a ojciec potrząsa głową i wypuszcza powietrze przez zęby. – Jak myślisz? Jedenaście do pięciu? – pyta mnie brat, a ja kiwam głową, ponieważ jestem nastawiony optymistycznie, a zwycięstwo w jedenastu meczach pozwoliłoby Orłom awansować do rozgrywek fazy play-off. Mamy karnety na cały sezon, więc jeśli tylko będą grać na własnym boisku, dostaniemy bilety na ten mecz, a nie ma nic lepszego od Orłów w meczu fazy play-off.
Przyznaję wprawdzie, że nie śledziłem poczynań Orłów poza sezonem, ale kiedy na ekranie pojawia się wyjściowy skład, ze zdziwieniem zauważam, że z drużyny odeszło kilku moich ulubionych zawodników. Duce Staley. Hugh Douglas. James Thrash. Corey Simon. Zniknęli. Mam ochotę zapytać: „Kiedy? Dlaczego?”, ale nie robię tego, ponieważ tata i brat mogliby pomyśleć, że przestałem być prawdziwym kibicem Orłów. Już kiedyś wróżyli, że tak będzie, kiedy przeprowadziliśmy się z Nikki do Baltimore i zrezygnowałem z karnetu na mecze.
Ku mojemu zaskoczeniu Ptaki też nie grają na stadionie Vet, ale na Lincoln Financial Field, tak jak powiedział Jake. Jakimś cudem od czasu ostatniego sezonu wybudowali nowy stadion, a mnie ominął cały ten szum medialny, bo tkwiłem w niedobrym miejscu. Jednak i tak coś mi tu nie gra.
– Gdzie jest Lincoln Financial Field? – pytam w przerwie reklamowej po pierwszej kwarcie, starając się zachować nonszalancję.
Ojciec odwraca głowę i wpatruje się we mnie, ale nie odpowiada na moje pytanie. Nienawidzi mnie. Na jego twarzy maluje się wstręt, jak gdyby siedzenie w salonie i oglądanie meczu ze swoim popapranym synem było dla niego przykrym obowiązkiem.
– W Południowej Filadelfii, podobnie jak pozostałe stadiony – wyrywa się mój brat. – Pyszne te przysmaki krabowe, mamo.
– Czy z Vet widać Lincoln Financial Field? – pytam.
– Stadionu Vet już nie ma – mówi Jake.
– Nie ma? Jak to nie ma?
– To się stało 21 marca 2004 roku o siódmej rano. Rozpadł się jak domek z kart – mówi tata, nawet na mnie nie patrząc, a następnie wbija zęby w pomarańczowe mięso na kurczęcej kości. – Ponad dwa lata temu.
– Co? Byłem tam przecież w zeszłym… – Milknę, ponieważ zaczynam mieć zawroty głowy i zbiera mi się na mdłości. – W którym to było roku?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki