Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowiadania Lajosa Grendela przybierają formę rejestru różnych aspektów rzeczywistości. Do realistycznego opisu autor często wplata elementy surrealistyczne, posługując się jednakże językiem prostym, niewyszukanym. Bohaterowie zazwyczaj znajdują się w prozaicznej, zdawałoby się, sytuacji, która jednak okazuje się osobliwa – stawia przed ważnym wyborem, odkrywa przeszłość, służy samopoznaniu. Brak tu jednoznacznej odpowiedzi, czy kołem Fortuny kręci przypadek, czy jednak los, i na ile człowiek sam kształtuje swoje życie. Poświęcenie hetmana w tłumaczeniu Miłosza Waligórskiego to pierwsza książka Lajosa Grendela przełożona na język polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lajos Grendel
Poświęcenie hetmana
Przełożył
Miłosz Waligórski
Biuro Literackie • Stronie Śląskie 2017
Proza 30
Lajos Grendel: Poświęcenie hetmana
Wybór: Ferenc Temesi
Przekład: Miłosz Waligórski
Redakcja: Anna Krzywania
Korekta: Joanna Mueller
Rysunek na okładce: Wojtek Świerdzewski
Projekt typograficzny i skład wersji elektronicznej: Mateusz Martyn
Copyright © by Lajos Grendel
Copyright © for Polish translations by Miłosz Waligórski, 2014
Copyright © by Biuro Literackie, 2017
Biuro Literackie
www.biuroliterackie.pl
ISBN 978-83-65358-67-7
Autor przekładu dziękuje za gościnę gospodarzom Węgierskiego Domu Tłumacza (Magyar Fordítóház)
Zrealizowano dzięki wsparciu finansowemu miasta Bydgoszczy
Zrealizowano dzięki wsparciu finansowemu Hungarian Books and Translations Office – Petőfi Literary Museum
Spis treści
Zawartość walizek
Zakończenie powieści brukowej
Węgierskie opowiadanie z Czechosłowacji
Pogańska apokalipsa
Niewinne sprawozdanie ze środka snu
Gorycz wolności
Historia z lat pięćdziesiątych
Wizyta o północy
Poświęcenie hetmana
Luki w pamięci po snach erotycznych
Flora, czyli groza metropolii
Wybryki oniryzmu 1
Wybryki oniryzmu 2
Wybryki oniryzmu 3
Wybryki oniryzmu 4
Zawartość walizek
J.L. Borgesowi
Gdy tylko wyściubiłem z domu nos, zauważyłem, że śledzi mnie jakiś mężczyzna. Byłem trochę zaskoczony – oto trafiłem na listę osób podejrzanych, mimo że unikam miejsc publicznych, żyję tylko dla rodziny i swojej pracy, od dawna nie bywam w towarzystwie i nie pisuję do gazet, a kiedy czasem wydadzą mi książkę, i tak nie wzbudza ona zainteresowania. Choćbym nie wiem, jak się głowił, nie byłem w stanie przypomnieć sobie żadnego przestępstwa, czy nawet wykroczenia, którym mógłbym ściągnąć na siebie podejrzenie władz. Miałem nieskazitelnie czystą przeszłość, nigdy nie knułem spisków przeciwko bliższym ani dalszym przełożonym.
Wybrałem się do sklepu. W okolicy, gdzie robię zakupy, domy niemalże nikną wśród ozdobnych drzew, żywopłotów i krzewów, a w późnych godzinach popołudniowych mało kto tamtędy chodzi. Nie ma tam podświetlonych supermarketów, ta część miasta ani trochę nie jest tak elegancka, jak mogłoby się wydać przygodnemu gościowi, napotykającemu w niej ogromne ilości roślin ozdobnych, uporządkowane aleje i piękne ogrody. Wyszedłem z piekarni i zdecydowałem, że podejdę do mężczyzny i zagadnę go. Stał w bezpiecznej odległości, jego postać ledwie rysowała się na tle zstępującej wraz ze zmierzchem mgły. Nie miałem jednak wątpliwości, że to on, poznałem go po zimowym płaszczu i staromodnym kapeluszu z szerokim rondem. Spieszyłem się. Po drodze myślałem, co mu powiedzieć. Trochę się denerwowałem. Kiedy byłem dość blisko, ruszył, ale nie w moją, tylko w przeciwną stronę. Przyspieszyłem kroku, lecz on szedł jeszcze szybciej i odległość między nami raczej rosła, niż malała. Zacząłem biec. On też. Nie wiedziałem, jak to rozumieć. Dotychczas to on mnie prześladował, a teraz role się odwróciły. Dźwigałem dwie pękate torby, które przeszkadzały mi w biegu, więc, chociaż był ode mnie starszy, uciekł tak daleko, że przy skrzyżowaniu zupełnie straciłem go z oczu.
W domu natychmiast zadzwoniłem do żony. Razem z dziećmi spędzała weekend u siostry w Koszycach. Po dwóch pomyłkach w końcu udało mi się uzyskać połączenie.
– Już się stęskniłeś? – zdziwiła się.
Opowiedziałem jej historię z mężczyzną.
– Czyżbyś zaczął nowe opowiadanie?
W ten sposób nieświadomie podsunęła mi myśl, żeby spisać tę opowieść, o której, obawiam się, trudno będzie później powiedzieć, czy była wymyślona, czy też zdarzyła się naprawdę. Nie, wcale nie plotę bzdur. Umiem przecież odróżnić autentyczne przeżycia od dodanych do nich później ozdobników. Ale wcale nie jest pewne, czy samo przeżycie można utożsamić z tekstem, który z niego powstał. Raczej nie, chociaż nieświadome, lecz sięgające sedna sprawy kłamstwo może doprowadzić nas bliżej prawdy niż czysty naturalizm.
Ledwie wystukałem na maszynie pierwsze słowa, a zaraz pojawiły się dobrze znane trudności. Dopóki trzymałem się faktów, wszystko pozornie szło jak z płatka, przeszkadzało mi tylko to, że mężczyzna, którego miało dotyczyć opowiadanie, mógł być ostatecznie kimkolwiek. W ten sposób już na samym początku utknąłem w martwym punkcie. Wyłączyłem radio, by, jak akrobata przed wykonaniem salto mortale, otoczyć się ciszą. Wiedziałem, że teraz przyszła kolej na niego. Tylko on mógł mi pomóc – mężczyzna, który najpierw mnie śledził, a potem przede mną uciekł.
Po kilku minutach z rozmyślań wyrwał mnie dzwonek.
Wychyliłem głowę zza drzwi wejściowych i, szczerze mówiąc, nie bardzo się zdziwiłem. Z walizką w ręce, jakby szukał kwatery, na korytarzu stał mój bohater.
– Obiecuję, że nie zajmę panu dużo czasu – powiedział już w pokoju.
Wcześniej, oczywiście, przedstawił się, ale jego nazwisko wyleciało mi z głowy, pamiętam tylko, że było zupełnie przeciętne: Kovács albo Lovász. Spytał, czy pracuję w wydawnictwie i czy napisałem to a to opowiadanie.
– Tak – przytaknąłem. – A pan? Czym się pan zajmuje?
Najpierw odpowiedział bardzo ostrożnie.
– Przez długi czas pracowałem na kolei.
– A teraz?
– Ostatnio… Sam nie wiem… Jestem na rencie inwalidzkiej… Obecnie zajmuję się nieskończonością.
– Nieskończonością? – spytałem z niedowierzaniem.
Miał poważną minę i po chwili zastanowienia odpowiedział:
– Ach, proszę tego nie rozumieć dosłownie.
Nasza późniejsza rozmowa była zwięzła i rzeczowa. Mój bohater czuł, że jak najszybciej chciałbym się go pozbyć. Prawdopodobnie miał już złe doświadczenia z innymi ludźmi – zdradził mi bowiem, że nie jestem pierwszy, do kogo zwraca się w swojej sprawie.
Jak stwierdził, chętnie porozmawiałby ze mną jak z pisarzem i wydawcą. O nic innego nie prosi, tylko żebym przeczytał jego rękopis i później powiedział o nim kilka słów. Znam już ja takie typy. W wydawnictwie w godzinach przyjęć nawiedzały nas chmary grafomanów, a kiedy nie udawało im się wcisnąć rękopisu na miejscu, nachodzili redaktorów w mieszkaniu. Byli tacy, którzy straszyli pogróżkami i wieszali się klamek wyższych instancji (zresztą nie bezskutecznie), byli i tacy, co płakali, lamentowali, wspominali kielichy z trucizną, zapowiadając rychłe ich opróżnienie, inni próbowali połechtać redaktorską próżność albo przynosili ze sobą jakiś „upominek”. Mój bohater nie groził, nie biadolił, nie podlizywał się ani nie próbował mnie przekupić. Twierdził, że rękopis, a właściwie jego fragment, już raz przewinął się przez wydawnictwo, lecz redaktor nie wyraził się o nim pochlebnie. On sam pomyślał wtedy, że jeszcze nie pora. Teraz, jeśli go wyrzucę, nie będzie miał do mnie żalu, lecz znowu uzna, że nie nadszedł jeszcze właściwy czas. Mogę zdecydować, czy przeczytam tekst, czy nie.
– W porządku – powiedziałem. – Gdzie jest ten rękopis?
Wróciliśmy do przedpokoju, gdzie zostawił walizkę.
– Jak wspomniałem, nie chcę się narzucać – powiedział bezbarwnym, obojętnym głosem (w ten sposób mówił przez cały czas). – Właściwie to jestem nieśmiały, po południu dosłownie przed panem uciekłem… Proszę podnieść.
Miałem złe przeczucie, które zaraz też się ziściło. Mój bohater energicznie rozpiął zamek walizki – wypełniona była nie ubraniami, a rękopisami.
– Oczywiście z hotelu przyjechałem tutaj taksówką. Jestem stary, schorowany, ubywa mi sił.
Kiedy zobaczył moje przerażenie, na jego twarzy po raz pierwszy zagościł jakiś niezdecydowany, lekceważący uśmiech. Wywołany zamaszystym otwarciem walizki podmuch rozproszył po dywanie przedpokoju kilka kartek rękopisu. Schyliłem się, żeby je zebrać i mimowolnie przeczytałem parę linijek. Zobaczyłem, że strony nie są ponumerowane. Zapytałem, jaki w tym sens, na co on zareagował jak ktoś bardzo pewny swego:
– Z punktu widzenia rękopisu nie ma to znaczenia.
– No, ale gdzie jest początek? Która strona jest pierwsza?
– Którakolwiek – powiedział obojętnie.
– Czyli to jest coś w rodzaju literatury awangardowej…
W końcu pierwszy raz tego wieczoru się roześmiał.
– Jeśli tak to nazywacie w wydawnictwie, niech będzie. Ale to, co teraz przyniosłem, jest tylko częścią dzieła i nie mam pojęcia, którą stronę napisałem jako pierwszą. Bardzo możliwe, że tutaj jej nie ma.
– Słucham?! – wyrwało mi się z gardła uzasadnione zdziwienie. – Ma pan jeszcze drugą walizkę?
– Oczywiście – odparł. – Ale jestem chory i słaby, więc nie mogłem przynieść ze sobą wszystkich.
– Wszystkich? – wzdrygnąłem się i zaraz poczułem słabość. – To ile ich pan ma? Tuzin?
– A skąd! Dużo więcej. Z dwadzieścia, trzydzieści. A może i pięćdziesiąt, dawno już przestałem liczyć.
Kiedy w końcu sobie poszedł, wyciągnąłem z maszyny papier i przeczytałem to, co dotychczas napisałem: nie takiej pomocy od niego oczekiwałem. W jednej chwili oceniłem swoją sytuację. Stało się dla mnie jasne, że padłem ofiarą fatalnego nieporozumienia. Moje ambicje literackie zawsze podsycało pragnienie, by dzięki pisaniu znaleźć się bliżej rzeczywistości i siebie samego, by głębiej niż inni poznać świat, ponieważ podczas gdy oni istnieją tylko wewnątrz rzeczywistości, ja w pewnym sensie jestem równocześnie w niej, jak i ponad nią. To, co przykuwa moją uwagę i dzięki maszynie do pisania zostaje utrwalone na papierze, jest jednym z wielu możliwych – co nie znaczy nieprawdziwym – przedstawieniem stanu rzeczy. A one nie tylko mi się jawią, ale też jestem w stanie nad nimi panować. Mówiąc jeszcze prościej: z rzeczywistości do literatury i odwrotnie, z literatury do rzeczywistości, prowadzi prosta, krótka droga.
Teraz nagle zmieniłem zdanie. Pojąłem, że z literatury droga może prowadzić tylko do literatury. W zwierciadle odbija się nie rzeczywistość, ale sama literatura. Jeśli je rozbiję, nie znajdę za nim niczego. Zaciekawił mnie rękopis mojego bohatera.
Na chybił trafił wyjąłem z walizki jedną kartkę. Przeczytałem z niej następujący tekst: „Each of the two dead boys had been called John, and her husband said that this last boy’s name was to be John, too. Anonimową, przypadkową samotność, tak, to miał przed oczami, on, który upadłszy wcześniej nie raz, teraz w oknie znów szykował się do upadku. Wypełniało mnie poczucie zadowolenia, że wszędzie, na obu półkulach, na wszystkich zamieszkałych obszarach, na opisanych i nieopisanych wyspach (w kraju północnego słońca), na Wyspach Szczęśliwych, w Ziemi Obiecanej i w świecie wysp Grecji można znaleźć obfitujące w tłuszcz, pulchne półkule kobiecych zadków, pulsujące ciepłem nasienia oraz mlekiem i miodem płynącej krwi, chowające w swoich kształtach odwieczną pełnię rodziny, nieulegające przelotnym nastrojom, niedające się wciągnąć w intelektualne spory i będące niemym, niewzruszonym wyrazem rozwiniętej pierwotności. Co niedzielę w Városmajor przy studni kręcą kulkami w blaszanych kwaterkach, a potem energicznie wyrzucają je na stół; na kulkach jest pięć kolorowych postaci: myśliwy, jeleń, żniwiarka, żołnierz i rolnik, ta sama piątka znajduje się na tablicy z obrazkami, na które kładzie się postawione pieniądze. Stawka na wejście nie jest niska, ale, jak żartują świadkowie, dzięki temu myśliwemu nie spada fuzyja, żołnierza nie trafia szlag, jeleń nie traci głowy, a rolnik i żniwiarka nie czują się zmęczeni. Kiedy hrabia Leinsdorf powołał do życia Akcję Równoległą, poszczególne narodowości ujrzały w niej od razu ukryty wszechniemiecki zamach, a zainteresowanie, jakie jego wysokość okazał wystawie policyjnej, zostało skomentowane jako bliskie kontakty z policją polityczną, co potwierdzało jego z nią ideologiczne pokrewieństwo”.
Jeśli miałem jeszcze jakieś wątpliwości, po przeczytaniu tego fragmentu zniknęły one bez śladu. Stałem się ofiarą bezprecedensowej, zuchwałej manipulacji i w dodatku nie miałem prawa się oburzać. Przecież to, co nazywam swoim powołaniem, również jest manipulacją. Udaję, że rekonstruuję wypadki, które miały albo mogły mieć miejsce w rzeczywistości, chociaż tak naprawdę jedynie układam obok siebie litery i słowa. To, co mam przed oczami, to tylko srebrzone szkło.
Wyciągnąłem z walizki plik kartek i zanurzyłem się w lekturze. Znalazłem się w samym środku niezredagowanego chaosu. Przez dziesiątki stron ciągnęły się opisy, przy których Święty Marek Michela Butora albo skonstruowane z inżynierską precyzją, matematycznie wycyzelowane teksty Robbe-Grilleta wydają się prostymi szkicami. Jakby rzeką, dwa, trzy razy większą od Dunaju, dniami i nocami przetaczały się zdjęcia – dzieło życia setek fotografów wykonane w najróżniejszych zakątkach świata. Obrazy migotały przede mną w ułamku sekundy, by zaraz odpłynąć i na zawsze zniknąć mi z oczu. W tekście nie powtarzał się ani jeden opis i nie było nawet dwóch scen, które w jakiś sposób byłyby ze sobą powiązane. Zmieniały się miejsca: Drezno, Praga, Budapeszt, Nowy Jork, Tokio, Kair, wsie i odludzia, leśne ostępy z chałupami krytymi słomą, stróżówki na tamach, wagony kolejowe, pustynne oazy. Dzięki tym bogatym, bezsprzecznie pomysłowym i sugestywnym opisom zapoznałem się z różnymi miejscami tak dokładnie, jakbym odwiedził je osobiście. Poznałem ich przeszłość i teraźniejszość, widziałem kobiety i mężczyzn, którzy zaludniali kulę ziemską, żyli sto czy pięćset lat temu, a ich kości już dawno strawił kwas ziemi. Zaznajomiłem się też z ich współczesnymi mieszkańcami, począwszy od gastarbeiterów, na wysokich urzędnikach państwowych kończąc. Mój bohater zasiedlał bowiem te miejsca nie pojedynczymi osobami, a całymi tłumami. Postaci na chwilę wpływały w obraz i zaraz bezpowrotnie znikały, jakby chciały pokazać, że z punktu widzenia nieskończoności życie nie jest dłuższe od pstryknięcia flesza. Ich losy zawierały się w zwięzłych pojedynczych zdaniach, obejmujących życie, jego zanik i wszechogarniające poczucie pustki. Szybko doszedłem do wniosku, że rękopis, który mam przed sobą, wyczerpuje wszystkie możliwe wyobrażenia ludzkiego losu i pojawia się w nim każdy, kto kiedykolwiek żył na ziemi. Nie ma wszakże dwóch jednakowych biografii, tak jak i nie ma dwóch takich samych istnień. Mój bohater nie wyróżnił żadnej postaci kosztem innej, w jego tekście każdy los był równie lekki albo, jak kto woli, równie ciężki, ale przede wszystkim skończony, jakby on sam próbował zasugerować, że śmierć unicestwia wszystko, co bierzemy za cnotę, kulturę czy cywilizację, że obiera z sensu zarówno bohaterski czyn księdza, który w imię ojczyzny zrzucił ze szczytu zamkowego muru Turka, tracąc przy tym własne życie, jak również karierę tchórzliwego donosiciela czy nimfomanki Messaliny, tak samo traktuje uliczną kurwę i do śmierci strzegącą swego dziewictwa siostrę miłosierdzia od trędowatych i zadżumionych. Albowiem, zdawał się przekonywać, nasze działania mają jakikolwiek ciężar tylko z perspektywy krótkiego życia i wszystkie uczynki obrócą się w nicość, kiedy tylko skończy się nasz czas, zresztą nie istnieje nic, czego moglibyśmy się trzymać w chwilach trudnych wyborów, a poza nami samymi nie ma żadnych zasad, praw czy reguł, które pozwoliłyby nam potwierdzić albo zanegować słuszność naszych decyzji. W tekście mój bohater piętrzył wydarzenia, ze zdania na zdanie zmieniał miejsce akcji, opisywał uczucia szczęścia albo przemijania, radości miłosnego zbliżenia, melancholii jaskółczego niepokoju oraz zdumiewającą liczbę innych ludzkich stanów ducha i umysłu, bezładnie poruszał się w czasie i ani przez chwilę nie starał się wywołać wrażenia, że oto dotarł do punktu, w którym skupiają się setki tysięcy przeciwstawnych zjawisk. Wtedy zrozumiałem, dlaczego w rękopisie nie zaznaczył pierwszej ani przypuszczalnie również ostatniej strony i dlaczego w ogóle zrezygnował z numeracji.
Nie do wiary, ale tak to było. Nie przeczytałem nawet jednej dziesiątej zawartości walizki, spojrzałem na zegarek i ze zdziwieniem stwierdziłem, że minęły ledwie trzy godziny, od kiedy poświęciłem się lekturze. Wydawało mi się, że upłynął cały dzień, a nawet tydzień. Zjadłem kolację, wziąłem prysznic, ale ponieważ sen omijał mnie szerokim łukiem, usiadłem za biurkiem i znowu zacząłem wertować zawiłe dzieło mojego wieczornego gościa. Nad rękopisem prześlęczałem całą noc i dopiero kiedy poczułem, że moje zmęczone ciało to ciąży mi jak ołów, to znów ścierpnięte unosi się w powietrzu, położyłem się i jak zabity spałem do południa następnego dnia. Przebrnąłem najwyżej przez jedną czwartą tekstu. Tyle w zupełności mi starczyło.
W południe, kiedy otumaniony wstałem, ogarnąłem się i wypiłem dwie mocne jak diabli kawy, dotarło do mnie, że rękopis wczorajszego gościa to gwałt na literaturze. I nie tylko na niej – gwałt na wszystkim, w czym mam oparcie, a więc także na życiu, zamach, który paradoksalnie prowadzi z powrotem do wiary. Mimo wszystko nie potrafiłem stłumić w sobie podszytego zazdrością zachwytu i pozbyć się wrażenia, że mój bohater robił dokładnie to, co powinienem robić ja: swobodnie i beztrosko wędrować po bycie. Wiedziałem, że w którejś spośród niezliczonej ilości walizek leży gotowe opowiadanie, które skończyłem właśnie teraz, w sobotnie popołudnie. I chociaż wszystko inne mu wybaczyłem, jednej rzeczy nie byłem w stanie. Pozbawił mnie iluzji tworzenia.
Kiedy o siedemnastej znowu zadzwonił do drzwi, nie zaprosiłem go do środka. Chwyciłem walizkę i wystawiłem za próg. Na pożegnanie powiedziałem tylko:
– Nie jestem kompetentny w tej materii.
Później nadeszło gorzkie, ale nieuniknione rozliczenie. Leżący przede mną na biurku krótki tekst, który właśnie napisałem i który w złodziejskim języku literatury nazywa się opowiadaniem, nie był niczym więcej niż bladym odbiciem i tak już bladego odbicia prawdziwych przeżyć. Nie prowadziły z niego żadne drogi ani rozwidlające się ścieżki.
Co mnie to obchodzi, że już gdzieś spisano moje dane osobowe?
(1984)
Zakończenie powieści brukowej
Jakie to szczęście, mógłbym powiedzieć, że na granicy rzeczywistości i fikcji nie ma odprawy celnej ani paszportowej, ale w zasadzie chciałbym tylko zakończyć pewną od dawna ciągnącą się sprawę. Gwoli formalności, nazywam się László Polónyi, mam barytonowy głos i zielone oczy jak kot. Jednego z moich przodków w siedemnastym wieku cesarscy żołdacy wbili na pal, inny z kolei był posłem do Parlamentu, ale oszalał, kiedy skończył trzydziestą ósmą wiosnę. Nic dziwnego, że zostałem pisarzem.
W ciągu ostatnich piętnastu lat zjechałem kraj wzdłuż i wszerz, i nie ma ani jednej zamieszkałej przez Węgrów miejscowości, w której nie zatrzymałbym się przynajmniej na dwie, trzy godziny. Nie znam tylko najbardziej zapadłych wiosek położonych tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Dlatego zdziwiłem się, kiedy zaproszono mnie na wieczór autorski do T. – nie wioski, lecz miasteczka, w którym nigdy nie byłem. Oczyma wyobraźni znów ujrzałem te wszystkie stacje kolejowe, place, ulice i domy kultury, które zachowałem w pamięci, jedna po drugiej przypominałem sobie twarze znajomych i tamtejszych dziewcząt wciąż obecnych w moim sercu, choć rzadko widywanych. Natomiast T. nie budziło żadnych skojarzeń. Kiedy pokazałem żonie zaproszenie, zadała pytanie, które nurtowało również mnie:
– T.? Gdzie to jest?
Wpadłem na pomysł, żeby sprawdzić na mapie.
– Czy w tym kraju w ogóle jest takie miasto? – dziwiła się.
Na kopercie nie brakowało jednak ani pieczątki pocztowej, ani nazwiska nadawcy z dokładnym adresem. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko grzecznie im odpisać i w przeddzień spotkania wsiąść do nocnego pociągu.
Jechałem sypialnym. Ze snu szybko wyrwał mnie dziwny niepokój. Przez dłuższy czas, jak wielu innych, nazywałem to gorączką podróżną, dopóki pewnego dnia nie uświadomiłem sobie, że to jednak coś więcej, coś innego. Ucieczka spod bezpiecznej osłony domu, miłości i przyzwyczajeń w wysokie góry osamotnienia, gdzie czas rozrzedza powietrze, otępiałe zmysły wyostrzają się i przed człowiekiem staje otworem droga do samopoznania. Inni pasażerowie też już byli na nogach. Na korytarzu brzęczała elektryczna maszynka, starszy mężczyzna o wyglądzie urzędnika golił się, robiąc przy tym charakterystyczne miny. Młoda kobieta w dżinsach prowadziła córeczkę do wc. Do grubej na palec szyby przywarł kontur pogrążonego w mlecznobiałej mgle łańcucha górskiego. Wjechaliśmy do tunelu, potem pociąg z łoskotem wtoczył się na żelazny most. Pod nami przewalały się mętne wody wzburzonej rzeki. Domyślałem się, gdzie jesteśmy, ale nie znałem tych okolic, które wdzierały się w moje zmysły swoją rzeźbą i zapachem wiosennej świeżości tak nachalnie, jakby chciały dać do zrozumienia, że na najbliższej stacji powinienem wysiąść i gruntownie odmienić swoje życie. Samotność czasem wywołuje przywidzenia. Z sąsiedniego przedziału do moich uszu dotarły dźwięki krzątaniny i szmer rozmowy. W samą porę. Półtorej godziny później pociąg wjechał na stację w R. Konduktor powiedział, że do przesiadki mam cztery godziny. R. to stolica powiatu, przed południem na głównej ulicy ruch jest tam nie mniejszy niż w Bratysławie. Nieobeznany przyjezdny, patrząc na zastany porządek, może odnieść wrażenie, że dał się zwabić w zasadzkę.
– Tego, co nieuniknione, lepiej nie odwlekać – oznajmiłem konduktorowi, choć sam nie do końca wiedziałem, co ten aforyzm miałby mu uświadomić. Nie wyglądał na zakłopotanego.
– Też tak uważam – odpowiedział.
W końcu, około wpół do trzeciej po południu dotarłem do T. Każdy, kto próbował kiedyś napisać opowiadanie albo powieść, dobrze wie, że w interesie czytelnika warto określić czas i miejsce akcji. Odbiorca potrzebuje punktów zaczepienia, które co prawda nie pobudzają wyobraźni, ale utwierdzają go w złudnym przekonaniu, że czyta prawdziwą historię i z bezpiecznej odległości może śledzić wydarzenia, nie biorąc w nich udziału. Zwłaszcza epika sklecona z rekwizytów starego, dobrego realizmu nie może obejść się bez różnych iluzjonistycznych trików. Obraz, który ukazał się moim oczom na stacji kolejowej w T., też nasunął mi myśl, że mógłby stanowić początek noweli, bo chociaż nigdy przedtem nie byłem w tym mieście, wydawało się znajome. Na ślepym torze obok magazynu stał pociąg towarowy, a ja miałem wrażenie, jakbym już godzinę wcześniej, a nawet poprzedniego dnia wiedział, że zobaczę tam wagony z obitymi drewnem bokami, przeciętymi w poprzek linią cienia i słonecznego światła. Oczywiście było to tylko kolejne złudzenie, jedna z konsekwencji bezcłowego ruchu między rzeczywistością a fikcją. Świadom tego, nie zdziwiłem się, że kilku siedzących przy stolikach letniej restauracji, zapatrzonych w próżnię tubylców ożywiło się, kiedy obok nich przeszedłem. Oni nie mieli zamiaru nigdzie wyjeżdżać, po prostu przyszli wypić dzienną dawkę pięciu, sześciu piw. Nie dałem się zaskoczyć nawet wtedy, kiedy okazało się, że toalety mam szukać nie na zewnątrz budynku, lecz w bocznym korytarzu przy kasach. Przez cały czas bawiłem się myślą, że z tego prawdziwego miasteczka, do którego zaproszono mnie na wieczór autorski, w każdej chwili mogę przejść do miasteczka fikcyjnego, istniejącego jedynie na papierze w formie wydrukowanego tekstu, a to, jak ono będzie wyglądało, pozostawiam wyobraźni czytelnika.
Organizatorem spotkania był András Péter, młody dyrektor miejscowego gimnazjum. Już od początku czułem, że jednak nie powinienem był przyjmować tego zaproszenia.
– My, fachowcy od literatury, w pewnym sensie wszyscy jesteśmy wspólnikami – powiedział.
Jeszcze w czasie studiów, sprowokowany skandalem korupcyjnym nagłaśnianym, wyjątkowo, również w prasie, zabrałem się do pisania powieści. Nigdy nie została wydana, ponieważ ostatecznie jej nie skończyłem. Miała to być typowa współczesna historia ociekająca seksem, naszpikowana scenami orgii, pełna złodziejstwa, zdrad i innych niegodziwości, o których w porządnym towarzystwie wypada mówić tylko szeptem, przynajmniej do chwili, aż jedna z postaci nie skręci sobie karku. Główny bohater nazywał się András Péter. Rzecz miała dziać się w fikcyjnym miasteczku T. Wszystko to, oczywiście, jest czystym zbiegiem okoliczności, jakim raz na tysiąc lat zaskakuje nas życie, a zatem nie ma żadnego ukrytego znaczenia. Chodzi jedynie o to, że również przejście z fikcji do rzeczywistości jest wolne od cła, a pisarz po prostu musi wymyślać imiona i zdarzenia.
András Péter był młodym ambitnym nauczycielem. Po studiach dostał skierowanie do pracy w gimnazjum w T., gdzie poznał córkę lokalnego potentata. Wkrótce wżenił się w rodzinę, dzięki czemu wzmocnił swoją pozycję i niebawem mógł się ubiegać o dyrektorski stołek. Teść z pomocą siatki krewnych trzymał w garści całe miasteczko. Jego wpływy sięgały nawet dalej. O poprzednim dyrektorze gimnazjum powszechnie było wiadomo, że za różnego rodzaju usługi chętnie pisze opinie, dzięki którym jego uczniom łatwiej zdać na studia czy dostać pracę w urzędach państwowych. Tajemnicą poliszynela była też jego słabość do pięknych studentek i że ma w R. dwudziestoletnią kochankę, którą odwiedza dwa razy w tygodniu. On sam nie należał do kręgu przyjaciół przyszłego teścia Andrása Pétera, ale był z nim powiązany. Jako fałszywy świadek wziął udział w procesie sądowym, którego ofiary zrehabilitowano akurat wtedy, kiedy András Péter sprowadził się do miasteczka. Lokalny potentat użył całego autorytetu, żeby dyrektor nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Nie zrobił tego bynajmniej z sympatii, ale po to, żeby mieć go w garści. Niebawem jednak sytuacja się zmieniła. András Péter wszedł do wielkiej rodziny i dyrektor z dnia na dzień popadł w niełaskę. Stał się przeszkodą, więc pewnego dnia potentat wezwał go do siebie i nakazał dobrowolnie ustąpić ze stanowiska. Nawet zaproponował mu pracę. Co prawda nie była to posada dyrektora, lecz wynagrodzenie miało pozostać bez zmian. Dyrektor jednak się uparł. Zaczął biegać od Annasza do Kajfasza, poszedł nawet do ministerstwa oświaty i w końcu dopiął swego. Uzyskał poparcie wpływowych protektorów, z którymi teść Andrása Pétera nie chciał zadzierać, ale postanowił, że zniszczy dyrektora moralnie. O popełnionych przez niego nadużyciach doniósł władzom wyższego szczebla. Powieść miała skończyć się tak, że nieszczęsny dyrektor popełnia samobójstwo, a jego miejsce zajmuje András Péter. Sprawiedliwości staje się zadość, tylko że motywy postępowania obrońców prawdy i sama droga do niej są co najmniej tak samo brudne i krwawe jak kariera skompromitowanego dyrektora.
Wspomniałem już, że powieść nigdy nie została ukończona. Od jej napisania odwiodły mnie nie tyle dające się przewidzieć problemy z publikacją, ile moja własna niemoc i niepewność. Im dalej brnąłem w tę historię, tym częściej traciłem grunt pod nogami. Za wszelką cenę chciałem stworzyć postać, która nie wykorzystuje prawdy do własnych celów jak András Péter, lecz tylko ją reprezentuje, niczego na tym nie zyskując. Niestety, uniemożliwiała to ściśle określona kompozycja. Musiałem pogodzić się z myślą, że uruchomiłem mechanizm, nad którym nie byłem już w stanie zapanować. Dlatego zarzuciłem pisanie tej powieści, jak mi się wtedy wydawało, na zawsze. Mimo wszystko praca nad nią nie była zupełnie bezużyteczna. Pojąłem wówczas, że zwycięstwo może obrócić się przeciwko samemu zwycięzcy, którego okrutna i bezwzględna postawa wynika właściwie z chęci uwolnienia się od przygniatającego brzemienia triumfu. Innymi słowy, tylko Bóg ma prawo wygrywać. A kiedy wymierzanie sprawiedliwości służy poniżeniu, nie ma mowy o sprawiedliwości, a jedynie o przemocy i żądzy zemsty.
Wieczór autorski zaczął się zupełnie zwyczajnie. W domu kultury András Péter zaprowadził mnie do sali, gdzie czekało około dwudziestu, dwudziestu pięciu osób. Krępujące było uczucie, że ja ich znam, a oni widzą mnie pierwszy raz. András Péter przedstawił moje książki i, zgodnie z obyczajem, w ciepłych słowach wypowiedział się o moim pisarstwie, okraszając swą opinię mnóstwem zbędnych i przesadzonych epitetów. Potem oddał mi głos. Przeczytałem jedno z dawnych opowiadań i zebrałem umiarkowane oklaski. Odniosłem wrażenie, że nikogo nie interesuje ani tekst, ani moja osoba, a jeśli nawet, to nie z powodów literackich. Na przykład ta kędzierzawa, koścista kobieta w okularach, która siedziała przy stole pod gazetką ścienną propagującą kółka zainteresowań, ostatni raz książkę miała w ręku jeszcze jako panna, ale ponieważ była jedną z referentek domu kultury, uznała za swój obowiązek zawodowy przyjść i mnie wysłuchać. Inni wprawdzie czytali częściej, ale nie opowiadania, tylko raczej powieści, głównie klasykę. Większość obecnych stanowiły kobiety w średnim i starszym wieku. Siedział tam także teść Andrása Pétera i bacznie przysłuchiwał się moim słowom. Właściwie wszyscy oni mieli w mojej niedoszłej książce odegrać mniejszą czy większą rolę.
Kiedy skończyłem, András Péter zaprosił publiczność do zadawania pytań, a ja obiecałem, że nie będę wymigiwał się nawet od najbardziej kłopotliwych tematów. Na dobry początek odezwał się sam prowadzący.
– Jak każda wielka literatura dzieła László Polónyiego uczą nas dobra i piękna – stwierdził.