Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
42 osoby interesują się tą książką
"Nowe wydanie "Porozumienia bez przemocy: o języku życia" Marshalla Rosenberga wzbogacone zostało o obszerny rozdział na temat mediacji w duchu PBP - zupełnie niepodobnych do klasycznych mediacji, z którymi ktokolwiek z nas miał szansę się zetknąć. Punktem wyjścia w procesie opisywanym przez Rosenberga jest, jak i w całej jego metodzie, kontakt międzyludzki na poziomie serca, bez którego mediacje nie mogą się w ogóle rozpocząć. Inny jest też cel: Rosenberg jako mediator nie dąży do kompromisu, lecz - uwaga! - do tego, by każda ze stron zakończyła konflikt w pełni usatysfakcjonowana. Brzmi niewiarygodnie, lecz, jak udowadnia autor na licznych przykładach ze swojej pracy, jest to możliwe".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Niewielu ludzi zasługuje na tak ogromną wdzięczność nas wszystkich jak zmarły niedawno Marshall Rosenberg. Życie tego niezwykłego człowieka można zilustrować tytułem jednej z jego książek: To, co powiesz, może zmienić świat. Był on niezwykle świadomy znaczenia tych słów – motta życiowego, a może i ostrzeżenia. Rzeczywistość widziana oczami każdego z nas zawsze jest jakąś historią. Historię, której jesteśmy bohaterami, kształtuje nasz język. To założenie legło u podstaw podejścia Rosenberga do rozwiązywania konfliktów. Sprawiał on, że skonfliktowane osoby zaczynały wymieniać się komunikatami wolnymi od osądów, wzajemnego obwiniania się i przemocy.
Wykrzywione twarze uczestników protestów ulicznych w wieczornych wiadomościach to więcej niż obrazy. Każda z tych twarzy, każdy gest i każdy krzyk przedstawia jakąś historię, a swoich historii trzymamy się jak tonący brzytwy, bo one określają naszą tożsamość. Zatem gdy Marshall Rosenberg zaczął propagować mówienie bez przemocy, tak naprawdę zaczął propagować zmianę ludzkiej tożsamości. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W nowym wydaniu swojej książki tak oto mówi o porozumieniu bez przemocy i o roli mediatora: „Nie dość, że w PBP postulujemy wprowadzenie zmian, to jeszcze staramy się wcielić w życie nowy system wartości”.
Zgodnie z jego nowym systemem wartości konflikty są rozwiązywane w sposób, który nie wymusza typowych frustrujących kompromisów. Skonfliktowane strony traktują się z szacunkiem, pytają nawzajem o swoje potrzeby, by w atmosferze wolnej od uprzedzeń nawiązać ze sobą kontakt. Gdy spojrzymy na pełen wojen i przemocy świat, w którym myślenie „my kontra oni” jest normą, w którym łamane są wszelkie zasady obowiązujące cywilizowanego człowieka, popełniane najgorsze zbrodnie, nowy system wartości wydaje się fantasmagorią. Podczas jednej z europejskich konferencji dla mediatorów wypowiedziano słowa krytyki, nazwając podejście Rosenberga formą psychoterapii. Ale czy – powiem to zwyczajnie – nie prosi on, byśmy zapomnieli o przeszłości i zostali przyjaciółmi? To takie proste, choć takie nieosiągalne – i na prawdziwej wojnie, i na prywatnych wojennych ścieżkach.
Każdy światopogląd obciążony jest bagażem systemu wartości. Ludzie nie są w stanie odrzucić tego bagażu. Co więcej, zwykle są z niego dumni. Na całym świecie od wieków wojownicy budzą strach i podziw jednocześnie. Wyznawcy psychologii Junga twierdzą, że w podświadomości każdego z nas zakorzeniony jest archetyp Marsa, boga wojny, który sprawia, że wchodzenie w konflikty i okazywanie agresji leżą w naszej naturze.
W tej książce zostało przedstawione inne spojrzenie na ludzką naturę. W nim cała nadzieja. Według niego nasze historie to fikcja, która powstaje i rozwija się na gruncie utworzonym przez brak samoświadomości, nasze nawyki i otoczenie oraz warunki, w jakich żyjemy. Nawet najwspanialsze historie zawierają elementy przemocy. Za każdym razem, gdy używamy siły, by chronić rodzinę, bronić się przed atakiem z zewnątrz, walczyć z niesprawiedliwością lub o cudze dobro, zapobiegać przestępstwom, tak naprawdę dajemy się zwerbować do armii o nazwie „Przemoc”. Jeśli zaś nie damy się do niej zwerbować, istnieje duże ryzyko, że nasze otoczenie obróci się przeciwko nam i będzie chciało nas ukarać. Mówiąc krótko: niełatwo jest wybrnąć z takiej sytuacji.
Istnieje w Indiach starodawny model życia bez przemocy zwany ahimsą. To słowo tłumaczone jest zwykle jako niestosowanie przemocy, choć jego znaczenie jest szersze. Wyrazem ahimsy są zarówno pokojowe protesty Mahatmy Gandhiego, jak i afirmacja życia Alberta Schweitzera. Podstawowym aksjomatem ahimsy jest niewyrządzanie zła. Mój podziw wzbudziło to, że Marshall Rosenberg, który zmarł w wieku 80 lat, uchwycił ahimsę na obu jej poziomach: działań i świadomości.
Działania zostały szczegółowo opisane w tej książce jako podstawy PBP, więc nie będę się tutaj nimi zajmował. O wiele więcej mocy ma w sobie świadomość zgodna z ahimsą, którą miał Marshall Rosenberg. Nie opowiadał się po żadnej ze stron, nie badał nawet, jak doszło do konfliktu. Zakładał bowiem, że wszystkie historie prowadzą w sposób mniej lub bardziej otwarty do jakiegoś konfliktu. Skupiał się natomiast na budowaniu kontaktów międzyludzkich – mostów psychicznych, które mogły połączyć zwaśnione strony. Pozostawał tym samym w zgodzie z kolejnym aksjomatem ahimsy: liczy się nie to, co robimy, lecz to, jaką jakość ma nasza uwaga.
W świetle prawa w wyniku rozwodu ustaje między małżonkami wspólnota majątkowa. Małżonkowie mogą podzielić dobra materialne między siebie i to kończy sprawę. To nie działa na gruncie emocjonalnym – tutaj, jak powiedziałby Rosenberg, powiedziano zbyt dużo słów.
Agresja rodzi się za sprawą ego. To ono w sytuacji konfliktowej kieruje nas w stronę „ja”, „moje”, „dla mnie”. Stawiamy sobie za przykład świętych ofiarnie służących Bogu, ale między hołubionymi przez nas wartościami a tym, jak postępujemy, rozciąga się przepaść. Ahimsa rozpina nad tą przepaścią most świadomości. Jedynym sposobem wyeliminowania wszelkiej przemocy jest odcięcie się od własnej subiektywnej historii. Nie dozna oświecenia ten, kogo trzymają na świecie własne przywiązania – to stwierdzenie mogłoby stanowić trzeci aksjomat ahimsy. Wydaje się to jednak równie radykalne jak słowa kazania Jezusa na górze o tym, że tylko cisi na własność posiądą ziemię.
To nie zmiana zachowań, lecz zmiana świadomości jest kluczem do sukcesu. Aby doszło do zmiany świadomości, musimy przejść z punktu A do punktu B. Punkt A to życie pełne nieustających żądań ze strony ego, punkt B – uwolnienie się od żądanego. Bądźmy szczerzy: niewielu z nas marzy o uwolnieniu się od ego. Z perspektywy kogoś, kto znajduje się w punkcie A, jest to czymś zarazem strasznym i nierealnym. Co będziemy mieli z tego, że się uwolnimy (zwykle z każdego działania chcemy coś mieć)? A gdy już się uwolnimy, czy spędzimy resztę życia, siedząc i nic nie robiąc?
Odpowiedź znajdziemy w tych momentach, w których spontanicznie i w sposób naturalny uwalniamy się na chwilę od ego: podczas medytacji lub gdy jesteśmy bezgranicznie szczęśliwi. Świadomość pozbawiona ego to stan, w który wkraczamy, będąc w kontakcie z cudami natury, sztuki i muzyki. Jedyną różnicą między tymi chwilami (którym towarzyszą dodatkowo kreatywność, miłość i radość) a ahimsą jest to, że one pojawiają się i znikają, ahimsa zaś pozostaje niezmienna. Dzięki ahimsie każdy staje się tym, kim naprawdę jest.
„Wyższa świadomość” to zbyt górnolotne określenie ahimsy. Określenie „zwykła świadomość” lepiej oddaje ten stan zwłaszcza w świecie, w którym wszelkie normy stały się nienormalne i balansują na granicy patologii. Nie jest przecież normalne życie w świecie, w którym tysiące głowic nuklearnych są skierowane na przeciwników posiadaczy tych głowic, a terroryzm stał się akceptowanym aktem religijnym.
Najważniejszym owocem pracy Marshalla Rosenberga, najcenniejszym spadkiem, jaki nam zostawił, nie jest, wbrew pozorom, rewolucyjne podejście do roli mediatora. Jest nim natomiast nowy, choć tak naprawdę znany od wieków, system wartości, według którego żył. Każde pokolenie powinno od nowa uczyć się ahimsy, bo jesteśmy w swojej naturze rozdarci między pokojem a przemocą. Marshall Rosenberg udowodnił, że osiągnięcie stanu wspomnianej „zwykłej świadomości” jest możliwe i bardzo pomocne podczas rozwiązywania konfliktów. Zostawił ślady, którymi możemy teraz podążać. I będziemy nimi podążać, jeśli tylko zależy nam naprawdę na poznawaniu siebie samych. To jedyne wyjście w świecie wołającym o ratunek, czyli o mądrość i rozwiązanie wszelkich konfliktów.
Deepak Chopra
Dr nauk med. Deepak Chopra, założyciel Chopra Center for Wellbeing oraz autor ponad osiemdziesięciu książek przetłumaczonych na czterdzieści trzy języki, w tym dwudziestu trzech książek, które znalazły się na liście bestsellerów „New York Timesa”.
SŁOWA TO OKNA (a czasem mury)
W twoich słowach słyszę wyrok,
Czuję się osądzona i odprawiona.
Zanim odejdę, muszę się upewnić,
Czy właśnie to chciałeś mi rzec?
Nim się poderwę do obrony,
Zanim przemówię z bólem lub strachem,
Zanim zbuduję mur ze słów,
Powiedz, czy mnie nie myli słuch?
Słowa to okna, a czasem mury,
Skazują nas, ale też wyzwalają.
Kiedy mówię, kiedy słyszę,
Niech bije ze mnie miłości blask.
Pewne rzeczy koniecznie chcę powiedzieć,
Bo tyle dla mnie znaczą.
Jeśli z moich słów nie wynika, o co mi idzie,
Czy pomożesz mi wyrwać się na wolność?
Jeśli zabrzmiały, jakbym cię chciała poniżyć,
Jeśli poczułeś, że mi na tobie nie zależy,
Spróbuj wsłuchać się w nie głębiej
I dotrzeć do uczuć, które są nam wspólne.
Ruth Bebermeyer
Sedno porozumienia bez przemocy
W życiu szukam współczucia, przepływu między sobą a innymi ludźmi, opartego na wzajemnym dawaniu z serca.
Marshall B. Rosenberg
Ponieważ wierzę, że mamy wrodzoną zdolność cieszenia się, gdy możemy dawać i brać w sposób współczujący, przez większość życia zadaję sobie te oto dwa pytania: Dlaczego tracimy kontakt z własną współczującą naturą, tak że dopuszczamy się przemocy i wyzyskujemy ludzi? I na odwrót: jaka właściwość pozwala niektórym ludziom pozostać w kontakcie z własną współczującą naturą nawet w okolicznościach, które wystawiają ich na najcięższe próby?
Zainteresowałem się tymi kwestiami już w dzieciństwie, gdzieś latem 1943 roku. Moja rodzina przeniosła się wtedy do Detroit w stanie Michigan. Niecałe dwa tygodnie po naszym przyjeździe w miejskim parku miał miejsce incydent, który doprowadził do wybuchu rozruchów na tle rasowym. W ciągu kilku dni zginęło ponad czterdzieści osób. Nasza dzielnica znajdowała się w samym centrum zamieszek, toteż przez trzy dni siedzieliśmy w domu, zamknięci na klucz.
Kiedy skończyły się rozruchy, a my poszliśmy do szkoły, przekonałem się, że imię może być równie niebezpieczne jak kolor skóry. Gdy podczas sprawdzania obecności nauczyciel wyczytał moje nazwisko, dwaj chłopcy wściekle na mnie łypnęli i jeden z nich zasyczał: „Jesteś żydłak?”. Nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa, więc nie wiedziałem, że niektórzy ludzie używają go jako obelżywego określenia Żyda. Po lekcjach ci dwaj zaczekali przed szkołą, powalili mnie na ziemię, pobili i skopali.
Od tamtego lata czterdziestego trzeciego roku roztrząsam oba przytoczone na wstępie pytania. Na przykład to, jaki dar pozwala nam nawet w najstraszliwszych okolicznościach pozostawać w kontakcie z własną współczującą naturą? Mam tu na myśli takich ludzi jak Elly Hillesum, która zachowała współczującą postawę nawet w koszmarnych warunkach niemieckiego obozu koncentracyjnego. Napisała wtedy w swoim dzienniku:
Niełatwo jest mnie przestraszyć. Nie żebym była jakoś szczególnie odważna, ale po prostu wiem, że mam do czynienia z ludźmi i że zawsze i wszędzie muszę ze wszystkich sił starać się zrozumieć każdy postępek każdego człowieka. I na tym właśnie polegał istotny sens dzisiejszego poranka: mniejsza o to, że nawrzeszczał na mnie sfrustrowany młody gestapowiec; grunt, że nie byłam przy tym ani trochę oburzona, lecz raczej szczerze mu współczułam i korciło mnie, żeby go spytać: „Miałeś bardzo nieszczęśliwe dzieciństwo? Zawiodłeś się na swojej dziewczynie?”. Tak, sprawiał wrażenie człowieka znękanego, udręczonego, ponurego słabeusza. Najchętniej od razu zrobiłabym mu terapię, bo wiem, że tacy żałośni młodzieńcy stają się niebezpieczni, gdy tylko pozwoli im się traktować ludzkość tak, jak mają ochotę.
Etty Hillesum, Dziennik
Kiedy badałem czynniki, od których zależy nasza umiejętność podtrzymywania w sobie współczucia, nagle uderzyła mnie kluczowa rola języka i sposobu, w jaki posługujemy się słowami. Zdołałem od tamtej pory zdefiniować pewną szczególną postawę wobec porozumiewania się (mówienia i słuchania), która pozwala nam dawać z serca, ponieważ umożliwia każdemu człowiekowi nawiązanie kontaktu z sobą samym i z innymi ludźmi, i to w taki sposób, że nasze wrodzone współczucie rozkwita. Postawę tę nazywam Porozumieniem Bez Przemocy (Nonviolent Communication), nawiązując do określenia „nonviolence” w takim znaczeniu, w jakim stosował je Mahatma Gandhi. Jest to naturalny stan współodczuwania, który osiągamy wtedy, gdy przemoc ustąpi z naszego serca.
PBP: sposób porozumiewania się, dzięki któremu zaczynamy dawać z serca.
Choć może nam się wydawać, że nasz styl porozumiewania się nie ma nic wspólnego z przemocą, nasze słowa jednak często ranią i wywołują ból u innych albo w nas samych1. W niektórych społecznościach opisana tu metoda znana jest pod nazwą Porozumienia Współczującego; używany w tej książce skrót PBP oznacza Porozumienie Bez Przemocy – czyli właśnie Współczujące.
Fundamentem PBP jest taki sposób mówienia i umiejętność komunikowania się, które pozwalają nam zachować człowieczeństwo nawet w niesprzyjających okolicznościach. Nie ma w tej metodzie niczego nowego; wszystkie jej składniki znane są od stuleci. Jej zadaniem jest nieustanne przypominanie nam o czymś, co już wiemy – o tym, jak my, ludzie, mamy zgodnie z pierwotnym zamysłem wzajemnie odnosić się do siebie; dzięki tej metodzie łatwiej też jest nam żyć w taki sposób, żeby wiedza ta przejawiała się w konkretnym działaniu.
PBP pomaga nam zmienić swój styl wyrażania siebie i słuchania tego, co mówią inni. Nasze słowa nie są już odtąd nawykową, automatyczną reakcją, ale stanowią zamierzoną wypowiedź, która wynika wyłącznie ze świadomości tego, co spostrzegamy, co czujemy i czego chcemy. Dzięki PBP wyrażamy siebie szczerze i jasno, zarazem z szacunkiem i empatią poświęcając uwagę innym ludziom. Odtąd w każdej wymianie zdań potrafimy usłyszeć własne głębokie potrzeby i oczekiwania, a także cudze. PBP uczy nas uważnie obserwować i dokładnie określać zachowania i okoliczności, które wywierają na nas taki czy inny wpływ. Uczymy się wyraźnie dostrzegać i uzewnętrzniać własne potrzeby i oczekiwania w każdej konkretnej sytuacji. Technicznie jest to proste, ale bardzo wiele zmienia.
Kiedy wsłuchujemy się we własne i cudze głębokie potrzeby, tak jak naucza PBP, związki między ludźmi ukazują się nam w całkiem nowym świetle.
Dzięki PBP stopniowo zastępujemy nasze stare wzorce reagowania na krytykę i osąd poprzez obronę, wycofywanie się czy atak, zaczynamy natomiast postrzegać w nowym świetle siebie i innych, a także nasze intencje oraz wzajemne odniesienia. Opór, postawa obronna i gwałtowne reakcje pojawiają się coraz rzadziej. Kiedy skupiamy się na jasnym wyrażaniu spostrzeżeń, odczuć i potrzeb, zamiast na stawianiu diagnoz i osądzaniu, odkrywamy głębię własnego współczucia. Ponieważ z punktu widzenia PBP ogromnie ważne jest słuchanie – zarówno samego siebie, jak i innych – z czasem budzi się szacunek, uwaga i empatia, a także wzajemna chęć dawania z serca.
Chociaż PBP nazywam „metodą porozumiewania się” lub „językiem współczucia”, jest to dużo więcej niż metoda czy język. Na głębszym poziomie będzie to nieustanne skupianie uwagi w obszarach, w których mamy większe szanse zdobyć to, czego poszukujemy.
Kierujmy snop światła świadomości tam, gdzie jest nadzieja, że znajdziemy to, czego szukamy.
Opowiem anegdotę: pewien człowiek łaził na czworakach pod latarnią uliczną i czegoś szukał. Przechodzący policjant spytał go, co też najlepszego wyprawia. – Szukam kluczyków od samochodu – odparł tamten lekko podpitym tonem. – A czy właśnie tu je pan zgubił? – zapytał policjant. – Nie, upuściłem je w tamtej uliczce – padła odpowiedź. Na widok zdumionej miny funkcjonariusza poszukiwacz kluczyków czym prędzej dodał: – Ale tu jest lepsze światło.
Kultura, w której się wychowałem, nauczyła mnie skupiać uwagę akurat tam, gdzie mam niewielkie szanse zdobyć to, czego chcę. Wymyśliłem więc PBP jako metodę kierowania uwagi – czyli światła świadomości – ku obszarom, w których kryje się mniej lub bardziej wyraźna obietnica, że mogę w nich znaleźć przedmiot moich poszukiwań. A ja w życiu szukam współczucia, przepływu między mną a innymi ludźmi, opartego na wzajemnym dawaniu z serca.
Ta współczująca postawa, którą nazywam „dawaniem z serca”, opisana jest w następującej piosence mojej przyjaciółki Ruth Bebermeyer:
Najhojniej obdarzona czuję się,
kiedy ode mnie coś przyjmujesz –
gdy rozumiesz radość, z jaką
składam ci dar.
I wiesz, że robię to nie po to,
abyś miał u mnie dług,
lecz po prostu chcę, żeby moja miłość do ciebie
dała owoce.
Z wdziękiem brać –
kto wie, czy to nie największy dar.
W ogóle nie rozróżniam tych dwóch
stron medalu.
Kiedy mi coś dajesz,
oddaję ci swoje przyjmowanie.
A kiedy bierzesz ode mnie, taka się czuję
obdarzona.
Kiedy dajemy z serca, powoduje nami radość, która w nas tryska, ilekroć dobrowolnie wzbogacamy cudze życie. Z takiego dawania pożytek mają obie strony: ten, kto daje, i ten, kto bierze. Obdarowany cieszy się z prezentu, nie obawiając się konsekwencji, jakie pociąga za sobą przyjmowanie darów motywowanych strachem, poczuciem winy, wstydem lub żądzą zysku. Jako ofiarodawcy także czerpiemy korzyść, zyskujemy bowiem szacunek do samych siebie, gdy widzimy, że nasze wysiłki komuś pomagają. PBP można stosować nawet w kontaktach z ludźmi, którzy nie znają tej metody i wcale nie mają zamiaru odnosić się do nas ze współczuciem. Jeżeli przestrzegamy zasad PBP, powodując się jedynie chęcią współczującego dawania i przyjmowania, i jeśli przy tym zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby nasi partnerzy dowiedzieli się, że nie mamy żadnej innej motywacji, oni też przyłączą się do tego procesu i prędzej czy później zdołamy nawiązać współczujący dialog. Nie twierdzę, że zawsze następuje to szybko, lecz gdy pozostajemy wierni zasadom i metodzie PBP, współczucie nieuchronnie rozkwita.
Aby doprowadzić do sytuacji, gdy obie strony pragną dawać z serca, skupiamy światło świadomości w czterech obszarach, zwanych czterema elementami modelu PBP.
Najpierw staramy się zobaczyć, co właściwie dzieje się w danej sytuacji. Ogólnie rzecz biorąc, polega ona na tym, że jacyś ludzie mówią lub robią coś, co albo wzbogaca nasze życie, albo nie. Spróbujmy jednak spostrzec, co oni tak naprawdę mówią i robią. Cała sztuka w tym, żeby umieć sformułować to spostrzeżenie, a zarazem powstrzymać się od jakiegokolwiek osądu czy oceny: po prostu rzeczowo stwierdzić, co mianowicie robi dana osoba, której działanie nam się podoba lub nie. Następnie mówimy, co czujemy wobec postępowania partnera, które spostrzegliśmy: czy jest to uczucie bólu, lęku, radości, rozbawienia, irytacji? Po trzecie określamy własne potrzeby związane z uczuciami, które przed chwilą zdefiniowaliśmy. Kiedy za pomocą PBP jasno i uczciwie wyjawiamy, co się z nami dzieje, mamy świadomość tych trzech elementów.
Cztery elementy PBP: Spostrzeżenie, Uczucia, Potrzeby, Prośba
Na przykład matka może przekazać swojemu nastoletniemu synowi taki trójczłonowy przekaz: – Wiesz co, Felek, kiedy widzę dwie brudne skarpetki pod stolikiem i jeszcze trzy pary przepoconych skarpet obok telewizora, jestem zirytowana, bo chciałabym, żeby w naszym wspólnym mieszkaniu panował porządek.
W opisanej sytuacji hipotetyczna matka natychmiast dodałaby czwarty element, czyli bardzo konkretną prośbę: – Nie zechciałbyś zanieść tych skarpetek do swojego pokoju albo wrzucić do pralki?
Na tym etapie wymiany zwracamy się do partnera z prośbą, której spełnienie wzbogaci nasze życie albo po prostu je umili.
Dwie fazy PBP: 1. Szczere wyrażanie siebie poprzez cztery elementy PBP. 2. Empatyczny odbiór za pośrednictwem czterech elementów PBP.
PBP polega więc między innymi na tym, żeby przekazać tę czteroczłonową informację bardzo wyraźnie, w słowach lub w innej formie. Drugą fazą tego stylu porozumiewania się jest przyjmowanie analogicznych czteroczłonowych informacji od innych ludzi. Nawiązujemy z nimi łączność w ten sposób, że najpierw wyczuwamy, co spostrzegli, co czują i czego potrzebują, a potem ustalamy, jak można wzbogacić ich życie, dodając czwarty element, czyli spełniając ich prośbę.
Gdy tak skupiamy uwagę na czterech wymienionych obszarach i pomagamy partnerom czynić to samo, tworzymy wzajemny przepływ zrozumienia i podtrzymujemy go, póki naturalną koleją rzeczy nie pojawi się współczucie, a wtedy okaże się: co konkretnie spostrzegłem, co czuję i czego mi trzeba; i o co takiego proszę, co by wzbogaciło moje życie; okaże się też, co ty spostrzegłeś, co czujesz i czego ci trzeba; i o co takiego prosisz, co by wzbogaciło twoje życie…
METODA PBP
Konkretne zaobserwowane przez nas działania, które wpływają na nasze samopoczucie.
Co czujemy wobec tego, co spostrzegliśmy.
Potrzeby, wartości, pragnienia itp., z których wynikają nasze uczucia.
Prośba o konkretne czyny, które wzbogacą nasze życie.
Korzystając z tej metody, możemy albo najpierw wyrażać samych siebie, albo empatycznie przyjmować w wypowiedzi innych osób te cztery elementy przekazu. Choć w rozdziałach 3–6 będziemy się uczyli słuchać i wyrażać je słowami, trzeba pamiętać, że PBP nie polega na powtarzaniu gotowej formuły, ale dostosowuje się zarówno do rozmaitych sytuacji, jak i do indywidualnych upodobań i kulturowych obyczajów. Dla wygody określam PBP jako „metodę” lub „język”, możliwe jest jednak stosowanie jej bez wypowiadania choćby jednego słowa. Istotą PBP jest bowiem to, byśmy byli świadomi tych czterech elementów i skierowali na nie naszą uwagę, a nie na wypowiadane w danym momencie słowa.
Kiedy stosujemy PBP w rozmaitych interakcjach – czy to z samym sobą, czy to z kimś innym lub z całą grupą – wzmacniamy w sobie naturalną zdolność współodczuwania. Metodę tę można zatem skutecznie wykorzystywać na wszystkich poziomach porozumiewania się i w najróżniejszych sytuacjach, takich jak:
intymne związki
rodzina
szkoła
organizacje i instytucje
terapia i poradnictwo
negocjacje między dyplomatami lub ludźmi interesu
wszelkiego rodzaju dyskusje i konflikty
Niektórzy ludzie stosują PBP, żeby wprowadzić do swoich intymnych związków więcej głębi i troski:
Kiedy nauczyłam się brać (słuchać) i dawać (wyrażać) za pomocą PBP, przestałam czuć się obiektem napaści i „wycieraczką”, a zaczęłam naprawdę wsłuchiwać się w słowa i wydobywać z nich uczucia, którymi są podszyte. Nagle odkryłam straszliwie obolałego mężczyznę, z którym pozostaję w związku małżeńskim od dwudziestu lat. Podczas weekendu poprzedzającego ten warsztat [PBP] mąż poprosił mnie o rozwód. Mówiąc najkrócej, przyszliśmy tu dziś razem, a ja jestem wdzięczna za wkład PBP w szczęśliwe zakończenie naszej historii… Nauczyłam się wsłuchiwać w uczucia, uzewnętrzniać swoje potrzeby i oczekiwania, a także akceptować odpowiedzi, które nie zawsze miałam ochotę usłyszeć. Mąż nie po to jest na świecie, żeby mnie uszczęśliwiać, a i ja nie po to, żeby dawać mu szczęście. Oboje nauczyliśmy się, że można dorosnąć, nauczyliśmy się akceptować i kochać, tak żebyśmy oboje mogli osiągnąć spełnienie.
uczestniczka warsztatu w San Diego
Inni korzystają z PBP, żeby w pracy budować relacje, dzięki którym osiągną lepsze efekty. Pewien nauczyciel pisze:
Mniej więcej od roku posługuję się PBP w szkole specjalnej. Metoda ta daje dobre skutki nawet w zastosowaniu do dzieci, które są opóźnione w nauce mowy i w ogóle z trudem się uczą albo sprawiają trudności wychowawcze. Jeden uczeń z mojej klasy pluje, przeklina, wrzeszczy i kłuje ołówkami inne dzieci, gdy te zbliżą się do jego ławki. Zwracam mu wtedy uwagę: „Proszę, przetłumacz to na język żyrafy” [podczas niektórych warsztatów używa się pluszowych uszu żyrafy jako rekwizytu, ułatwiającego pokazowe stosowanie PBP – przyp. autora]. Chłopiec natychmiast zrywa się z miejsca, staje na baczność i patrząc na osobę, która go rozgniewała, mówi z całym spokojem: „Proszę, odsuń się od mojej ławki. Złości mnie, kiedy stoisz tak blisko”. Inni uczniowie odpowiadają wówczas mniej więcej tak: „Przepraszam! Zapomniałem, że ci to przeszkadza”.
Zacząłem się zastanawiać, czemu tak naprawdę brak mi już cierpliwości do tego dziecka, i spróbowałem ustalić, czego od niego oczekuję (oprócz harmonii i ładu). Uświadomiłem sobie, ile czasu zainwestowałem w planowanie lekcji i że zaniedbuję swoją potrzebę twórczości i aktywnego uczestnictwa uczniów, bo muszę zaprowadzać dyscyplinę. Poczułem też, że nie dbam wystarczająco o kształcenie pozostałych dzieci. Odtąd ilekroć ten chłopiec zaczynał w czasie lekcji po swojemu pogrywać, mówiłem: „Chciałbym, żebyś poświęcił trochę uwagi temu, co mówię”. W niektóre dni musiałem mu to powtarzać po sto razy, ale jakoś jednak do niego trafiało i zazwyczaj na pewien czas skupiał się na temacie lekcji.
nauczyciel, Chicago, stan Illinois
A oto wypowiedź lekarki:
Coraz częściej stosuję PBP w swojej praktyce lekarskiej. Niektórzy pacjenci pytają mnie, czy jestem psychologiem, bo ich lekarze zazwyczaj nie interesują się tym, jak pacjent żyje i jakie ma podejście do swojej choroby. PBP pomaga mi zrozumieć, czego pacjentowi trzeba i co w danej chwili chciałby usłyszeć. Metoda ta jest szczególnie przydatna w kontaktach z chorymi na hemofilię lub AIDS, mają oni bowiem w sobie tyle zalegającego gniewu, że w wielu przypadkach mocno na tym cierpi relacja między pacjentem a służbą zdrowia. Pewna kobieta chora na AIDS, którą zajmuję się od pięciu lat, powiedziała mi niedawno, co jej najbardziej pomogło: otóż najwięcej dało jej to, że szukałam pomysłów, dzięki którym mogłaby cieszyć się swoim codziennym życiem. PBP ogromnie mi się w takich sprawach przydaje. Dawniej często zdarzało się, że wiedząc o śmiertelnej chorobie pacjenta, sama byłam pod silnym wrażeniem beznadziejnej prognozy i nie bardzo potrafiłam szczerze zachęcać chorego do życia. Dzięki PBP zyskałam nową świadomość i nauczyłam się nowego języka. Jestem zdumiona, jak bardzo ta metoda harmonizuje z moją praktyką medyczną. W miarę jak coraz bardziej angażuję się w ten taniec, którym jest PBP, pracuję z coraz większą energią i radością.
lekarka z Paryża
Jeszcze inni korzystają z tej metody w działalności politycznej. Bawiąc z wizytą u krewnych, pewna osoba z francuskich sfer rządowych zauważyła, że jej siostra i szwagier porozumiewają się i odnoszą do siebie zupełnie inaczej niż dawniej. Zachęcona tym, co jej opowiedzieli o PBP, zwierzyła im się, że w przyszłym tygodniu będzie prowadzić negocjacje między Francją a Algierią, dotyczące pewnych delikatnych zagadnień, związanych z procedurą adopcji. Chociaż czasu było niewiele, wysłaliśmy do Paryża trenera, który mówił po francusku. Pani minister swój późniejszy sukces w Algierii przypisała w znacznej mierze nowo poznanym technikom porozumiewania się.
Uczestnicy warsztatu w Jerozolimie – Żydzi o rozmaitych poglądach politycznych – rozmawiali w języku PBP o wysoce kontrowersyjnej kwestii Zachodniego Brzegu Jordanu. Wielu izraelskich osadników, którzy tam zamieszkali, uważa, że w ten sposób wypełniają nakaz religijny; są oni skłóceni nie tylko z Palestyńczykami, lecz także z innymi Żydami, przyznającymi Palestyńczykom prawo do marzeń o niepodległym państwie. Podczas jednej z sesji pewien trener i ja zademonstrowaliśmy empatyczne słuchanie według zasad PBP, a następnie poprosiliśmy uczestników, żeby porozmawiali, zamieniając się rolami i wchodząc w położenie adwersarza. Po dwudziestu minutach pewna osadniczka oświadczyła, że jeśli przeciwnicy polityczni zdołają wysłuchać jej tak, jak przed chwilą została wysłuchana, być może zrezygnuje ze swojej działki i wyprowadzi się z Zachodniego Brzegu, aby zamieszkać na ziemiach uznawanych przez społeczność międzynarodową za prawowite terytorium Izraela.
Na całym świecie PBP oddaje obecnie wielkie usługi społecznościom targanym gwałtownymi konfliktami i silnymi napięciami etnicznymi, religijnymi lub politycznymi. Fakt, że coraz więcej osób poznaje tę metodę i stosuje ją jako narzędzie mediacji podczas rozwiązywania konfliktów w Izraelu, Autonomii Palestyńskiej, w Nigerii, Ruandzie, w Sierra Leone i innych krajach, sprawia mi szczególną satysfakcję. Ja i moi współpracownicy spędziliśmy kiedyś w Belgradzie trzy bardzo intensywne dni, szkoląc tamtejszych działaczy pokojowych. Zaraz po przyjeździe zobaczyliśmy w twarzach uczestników szkolenia wyraźną rozpacz, ich kraj był wtedy uwikłany w brutalną wojnę na terytorium Bośni i Chorwacji. Lecz w miarę trwania warsztatu w ich głosach zaczynała się pojawiać nuta śmiechu, gdy zwierzali się nam, jak głęboko są wdzięczni i jak się cieszą, że znaleźli źródło mocy, którego szukali. W ciągu następnych dwóch tygodni podczas warsztatów w Chorwacji, Izraelu i Palestynie wielokrotnie widywaliśmy, jak zrozpaczeni mieszkańcy krajów spustoszonych przez wojnę odzyskiwali dzięki nauce PBP animusz i wiarę w siebie.
To, że mogę jeździć po świecie i uczyć ludzi sposobu porozumiewania się, z którego czerpią oni siłę i radość, uważam za istne błogosławieństwo. Jestem też ogromnie uradowany i podekscytowany tym, że teraz mam okazję podzielić się z wami w tej oto książce całym bogactwem Porozumienia bez Przemocy.
Porozumienie bez Przemocy pomaga każdemu z nas nawiązać kontakt z innymi i z sobą samym w taki sposób, żeby mogło rozkwitnąć wrodzone nam współczucie. Metoda ta pomaga nam zmienić swój styl wyrażania siebie i słuchania tego, co mówią inni. Zmiana następuje dzięki nauce skupiania uwagi na czterech obszarach: na tym, co spostrzegamy, co czujemy, czego potrzebujemy oraz na kierowanych ku innym ludziom prośbach, których spełnienie może wzbogacić nasze życie. Stosowanie PBP sprzyja wnikliwemu słuchaniu, wzajemnemu szacunkowi i empatii, a także obustronnemu pragnieniu dawania z serca. Niektórzy posługują się PBP, żeby nauczyć się okazywać więcej współczucia samym sobie, inni chcą w ten sposób pogłębić swoje związki osobiste, a jeszcze inni budują tą metodą bardziej owocne relacje w pracy lub w sferze polityki. Na całym świecie PBP znajduje zastosowanie w działalności mediacyjnej podczas rozstrzygania dysput i konfliktów na wszelkich możliwych poziomach.
Po wielu rozdziałach tej książki następują dialogi, będące przykładem zastosowań PBP. Mają one dać Czytelnikowi pewien posmak autentycznej wymiany zdań, w której jeden z uczestników stosuje zasady PBP, tak jak opisano je w danym rozdziale. PBP jest jednak nie tylko językiem czy zbiorem technik werbalnych. Świadomość i intencje, którymi metoda ta jest przeniknięta, można wyrazić poprzez milczenie, poprzez specyficzny rodzaj obecności, a także wyrazem twarzy i gestami. Zamieszczone w tej książce dialogi, stanowiące przykład PBP w działaniu, są z konieczności wydestylowanymi i skróconymi wersjami autentycznych rozmów, kiedy to chwile milczącej empatii, humor, anegdoty, gesty itp. sprzyjały powstaniu między rozmówcami naturalnej, płynnej więzi – rzecz nie do oddania w skondensowanej formie słowa drukowanego.
Pewnego razu prowadziłem pokaz PBP w meczecie na terenie obozu dla uchodźców Deheisha w Betlejem. Publiczność stanowiło stu siedemdziesięciu palestyńskich muzułmanów, samych mężczyzn, mało życzliwych Amerykanom. Nagle zauważyłem przebiegającą przez tłum słuchaczy falę tłumionego wzburzenia.
– Szeptem powtarzają sobie wiadomość, że jest pan Amerykaninem! – ostrzegł mnie mój tłumacz i właśnie wtedy pewien jegomość spośród publiczności zerwał się na równe nogi. Patrząc mi prosto w oczy, wrzasnął co sił w płucach:
– Morderca!
Natychmiast poparł go chór kilkunastu głosów:
– Rzeźnik!
– Dzieciobójca!
– Morderca!
Na szczęście zdołałem się skupić na uczuciach i potrzebach tego człowieka. W tym akurat konkretnym przypadku miałem na czym oprzeć swoje domysły. Wjeżdżając do obozu, zauważyłem kilka pustych pojemników po gazie łzawiącym, którymi w przeddzień wieczorem obóz ten ostrzelano. Na każdym pojemniku widniał wyraźnie czytelny napis „Made in USA”. Wiedziałem, że uchodźcy mają bardzo za złe Stanom Zjednoczonym dostawy gazu łzawiącego i innej broni dla Izraela.
Zwracając się do człowieka, który zwymyślał mnie od morderców, zapytałem:
Ja: Czy złości pana to, że mój rząd w ten właśnie sposób wykorzystuje zasoby swojego kraju? (Nie wiedziałem, czy mój domysł jest trafny, najważniejsze jednak było to, że szczerze staram się dotrzeć do uczuć i potrzeb rozmówcy).
On: Jeszcze jak mnie złości! Myśli pan, że potrzebujemy gazu łzawiącego? Potrzebna jest nam kanalizacja, a nie ten wasz gaz łzawiący! Potrzebne nam są domy! Potrzebny nam jest nasz własny kraj!
Ja: A więc jest pan wściekły i byłby pan wdzięczny, gdyby ktoś pomógł wam podnieść swój standard życiowy i uzyskać polityczną niezależność?
On: Wie pan, jak to jest, kiedy się tu żyje od dwudziestu siedmiu lat, tak jak ja i moja rodzina, i to jeszcze z dziećmi? Ma pan chociaż pojęcie, jak my się tu męczymy?
Ja: Wygląda na to, że jest pan strasznie zdesperowany i zastanawia się, czy ja albo ktokolwiek inny potrafi naprawdę zrozumieć, jak to jest, kiedy się żyje w takich warunkach, jakie wy tu macie. Czy dobrze pana słyszę?
On: Chce pan zrozumieć? No to niech mi pan powie: ma pan dzieci? A czy one chodzą do szkoły? Mają place zabaw? Mój syn jest chory! Bawi się w odkrytym ścieku! Dzieci w jego klasie w ogóle nie mają podręczników! Widział pan kiedyś szkołę bez podręczników?
Ja: Wyraźnie słyszę, jak pana to boli, że musi pan tutaj wychowywać dzieci; próbuje pan zakomunikować mi, że chciałby pan zapewnić im to samo, co chcą zapewnić swoim dzieciom wszyscy rodzice – staranne wykształcenie i odpowiednie warunki do tego, żeby bawiły się i rosły w zdrowym otoczeniu…
On: No właśnie, chodzi o same podstawy! Prawa człowieka – tak chyba wy, Amerykanie, te sprawy nazywacie. Może by was tu więcej przyjechało, żebyście sami zobaczyli, jakie ludzkie prawa tutaj zaprowadzacie!
Ja: Chciałby pan, żeby więcej Amerykanów uświadomiło sobie ogrom cierpienia, jakie tu znosicie, i wnikliwiej przyjrzało się skutkom naszych politycznych działań?
Dialog trwał. Mój rozmówca jeszcze przez prawie dwadzieścia minut dawał wyraz swojemu bólowi, a ja wsłuchiwałem się w uczucia i potrzeby ukryte w każdym jego stwierdzeniu. Ani mu nie przytakiwałem, ani się nie sprzeciwiałem. Jego słowa odbierałem nie jako napaść, lecz jako dar od bliźniego, który chce odsłonić przede mną własną duszę i najczulsze punkty.
Kiedy ten pan nabrał wreszcie pewności, że go rozumiem, zdołał wysłuchać moich wyjaśnień, dlaczego w ogóle przyjechałem do obozu uchodźców. Gdy minęła kolejna godzina, ten sam człowiek, który nazwał mnie mordercą, zaprosił mnie do siebie do domu na świąteczną kolację, bo działo się to akurat w czasie ramadanu.
Nie sądźcie, abyście nie byli osądzeni. Jak bowiem innych osądzicie, tak i was osądzą…
Pismo Święte, Mateusz 7,1
Próbując dociec, co właściwie odcina nas od wrodzonego nam stanu współczucia, wyróżniłem pewne rodzaje wypowiedzi i innych komunikatów, które, moim zdaniem, przyczyniają się do tego, że stosujemy przemoc zarówno wobec innych oraz nas samych. Te właśnie rodzaje przekazu określam mianem „komunikatów odcinających od życia”.
Pewne sposoby porozumiewania się odcinają nas od wrodzonego nam stanu współczucia.
Jednym z kilku typów komunikatu odcinającego od życia są osądy moralne, sugerujące, że ludzie, których działanie jest niezgodne z naszym systemem wartości, nie mają racji lub są źli. Tego rodzaju osądy znajdują odzwierciedlenie w takich chociażby wypowiedziach: „Sęk w tym, że jesteś strasznym samolubem”, „Ona jest leniwa”, „Oni mają mnóstwo uprzedzeń”, „To niestosowne”. Zarzuty, obelgi, słowa lekceważenia, etykietki, wszelka krytyka, porównania i diagnozy – wszystko to są formy osądu.
Suficki poeta Rumi napisał: „Gdzie nie sięgają wyobrażenia o prawości i nieprawości, zaczyna się szczere pole. Czekam tam na ciebie”. Ale komunikaty odcinające od życia więżą nas właśnie w świecie wyobrażeń o prawym i nieprawym postępowaniu – czyli w świecie osądów; ich język obfituje w słowa, za pomocą których ludzi oraz ludzkie uczynki klasyfikuje się i umieszcza w przeciwstawnych kategoriach. Kiedy mówimy tym językiem, osądzamy innych ludzi i ich zachowanie; zaprząta nas wtedy to, kto jest dobry, zły, normalny, nienormalny, odpowiedzialny, nieodpowiedzialny, bystry, ograniczony itd.
Na poziomie osądów interesuje nas głównie to, KTO JEST CZYM.
Na długo przed osiągnięciem pełnoletniości nauczyłem się porozumiewać w bezosobowym stylu, który nie wymagał ode mnie ujawniania tego, co się działo w moim wnętrzu. Ilekroć spotykałem się z ludźmi czy też z zachowaniami, których nie lubiłem albo nie rozumiałem, punktem wyjścia mojej reakcji było przekonanie, że coś jest z nimi nie tak. Kiedy nauczyciele kazali mi robić coś, na co nie miałem ochoty, byli „wredni” albo „niepoczytalni”. Kiedy wyprzedzał mnie jakiś kierowca, wołałem: „Ty idioto!”. Gdy mówimy tym językiem, nasze myśli i komunikaty wypływają z przekonania, że z innymi ludźmi widocznie coś jest nie w porządku, skoro tak a nie inaczej postępują; czasem zaś uznajemy, że to właśnie w nas samych tkwi błąd, skoro nie rozumiemy otoczenia i nie reagujemy tak, jak byśmy chcieli. Cała nasza uwaga skupia się na klasyfikowaniu, analizowaniu i ustalaniu poziomów niesłuszności, a nie na tym, czego nam samym, a także innym ludziom, potrzeba i brakuje. Jeśli zatem bliska mi osoba prosi o więcej czułości, niż jej okazuję, jest „zachłanna i niesamodzielna”. Ale jeśli to ja zapragnę więcej czułości, niż od niej dostaję, uznam, że jest „wyniosła i niewrażliwa”. Jeśli mój kolega z pracy bardziej niż ja przejmuje się detalami, jest „małostkowym pedantem”. Lecz jeśli to mnie bardziej niż jemu detale leżą na sercu, będzie „niechlujnym bałaganiarzem”.
Wierzę, że w tym sposobie analizowania cudzych zachowań znajdują tragiczny wyraz nasze własne potrzeby i systemy wartości. Mówię: „tragiczny”, bo gdy uzewnętrzniamy swoje potrzeby i systemy wartości w tej a nie innej formie, wzmagamy postawy obronne i opór ze strony właśnie tych ludzi, których postępowanie jest przedmiotem naszej troski. Jeśli zaś zgodzą się oni postępować w myśl naszego systemu wartości, bo uznali, że trafnie zanalizowaliśmy popełniane przez nich błędy, najprawdopodobniej zrobią to wyłącznie ze strachu, poczucia winy lub wstydu.
Zawsze drogo za to płacimy, kiedy ludzie dają pierwszeństwo naszym potrzebom czy też systemom wartości nie dlatego, że pragną dawać z serca, lecz powodowani strachem, poczuciem winy lub wstydem. Prędzej czy później odczujemy na własnej skórze konsekwencje malejącej życzliwości ze strony tych, którzy podpisali się pod wyznawanymi przez nas wartościami, ulegając poczuciu zewnętrznego lub wewnętrznego przymusu. Oni też płacą za to w sensie emocjonalnym, bo zapewne poczują urazę i będą mieli obniżoną samoocenę, kiedy odpowiedzą nam, powodowani strachem, poczuciem winy albo wstydem. Co więcej, ilekroć obraz naszej osoby trwale skojarzy się komuś z którymś z wyżej wymienionych uczuć, maleje prawdopodobieństwo, że człowiek ten kiedyś jeszcze odniesie się do naszych potrzeb i wartości w sposób współczujący.
Analizując cudze postępowanie, w rzeczywistości uzewnętrzniamy własne potrzeby i systemy wartości.
Ważne jest zatem, aby nie mylić wypowiedzi o wartościach z osądami moralnymi. Kiedy mówimy na temat wartości, które w życiu cenimy, jak na przykład uczciwość, wolność czy pokój, wyrażamy przekonanie o tym, co – według nas – najlepiej służy życiu. Natomiast do wypowiadania sądów moralnych jesteśmy skłonni wtedy, gdy ludzie lub ich zachowania wyraźnie odbiegają od naszego systemu wartości. Mówimy wtedy na przykład: „Przemoc jest zła. Zabójcy są niegodziwi”. Gdyby od małego nauczono nas posługiwać się językiem ułatwiającym okazywanie współczucia, umielibyśmy uzewnętrzniać swoje potrzeby i wyznawane wartości wprost, zamiast sugerować, że ktoś postępuje niewłaściwie, kiedy owym potrzebom i wartościom nie czyni zadość. I tak na przykład, zamiast mówić: „Przemoc jest zła”, moglibyśmy powiedzieć: „Stosowanie przemocy jako narzędzia rozstrzygania konfliktów budzi moje obawy; dużą wartość ma dla mnie rozwiązywanie konfliktów między ludźmi innymi sposobami”.
O.J. Harvey, profesor psychologii z uniwersytetu stanowego w Kolorado, prowadzi badania nad związkami między językiem a przemocą. Losowo wybrał fragmenty tekstów literackich z wielu różnych krajów i porównał częstotliwość, z jaką pojawiają się słowa, za pomocą których klasyfikuje się i osądza ludzi. Jego eksperyment dowiódł istnienia wyraźnej korelacji między częstym używaniem takich słów a przypadkami przemocy. Ani trochę nie zaskoczyła mnie wiadomość, że w obrębie kultur, w których ludzie rozumują kategoriami ludzkich potrzeb, przemoc występuje znacznie rzadziej niż tam, gdzie przylepiają sobie nawzajem etykietki „dobrych” i „złych”, wierząc przy tym, że źli zasługują na karę. W trzech czwartych amerykańskich programów telewizyjnych, wyświetlanych w porze, gdy istnieje największe prawdopodobieństwo, że dzieci je obejrzą, bohater kogoś zabija albo spuszcza mu lanie. Owe akty przemocy stanowią typową „kulminację” widowiska. Widzowie, od dzieciństwa nauczeni, że czarnemu charakterowi należy się kara, z przyjemnością oglądają te sceny gwałtu.
Klasyfikowanie i osądzanie ludzi sprzyja przemocy.
Źródłem większości, jeśli nie wszelkich aktów przemocy słownej, psychicznej albo fizycznej, czy to wśród członków rodziny, plemienia czy narodu – jest sposób rozumowania, zgodnie z którym przyczyną konfliktu jest jakieś zło w przeciwnikach, czemu towarzyszy niezdolność dostrzegania ich bezbronności, ich uczuć, obaw, pragnień, tęsknot itp. Ten właśnie niebezpieczny sposób myślenia widoczny był podczas zimnej wojny. Nasi przywódcy widzieli w Rosji „niegodziwe imperium”, uparcie dążące do tego, żeby unicestwić amerykański styl życia. Natomiast przywódcy rosyjscy twierdzili , że Amerykanie to „imperialistyczni wyzyskiwacze”, którzy chcą sobie podporządkować Rosję. Ani jedna, ani druga strona nie przyznawała się do strachu, utajonego pod tymi etykietkami.
Inną formą osądu są porównania. W książce zatytułowanej How to Make Yourself Miserable („Unieszczęśliw się sam”) Dan Greenberg w zabawny sposób demonstruje, jak podstępnie umie nami czasem zawładnąć myślenie porównawcze. Czytelnikom, którzy szczerze pragną tak sobie urządzić życie, aby stało się dla nich udręką, proponuje, żeby nauczyli się porównywać z innymi ludźmi. Z myślą o osobach nieznających tej metody podsuwa parę ćwiczeń. Pierwsze z nich wykonuje się za pomocą fotografii, ukazujących w całej okazałości mężczyznę i kobietę, którzy zgodnie ze standardami dzisiejszych mediów ucieleśniają ideał piękna fizycznego. Czytelnik ma przeprowadzić dokładne pomiary własnego ciała, porównać wyniki z załączonymi parametrami owych ponętnych okazów, a potem kontemplować różnice.
Porównanie to forma osądu.
Ćwiczenie to przynosi obiecany skutek: gdy wdajemy się w tego rodzaju porównania, zaczynamy czuć się kiepsko. Kiedy wydaje nam się, że już bardziej nie uda nam się zdołować, przewracamy kartkę i tu się okazuje, że pierwsze ćwiczenie to była tylko rozgrzewka. Ponieważ uroda fizyczna stanowi walor względnie powierzchowny, Greenberg daje nam teraz szansę, żebyśmy zmierzyli się z innymi ludźmi w dziedzinie naprawdę istotnej, a mianowicie w sferze osiągnięć. Z książki telefonicznej wybiera na chybił trafił nazwiska osób, z którymi mamy się porównywać. Pierwsze nazwisko, jakie podobno znalazł w spisie numerów, brzmi Wolfgang Amadeusz Mozart. Greenberg wymienia języki, którymi władał ten kompozytor, i najważniejsze utwory, które napisał jeszcze w dzieciństwie. Czytelnik ma podsumować wszystko, co dotychczas osiągnął, a rezultat tych obrachunków porównać z tym, czego dokonał Mozart, zanim skończył dwanaście lat. Ćwiczenie jak zwykle dopełnia kontemplacja różnic.
Nawet jeśli Czytelnik nigdy nie zdoła się wydobyć z otchłani niedoli, w którą za pomocą tych ćwiczeń sam się wtrącił, może zauważy, jak skutecznie ten sposób rozumowania blokuje współczucie – zarówno wobec samego siebie, jak i wobec innych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W języku polskim nie ma jednego słowa, którym można przetłumaczyć „nonviolence”. Najbliższe jest określenie składające się z kilku słów: „sposób postępowania wykluczający wszelką przemoc i wywieranie presji”. Stąd także wynika trudność, jak prosto i precyzyjnie nazwać po polsku samą metodę Nonviolent Communication (NVC). Trzeba wiedzieć, że „Porozumienie Bez Przemocy” nie oddaje dokładnie tego, co zawiera nazwa NVC i czym jest ta metoda. Bliższe znaczeniowo byłoby „Porozumienie Współczujące” lub „Porozumienie Serca”, jednak w języku polskim są to określenia metaforyczne, używane raczej w poezji niż w mowie potocznej. [wróć]