Posłaniec Upadek Cesarstwa - Barrek Krzysztof - ebook + audiobook + książka

Posłaniec Upadek Cesarstwa ebook i audiobook

Barrek Krzysztof

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W świecie kontrolowanym przez wulkaniczne twierdze, ze wszech stron otoczonym pustynią, której nie da się przekroczyć nawet na pokładzie łodzi latających na semipowietrze, Wieczne Imperium podbija nowe krainy w drodze ku dominacji. Daleko na północnej rubieży, na kontynencie zewnętrznym, w ukrytym pośród ośnieżonych turni klasztorze, bojowy mag Nidro kończy swoje szkolenie i na skutek dziwnego zrządzenia losu wyrusza w samotną podróż do stolicy cesarstwa, Tarnau, aby zgodnie ze zwyczajem terminować w armii. Po drodze jednak nie wszystko układa się po jego myśli. Nidro zostaje wciągnięty w wir nieprzewidzianych wydarzeń, które postawią cały jego plan na głowie i zamienią uporządkowaną podróż w fascynującą przygodę. Wszystko wskazuje na to, że nadchodzą nowe czasy, kiedy to zarówno Cesarstwo, jak i cała ludzkość stanie w obliczu poważnych przemian społecznych i polityczno-militarnych. „Posłaniec” to opowieść pełna humoru, nieoczekiwanych zwrotów akcji, epokowych odkryć, niebanalnej przyjaźni oraz bezwzględnej walki na śmierć i życie. Świat nigdy już nie będzie taki jak przedtem, to pewne, ale co wywoła dziejową burzę, ma się dopiero okazać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 564

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 23 min

Lektor: Kosior Filip
Oceny
4,6 (107 ocen)
72
26
8
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tefilati

Nie polecam

Tragedia. Bynajmniej nie formatu Antygony czy Konrada Wallenroda. Infantylna i do bólu przewidywalna. Postacie przerysowane, jednowymiarowe, wręcz karykaturalne. Dosłownie archetypy w swoich zawodach, kupca, rzemieślnika, złodzieja, maga, żołnierza itd. Teoretycznie książkę można potraktować jako bajke dla powiedzmy 10-12 latka, Ale jest w niej tyle absurdów pomijajacych elementarną logikę , że i to odpada. Przykład - "kobieta wyciąga halabarde zza pleców". Naprawde? Jak człowiek ma wyciągnąć to zza pleców? Czy może kobiecie jest łatwiej? Autor moze przejdzie się do muzeum i zobaczy jak to to wygląda. Inny przykład - główny bohater szkolny od małego do dowodzenia legionami pierwsza decyzje podejmuje w demokratycznym głosowaniu (3 osobowa grupa) mimo że pozostałe postaci są zdane na jego łaskę. Ma awersje do dowodzenia? alez skąd, już 30 stron dalej "przypomina" sobie że może podejmować decyzje 1osobowo. Absurd goni absurd. Nie polecam, żadnej grupie odbiorców. strata czasu. Nawet rew...
00
SylwiaP89

Nie oderwiesz się od lektury

Super! świetna fabuła, cały czas akcja, z niecierpliwością czekam na kolejną część 😁
00
Kajax209

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się spodobała, z niecierpliwością czekam na kolejne części.
00
mLipok

Nie oderwiesz się od lektury

koniec tomu 1 czekam na kolejny
00
monk65

Nie oderwiesz się od lektury

Super, oby kolejne części opowieści utrzymały ten poziom. Już się nie mogę doczekać kontynuacji...
00

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Słowa na warsztat, Anna Surendra, Agnieszka Wójtowicz-Zając, Agata Czaplarska

Opracowanie graficzne i skład

Piotr Dobrzyński, Ewa Zduńczyk, Michał Klekowski

Projekt okładki i mapki

Przemysław Szczepkowski

Copyright © by Krzysztof Barrek 2022Copyright © by Borgis 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2022

ISBN 978-83-67036-50-4

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Od Autora

Książkę tę dedykuję moim kochanym córkom, Dorocie Barrek i Karolinie Barrek. Napisałem ją z myślą o Was, czekając na dzień, kiedy będę mógł się z Wami zobaczyć.

Kapłani Wieloboga twierdzą, że trwamy w oknie życia zamieszkałym przez ludzkość, otoczonym ze wszech stron Wielką Pustynią. Nasz świat został ukształtowany w ten sposób wieki temu za przyczyną samego Boga Słońce. Kiedy to On postanowił w swej nieskończonej mądrości odizolować od siebie rozumne rasy, nawet jeśli u zarania dziejów żyły razem w harmonii.

Na początku wszystkiego Bóg napełnił świat samą dobrocią, gdyż jego esencja pochodziła w całości z Jasnego Słońca. Mijały kolejne eony, a życie rozkwitało i miało się dobrze. Mieszkaliśmy wówczas w rajskim ogrodzie i cieszyliśmy się łaską Pana. Tak było do czasu pojawienia się Czarnego Słońca, to jego nadejście skaziło strumień dusz złą esencją. Z biegiem lat ciemnej esencji przybywało, a istoty żywe poddawały się jej wpływom. Rasy, dotąd żyjące w pokoju, zaczęły ze sobą walczyć, a Eden stanął w płomieniach. Wtedy to Wielobóg podzielił świat na enklawy, a zrobił to bynajmniej nie z chęci wymierzenia kary, lecz po to, by nas wszystkich ocalić.

Spis treści

Prolog 13

Rozdział pierwszy: Posłaniec 27

Rozdział drugi: Spotkanie 43

Rozdział trzeci: Kenir 87

Rozdział czwarty: Wielki Las 171

Rozdział piąty: Naldis 255

Rozdział szósty: Port Meana 303

Rozdział siódmy: Morska Piana 357

Rozdział ósmy: Port Tamir 401

Epilog: Port Ostia 451

Synti 457

Segal 463

Prolog

Góry OstSa na kontynencie Rubież, północna granica Wiecznego Cesarstwa

Poranna mgła zdążyła całkowicie opaść, pozostawiając po sobie jedynie perliste kropelki wody na młodej trawie. Pośród strzelistych turni górska dolina budziła się do życia w promieniach wiosennego słońca, które jak co roku przynosiło ocieplenie skulonej z zimna ziemi. Ta usiana świeżą zielenią niecka wżerała się w poszarpany skalisty krajobraz płaskim, szerokim na trzy tysiące kroków klinem. Niczym tętniąca życiem bruzda zabliźniała się z południa na północ. To tu, pod stromym wschodnim zboczem, zaplatał swój warkocz wartki strumień, który w dalszym biegu pęczniał, aby stać się jedną z największych rzek tego kontynentu, zanoszącą swoje jednostajne wołanie daleko na południe, by wpaść w objęcia szerokiej delty i wtulić się w Morze Zmierzchu. Przy skraju urwiska, dwadzieścia kroków nad poziomem lustra wody, stała kobieta w białej luźnej szacie. Nosiła koszulę z szerokimi rękawami, a nogawki spodni owinęła ciasno wokół łydek skórzanymi rzemieniami. Jasne włosy spięła w zgrabny kok, zostawiła zaledwie kilka cienkich pasemek po bokach ładnej, delikatnej twarzy. Wyglądała na nie więcej niż czterdzieści lat i miała filigranową budowę ciała. Przybrała pozycję bojową, na ugiętej lewej nodze. W prawej ręce, schowanej za plecami, trzymała halabardę z ostrzem w kształcie półksiężyca, skierowanym w górę. Lewą dłoń wysunęła do przodu, z palcami uniesionymi w niebo. Stała tak zupełnie nieruchoma, z zamkniętymi oczami; czekała, całkowicie skupiona na swoim oddechu.

Na przeciwległym, zachodnim krańcu doliny znajdowało się łagodne zbocze, a na jego wypłaszczonym szczycie stał ubrany w szarą szatę tego samego rodzaju, co kobieta, młody, osiemnastoletni chłopak. Wygolone po bokach włosy koloru ciemny blond związał w skomplikowany warkocz opadający mu za ramiona. Cały ciężar ciała oparł na wyprostowanej prawej nodze. Lewe kolano unosił wysoko, tak że niemal dotykało tułowia. Trzymał przed sobą włócznię z ostrzem wymierzonym w ziemię. On również pogrążony był w medytacji.

Każde z nich w tym konkretnym momencie przypominało figurę odlaną z pszczelego wosku. W dolinie panował zupełny bezruch, jak gdyby czas celowo zatrzymał się w tym miejscu. Złudzenie namalowanego na płótnie pejzażu psuły jedynie luźne kosmyki włosów kobiety, targane lekkim wiatrem, oraz krystaliczna woda przelewająca się po gładkich kamieniach. Cała reszta stanowiła nieruchome tło uchwycone na płótnie dziejów pędzlem samego stwórcy. Wokół wojownika ustawiono pękate stosy drewna tworzące zamknięty krąg o średnicy dziesięciu kroków. Wewnątrz znajdował się jeszcze jeden, mniejszy stos i to właśnie na nim tlił się nikły, pełgający płomień. Chłodne górskie powietrze niosło ze sobą woń dymu zmieszaną z atmosferą napięcia i wyczekiwania.

Chłopak oddychał głęboko, a jego pierś unosiła się miarowo, wdech przez nos, wydech ustami. Ruch przepony stawał się metronomem napięcia, swoistym wahadłem poddającym hipnozie wybrane emocje. Otworzył oczy koloru akwamarynu i wypowiedział zaklęcie. A wtedy nikły dotąd płomień wystrzelił w górę snopami iskier. Przeskoczył jak ognista wstęga na jeden ze stosów kręgu, ten najbliżej niego. Suche drewno najpierw cicho połknęło ognik, a po chwili cała sterta eksplodowała jasnym blaskiem. Kolejne wstęgi z równą zręcznością przeskakiwały na sąsiadujące stosy, a te momentalnie stawały w płomieniach. Trzy, pięć, siedem – ogień szybko rozszerzał się na boki, dopóki nie zamknął wojownika w gorejącym pierścieniu. Co zaskakujące, on wciąż stał nieporuszony. Wdech nosem, wydech ustami. Płomienie strzeliły wysoko w górę i skupiły się w jednym punkcie nad jego głową, a on sam stał się osią symetrii ognistego stożka. Tkwił w jego centrum niczym maszt namiotu utkanego ze światła. Języki ognia wiły się i gęstniały, nakładały na siebie, spętane w punkcie buzującego gorąca. Z tak skoncentrowanej mocy zrodziła się płonąca perła. Szybko puchła, gęstniała z każdym uderzeniem serca, syciła się blaskiem zupełnie jak ognisty kwiat wystawiony na zbawcze promienie porannego słońca. W parę chwil stosy wypaliły się doszczętnie, zostawiwszy po sobie jedynie dymiące kopce szarego popiołu. Gorejąca kula, zupełnie jak mała gwiazda, zawisła nieruchomo nad głową chłopaka. Ten zrobił głębszy wdech. Spojrzał spod przymkniętych powiek na przeciwległe wzgórze, a spokojna dotąd twarz zaczęła tężeć w wyrazie skupienia. Był gotowy na to, co miało nadejść. Przyszedł czas, by zaatakować.

– Hai! – Ruszył w dół zbocza z bojowym okrzykiem na ustach, a ognista kula pomknęła za nim, jakby ciągnął ją na niewidzialnej nici. Biegł z całych sił w stronę wojowniczki w bieli, z prawą dłonią mocno zaciśniętą na drzewcu włóczni.

„Muszę szybko skrócić dystans” – powtarzał w duchu, aby zmusić ciało do wytężonej pracy.

Tymczasem na przeciwległym wzgórzu pozornie nic się nie działo. Dwa uderzenia serca, trzy, cztery, pięć. Kobieta raptownie otworzyła oczy, jej błękitne tęczówki zachłannie objęły sylwetkę młodzieńca. Wypowiedziała zaklęcie, po którym z rzeki wyłoniła się masywna wodna kula i z niewiarygodną wręcz lekkością poczęła wzlatywać w górę. Zaraz za nią pojawiła się druga i trzecia. Całym stadem, lekko jak bańki mydlane, wzniosły się nad wzgórze. Tam w wirującym tańcu zajęły pozycje ponad głową wojowniczki niczym kryształowe księżyce utkane z jej woli. Nagle bez ostrzeżenia ze wszystkich kul wystrzeliły lodowe groty i obierały za cel nadbiegającego młodzieńca. Było ich sześć, dwadzieścia, pięćdziesiąt, aż w jego stronę pomknął gęsty rój pocisków. Zaatakowany w ten sposób chłopak zatracił się w iście karkołomnych unikach, przy czym za wszelką cenę starał się zejść z linii nadlatujących sopli. Odskok w lewo, potem wślizg za stojący głaz – lodowy grot z trzaskiem rozbił się o skałę tuż obok jego głowy – znowu opętańczy bieg, przewrót w przód i zaraz kolejny unik.

„Jeszcze tylko kilka kroków” – powtarzał w myślach tę samą mantrę.

Wkrótce nawałnica lodowych pocisków była zbyt duża, aby w dalszym ciągu ją ignorować. Wyszeptał zaklęcie, a wtedy część energii z wiszącej nad nim gorejącej kuli zamieniła się w utkaną z ognia tarczę, ta zmaterializowała się w powietrzu i zawisła w stałej odległości przed nim. Nadlatujące sople trafiały w nią z trzaskiem, jakby pochłaniane przez jej strukturę, i znikały w obłokach pary. Chłopak wydał rozkaz, miniaturowa gwiazda nad jego głową bluzgnęła ognistymi pestkami, a te jak na komendę z zawrotną prędkością pomknęły w stronę wojowniczki. Powietrze pomiędzy walczącymi rozerwał dojmujący świst przelatujących pocisków, ich zastępy mijały się lub spektakularnie zderzały ze sobą w locie, tworząc lodowo-ogniste inferno zniszczenia. Kobieta rzuciła zaklęcie samym ruchem warg, a w rezultacie w powietrzu przed nią zmaterializowała się wodna tarcza, i to w nią z syczącym hukiem uderzyły nadlatujące ogniste strzały. Wojownik biegł ile sił w nogach, aby jak najszybciej zmniejszyć dzielący ich dystans. Musiał zdążyć, zanim wyczerpie się energia ognia. Magiczny ostrzał nie ustawał, a wręcz przeciwnie – miało się wrażenie, że lodowych włóczni przybywało z każdą chwilą.

„Jeszcze tylko kilka kroków” – powtarzał w myślach wciąż te same słowa, za to z narastającą częstotliwością. „Jeszcze tylko ki…”

Nie skończył, gdy woda w strumieniu przed nim zafalowała nienaturalnie, zaczęła się wybrzuszać i formować w smukły kształt, by po chwili z zimnej toni, jak z nocnego koszmaru, wyłoniła się monstrualna wodna kobra. Kreatura wychynęła z rzeki na wysokość dziesięciu kroków, syknęła przeciągle, postawiła groźnie kaptur. Rozdziawiła smukłą paszczę, uzbrojoną w dwa wyjątkowo długie kły jadowe. Transparentne cielsko gada zaczęło wić się na boki jak u prawdziwego węża i wypełzło z rzeki na trawiasty brzeg. Bestia wbiła iluzoryczne ślepia w nadbiegającego wojownika, napięła monstrualne mięśnie, po czym z prawdziwą furią ruszyła prosto na niego.

„Niedobrze, próbuje odciąć mnie od rzeki. Co robić, co robić? Muszę coś wymyślić” – gonitwa własnych rozterek zdawała się go doganiać, mimo że sam gnał, ile sił w nogach. Jednocześnie nie spuszczał wzroku z szarżującego gada, zresztą z wzajemnością. Nie miał na tyle energii, aby walczyć z wężem, tak na dobrą sprawę, to na dalsze działania ofensywne też było jej zdecydowanie za mało. Pod wpływem ostatniej refleksji zupełnie zaprzestał ostrzału i zostawił sobie samą tarczę do osłony. Musiał racjonować energię, do tej pory gorejąca kula nad jego głową zdążyła skurczyć się o połowę, a on nie mógł sobie pozwolić na to aby pozozstać bez magicznej osłony. Rozpędzona bestia była coraz bliżej. Trzy uderzenia serca później z tej samej rzeki wystrzeliły wodne liany, te pomknęły prosto za oddalającym się wężem. Wyglądały niesamowicie, jak utkane ze strumienia macki, do tego poruszały się zdecydowanie szybciej od bestii. Nic więc dziwnego, że to właśnie one jako pierwsze dosięgnęły chłopaka.

„Wszystko albo nic” – pomyślał równie zdesperowany, co nieugięty młodzieniec.

Biegł teraz, zdawałoby się, prosto na rozszalałego węża. A kiedy ten rzucił się na niego do bezpośredniego ataku i rozwarł szeroko monstrualną paszczę, wodne liany u stóp chłopaka zamieniły się w lodowy tor. Wojownik wskoczył na niego ślizgiem, dzięki czemu zaledwie o włos zdołał umknąć przed rozwartą gardzielą węża. Uff, niewiele brakowało, przetarł ręką spocone czoło. Jego gambit się powiódł, co tym bardziej rozwścieczyło nacierającego stwora. Gdy monstrualny wąż zorientował się co zaszło, syknął złowrogo i bez zastanowienia ruszył w pogoń za uciekinierem.

– Za chwilę znajdę się w strefie wspólnej! – wołał podekscytowany chłopak. Mknął po lodowym torze, a ten formował się z wodnej macki tuż przed nim zgodnie z jego wolą. Wąż nie odpuszczał, a wręcz przeciwnie, robił wszystko, by go dogonić, młodzieniec jednak poruszał się zbyt szybko i nieustannie zwiększał dzielący ich dystans. Uderzenie serca później z rzeki wyłonił się wodny orzeł. Miał dziób wielkości człowieka, a on sam dorównywał rozmiarem pierwszej bestii. Magiczny ptak otrzepał się z lodowatej toni, a słabe o tej porze promienie słońca skupiły się w jego wnętrzu, tworząc na ciele stwora całą feerię migotliwych błysków. Wzbiwszy się w powietrze, przeleciał nisko nad ziemią, zatrzepotał transparentnymi skrzydłami, po czym skierował się prosto w stronę wojownika. Nieoczekiwanie minął chłopaka i z wyciągniętymi przed siebie szponami rzucił się na sunącego w dole węża. Bestie zwarły się w morderczej walce, w której cięły, kąsały i dziobały siebie nawzajem. Młodzieniec, uwolniwszy się od pogoni, zauważył, że jego ognista tarcza szybko zaczyna się wyczerpywać, a do obrony przed ostrzałem zużył właściwie ostatnią resztkę energii.

– Trzy, dwa, jeden – powiedział, a wtedy gorejąca osłona zniknęła zastąpiona wodną. Podmiana była szybka, niemal natychmiastowa, dzięki czemu nieustająca nawałnica lodowych pocisków nie zdołała go dosięgnąć. Kobieta na widok sprawnie przeprowadzonego manewru pokiwała głową z uznaniem. Niemal w tej samej chwili ostrzał sopli ustał zupełnie. W odpowiedzi na tak oczywisty gest ze strony rywalki wojownik odwołał wodną tarczę, by wyraźniej widzieć przeciwniczkę na wzgórzu. W chwili, kiedy obydwoje korzystali z energii tej samej rzeki, dalsza walka mentalna nie miała żadnego sensu. Nie minęły trzy uderzenia serca, a zarówno lodowy tor, walczące bestie, jak i lewitujące kule zamieniły się w zwykłą, niegroźną ścianę wody, a gdy ta opadła z chlupotem na ziemię, chłopak zakończył swój spektakularny ślizg, szorując tyłkiem po miękkiej trawie. Podniósł się na równe nogi, poprawił rozchełstane ubranie, zanim ruszył w stronę rywalki. Dla odmiany szedł teraz powoli i łapczywie chwytał powietrze ustami. Udało mu się zmniejszyć dystans na tyle, by odebrać przeciwniczce przewagę energetyczną, a w związku z tym dalej nie musiał się nigdzie spieszyć. W tym momencie należało przede wszystkim odzyskać siły utracone podczas morderczego biegu. Przeszedł przez strumień suchą stopą, skacząc po wyślizganych kamieniach, zanim zdecydowanym krokiem ruszył w stronę skalnych schodów. Wspinaczka na górę nie trwała długo, szczególnie że szedł dziarsko, po granitowych stopniach, przy każdym kroku podpierając się drzewcem włóczni. Kiedy dotarł na szczyt, rozejrzał się wokół uważnie, a następnie w pełnym skupieniu, skierował się w stronę kobiety w bieli. Przecież właściwa walka miała się dopiero rozpocząć. Dystans pomiędzy nimi był zbyt mały, by którekolwiek mogło sterować energią. Dlatego pozostał im wyłącznie klasyczny pojedynek z bronią. Chłopak podszedł do przeciwniczki, chwycił włócznię mocno obiema rękami i od razu bez wahania rzucił się do ataku.

– Hai! – Wyskoczył w górę, skąd uderzył szybkim cięciem znad głowy. Kobieta zrobiła krok do przodu i jednocześnie wyciągnęła halabardę zza pleców. Sparowała cios tuż nad swoją głową, a drzewce obu broni starły się z głośnym chrzęstem.

„Nie mogę popełnić żadnego błędu, jeżeli mam ją pokonać” – pomyślał, całkowicie skupiony na nowym zadaniu.

Kobieta zrobiła wykrok w prawo, trzymając broń obiema rękami. Mocnym, zdecydowanym ruchem wyprowadziła krótkie cięcie halabardą na wysokości jego barku. Chłopak w samą porę zastawił się włócznią, jednocześnie przesunął ciężar ciała tak, by stanąć na tylnej nodze. Drzewce obu broni starły się ponownie. Bez zastanowienia zrobił wypad w przód. Grot włóczni powędrował w górę. Ruch był tak szybki, że broń wygięła się w łuk niczym trzcinowa witka.

– Hai! – Stalowa śmierć ze świstem powietrza wystrzeliła w pierś kobiety. Wojownik postawił wolną nogę na ziemi, dzięki czemu uzyskał dodatkowy impet. Wyprostował lewą rękę, a prawą zaczął dokręcać tył włóczni do wysuniętego ramienia, co zwiększyło siłę ataku. Uderzenie było mocne i precyzyjne, lecz kobieta zdołała zastawić się halabardą, czym zablokowała śmiercionośne pchnięcie. Zrobiła krok do przodu, tym samym skróciła dystans do przeciwnika.

– Śa! – Zaatakowała szybkim kopnięciem prawą nogą. Wycelowała prosto w twarz chłopaka. On zareagował błyskawicznie, uchylił się wężowym ruchem w tył, tak że jej stopa trafiła w pustkę, gdzie cięła jedynie samo powietrze. – Śa! – Kopnęła ponownie. Wybiła się mocno w górę z obu nóg i uderzyła najpierw jedną, a potem drugą nogą z półobrotu. To szybkie podwójne kopnięcie zaskoczyło chłopaka, który, by uniknąć trafienia, wygiął się do tyłu w łuk tak mocno, że zdołał obie ręce postawić na ziemi. Noga wojowniczki pruła powietrze z wizgiem tuż nad umykającym młodzieńcem, kiedy on energicznie wybił się nogami do tyłu i wykonał spektakularny obrót za siebie. Wylądował na lekko ugiętych nogach trzy kroki od niej. Ponownie stali naprzeciw siebie gotowi do dalszej walki. Przez chwilę nic się nie działo, kiedy oboje uważnie mierzyli się wzrokiem. Kobieta trzymała halabardę w prawej dłoni, ostrzem skierowanym w dół na zewnątrz. Wdech, wydech, wdech. Chłopak zerwał się do kolejnego ataku.

– Haj! Haj! Haj! – Zaczął zadawać szybkie pchnięcia włócznią. Wojowniczka jednak nie uniosła broni do bloku, zamiast tego uchylała się zwinnie na boki, jak smuga dymu targana zmiennym wiatrem. Włócznia miarowo cięła powietrze wokół ramion dziewczyny, lecz samo ostrze raz za razem omijało ją, przelatując zaledwie o włos od celu. Dlatego pomimo całej zajadłości ataku wyszła z niego bez szwanku. Co więcej, zdołała jednocześnie zmniejszyć dystans, jaki dzielił ją od przeciwnika, w tym celu robiła niemal niezauważalne kroczki w przód podczas uników. Wyglądało to jak taniec, za którym ludzkie oko z ledwością mogło nadążyć.

„Muszę ją czymś zaskoczyć” – pomyślał, nerwowo mrużąc oczy w skupieniu. Kopnął nisko, wycelował w wysunięte do przodu udo wojowniczki. Ta zablokowała cios uniesieniem kolana do góry w taki sposób, że jego noga niegroźnie ześliznęła się po bloku. Chłopak powtórzył kopnięcie tą samą nogą, ale tym razem zamierzył się piętą w jej głowę. Kobieta uchyliła się minimalnie, jednocześnie skontrowała uderzeniem otwartą dłonią lewej ręki. Jej przedramię wystrzeliło z szybkością atakującego węża prosto w brodę chłopaka. W tym właśnie momencie rozległ się stłumiony, metaliczny dźwięk. Usłyszeli znajome bicie dzwonu z klasztornej wieży i oboje natychmiast przerwali walkę. Chłopak zrobił dwa kroki do tyłu i z włócznią ułożoną wzdłuż ciała stanął wyprostowany przed kobietą, skłonił się przed nią z szacunkiem. Wojowniczka odpowiedziała mu w identyczny sposób. Walka była skończona, najwyższa pora wracać do klasztoru.

Szli obok siebie równym, miarowym krokiem wąską ścieżką, kołyszącą się leniwie na boki, w równie powykręcany sposób jak płynąca nieopodal rzeka opadająca granitowymi kaskadami gdzieś na południe. A gdy zielona dolina zniknęła za ich plecami, kobieta odezwała się do niego z uznaniem:

– Dobra walka, Nidro.

– Dziękuję, mistrzyni – odparł, a kąciki ust uniosły mu się lekko.

– Widzę, że już cię nie oduczę tych twoich ryzykanckich ślizgów? – Spojrzała na niego z mieszaniną wyrzutu i rozbawienia.

– Raczej nie. – Wyszczerzył białe zęby w łobuzerskim uśmiechu.

– Twój sposób walki przypomina mi Salomona.

– Znałaś Salomona, dowódcę armii inwazyjnej na Kontynencie Wolnych Ludzi? – Chłopak przystanął zaskoczony, na chwilę gubiąc krok.

– Tak, brałam udział w tej kampanii od samego początku. Byłam w twoim wieku, gdy trafiłam na wojnę, niemal od razu po szkoleniu w klasztorze – mówiła bez nadmiernego entuzjazmu w głosie. Na chłopaku jednak jej słowa zrobiły piorunujące wrażenie. Ziki jak dotąd nigdy nie opowiadała mu o swojej służbie w armii, co tym bardziej wzmagało jego zainteresowanie.

– Walczyłaś pod Guadaran? – zapytał, z trudem kryjąc niepohamowaną ciekawość.

Kobieta szła przez chwilę w milczeniu, wreszcie potwierdziła skinieniem głowy.

– Dlaczego twierdzisz, że przypominam Salomona? – Spróbował pociągnąć ją za język z innej strony.

– On też był wielkim ryzykantem. Osiągał wprawdzie spektakularne zwycięstwa, ale musisz zrozumieć, że czasem granica pomiędzy wielkim zwycięstwem a sromotną klęską jest naprawdę niewielka.

– Ale przecież Guadaran była wielkim sukcesem armii cesarskiej. Ta bitwa przeszła do historii jako rozstrzygające starcie podczas początkowej fazy kampanii. Temu nie możesz zaprzeczyć. – Głos chłopaka podniósł się o ton na skutek silnych emocji.

– Pod Guadaran dowodziłam trzema kohortami w dziesiątym legionie – powiedziała ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dal. – Jak mówiłam, to był sam początek mojej służby w armii, a ja miałam wówczas niewielkie doświadczenie bojowe. Salomon koniecznie chciał podjąć bitwę, mimo że wszyscy jego doradcy stanowczo się temu sprzeciwiali. Libertyni stali po drugiej stronie rzeki, a było ich co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. To była największa armia, jaką udało im się zebrać w całej nowożytnej historii. Salomon miał pod sobą ponad osiemdziesiąt tysięcy doborowych żołnierzy, dysponowaliśmy więc sporą przewagą liczebną.

– Jednak oni mieli nad wami przewagę energetyczną, prawda?

– Tak, i to zdecydowaną. Podczas tej jednej bitwy mój legion skurczył się z dziesięciu tysięcy do niecałych sześciu. Szala zwycięstwa wielokrotnie przechylała się to w jedną, to w drugą stronę. W końcu udało nam się wygrać, a cała kampania nabrała tempa. Jednak każdy, kto wie, jak blisko tego dnia byliśmy klęski, powie ci, że osiemdziesięciotysięczna armia mogła całkowicie przestać istnieć tylko dlatego, że nasz wspaniały dowódca nie chciał się uganiać po lasach za wrogiem i wolał wszystko rozstrzygnąć w jednym decydującym starciu.

– Czy dlatego poprosiłaś o przeniesienie do klasztoru?

– Między innymi – odparła niechętnie po chwili namysłu. – Byłam zmęczona tą całą wojną. Wciąż oblegaliśmy twierdzę za twierdzą i miasto za miastem, a ta kampania nigdy nie chciała się skończyć. Uwierz mi, że przez dziesięć lat zdążyłam się nawalczyć i doszłam do wniosku, że takie życie nie jest dla mnie. – Urwała na chwilę, jakby musiała zebrać się w sobie. – Najgorzej jest – powiedziała po przerwie – kiedy zżyjesz się z oddziałem i patrzysz każdego dnia, jak twoi ludzie umierają jeden po drugim. Podczas tej jednej bitwy dowodzony przeze mnie oddział skurczył się z trzech tysięcy do zaledwie jednego. Straciłam dwie pełne kohorty, z którymi walczyłam ramię w ramię od pamiętnego desantu w Saruni. To wielkie zwycięstwo Cesarstwa stało się moją osobistą klęską.

Chłopak milczał, całkowicie pochłonięty opowiadaniem mistrzyni. Akurat tego dnia, po raz pierwszy, Ziki otworzyła się przed nim.

– Niedługo zrozumiesz, o czym mówię – spojrzała na niego smutno – kiedy sam zostaniesz dowódcą oddziału. Przekonasz się, że czasem łatwiej jest w pojedynkę zaatakować wodnego węża, niż wyznaczyć kandydatów do misji zwiadowczej.

Kobieta delikatnie położyła mu rękę na ramieniu, a wyraz troski zniknął z jej twarzy, jakby nigdy go tam nie było. Dalej szli w zupełnej ciszy, pogrążeni we własnych myślach. W dole zamajaczyły im klasztorne mury. Nidro musiał mrużyć oczy, kiedy zerkał w kierunku kamiennej budowli. Zakrył twarz ręką, by osłonić się przed oślepiającym słońcem. Zeszli po zachodniej grani skalistego zbocza, jak po plecach garbatego olbrzyma od zarania dziejów pochylonych dokładnie na wschód.

Rozdział pierwszyPosłaniec

W życiu spotkasz wielu ludzi, którzy dadzą ci to wszystko, czego tak bardzo nie potrzebujesz. Natomiast zaledwie kilka osób odda ci samych siebie. – Łombat z Tarnau, filozof, grajek

Klasztor Jasnego Cienia był kanciastą dwukondygnacyjną kamienną budowlą, w kształcie zbliżoną do sześciennej kostki. W środku kompleksu, pomiędzy zabudowaniami, mieścił się plac do ćwiczeń. Do wnętrza prowadziła kamienna brama, opatrzona ciężką, drewnianą furtą. Nad samym wejściem wznosiła się strzelista wieża i to właśnie jej dzwon spiżowym głosem ustalał porządek każdego dnia. Dwójka magów wkroczyła na plac, gdzie oczekiwał na ich przybycie leciwy starzec odziany w granatową powłóczystą szatę.

– Dobrze, że już jesteście. – Przywołał ich do siebie zamaszystym gestem i poprowadził za sobą do środka budynku. Był niski, szczupły, wyglądał na kogoś grubo po siedemdziesiątce. Poruszał się jednak nadzwyczaj żwawo, zupełnie jak mężczyzna w sile wieku. Na wygolonej po bokach głowie skrzyły się długie białe włosy, a gęstą jak runo brodę uplótł w drobne kędziorki. Przeszli pojedynczo przez drewniane drzwi rozsuwane na boki do przestronnej, choć ascetycznie urządzonej kamiennej sali okolonej białymi kolumnami. Pośrodku pomieszczenia, na czarnej podłodze, stał niski drewniany stół. Starzec usiadł za nim ze skrzyżowanymi nogami na czerwonej poduszce. Pokazał gestem pozostałym, aby zajęli miejsca naprzeciw niego. Oparł łokcie na kolanach, splótł ze sobą chude palce i oznajmił uroczystym tonem:

– Chłopak jest gotowy do służby w armii, w zasadzie kilka miesięcy temu ktoś powinien przybyć po niego ze stolicy. Taka jest tradycja, że adept kończy szkolenie w wieku osiemnastu lat. Problem w tym, że Nidro osiemnaste urodziny obchodził pięć miesięcy temu i jak dotąd nikt się po niego nie zgłosił. Coś takiego nie zdarzyło się jeszcze nigdy, a przynajmniej nie za moich czasów. Choć, jak sami dobrze wiecie, trochę już przeżyłem na tym łez padole. – Policzki mu się uniosły nieznacznie w parodii uśmiechu, co powiększyło szerokie zmarszczki pod oczami starca. – Od jakiegoś czasu nie dostajemy żadnych nowych wieści. Nie wiemy też, co dzieje się na zewnątrz, a to według mnie nie może oznaczać niczego dobrego. – Tu wymownie zawiesił głos i pozwolił wybrzmieć swoim słowom do końca. – Doszedłem do wniosku, że jeśli Cesarstwo jest w niebezpieczeństwie, a nie mogę przecież wykluczać takiej ewentualności, będą potrzebować każdego bojowego maga, który ukończył szkolenie. Dlatego postanowiłem zmienić nieco dotychczasową doktrynę i wysłać Nidro samego do stolicy. Od razu mówię, że to wyłącznie moja decyzja i biorę za nią pełną odpowiedzialność.

– Kiedy mam ruszać? – spytał Nidro, prostując się na macie.

– Ruszysz jutro z samego rana. Ale pamiętaj – przestrzegł go starzec – żeby nikomu nie rzucać się w oczy po drodze, a przynajmniej do momentu, zanim nie dotrzesz do Wybrzeża Końca Świata. Jak sami dobrze wiecie, lokalizacja klasztoru utrzymywana jest w ścisłej tajemnicy i nie wolno jej nikomu wyjawiać pod karą śmierci. Pamiętaj, chłopcze, że bezpieczeństwo tego miejsca, a co za tym idzie i całego Cesarstwa, znajdzie się w twoich rękach. Podczas wędrówki postępuj rozważnie i staraj się unikać kłopotów. Zrozumiałeś mnie, Nidro?

– Tak jest, Ligurze – odpowiedział bez wahania z nieskrywanym entuzjazmem młodzieniec.

– A więc postanowione – stwierdził starzec, jednocześnie podrapał się po długiej białej brodzie. – W takim razie nie zatrzymuję cię z nami dłużej. Idź lepiej szykować się do drogi, bo nie masz za wiele czasu na przygotowania.

Chłopak zaczął podnosić się z miejsca, kiedy Ligur nieoczekiwanie zwrócił się do niego, czym na powrót przykuł go do maty.

– Aaa, i jeszcze jedno. Skoro idziesz do Tarnau, dostaniesz ode mnie dwa listy. Jeden dla ciebie, ten możesz pokazać cesarskim żołnierzom i urzędnikom państwowym w razie potrzeby, zapewni ci wikt i opierunek oraz wszelką możliwą pomoc po drodze. Drugi przekażesz bezpośrednio Konsulowi, gdy dotrzesz na miejsce. Jednak pamiętaj, że dopóki nie opuścisz kontynentu, nie wolno ci mówić nikomu, że jesteś bojowym magiem.

– To co w takim razie mam mówić? – spytał zdezorientowany chłopak.

– Powiedz, że jesteś… – Ligur zastanowił się nad odpowiedzią, cmoknął kilka razy ustami – …posłańcem! Tak, to będzie dobre. Mów wszystkim, że jesteś cesarskim posłańcem. W końcu dostaniesz ode mnie list dla Konsula, więc łatwo wczujesz się w rolę. – Starzec wyraźnie ucieszył się z tak zręcznego rozwiązania tego jakże palącego problemu. – Zrozumiałeś wszystko, chłopcze?

– Tak jest, Saru!

– To uciekaj stąd, ja i Ziki chcemy jeszcze porozmawiać na osobności. Będzie mi ciebie brakowało, dzieciaku.

Chłopak, przekraczając próg, usłyszał jeszcze wołanie Ligura:

– Spraw się dobrze, jesteś najlepszym bojowym magiem, jakiego miałem okazję szkolić!

– Dziękuję, Ligurze – odpowiedział przez ramię, zanim wyszedł na zewnątrz.

– Idź już, idź, teraz sam będziesz musiał o siebie zadbać. – Starzec westchnął przeciągle, jakby razem z powietrzem wypuszczał z siebie niewidzialne okruchy smutku.

Po nieoczekiwanym spotkaniu Nidro rzucił się biegiem do swego pokoju. Wciąż oszołomiony wspaniałymi wieściami wpadł do środka jak lis do kurnika i zaczął szykować rzeczy na wyjazd.

– Najpierw leki – napomniał samego siebie. Wyjął z szafki płócienny rulon i rozwinął go płasko na łóżku. Była to prostokątna torba pełna licznych kieszonek i przegródek, do których skrupulatnie zaczął upychać różne rośliny.

– Liście na powstrzymanie krwawienia są – powtarzał na głos, uzupełniając torbę. – Zioła na trucizny i jady są.

Wsadził kolejny zwitek do odpowiedniej kieszonki – ciasteczka z suszu na obrażenia wewnętrzne. Pakował rośliny do torby, a ta zaczęła pęcznieć w oczach. Kiedy skończył, zwinął ją z powrotem w rulon, jednak ten był teraz znacznie grubszy niż przedtem. Związał go mocno sznurkiem, by się przypadkiem nie rozwinął, i z zadowoleniem odłożył na bok.

– No dobra, to teraz placki – powiedział z rezygnacją w głosie, kiedy schodził po schodach do kuchni. Wkroczył do pustego przestronnego pomieszczenia i skierował się prosto do kamiennego stołu. Z płóciennego worka wysypał na blat brązową górę mąki. Krytycznie zlustrował spiczasty kopczyk, po czym zdecydowanym ruchem dosypał do niego jeszcze raz tyle samo proszku. Wszystko przyprawił solą, pieprzem i czerwoną papryką, następnie wylał wodę z miski w sam środek mącznej góry. Na koniec z miną skazańca wsadził obie ręce w mąkę i zamieszawszy kilka razy, zaczął jednostajnie rozgniatać ciasto w dłoniach, stale dolewając przy tym wody, aż uformował jednolitą, lepką masę.

– Cześć, Nidro. – Usłyszał za sobą melodyjny dziewczęcy głos.

– Cześć, Dara – odparł machinalnie, nie przerywając pracy.

– Co robisz? – dopytywała dziewczynka rozparta w progu wejścia za jego plecami. Była ośmioletnią, szczupłą i bardzo gibką osóbką o miłym usposobieniu. Miała na sobie żółtą szatę klasztornego ucznia. Jej długie włosy obcięte krótko nad czołem miały barwę przypominającą sierść zająca. Nidro odchylił się na bok, tym samym odsłonił jej wielką piłkę ciasta przed sobą.

– Bo wiesz… – ciągnęła dalej dziewczynka, owijając cienki kosmyk włosów wokół palców: – Słyszałam, że jutro wyjeżdżasz, i tak sobie pomyślałam, czy nie poszedłbyś ze mną ostatni raz na sanki?

„Chyba właśnie zwerbowałem ochotnika do plackowych wypieków” – pomyślał uradowany chłopak. Wciąż zachowywał jednak kamienny wyraz twarzy, by nie dać niczego po sobie poznać.

– Wiesz, Dara – odparł od niechcenia. – Chętnie poszedłbym z tobą na sanki, ale sama widzisz, ile mam dzisiaj roboty z tymi plackami. – Wskazał na lepkie ciasto rozsmarowane na stole.

Dziewczynka z poważną miną zastanawiała się nad problemem, gdy jej twarz pojaśniała nagle.

– Mam pomysł! – zawołała z dziecięcym entuzjazmem. – Jak pójdziesz ze mną na sanki, to ja upiekę ci te placki, zaraz jak wrócimy do klasztoru. Co ty na to?

– Wiesz, trochę będzie tego. – Ponownie pokazał na zbitą masę ciasta.

– To nic. – Dziewczynka machnęła ręką w powietrzu. – Ja i tak mam dzisiaj ćwiczyć z ogniem, więc mogę piec placki podczas odrabiania lekcji.

„Jestem w czepku urodzony” – pomyślał uradowany chłopak, po czym przykrył ciasto cienką szmatką, by nie wyschło do ich powrotu.

– No to idziemy – oznajmił z mieszaniną ulgi i zadowolenia w głosie.

– Hura! – Dara podskakiwała w miejscu z uniesionymi rękami, co często robiła w geście zwycięstwa. Podbiegła do Nidro, aby go mocno objąć. Chwilę później oboje opuścili klasztor i udali się na drogę prowadzącą do Wielkiego Wodospadu.

Dara usiadła na przedzie masywnych drewnianych sań z miną wyrażającą zachwyt, za nią miejsce zajął Nidro, oparty plecami o szeroką poręcz. Kiedy chłopak wypowiedział zaklęcie, z rzeki w ich kierunku wystrzeliły wodne liny, te obwiązały się dokładnie wokół ich sylwetek, by za pomocą skomplikowanych węzłów połączyć się z saniami i przycisnąć obydwoje do siedzeń. Znajdowali się na szczycie Wielkiego Wodospadu, skąd długi wodny język z hukiem opadał w dół, gdzie lizał gładkie, wyślizgane skały dobre dwieście kroków pod nimi, rozłożywszy swój spieniony tren na dnie wąskiego jaru.

– Gotowa?

– Tak! – wykrzyczała podekscytowana dziewczynka i mocno zacisnęła drobne pięści.

Wtedy z wnętrza wodospadu wychynęła wodna macka, rozwinęła się przed nimi jak dywan i z łatwością wpełzła pod sanie. Te uniosły się minimalnie i zaczęły powoli, lecz nieubłaganie zjeżdżać w stronę urwiska. Na skraju przepaści pojazd przechylił się, wtedy też wpadł w otchłań i runął pionowo w dół. Odwrócona perspektywa sprawiła, że dno jaru wyszczerzyło ostre zęby dokładnie na wprost nich, wodny szal falował obok i otaczał ich zimną mgiełką miniaturowych kropli wody.

– Łaaa! – krzyczała podekscytowana dziewczynka, gdy podmuch powietrza pociągnął jej włosy do tyłu. Skały przed nimi zaczęły momentalnie rosnąć, aż nabrały złowrogiej ostrości. Dara uniosła obie ręce do góry, czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Wtedy tuż przed nimi uformował się wodny tor, a sanki wsunęły się w niego niczym zgrabna dłoń w wygodną rękawiczkę. Zarzuciło nimi w bok, kiedy sanki wykonały karkołomny skręt do góry i w prawo. Ledwo wyszli z leniwego łuku, gdy wodny tor przed nimi uformował się w monstrualną pętlę. Dziewczynka zobaczyła, co się dzieje, i od razu zaczęła bić brawo, przecież pętla była jej ulubioną atrakcją. Nidro doskonale o tym wiedział, dlatego za pierwszą pętlą powstała druga i trzecia. Wyglądało to, jakby ktoś niewidzialny szedł przed nimi, kreśląc kręgi w powietrzu kryształową wstęgą. Poruszali się po torze w kształcie spiralnej sprężyny lewitującej w powietrzu. Tuż za nimi magiczna kreacja znikała w wodospadzie, jakby wymazana niewidzialną gumką. Tak oto poruszani po nierealnej spirali zbliżyli się ponownie do skalnej ściany. A wtedy ich tor bez ostrzeżenia skierował się niemal pionowo w dół. Pomknęli nim, przez co oddalili się od iluzorycznej pętli prosto do paszczy monstrualnej smoczej głowy, z jej nosa wydobywała się gęsta para. Dziewczynka ponownie zaczęła piszczeć z radości. Smok wyglądał jak prawdziwy, w dodatku poruszał szczęką, sprawiało to wrażenie, jakby przeżuwał tor przed nimi niczym długi makaron. Przemknęli tuż pod opadającymi kłami bestii, zanim te zacisnęły się za nimi z trzaskiem. Wpadli ze świstem powietrza prosto do gardzieli potwora, a ta przywitała ich długim, krętym tunelem, pozawijanym cudacznie we wszystkie strony, przez co ich sanki były raz na ścianie bocznej, to znów na górze, a poza tym pędziły do przodu jak szalone. W końcu wypadli na zewnątrz, dokładnie na wprost wodospadu. Tam tor ponownie zaczął wirować, tym razem jednak robił to wokół kaskady wody opadającej do jaru. Wykonywali ciasny obrót za obrotem, gdy poruszali się po wodnej spirali. Kręcili się na niej tak długo, aż pojawili się z powrotem na samej górze. Sanki zaczęły zwalniać, wkrótce całkowicie zatrzymały się na skalnej grani, dotarli więc na to samo miejsce, skąd zaczynali zabawę. Trzymające ich liny puściły i natychmiast wróciły do rzeki. Dziewczynka zeszła z sanek uśmiechnięta od ucha do ucha i zaczęła podskakiwać w miejscu z uniesionymi rękami.

– Tak! Tak! Tak! – Klaskała uradowana. – Także smok był dzisiaj, i rura! – mówiła szybko jak nakręcona zabawka wystawiona do tęczowego wyścigu. – Szkoda, że wyjeżdżasz. Ja nie umiem jeszcze zrobić czegoś takiego – dodała i ułożyła usta w podkówkę. Po chwili jej twarz ponownie się rozpromieniła. – Pokazać ci, co ja potrafię? – zawołała do niego przymilnie.

– No pewnie. – Nidro zachęcił ją skinieniem głowy.

Dziewczynka zaczęła z przejęciem intonować zaklęcie, a wtedy z rzeki przed nimi wynurzyła się krystalicznie czysta kolumna wody, wysoka na trzy kroki w górę. Czoło dziewczynki zmarszczyło się wyraźnie.

– Dobra robota – pochwalił ją Nidro.

– To jeszcze nic – odparła, oddychając ciężko. – Zobacz na to.

Kolumna wody przesunęła się kilka kroków w lewo, potem w prawo, by na końcu całkowicie zniknąć w rzece. Nidro zaczął bić brawo.

– No proszę, widzę, że robisz spore postępy.

Dziewczynka, nakarmiona pochlebstwami, pękała z dumy.

– Za kilka lat sama będziesz chodzić na sanki – pocieszał ją, gdy wracali do klasztoru tą samą drogą. Po powrocie Dara, tak jak obiecała, zaczęła wypiekać placki dla przyjaciela i przy okazji uczyła się sterować płomieniem. Stała w kuchni przed otwartym piecem, w czasie gdy długi język ognia wyłaził z jego brzucha. Wisiał w powietrzu przez dwa uderzenia serca, po czym ponownie wracał do środka, gdzie buchał na wszystkie strony ciepłym żarem. Nidro wciąż nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Zwolniony z kulinarnych obowiązków poszedł przygotować lotnię na czekającą go jutro wyprawę. Teraz, kiedy zwerbował sobie pomocnika, nie musiał się nigdzie spieszyć.

Tej nocy młody mag miał problem z zaśnięciem, wiercił się na łóżku niespokojnie. Owładnięty marzeniami, starał się zbudować w skołatanej głowie ostateczny plan podróży.

„Zobaczymy, jak daleko uda mi się dolecieć tą lotnią” – myślał wpatrzony w sufit sypialni. – „Wreszcie jadę do Tarnau, i to sam, kto by pomyślał. Będę musiał przejść przez cały kontynent Rubież. Przejść, a nie siedzieć przez cały czas na pokładzie łodzi latającej. Bo tak zapewne by to wyglądało, gdyby odebrali mnie z klasztoru żołnierze. Ale mi się udało. I sam sobie mogę wyznaczyć trasę wędrówki. Co prawda, nie ma tu za dużo opcji do wyboru, ale zawsze to coś. Za trzy dni powinienem być w Kenir, no i tu mogę sobie «zdecydować», czy chcę obejść Wielki Las od zachodu przez Nair, czy raczej od wschodu przez Atolu. Potem jest w zasadzie prosta droga przez Tewu, aż do Meana. Tak, koniecznie muszę wyruszyć z Meana, ktoś mi kiedyś powiedział, że to najładniejsze miasto na kontynencie. A poza tym tędy będzie najbliżej. Dalej podróż przez Ocean Snów. Tu zostaje do wyboru statek albo łódź latająca. Zobaczymy, co się trafi na miejscu. Ocean, hm… To będzie jakieś dziesięć dni rejsu na kontynent centralny. Dobrze by było dostać się od razu do Tamir, bo stamtąd mogę się zabrać rurą bezpośrednio do samej stolicy. Kaszka z mleczkiem. Jak dobrze pójdzie, to za niecały miesiąc będę w Tarnau. Wreszcie zobaczę starożytne Domy Drzewa i kamienne anioły strzegące Wiecznego Placu. Ech, nie mogę się już doczekać”.

Czerwone słońce rozpoczęło swój poranny teatr cieni od wspinaczki na zbocze ośnieżonego szczytu. Nidro po skończonym śniadaniu pożegnał się ze wszystkimi wylewnie, i to po kilka razy z każdym. Można więc śmiało powiedzieć, że pożegnaniom nie było końca. Wziął swój mały zestaw podróżny, na który składały się: hamak, maczeta, torba na leki, podstawowa odzież i oczywiście smakowite placki. Zarzucił wypchany worek na plecy i ruszył pewnym krokiem w stronę urwiska, gdzie poprzedniego dnia zostawił lotnię, dobrze ukrytą w skalnej grocie.

„Piękny dzień na latanie” – pomyślał wpatrzony w nisko zawieszoną tarczę słoneczną, przyklejoną na monochromatycznym błękitnym niebie. Poprawił plecak na ramieniu, a potem ruszył wąską, wyślizganą przez deszcz granią, znał tu chyba każdy kamień, wykrot i kępę trawy. Ostrożnie stawiał kroki, by się nie ześliznąć, góry nie miały w zwyczaju darować ludziom pomyłek.

– Nie chce mi się włazić dookoła – powiedział do siebie ze wzrokiem utkwionym w skalną półkę przed nim, jak gdyby rzucał jej nieme wyzwanie. W tym miejscu wąska ścieżka zawijała w prawo, omijała tym samym skalne osuwisko na wprost długim, leniwym łukiem. – Idę tędy – oświadczył, robiąc krok w stronę osuwiska. Nie wszedł nawet do połowy wysokości, kiedy zaczął się powoli zsuwać na kamieniach. Wtedy przyklęknął i kontynuował wspinaczkę na czworakach, podczas gdy skalne odłamki coraz większą strugą staczały się za nim w dół. Po kilku kolejnych krokach spojrzał na swoje czarne od prochu ręce i na niebywale upaprane spodnie.

– Aj, trzeba było iść po ścieżce. – Pokręcił głową z dezaprobatą. – Tak to właśnie jest z drogą na skróty, że się człowiek przy tym zawsze uwali po pachy. – Zmełł w ustach przekleństwo i wrócił do utrapionej wspinaczki, był prawie na górze, pozostało mu więc jedynie wdrapywać się dalej. Kiedy stanął na szczycie urwiska, otrzepał ręce z ziemi i wszedł do niewielkiej jaskini ukrytej przed wzrokiem ciekawskich za szerokim skalnym załomem. Była tam, gdzie ją wczoraj zostawił – trójkątna lotnia obleczona zwierzęcą skórą.

– No dobra, to będzie nasze ostatnie latanie. – Pogłaskał ręką smukłe skrzydło, które sam zresztą zbudował. Ostrożnie wytaszczył lotnię z jaskini i zaczął się pod nią wsuwać.

– Paski, paseczki – mruczał pod nosem, gdy zakładał skórzaną uprząż. – Będzie ciężko lecieć z tym plecakiem, ale… zawsze mogę sobie trochę dmuchnąć od spodu, jak będzie trzeba. – Uniósł lotnię w górę, zakołysało nim, zatrzymał więc powietrze wokół siebie.

„Od razu lepiej” – skonstatował zadowolony. Stanął na krawędzi urwiska. Ten widok zawsze robił na nim niesamowite wrażenie. Szeroka, otwarta przestrzeń. Hen z dołu patrzyły na niego dwa nieforemne oczodoły górskich jezior, otoczone kępkami trawy porozrzucanej w przypadkowy sposób. Brakowało tylko nosa, by przypominało to wykrzywioną, piegowatą twarz skalnego olbrzyma. Na wprost niego, pomiędzy bliźniaczymi ośnieżonymi szczytami, zalegał lodowiec, przypominał mu błękitną błonę uplecioną z kryształu i rozpostartą pomiędzy szeroko rozwartymi palcami górskich szczytów. Krok do przodu, a potem chwila, gdy żołądek podchodzi do gardła. Lotnia runęła w dół, jak gdyby zachłysnęła się rozrzedzonym powietrzem. Pchnął drewnianą poprzeczkę od siebie, aby skrzydło złapało stabilny ciąg.

„Odrobina w lewo… jest” – odetchnął, gdy wyrównał lot.

– Ściąga mnie w dół – zauważył, robiąc kontrolny przechył w prawo. – Muszę lecieć jak najwyżej, by zmieścić się nad tym lodowcem. Dobra, nie ma co liczyć na szczęście. – Wypowiedział zaklęcie, a wtedy wiatr momentalnie gwizdnął od spodu, by kontrolowany podmuch uniósł lotnię ku górze. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch, tuż przed nim zapikował wielki biały orzeł i jednocześnie wydał z siebie powitalny świergot.

„Cześć, Arto. Znowu latamy razem, co?” – wysłał mentalny przekaz do przyjaciela. Orzeł zrównał się z chłopakiem i ustawił obok niego. Lecieli razem, niczym eskadra łodzi latających na misji bojowej.

Niebawem dotarli do przeciwległego krańca kotliny, a ziemia w dole niebezpiecznie zaczęła się przybliżać, sprawiało to takie wrażenie, jakby lotnia nabrała ogromnej prędkości. Znaleźli się w wąskim przesmyku, zaledwie dziesięć kroków nad spękaną taflą lodowca, i razem z nim, ponad kaskadami wody przedostali się do skalnego kanionu.

„To co, wlatujemy do środka?” – skierował retoryczne pytanie do orła, ten w odpowiedzi zapikował w dół. „Masz rację, taki lot bez przygód to żadna frajda”. Przyciągnął poprzeczkę do siebie, a lotnia ciasnym łukiem zapikowała w sam środek skalnego kanionu. Pionowe ściany po obu stronach wyciągały do niego strome ramiona, zapewne nie po to, aby go przytulić, za to on w akrobatyczny sposób unikał konfrontacji seriami wielokrotnie przećwiczonych manewrów.

– Długi łuk w lewo, wyrównanie, teraz trochę w dół, by się zmieścić, hum, w skalnym preclu. To jest to – powiedział i uśmiechnął się szelmowsko, gdy przelatywał przez skalną szczelinę w kształcie nieforemnego koła. Ponownie wyrównał lot, w tym miejscu ściany kanionu schodziły się do wewnątrz, tak że ściskały wydłużoną perspektywę do zaledwie kilkunastu kroków. Do pokonania została mu wyłącznie sama szczelina na końcu i… Wystrzelił niemal z litej skalnej ściany, wprost w objęcia rozłożystej doliny. W tej samej chwili cały krajobraz zmienił się diametralnie. Wysokie góry pocięte wąwozami wyparły zielone wzgórza pofalowane niczym wzburzone sztormem morze. Oprócz niezaprzeczalnych zmian w topografii wymieniły się również wszystkie kolory. I tak szarobury dotąd krajobraz zlodowaciałych skał wyparły soczysta zieleń drzew i niebieski błękit górskich jezior.

– O, tak – westchnął i zaciągnął się aromatycznym zapachem sosnowych lasów.

„Starczy tego latania” – napomniał się w myślach, gdy dotarło do niego, że słońce zaczyna ocierać się o pofalowany horyzont. Przysunął poprzeczkę do siebie, by zielony dywan lasu wyciągnął po niego swe iglaste ręce. Zniżył lot na tyle, że prawie poczuł, jak korony drzew łaskoczą go w stopy na podobieństwo drucianej szczotki.

„Jakaś polanka by się przydała – powiedział w duchu, rozglądając się dokoła – przecież nie wyląduję w lesie”.

Wypatrywał dogodnego miejsca dłuższą chwilę, a gdy je dostrzegł, odbił w lewą stronę, gdzie opadł łagodnie wprost na wypłaszczone, porośnięte bujną trawą wzgórze. Kiedy odkryta przez niego polana wyparła swym pękatym brzuchem wszędobylski las na boki, lotnia zaczęła zwalniać, zupełnie jakby wleciała w niewidzialny krem. Był trzy kroki nad ziemią, już tylko dwa, jeden, nogi złapały kontakt z podłożem. Przebiegł do przodu, by się nie wywrócić, stanął w miejscu i oparł trójkątne skrzydło na miękkiej trawie. Odpiął sprzączki, uwolnił się z uprzęży i wreszcie stanął wyprostowany na własnych nogach – koniec latania na dzisiaj. Zarzucił plecak na ramię, ostatnie spojrzenie za siebie na lotnię i góry.

– Ech… – westchnął przeciągle z nutką nostalgii w głosie przyprawioną młodzieńczą tęsknotą. Rozejrzał się dokoła, badawczym wzrokiem lustrując okolicę. – Trzeba znaleźć jakieś miejsce na nocleg – stwierdził, kiedy zapuścił się dalej w stronę potoku. – Tutaj rozbijemy pierwszy obóz – oznajmił, stanąwszy przed dwiema dorodnymi sosnami rosnącymi blisko siebie. Już na pierwszy rzut oka stwierdził, że odległość między drzewami jest idealna, by zawiesić hamak. Przywiązał jeden koniec sznura do smukłego pnia, po czym wygłodniałym wzrokiem spojrzał na rzekę przepływającą obok.

„Arto, zapraszam na kolację” – wysłał mentalny przekaz do orła. Wypowiedział zaklęcie, a wtedy z rzeki wystrzeliły w ich stronę cztery dorodne pstrągi. Ryby z plaśnięciem opadły na ściółkę, otwierały szeroko pyszczki w niemym grymasie zaskoczenia. Podskakiwały niezdarnie, wyginały na boki srebrzyste cielska, jakby próbowały podeprzeć się na płetwach. Orzeł sfrunął z gałęzi i z niemałą gracją pochwycił tłustą rybę bez dotykania ziemi. Następnie podfrunął z wciąż szamoczącą się zdobyczą na z góry upatrzoną gałąź, donośnie świergolił przy tym z zadowolenia.

– Ty to masz dobrze – rzucił chłopak, wpatrzony w zajadającego się ptaka. A gdy hamak był gotowy, przyszła pora, aby i on zaczął przyrządzać kolację dla siebie. Przeszedł się wokół powalonego pnia i uzbierał pokaźne naręcze drewna na ognisko.

– Góry, góry, woda, las i zaśpiewaj jeszcze raz – mruczał sobie pod nosem pijacką piosenkę, jedną z zasłyszanych niedawno przy obchodach jakiegoś święta. Pamiętał, że na słowo „woda” wypijało się czarkę księżycówki do dna, co nadawało swoiste metrum imprezie. Tekst piosenki był, mało powiedzieć, że debilnie prosty, a w dodatku słowo „woda” pojawiało się w niej na okrągło, dlatego szybko zyskała ona miano standardowej przyśpiewki wszystkich mocno zakrapianych imprez. – Niebo, niebo, woda, głaz i zaśpiewaj jeszcze raz… Teraz krzesiwo. – Włożył rękę do worka w poszukiwaniu dwóch obłych kamieni. – Są! – Ucieszył się, kiedy natrafił dłonią na znajomy kształt. – Góry, góry, woda, trzask. – Uderzył, a kamienie wskrzesiły iskry. – Trzask i jeszcze raz. – Zanim zdołał rozpalić ognisko, dał radę wyśpiewać jeszcze co najmniej dwadzieścia równie natchnionych zwrotek. A chwilę później w powietrzu poniósł się zapach pieczonego pstrąga.

„To jest życie” – pomyślał zadowolony, gdy wyciągał pachnący placek z worka. Odrzucił w krzaki objedzoną do czysta skórkę po rybie. Zawahał się przez chwilę, lecz ostatecznie wytarł dłonie w spodnie, te i tak nosiły na sobie zaskakująco liczne ślady wędrówki. Wysikał się na dogasające ognisko, zanim na dobre ułożył się na hamaku, by wreszcie położyć się spać.

„Dzień pierwszy za mną” – zdążył pomyśleć z zadowoleniem, zanim pozwolił opaść zmęczonym powiekom.

Rozdział drugiSpotkanie

Kapłani mówią nam o sprawiedliwości, a przecież ich świątynie wzniesione są na ciałach niewolnych. Cesarstwo to nienasycona bestia karmiąca się ludzką krwią. Synti, powstańcie i niech śmierć stanie się bramą waszej wolności. – z Ksiąg zakazanych

Jest rok cztery tysiące dwudziesty szósty ery imperialnej. W kraju rządy sprawuje Asu XXXV (Cesarstwo po tysiącach lat niepodzielnego władania większością zamieszkałego świata stoi obecnie na progu wielkich zmian zarówno społeczno-gospodarczych, jak i militarnych. W starej talii do gry potasowanej jeszcze przed wiekami pojawiły się zupełnie nowe karty, za ich sprawą, jak również za sprawą samych graczy, zmieniły się zarózno skostniałe zasady, jak i stawki. Lecz czy kolejne rozdanie wypadnie lepiej czy gorzej, doprawdy trudno powiedzieć).

– Dupa, dupa, dupa – powtarzała zmęczonym głosem Sena, kiedy stawiała kolejny niepewny krok na grząskim osuwisku. – W co ja się znowu wpakowałam? Wiedziałam, że ten zasrany Szczur prędzej czy później wrobi mnie w takie gówno, że… – Tu właśnie zabrakło jej wystarczająco dosadnego porównania. „No jak w tej bajce o smoku i księżniczce, ona stanęła pod skałą, by się schronić przed deszczem. I ja mam dokładnie to samo” – pomyślała z niezachwianym przekonaniem. – Schroniłam się przed deszczem i… i smok na mnie nasrał. Prawie nic nie spałam – mówiła sama do siebie podczas żmudnej wspinaczki po wysokiej skarpie. – Prawie nic nie jadłam. Całe stopy mam pokrwawione od tego łażenia. I wszystko, dosłownie wszystko mnie boli. Nawet te części ciała, co nie powinny boleć. Włosy mnie nawet bolą! – Dziewczyna złościła się na cały świat, ale szła niestrudzenie dalej, gdyż od tego w końcu zależało w tej chwili jej życie. „A te psie syny, obszczy mordy kopane – po chwili znowu zaczęła złorzeczyć – w żaden sposób nie da się ich zgubić. Szłam w lodowatym strumieniu, wlazłam do tego bagna i jak pięknie teraz wyglądam?” – żaliła się przed samą sobą zdyszana ze zmęczenia. „A oni i tak mnie jakoś wytropili. Na Martwe Ziemie! Jakbym stanęła taka uwalona przed Szczurem, to by mi palant powiedział, że kąpiel w bagnie jest bardzo dobra dla cery i powinnam przestać narzekać. Oj tak, Szczurku. Wpakowałeś mnie w niezłe gówno i gdybym znalazła sposób, aby ci się jakoś odwdzięczyć, to chętnie bym to zrobiła. Powinnam tę przeklętą bransoletkę wrzucić do tego bagna, jak jeszcze miałam okazję”. Zbierało jej się na łzy, oddychała ciężko, ale wciąż szła. Jednak czy długo jeszcze da radę? – Jestem w czarnej dupie! – Załkała z bezsilności. Od dawna tłumiona rezygnacja walczyła u niej o lepsze ze zdrowym rozsądkiem, który na szczęście wciąż prowadził żywy dialog z instynktem przetrwania. A to – jak wiadomo – stanowi u większości ludzi nadrzędny imperatyw, i co za tym idzie – potrafi wycisnąć ostatnie poty z zapadającego się do wewnątrz ze zmęczenia ciała.

Nidro otworzył posklejane snem oczy, zaciągnął się powietrzem o zapachu młodej sosnowej żywicy i wyprężył na hamaku jak kocur. Właśnie zaczął się trzeci dzień jego wędrówki, a słońce ze znaną sobie gracją nieśmiało pokazywało się na niebie, skąd przeganiało zawstydzone porannym blaskiem gwiazdy. Z drzewa, jakie upatrzył sobie na nocleg, rozciągał się urokliwy widok na leśną polanę, przez którą prowadziła wąska ścieżka wydeptana wśród traw. Przejście było tak zarośnięte, że miejscami niemal zupełnie niewidoczne. Wokół nie było żywej duszy, a do uszu młodzieńca dobiegał jedynie cichy szmer strumienia i beztroski śpiew ptaków. Dzień zapowiadał się wspaniale. Planował iść dalej ścieżką aż do głównego traktu, którym zamierzał dotrzeć do najbliższego miasta w tych stronach, czyli do Kenir. Leśna dróżka, upatrzona przez niego, wiodła prosto wzdłuż rzeki, niemal dokładnie na południe. Zwinął starannie jeszcze ciepły hamak. Zjadł placek z rybą na śniadanie. Spakował dobytek i ruszył niespiesznie w dalszą drogę.

Niespodziewanie odebrał mentalny przekaz od orła. Coś było nie tak. Skupił się na przyjacielu i wszedł głębiej umysłem w jego jaźń. W ten sposób mógł spojrzeć na świat ptasimi oczami. Arto zataczał ciasne kręgi gdzieś nad jego głową. Jedno spojrzenie z lotu ptaka wystarczyło, by dostrzegł siebie samego stojącego w dole pod rozłożystym dębem. Ptak odwrócił głowę w lewo, a wtedy jego uwagę przyciągnęła chmura pyłu unosząca się gdzieś w oddali. Skupił wzrok w tym miejscu, zaraz też obaj dostrzegli oddział konnych w barwach armii cesarskiej. Żołnierze jechali jeden za drugim, przecinali w poprzek skalne osuwisko. Nidro mógł w najdrobniejszych szczegółach obserwować, jak konie ostrożnie stawiają kopyta na niestabilnym gruncie. Szacował, że znajdowali się nie dalej niż tysiąc kroków przed nim. Co oddział kawalerii robi na takim zadupiu? I po co przedzierają się przez te chaszcze, skoro tuż obok mają naprawdę przyzwoitą ścieżkę? Pytań przybywało, a z każdym kolejnym rosło jego zainteresowanie. Na czele grupy nieco zgarbiony w siodle jechał centurion, jednak zamiast zwyczajowej setki miał przy sobie dziewięciu zbrojnych, czyli zaledwie dekurię. Osuwisko okazało się zbyt urwiste dla koni i zapewne właśnie z tego powodu oddział wybrał tę okrężną drogę.

„Jest ich raptem dziesięciu, a sprzętu mają tyle, jakby jechali na wyprawę wojenną” – przemknęło mu przez głowę.

Żołnierze nosili lekkie skórzane zbroje okutane w czarne peleryny do kolan, przewieszone przez lewe ramiona, na których bez trudu rozpoznał białego orła Cesarstwa. Uzbrojeni byli w lekkie okrągłe tarcze, typowe dla imperialnej jazdy, oraz w krótkie stalowe miecze. Dodatkowo dwóch z nich dzierżyło w dłoni bojowe lance, a dwóch kolejnych trzymało na podorędziu lekkie kusze.

„To musi być oddział jednego z portowych miast” – domyślił się tego po charakterystycznych emblematach.

Na godle orzeł trzymał w szponach rybę, a pod spodem widniała łódź z dwoma żaglami. Widział to wszystko bardzo wyraźnie dzięki Arto, jego orli wzrok nie miał sobie równych. Wtedy ptak obrócił lekko głowę, a on zobaczył coś jeszcze, jakiś ruch w zaroślach. Przyjrzał się uważniej i dostrzegł, że kilkaset kroków przed oddziałem konnych ktoś cały od stóp do głów umazany błotem wspina się na stromą skarpę obrośniętą ze wszech stron gęstymi krzakami.

„Zamierzają jechać dookoła, by kontynuować… pościg za błotną istotą? Tak, to jest pościg” – szybko skojarzył fakty. Orzeł wylądował na gałęzi drzewa, skąd mieli dobry widok zarówno na ścigających, jak i uciekiniera. Z tego miejsca widać było wyraźnie, że błotna istota podąża nigdzie indziej, a dokładnie w jego stronę.

„A miało być tak pięknie” – pomyślał z przesadnym żalem, w czasie gdy oswajał się z równie nieoczekiwaną, co potencjalnie kłopotliwą sytuacją. „Dlaczego w życiu jest tak, że jak coś się może spieprzyć, to się pieprzy, a ja ostatecznie zwyczajowo kończę w gównie do kolan?”

Jego jaźń podzieliła się na dwie walczące ze sobą frakcje, które zaczęły bezlitośnie okładać się po pyskach przeintelektualizowaną argumentacją. Jak by to powiedział Ligur: „trzymaj się z dala od kłopotów”.

„Czyli co? Mam udawać, że mnie tu nie ma, i nie mieszać się w nieswoje sprawy? Ładny mi bojowy mag, jeden mały golem czochra się po krzakach, a ja się wycofuję. Przecież schwytanie go będzie łatwiejsze niż wstrzymanie cichego bąka. Tyle że wtedy wypadałoby się chociaż dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, ostatecznie warto, abym ujął to w moim raporcie. No ale wtedy będę musiał się ujawnić. I co z tego, że mnie tu zobaczą? Zresztą jak dojdę do Kenir, to i tak nie będę się ukrywał, w mieście jak nic muszę okazać list na bramie. No dobra. Ryzyko zdemaskowania się podczas tej prostej akcji wydaje się wręcz zerowe. Trzeba obezwładnić bez mała tylko jedną osobę, mając po swojej stronie przewagę zaskoczenia. Wystarczy, że przekażę uciekiniera żołnierzom i każdy z nas pójdzie w swoją stronę. Innymi słowy, nie narobię się po łokcie, a przydam się do czegoś armii”. Ucieszył się na koniec w duchu z tak jednoznacznej puenty.

Zadowolony z podjętej decyzji ukrył się za szerokim konarem rozłożystego drzewa rosnącego na prawdopodobnej trasie przemarszu błotnego golema. Skupił się na pogoni, bowiem w dalszym ciągu monitorował całą sytuację oczami przyjaciela. Widział, jak uciekinier podchodzi bliżej, jak ciężko oddycha i słania się na nogach. Poczekał na dogodny moment, dopiero wtedy wyskoczył zza drzewa niczym nocna zjawa obleczona w ludzkie ciało. Ich spojrzenia wpadły na siebie z impetem i splotły się razem jak liny okrętowe ciągnięte w przeciwne strony. Zanim Nidro powiedział… No właśnie, co powiedzieć w takim momencie? Jego umysł najwyraźniej przegapił ten element planu, musiał więc improwizować i rzucił:

– Stój w imieniu Cesarza! – To były pierwsze słowa, jakie przyszły mu do głowy.

Błotna istota zamarła, gapiła się na niego szeroko otwartymi oczami, jakby nie wierzyła, że to, co widzi, dzieje się naprawdę. W końcu po chwili pełnej drażliwej konsternacji przegnała kruchą ciszę szorstkim dziewczęcym dyszkantem, ociekającym jadem jak skwarka tłuszczem:

– Sam się, w dupę, skuj, palancie, i lepiej się do mnie nie zbliżaj, jeśli nie chcesz zaraz gaci z gówna szorować. Bo jak się tobą zajmę, to nie ma takiego zwieracza, który by to wytrzymał.

Teraz dla odmiany to jego zamurowało. Poczuł, jak nogi zatapiają się w miękką ziemię, przygniecione ciężarem krotochwili. Wyraźnie się zawahał i gorączkowo rozważał, co robić z tym fantem dalej. Jakoś inaczej to sobie wyobrażał, gdy siedział skitrany za drzewem. Co prawda, nawet w najbardziej absurdalnym scenariuszu nie zakładał natychmiastowej kapitulacji ze strony uciekiniera. Raczej stawiał na ucieczkę w zarośla, ewentualnie jakieś przekupstwo na zasadzie: puść mnie, a spełnię twoje trzy życzenia. Jednak teraz to on stał skołowany i nie wiedział, co powinien robić dalej.

„To dziewczyna!” – naszła go nieoczekiwana refleksja. „Ona rzuca mięsem jak grabarz łopatą”.

Zawieszony w niebycie umysł zaczął pęcznieć mu niczym drożdżowe ciasto, jakby chciał w sobie pomieścić te wszystkie nowe informacje. Stali tak naprzeciw siebie jak postacie z różnych bajek, spotykające się na kartach jednej książki. Dziewczyna była wyraźnie spięta. Miała mocno przekrwione oczy i widać było, że dawno już nie spała. Jej buty wyglądały na zupełnie schodzone i nie wiadomo jakim cudem jeszcze trzymały się na nogach. Zdecydowanym ruchem wyciągnęła zza pleców nóż, czym przerwała przedłużające się odrętwienie. Ostrze było małe, do rzucania na średnią odległość, dodatkowo rękojeść obwiązano cienkim sznurkiem. Po tym, jak trzymała go w dłoni, założył, że umie się nim posłużyć.

„Robi się coraz ciekawiej” – zauważył, szykując się do niemiarkowanego ataku.

W tym czasie jego skrzydlaty przyjaciel wciąż siedział na pobliskim drzewie i z góry śledził rozwój wypadków. Był gotów. Tak, w każdej chwili mógł zaatakować. Nidro najwyraźniej bezbłędnie wyczuł intencje ptaka, bo upomniał go w myślach: „Arto, siedź na drzewie, nic mi nie będzie”.

Na skutek łączącej ich więzi emocje orła wpływały także na jego umysł. I właśnie w tym momencie zdał sobie wreszcie sprawę z tego, że sam, wbrew zdrowemu rozsądkowi, aż rwie się do walki. Na wszelki wypadek skarcił się w myślach, powtarzał przy tym w głowie słowa Ligura: „Masz być niewidoczny, nie rzucać się w oczy”.

Rozwarstwianie się jego świadomości ostatecznie przerwała dziewczyna:

– No, słodziutki, ani kroku dalej. To nie jest twoja sprawa, więc się w to nie mieszaj – mówiąc to, ostrzegawczo pomachała do niego nożem, po czym zdecydowanym krokiem ruszyła do przodu, tak by go wyminąć. Przez cały czas ani na chwilę nie spuszczała z niego wzroku.

Nidro skoczył w jej stronę zupełnie bez ostrzeżenia. Stawiał krótkie kroki, balansował ciałem, usiłował szybko zmniejszyć dzielący ich dystans. Dziewczyna zareagowała błyskawicznie i rzuciła w niego nożem. On uchylił się wężowym ruchem w bok, tak że ostrze przeleciało z wizgiem, zaledwie o włos mijając jego zaskoczone gardło.

„Było blisko” – pomyślał, lecz nie zaprzestał ataku. Dopadł do dziewczyny, kiedy ta zaciskała już palce na drugim nożu. Ten był odrobinę większy od poprzedniego.

„Nóż do walki wręcz” – domyślił się, rzuciwszy przelotne spojrzenie na ostrze. Błotna postać nie zdołała jednak dobyć broni, ponieważ Nidro gwałtownie wyprostował prawą rękę i uderzył otwartą dłonią w brodę dziewczyny. Cios sprawił, że nogi się pod nią ugięły i nieprzytomna runęła na ziemię jak marionetka, której podcięto sznurki. Chłopak przyglądał się zdziwony. Całą prawą dłoń miał czarną od błota. Powąchał lepką maź z obrzydzeniem, kiedy poczuł intensywny zapach torfu.

– Czy ona się kąpała w bagnie? – wyraził na głos swoje domysły i machinalnie wytarł dłoń o spodnie. Obrazek był tak nierzeczywisty, jakby został siłą wyrwany z lunatycznego pejzażu. Pod strzelistym drzewem nieprzytomna dziewczyna leżała na plecach z bezładnie rozłożonymi rękami. – Jest cholernie szybka – dodał z uznaniem i niejakim współczuciem zarazem. Miał lekkie wyrzuty sumienia, że ją tak zdzielił w głowę. – A tam, nic jej nie będzie – przekonywał samego siebie. „Przecież rzuciła we mnie nożem, a ja zareagowałem odruchowo. A zresztą, jakie to ma znaczenie. Wyszło, jak wyszło”. Przestał się wreszcie łajać w myślach i spokojnie czekał na przyjazd zbrojnych.

Jeźdźcy, gdy ujrzeli leżącą na ziemi dziewczynę, wydali z siebie okrzyk triumfu okraszony niedowierzaniem.

– Mamy ją! Jest nasza! – wołali do wiwatu wspaniałemu zrządzeniu losu. Podjeżdżali jeden za drugim i ustawiali się ciasnym kręgiem wokół nich, następnie bez pośpiechu zaczęli schodzić z koni. Dopiero czując twardy grunt pod stopami, jedni z postękiwaniem rozciągali zastałe mięśnie, inni zaś masowali obolałe tyłki.

– Chłopaki, doprawdy nie wierzę w takie szczęście. – Tęgi żołnierz po trzydziestce w stopniu centuriona energicznie klepnął się dłonią w udo. Był zupełnie łysy i nosił długą czarną brodę. – Patrzcie tylko, toż to śpiąca królewna i sam książę z bajki we własnej osobie.

Na te słowa żołnierze ryknęli gromkim śmiechem, który do złudzenia przypominał walenie chochlą w garkuchnię. Najwyraźniej widok nieprzytomnej dziewczyny poprawił im humor. Łysy odwiesił kuszę przy łęku i podszedł do chłopaka.

– A tyś co za jeden? – zapytał, taksując go uważnie wzrokiem pełnym wielkopańskiej pogardy. – Brudne spodnie, żadnej sakiewki, żadnej broni, nie wyglądasz mi na księcia – stwierdził ironicznie. – Chyba że takiego księcia z czarnej dupy. A i ta twoja księżniczka… – tu wskazał na wciąż nieprzytomną dziewczynę – …zalatuje torfem jak latryna gównem.

– Nazywam się Nidro – odparł chłopak, ignorując zaczepkę oficera – i jestem cesarskim posłańcem.

– Posłańcem, mhy… – westchnął brodacz i uniósł brew z niedowierzaniem. – Bez konia, bez pieniędzy… Cesarstwo najwidoczniej schodzi na psy, skoro wysyła takich obesranych posłańców.

„O tym nie pomyślałem” – Nidro pochylił się w duchu nad słowami żołnierza. Miał przeczucie, że plan Ligura nie jest taki znowu doskonały. „Ale tamten ma rację, posłaniec na pewno miałby konia i pieniądze. No nic, trzeba brnąć w to dalej, jak się powiedziało «a»…”

Zastanowił się nad jakąś sensowną odpowiedzią i oznajmił pewnym siebie głosem:

– Konia i pieniądze mi ukradziono, dlatego chcę poprosić o pomoc cesarski garnizon w Kenir. A jak wy się nazywacie, Saru? – spytał, utrzymując stały kontakt wzrokowy z żołnierzem.

– Jestem Elon, dzieciaku. – Centurion obdarzył go spojrzeniem przeznaczonym dla wiejskich głupków. – To ty ją tak urządziłeś? – Wskazał nieprzytomną.

– Tak. – Nidro chełpliwie skinął głową.

– W takim razie zasłużyłeś sobie na nagrodę. – Elon uśmiechnął się szyderczo. – Mam zamiar podarować ci najcenniejszą rzecz na świecie. Wiesz, co to takiego?

Chłopak nic nie odpowiedział, a Elon uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Twoje życie, gówniarzu! – oświadczył z wielkim rozbawieniem w odpowiedzi na niezadane pytanie. – Prawda, że jestem hojnym człowiekiem? Sek, sprawdź go! Jak jest taki goły, na jakiego wygląda, niech idzie precz.

Niski, żylasty żołnierz podszedł do chłopaka i zaczął skrupulatnie przetrząsać jego rzeczy. Nidro nie protestował, stał spokojnie i w zadumie czekał na dalszy rozwój wypadków, bo, że dojdzie tu do wypadku, był prawie pewien. Straciwszy zainteresowanie posłańcem, Elon z dwójką towarzyszy podszedł do wciąż nieprzytomnej dziewczyny. Ktoś polał jej twarz stróżką wody z bukłaka.

– Pobudka, księżniczko, całe błotko ci się zeschnie, jak będziesz tak leżeć.

Dziewczyna otworzyła zmęczone oczy. Czuła pod czaszką dojmujący ból, natarczywe pulsowanie rozlewało się promieniście po wszystkich członkach. Rozejrzała się niepewnie dookoła, a dostrzegłszy nad sobą hycli Kapłana, zlękła się nie na żarty. Spróbowała wstać, lecz poczuła, że traci równowagę i ponownie opadła na trawę. Siedziała tak niczym uosobienie ludzkiej niedoli, obejmując głowę rękoma.

– Edir, przeszukaj ją! – Brodacz zwrócił się do jednego z dwóch towarzyszących mu żołnierzy. Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna pochylił się nad dziewczyną. Niechętnie wyciągnął ku niej ręce, najwyraźniej starał się nie ubrudzić. Odwrócił głowę w przeciwną stronę, na moment wstrzymując oddech.

– Zostaw mnie, ty durny fiucie! – Dziewczyna za wszelką cenę próbowała utrudnić mu rewizję. W tym celu przycisnęła ramiona do ciała, tak aby się nimi szczelnie zakryć. Wtedy jakieś silne ręce pochwyciły ją za łokcie. To drugi z żołnierzy przyszedł koledze z pomocą.

„Gdzie są moje noże” – zastanawiała się, gdy jej palce trafiły na pustkę przy pasie.

– Chłopak jest goły i wesoły – rozległ się czyjś głos z tyłu. Elon w odpowiedzi jedynie machnął ręką niezainteresowany tematem.

– Mam! – zawołał mięśniak triumfalnie i ze szczególnym pietyzmem uniósł w dłoni jadeitową bransoletkę z wizerunkiem smoka na obwodzie. Wystawił ją do słońca, a ta jak na zawołanie rozbłysła zielonymi refleksami w blasku poranka. Elon klasnął w dłonie, serce zabiło mu mocniej na widok upragnionego klejnotu.

– To teraz musimy ją przetestować. Jacyś chętni? – Nikt nie odpowiedział na to nienachalne wezwanie. – Dobrze, w takim razie przetestujemy ją na naszej torfowej księżniczce. Edir, wsadź jej bransoletkę do ręki, ale w taki sposób, by nie mogła jej wyrzucić. Zagramy sobie w pytania – zaczął tłumaczyć Elon. – To bardzo prosta gra, w której ja zadaję pytanie, a ty mi grzecznie odpowiadasz – oznajmił, wyjmując ciężki bojowy nóż z pochwy. – Jeśli od razu nie usłyszę odpowiedzi, to utnę ci palec u ręki. Potem zadam to samo pytanie i jeśli znów nie odpowiesz, utnę ci kolejny, i tak do chwili, aż zabraknie nam fantów do dalszej gry. Wygrywa ten, kto na koniec ma się czym podrapać po nosie. Gotowa?

Edir ujął drobną kobiecą dłoń w swoją masywną prawicę i powoli, lecz zdecydowanie, zaczął zaciskać stalowe palce wokół bransoletki. Dziewczyna poczuła ostry ból, gdy obręcz coraz mocniej wżynała jej się w skórę.

– Kto zlecił ci kradzież artefaktu? – spytał Elon lekko rozbawionym głosem. Ostentacyjnie machnął jej nożem przed twarzą. Ból szybko narastał, a dziewczyna, nie mogąc się oswobodzić, krzyknęła zrezygnowana:

– Szczur! Szef gildii złodziei z Atolu, boli!

– Bardzo ładnie – ucieszył się łysy. Podszedł do niej i niemal pieszczotliwie poklepał płazem noża po jej policzku. – Grzeczna dziewczynka. Ja też jestem zdania, że lepiej umrzeć z palcami niż bez nich. – Wyrwał jej bransoletkę z dłoni, potem zawinął ją w czystą chusteczkę i schował do sakwy przy siodle. – Edir, powieś złodziejkę na drzewie za obie ręce, tak by dyndała co najmniej krok nad ziemią.