Potępione - Agata Kabza-Papuga - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Potępione ebook i audiobook

Agata Kabza-Papuga

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Cztery Medaliony, mityczna Granica i przerażające dziedzictwo…

 

Marysia Chotecka mieszka w podwarszawskiej Podkowie i wiedzie pozornie normalne życie. Jest

jednak wycofana i nieufna w stosunku do rówieśników, którzy nie potrafią zrozumieć jej

mrocznych rysunków. Mar tworzy nietypowe szkice, ponieważ od lat widzi w snach Uśpionych –

postacie, które przychodzą do niej i zdają się oczekiwać pomocy. Nastolatka próbuje zrozumieć

ten niepokojący dar, nie przypuszcza jednak, że tragedia, której przed pięciu laty była świadkiem,

stanie się kluczem do rozwiązania tajemnicy.

W cieniu traumatycznych wspomnień o Julce – młodszej siostrze kolegi z klasy, która odebrała

sobie życie – Marysia odkrywa, że nie jest jedyną, która mierzy się z koszmarami. Wojtek Starski,

obarczony odpowiedzialnością za rodzinę po śmierci siostry i zaginięciu ojca, staje się jej

sojusznikiem w walce z siłami, które wymykają się racjonalnemu rozumowi.

Gdy na jaw wychodzi istnienie czterech Medalionów, które łączą losy kobiet z różnych rodzin i

prowadzą je ku Bieszczadom, historia nabiera przerażającego tempa. Medaliony – pamiątki

rodzinne, a może przeklęte artefakty – dążą do połączenia, przyciągając swoje właścicielki ku

mitycznej Granicy światów. Wszystkie tropy prowadzą do cerkwi w opuszczonej wsi Łopience –

miejsca, gdzie przeszłość splata się z teraźniejszością, a Granica między światami zdaje się

wyjątkowo cienka.

Czy Uśpieni naprawdę istnieją, czy są tylko wytworem chorej wyobraźni? Jaką rolę w tej

opowieści odegra Sophie, ekscentryczna psychiatra lecząca kobiety dotknięte koszmarami? I kto

jeszcze musi zginąć, by powstrzymać przerażającą przepowiednię?

„Potępione” to opowieść o przekleństwie dziedzictwa, sile przyjaźni i walce o prawdę, która może

przynieść wybawienie lub ostateczne zatracenie. Trzymająca w napięciu od pierwszych stron

historia łączy w sobie elementy thrillera, dramatu rodzinnego i pełnego tajemnic fantasy.

Czy odważysz się wkroczyć na Granicę światów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 52 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Roksana Samagalska

Oceny
4,0 (6 ocen)
1
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
angeljoy

Całkiem niezła

Po długim budowaniu akcji, wszystko rozwiązuje się na kilku stronach. Zdecydowanie nie tego oczekiwałam. Wydaje mi się, że z tej historii można było wyciągnąć dużo więcej. Niemniej czyta się dobrze.
10



Co­py­ri­ght © Aga­ta Kab­za-Pa­pu­ga, War­sza­wa 2025

Re­ali­za­cja pro­jek­tu: Agen­cja wy­daw­ni­cza Od Sło­wa do Sło­wa, www.od­slo­wa­do.pl

Pro­jekt okład­ki: Ju­sty­na Sie­praw­skaRe­dak­cja: Syl­wia Cho­jec­kaKo­rek­ta: Anna Wal­czakSkład i ła­ma­nie: To­masz Cho­jec­ki

ISBN ePub 978-83-974468-1-6ISBN Mobi 978-83-974468-2-3

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Nie­au­to­ry­zo­wa­ne roz­po­wszech­nia­nie ca­ło­ści lub frag­men­tu ni­niej­szej pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­sta­ci jest za­bro­nio­ne. Wy­ko­ny­wa­nie ko­pii me­to­dą kse­ro­gra­ficz­ną, fo­to­gra­ficz­ną, fo­no­gra­ficz­ną, a ta­kże ko­pio­wa­nie ksi­ążki na no­śni­ku fil­mo­wym, ma­gne­tycz­nym lub in­nym po­wo­du­je na­ru­sze­nie praw au­tor­skich ni­niej­szej pu­bli­ka­cji.

Ksi­ążka do­stęp­na rów­nież w for­mie e-bo­oka i au­dio­bo­oka.

Dla Kuby, Xu i Grze­sia za to, że są

PRO­LOG

Śmie­rć przy­cho­dzi ci­cho. Na­wet gdy do­oko­ła jest ha­łas i har­mi­der. Na­wet je­śli lu­dzie wo­kół krzy­czą i bie­ga­ją. Ma ten sam sche­mat, choć mi­liar­dy sce­na­riu­szy. Śmie­rć za­wsze przy­cho­dzi boso, na pal­cach, bez­sze­lest­nie. Za­wsze na czas. Nikt jej nie za­cze­pia, nikt nie woła. Jak do­bry zna­jo­my, któ­ry wie, w któ­rym mo­men­cie się po­ja­wić. Czuć ją w kro­plach desz­czu, cza­sem w po­dmu­chu wia­tru, jak wil­got­ne po­wie­trze nio­sące uko­je­nie po su­szy.

Wi­dać ją w ostrym ry­sie twa­rzy i płyt­kim od­de­chu. Nie wita się z ni­kim. Idzie nie­ść uko­je­nie. Lu­dzie boją się śmier­ci nie­po­trzeb­nie. Ona po pro­stu to­wa­rzy­szy. Za­bie­ra ich tam, gdzie chcą. Do nie­ba, piek­ła, daje im nowe cia­ło lub roz­pusz­cza ich du­sze na czte­ry stro­ny świa­ta. Daje świa­tło lub mrok. W za­le­żno­ści od pra­gnień ser­ca. Przy­ja­ció­łka ludz­ko­ści. Za­bie­ra strach i daje spo­kój. Nic nie może jej za­sko­czyć. Nikt nie może jej prze­szko­dzić ani cof­nąć jej ręki. Pra­wie nikt.

MA­RIA CHO­TEC­KA LAT 17

Pa­ździer­nik 2023

Ma­ry­sia le­ża­ła na łó­żku w swo­im po­ko­ju, za­sta­na­wia­jąc się, jak bar­dzo jej ży­cie zmie­ni­ło się w ci­ągu kil­ku ostat­nich mie­si­ęcy. Ni­g­dy by nie przy­pusz­cza­ła, że będzie za­ko­cha­na, a co do­pie­ro z wza­jem­no­ścią. Mu­sia­ła nie­chęt­nie przy­znać, że ten stan nie był taki zły, jak się spo­dzie­wa­ła. Od­bie­rał wol­ną wolę bez uczu­cia żalu. Wsta­ła, po­de­szła do okna i po­ma­cha­ła chło­pa­ko­wi, któ­ry właś­nie opusz­czał jej po­dwór­ko. Do­tknęła swo­ich ust opusz­ka­mi pal­ców. Jesz­cze czu­ła smak jego po­ca­łun­ków, a sła­wet­ne mo­ty­le pa­no­szy­ły się w brzu­chu. Przy­po­mi­na­ło jej to lek­ką nie­straw­no­ść po­łączo­ną ze zbyt szyb­ką jaz­dą na rol­ler ­co­aste­rze. To było miłe uczu­cie. Po­praw­ka, to było uczu­cie, ja­kie­go nie mo­żna po­rów­nać z żad­nym in­nym. Spoj­rza­ła na ob­raz Coco Cha­nel na ścia­nie i uśmiech­nęła się do sie­bie. Czu­ła, że ona też może wszyst­ko. Mia­ła sie­dem­na­ście lat i świat stał przed nią otwo­rem. Czu­ła tak pierw­szy raz od nie­pa­mi­ęt­nych cza­sów. Chy­ba pierw­szy raz w ogó­le. Na­gle wszyst­kie kom­plek­sy znik­nęły, a strach przed ta­jem­ni­ca­mi ro­dzin­ny­mi i ostat­ni­mi wy­da­rze­nia­mi nie miał te­raz żad­ne­go zna­cze­nia. W tej chwi­li była na­sto­lat­ką, któ­ra my­śla­ła je­dy­nie o tym, że do ju­trzej­sze­go spo­tka­nia z chło­pa­kiem po­zo­sta­ło jesz­cze dłu­gie osiem go­dzin. Na­gle osiem go­dzin to była epo­ka. Nie po­zo­sta­ło jej nic in­ne­go, jak spró­bo­wać za­snąć. Do­tknęła ręką szyi, gdzie jesz­cze nie­daw­no był Me­da­lion, ale go nie zna­la­zła. Dam radę bez nie­go – po­my­śla­ła i uśmiech­nęła się sama do sie­bie.

Kie­dy oj­ciec za­pu­kał do drzwi, nie usły­sza­ła go. Nie usły­sza­ła rów­nież skrzyp­ni­ęcia drzwi. Ża­rów­ka nad jej łó­żkiem pękła, a szkło roz­sy­pa­ło się w drob­ny mak, po­zo­sta­wia­jąc dro­bin­ki na jej skó­rze. Czu­ła je­dy­nie zim­ne odłam­ki szkła. Deszcz – prze­mknęło jej przez myśl, kie­dy usi­ło­wa­ła otwo­rzyć oczy. Po­wie­ki były zbyt ci­ężkie. Nie wi­dzia­ła, kie­dy oj­ciec wsze­dł z la­tar­ką. Usły­sza­ła je­dy­nie krzyk pe­łen bólu. Czu­ła jego dłoń na swo­im mo­krym, lep­kim nad­garst­ku. Krzy­czał, ale nie po­tra­fi­ła roz­ró­żnić słów. Nie mia­ła siły unie­ść po­wiek, ale wie­dzia­ła, że to krew, dużo krwi spły­wa jej w kie­run­ku dło­ni. Nie czu­ła stra­chu, tyl­ko cie­ka­wo­ść. Lek­ko po­ru­szy­ła pal­ca­mi. Lep­kie i mo­kre. Sły­sza­ła ją, jak do niej szep­ce, jej krew, zmęczo­na, ze­psu­ta. Wy­pły­wa­ła bez­wol­nie, ucie­ka­jąc od swej no­si­ciel­ki. Wy­pły­wa­ła, szem­ra­jąc, że to ko­niec. Sku­pie­nie na krwi jed­nak po chwi­li oka­za­ło się zbyt wy­czer­pu­jące. Nie było już mo­ty­li. Nie czu­ła sma­ku nie­daw­nych po­ca­łun­ków, czu­ła je­dy­nie zim­no. Ota­cza­li ją lu­dzie. Zim­ni, źli, agre­syw­ni. Prze­sta­ła czuć krew, ból i sły­szeć co­kol­wiek. Była tam. Wresz­cie tam była. Na­praw­dę. Czy tak miał wy­glądać jej ko­niec? Dla­cze­go aku­rat te­raz? Po­sta­no­wi­ła jed­nak za­wal­czyć.

BAŚN – PO­CZĄTEK

Kie­dyś, dużo wcze­śniej

Szła Śmie­rć przez góry i chcia­ła od­po­cząć. Usia­dła więc i ro­zej­rza­ła się do­oko­ła. Było pu­sto, ale wi­dok ją za­chwy­cił. Spo­kój, ci­sza prze­ry­wa­na śpie­wem pta­ków. Bia­ły orzeł na jej ra­mie­niu dziob­nął ją piesz­czo­tli­wie w ucho.

– Wiem, mnie też się tu po­do­ba – po­wie­dzia­ła, uśmie­cha­jąc się za­my­ślo­na. – Kie­dyś na­zwą tę kra­inę Biesz­cza­da­mi.

Ptak sfru­nął z jej ra­mie­nia i usia­dł obok, a po­tem dziob­nął w sa­kiew­kę u jej boku.

– My­ślisz, że to to miej­sce? Je­steś pe­wien?

Ptak kiw­nął łeb­kiem.

– Do­brze.

Śmie­rć wy­sy­pa­ła z sa­kiew­ki proch na swo­ją dłoń. Wsta­ła i ru­szy­ła wol­nym kro­kiem, roz­sy­pu­jąc go po dro­dze. Jej ru­chy przy­po­mi­na­ły ta­niec.

– Za­tem niech się sta­nie. Gra­ni­ca mi­ędzy świa­tem przy­szłym a świa­tem obec­nym. Miej­sce prze­jścia do Sze­olu.

Ptak za­śpie­wał coś w od­po­wie­dzi.

– Po co? – zwró­ci­ła się do orła. – Lu­bię dzie­lić się wła­dzą. Uwa­żam, że wła­dza w jed­nym ręku to nic do­bre­go. Mu­szą być spra­wy od nas nie­za­le­żne, ina­czej ro­bi­my się pró­żni. Tak, przy­ja­cie­lu. Na­wet Śmie­rć bywa cza­sa­mi pró­żna – za­śmia­ła się. – Poza tym tak będzie cie­ka­wiej – do­da­ła, zdej­mu­jąc z szyi zło­ty na­szyj­nik w kszta­łcie czte­ro­list­nej ko­ńczy­ny. – Te­raz pora cze­kać na moje Stra­żnicz­ki. Nie wiem kie­dy, ale czy czas ma dla nas ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie? – za­my­śli­ła się.

Nad nimi zbie­ra­ły się chmu­ry. Wiatr wzma­gał się, ale zło­ty na­szyj­nik był ci­ężki i na­wet nie drgnął, po­zo­sta­wio­ny na zie­mi. Cze­kał, aż za­cznie się jego hi­sto­ria. Opo­wie­ść o de­cy­zjach, złych wy­bo­rach i smut­ku. Pie­śń o mi­ło­ści i stra­cie. Kil­ka chwil pó­źniej roz­pęta­ła się bu­rza, ja­kiej Biesz­cza­dy jesz­cze nie wi­dzia­ły. Od tej pory mia­ło to być coś po­wszech­ne­go dla miesz­ka­ńców ma­łej wio­ski, któ­ra kie­dyś tu po­wsta­nie.

MA­RY­SIA CHO­TEC­KA LAT 12

Pierw­szy wrze­śnia był desz­czo­wy, zim­ny i mo­kry. Ide­al­nie wspó­łgrał z na­stro­jem dwu­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki sie­dzącej w bia­łej, do­pie­ro co od­ma­lo­wa­nej kuch­ni jesz­cze bez ume­blo­wa­nia. Deszcz si­ąpił za oknem, pró­bu­jąc za­sło­nić brzy­do­tę i sza­ro­ść dnia. Choć okna były cały czas otwar­te, wy­czu­wal­ny smród far­by przy­pra­wiał o ból gło­wy. Po­środ­ku sta­ły stół i trzy krze­sła oto­czo­ne nie­zli­czo­ną ilo­ścią pu­deł i to­reb.

Już ty­dzień mi­nął, od­kąd tu za­miesz­ka­li, a Ma­ry­sia Cho­tec­ka jak na ra­zie wy­szła z domu tyl­ko raz. Prze­pro­wa­dzi­li się z Gda­ńska, po­nie­waż jej mama do­sta­ła pro­po­zy­cję pra­cy w fir­mie zaj­mu­jącej się bu­do­wą nie­ru­cho­mo­ści dla nie­pe­łno­spraw­nych w War­sza­wie. Mama za nic nie chcia­ła miesz­kać w sto­li­cy, więc zna­le­źli dom pod mia­stem. Tata przy­jął po­sa­dę w miej­sco­wym szpi­ta­lu, choć jego nowe miej­sce pra­cy nie mo­gło rów­nać się z po­przed­nim, pierw­szym w ran­kin­gu szpi­ta­lu na Po­mo­rzu. Mama głów­nie pra­co­wa­ła z domu. War­szaw­skie biu­ro od­wie­dza­ła raz w mie­si­ącu.

Tata ko­chał mo­rze i swo­ją pra­cę, a jak­kol­wiek pa­trzeć, w Pod­ko­wie mo­rza nie było, a pra­ca nie była tak pre­sti­żo­wa. Mamę ko­chał jed­nak bar­dziej, bo zgo­dził się bez na­my­słu. Nie­często się zda­rza­ło, że ka­le­ka na wóz­ku do­sta­je awans i dwu­krot­ną pod­wy­żkę. Tym bar­dziej w bra­nży nie­ru­cho­mo­ści. To było jak los wy­gra­ny na lo­te­rii. Tata wie­dział, że to był jej mo­ment. Przed wy­pad­kiem, któ­ry wy­wró­cił ich ży­cie do góry no­ga­mi pięć lat wcze­śniej, mama była agen­tem nie­ru­cho­mo­ści. Do­pie­ro dwa lata temu wró­ci­ła wresz­cie do pra­cy, by od­wa­lać za in­nych biu­ro­wą ro­bo­tę, co z jed­nej stro­ny było po­ni­żej jej kwa­li­fi­ka­cji, z dru­giej ukło­nem wo­bec jej do­tych­cza­so­wych osi­ągni­ęć. Mó­wi­ła, że zo­sta­wi­li ją z li­to­ści, bo kto to sły­szał, żeby agent je­ździł na wóz­ku. Kie­dy więc do­sta­ła pro­po­zy­cję po­sa­dy w nowo otwie­ra­nej nie­miec­kiej fir­mie, któ­ra mia­ła bu­do­wać sieć do­mów i przy­chod­ni dla nie­pe­łno­spraw­nych i do­sto­so­wy­wać wy­ma­ga­nia ar­chi­tek­to­nicz­ne pod ich po­trze­by, było to dla niej jak gwiazd­ka z nie­ba. Ma­ry­sia wi­dzia­ła, jak iskra pa­sji znów roz­świe­tla oczy mat­ki, któ­ra za­pi­sa­ła się na­wet na kurs ar­chi­tek­tu­ry ze spe­cja­li­za­cją ar­chi­tek­tu­ra nie­pe­łno­spraw­nych – oczy­wi­ście on­li­ne. Za­an­ga­żo­wa­ła się ca­łym ser­cem w nowe przed­si­ęw­zi­ęcie. Nie­któ­re roz­wi­ąza­nia te­sto­wa­ła w prak­ty­ce i tak co ja­kiś czas przy­wo­żo­no szy­ny na pod­jazd, win­dy i inne urządze­nia uła­wia­jące po­ru­sza­nie się po za­ka­mar­kach domu i po­dwór­ka. Te, któ­re nie spe­łnia­ły jej ocze­ki­wań, od­sy­ła­ła. Ku­rier był już u nich trzy razy i Ma­ry­śka trak­to­wa­ła Da­nie­la jak sta­re­go zna­jo­me­go.

Ich rze­czy przy­je­cha­ły do­pie­ro wczo­raj, więc dziś od rana mama krząta­ła się, pró­bu­jąc od­na­le­źć rze­czy cór­ki, ukry­te gdzieś w nie za do­brze opi­sa­nych pu­dłach.

– Nie mogę zna­le­źć bia­łej bluz­ki.

Mama otwie­ra­ła na­wet pu­dła ku­chen­ne, co Ma­ry­si wy­da­wa­ło się bez sen­su, ale z mamą nie dało się dys­ku­to­wać. Jak już się upa­rła, to le­piej było nie wcho­dzić jej w dro­gę.

– Jest! – krzyk­nęła z trium­fem Anna Cho­tec­ka, wy­ci­ąga­jąc ja­kieś pu­dło z na­pi­sem „Stro­je”. – A że­laz­ko wi­dzia­łam gdzieś przed chwi­lą. – Ro­zej­rza­ła się do­oko­ła. – Te­raz zaj­mie­my się two­ją fry­zu­rą. Pan­ni­ca w two­im wie­ku musi już pi­ęk­nie wy­glądać.

Cza­sa­mi Ma­ry­śce wy­da­wa­ło się, że ktoś mu­siał pod­mie­nić ją na po­ro­dów­ce. Jej mama była za­wsze za­dba­na, wy­mu­ska­na, ubra­na w naj­lep­szej mar­ki ubra­nia. Ni­g­dy nie za­ło­ży­ła­by po­gnie­cio­nej bluz­ki czy bu­tów, któ­re nie by­ły­by per­fek­cyj­nie czy­ste. Do ma­ni­kiu­rzyst­ki cho­dzi­ła raz w ty­go­dniu, tak samo do ko­sme­tycz­ki. Wy­gląd uwa­ża­ła za swo­ją wi­zy­tów­kę. Ma­ry­śce wy­da­wa­ło się, że po wy­pad­ku mama do­sta­ła bzi­ka na tym punk­cie i coś, co wcze­śniej było odro­bi­nę prze­ry­so­wa­ne, te­raz sta­ło się osten­ta­cyj­nie ja­skra­we, wy­ol­brzy­mio­ne i po pro­stu nie do znie­sie­nia. Ma­ry­śka mia­ła wra­że­nie, że jest to­tal­nym za­prze­cze­niem mamy w tym względzie. Lu­bi­ła być po­mi­ęta i po­tar­ga­na. Cały czas to­czy­ły o to za­żar­ty bój. Cza­sa­mi dziew­czyn­ka za­sta­na­wia­ła się, czy na­praw­dę to lubi, czy po pro­stu chce dzia­łać na ner­wy matce. Ja­ka­kol­wiek była od­po­wie­dź na to py­ta­nie, Ma­ry­śka nie zno­si­ła cze­sa­nia w gład­ki ku­cyk, bia­łych blu­zek, spód­ni­czek za­ko­ńczo­nych ko­ron­ko­wą la­mel­ką i ba­le­ri­nek, w któ­rych, jak twier­dzi­ła mama, dziew­częca nó­żka wy­gląda­ła tak ele­ganc­ko. Cza­sa­mi dla świ­ęte­go spo­ko­ju go­dzi­ła się na wy­bra­ne przez mamę ubra­nia, ale cho­wa­ła do ple­ca­ka zwy­kły T-shirt i je­an­sy, a wło­sy roz­pusz­cza­ła i tar­ga­ła spe­cjal­nie tuż za ro­giem domu. Jej twarz roz­świe­tlał wte­dy uśmiech pe­łen sa­tys­fak­cji.

Z nie­ba lało się tak, jak­by ktoś usi­ło­wał unie­mo­żli­wić lu­dziom wy­jście z domu. I gdy­by to za­le­ża­ło od Ma­ry­si, na pew­no chęt­nie by tu zo­sta­ła. Zaj­rza­ła na What­sApp, gdzie jej przy­ja­cie­le z Gda­ńska cie­szy­li się już na po­now­ne spo­tka­nie w szko­le po prze­rwie wa­ka­cyj­nej. Bar­dzo bra­ko­wa­ło jej zna­jo­mych twa­rzy. W Gda­ńsku na­wet po­go­da była pi­ęk­na. Nie było jed­nak szans na po­wrót, ty­dzień temu pod­pi­sa­li umo­wę no­ta­rial­ną kup­na domu, w któ­rym te­raz sie­dzia­ły.

Mu­sia­ła przy­znać, że był ca­łkiem do rze­czy. Nie­ogro­dzo­na po­se­sja zo­sta­ła przez po­przed­nich wła­ści­cie­li ob­sa­dzo­na spo­rą ilo­ścią drzew i krze­wów, któ­re ro­sły so­bie bez ładu i skła­du, co bar­dzo dziew­czyn­ce od­po­wia­da­ło. Dom miał czte­ry po­ko­je, ła­zien­kę i kuch­nię na dole, a na gó­rze strych. Naj­wa­żniej­sze było to, że nie miał pro­gów. Po­ru­sza­nie się na wóz­ku w in­nym wy­pad­ku by­ło­by bar­dzo kło­po­tli­we. Ro­dzi­ce prze­wi­dzie­li dla Ma­ry­si po­kój na dole, ale wy­wal­czy­ła coś lep­sze­go. Do­sta­ła na wy­łącz­no­ść je­dy­ne po­miesz­cze­nie ze scho­da­mi – strych. Mama twier­dzi­ła, że tam po­wi­nien być ma­ga­zy­nek, bo po tych scho­dach nie da się we­jść, na­wet jak ma się zdro­we nogi. To Ma­ry­si od­po­wia­da­ło, prze­strzeń tyl­ko dla niej. Mama już kom­bi­no­wa­ła, co po­win­na za­mó­wić, żeby i tę ba­rie­rę ar­chi­tek­to­nicz­ną zni­we­lo­wać. Ma­ry­śce wy­da­wa­ło się, że zgo­dzi­ła się tyl­ko dla­te­go, bo było to dla niej wy­zwa­nie, któ­re po­sta­no­wi­ła pod­jąć.

Naj­lep­szy był wi­dok. Z okna mo­gła po­dzi­wiać za­chód sło­ńca bez wy­cho­dze­nia z domu, a w dali wi­dzia­ła małe je­zior­ko, któ­rym szczy­ci­ła się Pod­ko­wa i dla któ­re­go let­nią porą od­wie­dza­li ją War­sza­wia­cy. Nie było to mo­rze, ale za­wsze ja­kaś woda, do któ­rej wi­do­ku Ma­ry­sia była tak przy­zwy­cza­jo­na.

Dziew­czyn­ka za­wsze de­ner­wo­wa­ła się pierw­sze­go wrze­śnia, ale dziś stres prze­kszta­łcił się w ból brzu­cha i z mi­nu­ty na mi­nu­tę przy­bie­rał na sile. Nowa szko­ła i nowi lu­dzie, a mia­ło być jesz­cze go­rzej. Mama za­pi­sa­ła ją do Domu Kul­tu­ry na za­jęcia z ry­sun­ku, choć pro­si­ła ją, by tego nie ro­bi­ła. Nie­ste­ty mama ni­g­dy jej nie słu­cha­ła, za­wsze ro­bi­ła to, co sama uwa­ża­ła za słusz­ne. Za­zwy­czaj były o to same kłót­nie, któ­re Anna Cho­tec­ka zwy­kle wy­gry­wa­ła. Ma­ry­sia nie po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić, jak mo­gła­by po­ka­zać ko­muś swo­je pra­ce, a co do­pie­ro ma­lo­wać, kie­dy ktoś pa­trzy jej na ręce.

– Nie chcę tam iść – po­wie­dzia­ła.

– Roz­ma­wia­ły­śmy o tym – od­pa­rła mama. – Stre­su­jesz się, to nor­mal­ne, ale masz ogrom­ny ta­lent i moim za­da­niem jako mat­ki jest nie po­zwo­lić ci go zmar­no­wać.

– Nie chcę, żeby się ze mnie na­bi­ja­li.

– Kto ma się na­bi­jać? Two­je ry­sun­ki są na­praw­dę do­bre, a pro­wa­dzący jest w po­rząd­ku. Roz­ma­wia­łam z nim wczo­raj.

– Roz­ma­wia­łaś z nim? Po co?

– Pro­sił, byś przy­nio­sła swo­je pra­ce. Spa­ko­wa­łam ci je do tecz­ki i wło­ży­łam do ple­ca­ka. Sama w tym ba­ła­ga­nie na pew­no byś ich nie zna­la­zła. Poza tym był tu wczo­raj twój ko­le­ga.

– Prze­cież ja tu nie mam ko­le­gów.

– No do­brze, źle się wy­ra­zi­łam. Był tu nasz sąsiad, chciał się przy­wi­tać. Po­wie­dział, że nie przy­sze­dł wcze­śniej, bo go nie było.

– I co chciał? – za­py­ta­ła dziew­czyn­ka.

– Nie wiem, chy­ba cię po­znać. Jest w two­im wie­ku. Na­zy­wa się Adam Szy­dłow­ski. Jego mama pro­wa­dzi pen­sjo­nat. Będzie cho­dził z tobą do kla­sy. Miły, choć zde­cy­do­wa­nie za dużo gada i wy­gląda, jak­by miał w krwio­obie­gu za dużo cu­kru – po­wie­dzia­ła krót­ko.

– Ten pen­sjo­nat obok nas?

– Ten sam. Ma­ry­śka wy­szu­ka­ła go w sie­ci i oczy­wi­ście zna­la­zła. Fak­tycz­nie był w jej wie­ku. Adam wy­glądał ca­łkiem do rze­czy, ale prze­cież w sie­ci ka­żdy mógł do­brze wy­glądać. Cie­ka­we, czy się do­ga­da­ją. W su­mie to nie chcia­ła ni­ko­go po­zna­wać, chcia­ła wró­cić do Gda­ńska.

– Jest dwa mie­si­ące star­szy ode mnie. Czy­ta fan­ta­sy, nie ma ro­dze­ństwa, lubi man­gę, nie jest w zwi­ąz­ku, lubi ja­po­ński me­tal i, a to ci do­pie­ro, cho­dzi do szko­ły mu­zycz­nej i gra na kon­tra­ba­sie i skrzyp­cach. Nie znam ni­ko­go, kto by to umiał – po­wie­dzia­ła, spo­gląda­jąc za­cie­ka­wio­na na mamę.

Mama jęk­nęła, pa­trząc na te­le­fon cór­ki.

– Nic nie jest już świ­ęto­ścią. Poza tym to, że od uro­dzin mo­żesz ko­rzy­stać z Tik­To­ka, nie zna­czy, że masz szpie­go­wać lu­dzi.

– Mamo właś­nie do­kład­nie po to jest Tik­Tok, nie bądź na­iw­na.

– Któ­re ry­sun­ki wy­bra­łaś? – za­py­ta­ła.

Ma­ry­śce prze­wró­ci­ło się w żo­łąd­ku, kie­dy spoj­rza­ła na ple­cak.

– Sama zo­ba­czysz. Będziesz cho­dzić na kurs za­awan­so­wa­ny. Tro­chę mi za­jęło prze­ko­na­nie pro­wa­dzące­go, że na pew­no się na­da­jesz.

– No świet­nie, mamo, dzi­ęki wiel­kie, jesz­cze będą mnie uwa­żać za za­ro­zu­mia­łą sukę.

– Ma­ry­śka, waż swo­je sło­wa. Masz dwa­na­ście lat.

– Do­brze, że nie sły­sza­łaś, jak na­praw­dę mó­wią dwu­na­sto­lat­ki – wes­tchnęła dziew­czyn­ka.

– Nie ob­cho­dzi mnie, jak mó­wią, ob­cho­dzi mnie, jak ty mó­wisz.

– Ale ja nie chcę cho­dzić do za­awan­so­wa­nej! – Ma­ry­sia wsta­ła i za­częła ner­wo­wo krążyć po po­ko­ju.

– Nie bądź śmiesz­na, etap ma­lo­wa­nia sło­ne­czek i chmu­rek masz już za sobą, a to jest właś­nie to, co ma­lu­ją na po­cząt­ko­wej.

No do­bra, mu­sia­ła przy­znać, że sło­ne­czek i chmu­rek nie chcia­ła ma­lo­wać.

Na dwo­rze bez prze­rwy lało. Na­gle huk­nęło gdzieś da­le­ko, a nie­bo roz­świe­tli­ła bły­ska­wi­ca. Ża­rów­ka nad sto­łem pękła, a szkło roz­sy­pa­ło się po ca­łej kuch­ni jak kon­fet­ti. Ma­ry­śce tro­chę ulży­ło, jak­by wraz z roz­bi­ciem ża­rów­ki pękła ba­ńka stre­su ta­kże w niej.

– Tu też nas będzie prze­śla­do­wa­ła elek­trycz­no­ść? My­śla­łam, że pęka­jące ża­rów­ki zo­sta­ły w Gda­ńsku. Jesz­cze zwar­cie. Świet­nie – mruk­nęła Anna Cho­tec­ka. – Po­sprzątaj to, a ja wy­pra­su­ję ci bluz­kę. I nie martw się tyle. Za­pa­rzę ci me­li­sy – po­wie­dzia­ła, pa­trząc na cór­kę, po czym do­da­ła: – Ale na ry­su­nek pój­dziesz.

Z gar­dła Ma­ry­si wy­do­był się nie­ar­ty­ku­ło­wa­ny dźwi­ęk.

*

Szko­ła była pi­ętro­wa, za mała jak na jej gust, nie dało się tu zgu­bić lub scho­wać. Wszyst­ko było wi­dać jak na dło­ni. Mało kątów, mało za­ka­mar­ków, choć pew­nie były, tyl­ko ona o nich jesz­cze nie wie­dzia­ła. Po­przed­ni gda­ński mo­loch był do­sko­na­ły, gdy­by chcia­ło się w nim ukryć. Wy­star­czy­ło zmie­nić pi­ętro, wy­jść przez łącz­nik czy ze­jść do piw­ni­cy. Tu wszyst­ko było nowe. Czuć było za­pach sta­ro­ści, któ­ry skrzęt­nie sta­ra­no się po­kryć wo­nią no­wej far­by. Na ścia­nach wi­sia­ły nie­zbyt uda­ne de­ko­ra­cje zwi­ąza­ne z po­wi­ta­niem szko­ły. Dzi­ęki in­struk­cjom mamy, któ­ra jak zwy­kle była przy­go­to­wa­na, Ma­ria zna­la­zła kla­sę bez pro­ble­mu. Spe­cjal­nie przy­szła kil­ka­na­ście mi­nut wcze­śniej, li­cząc na to, że sala będzie otwar­ta. Tak właś­nie było. Usia­dła w ław­ce na sa­mym ko­ńcu, ku roz­cza­ro­wa­niu ko­lej­nych osób, któ­re wcho­dzi­ły do pomiesz­cze­nia i mia­ły ocho­tę na to samo miej­sce. Uda­wa­ła, że jest bar­dzo za­ab­sor­bo­wa­na pa­trze­niem w te­le­fon.

– Za­jęte?­ – Ktoś sta­nął przy jej ław­ce.

– Nie.

– Woj­tek Star­ski. – Chło­pak wy­ci­ągnął do niej rękę.

– Ma­ry­śka Cho­tec­ka.

– Za­jęłaś moje miej­sce, Ma­ry­śka.

– Nie było pod­pi­sa­ne – po­wie­dzia­ła ci­cho, ale sta­now­czo. Nie za­mie­rza­ła re­zy­gno­wać. Grunt to do­bra po­zy­cja, na ko­ńcu kla­sy. Nie chcia­ła sie­dzieć na po­cząt­ku.

– Do­bra je­steś z pol­skie­go? – za­py­tał Woj­tek.

– Prze­ci­ęt­na – od­po­wie­dzia­ła tyl­ko. Wy­da­wa­ło jej się, że wspo­mi­na­nie o ce­lu­jącym nie jest naj­lep­szym po­my­słem.

– Ja je­stem bez­na­dziej­ny, dla­te­go tu sie­dzę. Je­steś nowa.

– A ty je­steś bar­dzo od­kryw­czy, jak wi­dzę.

– Mój tata jest ko­men­dan­tem po­li­cji. – Uśmiech­nął się głup­ko­wa­to.

– A moja mama to In­di­ra Ghan­di – od­ci­ęła się.

– Nie wy­glądasz na Hin­du­skę – po­wie­dział ci­cho.

– Wiesz, kim jest In­di­ra Ghan­di? – zdzi­wi­ła się.

Lek­cja prze­szła spo­koj­nie, a Ma­ria stwier­dzi­ła, że było na­wet ca­łkiem nie­źle. Na­uczy­ciel­ka mó­wi­ła cie­ka­wie, mie­li dość faj­ne lek­tu­ry w tym roku. Nikt jej o nic nie py­tał, nikt od niej ni­cze­go nie chciał.

Kie­dy wszy­scy za­częli po­wo­li się pa­ko­wać i do dzwon­ka zo­sta­ło pięć mi­nut, na­uczy­ciel­ka po­wie­dzia­ła:

– Mamy nową ko­le­żan­kę. Ma­ria Cho­tec­ka. Zo­sta­ła jesz­cze chwi­la, może po­wiesz coś o so­bie?

Ma­ry­śka była już pur­pu­ro­wa, za­nim wsta­ła. Cała kla­sa pa­trzy­ła na nią. Pró­bo­wa­ła za­sło­nić się wło­sa­mi, ale wy­pa­da­ło spoj­rzeć cho­ciaż na na­uczy­ciel­kę.

– Wstań i po­wiedz coś o so­bie.

– Prze­pro­wa­dzi­łam się z Gda­ńska.

– Su­per, za­wsze chcia­łam miesz­kać na Po­mo­rzu – po­wie­dzia­ła po­lo­nist­ka. – Coś jesz­cze?

– Miesz­ka obok mnie! – ­krzyk­nął ja­kiś chło­pak.

Ma­ria spoj­rza­ła na nie­go i po­zna­ła Ada­ma Szy­dłow­skie­go, któ­ry się do niej szcze­rzył.

– Jej oj­ciec jest gi­ne­ko­lo­giem i pra­cu­je z moją mamą w szpi­ta­lu – krzyk­nął ja­kiś inny chło­pak.

Po sali prze­bie­gły przy­tłu­mio­ne śmie­chy. Dziew­czy­na mia­ła wra­że­nie, że na­wet jej uszy są ko­lo­ru pur­pu­ry.

– Czy on też ją bada? – za­py­tał ktoś z dru­gie­go ko­ńca sali.

Ma­rii zro­bi­ło się nie­do­brze.

– Nie py­ta­łam was, co wy wie­cie o Ma­rii, tyl­ko pro­si­łam, by ona po­wie­dzia­ła coś o so­bie. Po­wiedz nam, co lu­bisz ro­bić – ode­zwa­ła się na­uczy­ciel­ka.

– Opie­ko­wać się zwie­rzęta­mi – od­pa­rła me­cha­nicz­nie.

Ja­kiś dziew­częcy głos z przo­du kla­sy za­śmiał się szy­der­czo.

Na­praw­dę tak po­wie­dzia­łam? – po­my­śla­ła i krzyk prze­ra­że­nia uwi­ązł jej w gar­dle. Jak­bym mia­ła pięć lat.

– Ja­kieś szcze­gól­ne za­in­te­re­so­wa­nia?

– Nie­szcze­gól­ne – bąk­nęła i usia­dła.

– Jak to nie? Ry­su­je. – Woj­tek wstał z krze­sła obok niej i unió­sł w jed­nej dło­ni ry­su­nek, a w dru­giej tecz­kę, któ­rą spa­ko­wa­ła jej mama. Mu­sia­ła wy­su­nąć się z jej ple­ca­ka, kie­dy Ma­ry­sia wsta­wa­ła. Wprost pod jego nogi.

– Od­da­waj. To moje – syk­nęła i wy­rwa­ła mu przed­miot z ręki. Ku prze­ra­że­niu dziew­czy­ny za­war­to­ść tecz­ki roz­sy­pa­ła się po kla­sie. Ry­sun­ki roz­je­cha­ły się te­atral­nie po ca­łej dłu­go­ści podło­gi. Czar­na kre­ska de­mo­nicz­nych wi­zji Ma­ry­śki była wszędzie. Po­sta­cie z jej kosz­ma­rów, ró­żni lu­dzie, któ­rych wi­dzia­ła w swo­ich wi­zjach. Uśpie­ni. Nie­któ­rzy mie­li imio­na, lecz byli i tacy, któ­rych to­żsa­mo­ści jesz­cze nie od­kry­ła. Mia­ła wra­że­nie, jak­by ktoś wy­sta­wił jej du­szę na po­śmie­wi­sko.

– Ale to zry­te – po­wie­dzia­ła z obrzy­dze­niem jed­na dziew­czy­na.

– Nowa Ma­ry­sia ma fi­sia­! – krzyk­nął ktoś.

Spoj­rza­ła na Wojt­ka, któ­ry chciał coś po­wie­dzieć. Nie uśmie­chał się.

– Ja… – bąk­nął tyl­ko zmie­sza­ny.

Za­dzwo­nił dzwo­nek.

– Ni­g­dy wi­ęcej się do mnie nie od­zy­waj – szep­nęła i wy­szła z kla­sy, nie pa­trząc za sie­bie.

Po­tem wy­bie­gła ze szko­ły i pędem ru­szy­ła do domu. Łzy ka­pa­ły na po­licz­ki i zle­wa­ły się z kro­pla­mi desz­czu. Była cała mo­kra i tak nie­szczęśli­wa jak jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu.

TO­MASZ STAR­SKI

Ło­pien­ka

To­masz Star­ski nie zno­sił bez­sil­no­ści, a dziś czuł się to­tal­nie bez­sil­ny. Na do­da­tek nie miał nic do ro­bo­ty. Sie­dział w ma­łym przy­tul­nym dom­ku na zbo­czu po­ło­ni­ny, oto­czo­ny przez za­pach pod­mo­kłe­go drew­na. Deszcz ude­rzał w da­chów­ki, wy­zna­cza­jąc so­bie tyl­ko wia­do­my rytm. Choć od wy­pro­wadz­ki To­ma­sza mi­nęło po­nad dwa­dzie­ścia lat, jego dom ro­dzin­ny nie zmie­nił się ani tro­chę. Na ścia­nie w przed­po­ko­ju wi­sia­ła re­pli­ka wi­ze­run­ku Mat­ki Bo­skiej z po­bli­skie­go ko­śció­łka. Wo­kół pach­nia­ło sta­ro­ścią i smut­kiem. To­masz wy­czu­wał jesz­cze de­li­kat­ny za­pach stęchli­zny, potu i śmier­ci, któ­ry choć stłu­mio­ny, przy­pra­wiał go o nie­po­kój. Usi­ło­wał go wy­wie­trzyć przez cały dzień. Do­pie­ro kie­dy na ze­wnątrz roz­sza­la­ła się bu­rza, za­mknął wszyst­kie okna.

Sie­dział w kuch­ni nad kub­kiem her­ba­ty i usi­ło­wał nie zwra­cać uwa­gi na dźwi­ęk ty­ka­jące­go ze­ga­ra. Ni­g­dy go nie lu­bił, za­wsze ko­ja­rzył mu się z sa­mot­no­ścią i wzbu­dzał nie­okre­ślo­ny lęk. Nie­zno­śne ty­ka­nie przy­pra­wia­ło go o dresz­cze, pod­su­nął więc krze­sło i za­trzy­mał wa­ha­dło. Na­gle w domu zro­bi­ło się nie­na­tu­ral­nie ci­cho, jak­by cze­goś za­bra­kło i wszel­kie inne dźwi­ęki sku­pi­ły się w ocze­ki­wa­niu na bra­ku­jące ty­ka­nie.

Na sto­le ku­chen­nym sta­ło ostat­nie pu­dło z rze­cza­mi mat­ki, po któ­re wkrót­ce miał przy­jść jej daw­ny przy­ja­ciel i przy­szy­wa­ny wuj To­ma­sza, Sta­ni­sław Kier­be­dź. To­mek sko­ńczył właś­nie po­rząd­ko­wa­nie pa­pie­rów. Duża część po­wędro­wa­ła do pie­ca. Zo­sta­ły tyl­ko li­sty, któ­rych nie za­mie­rzał dziś prze­glądać. Te­le­wi­zor nie dzia­łał, a wszyst­kie ksi­ążki, ja­kie po­sia­da­ła mat­ka, od­dał wczo­raj do bi­blio­te­ki. Zresz­tą i tak nie mó­głby czy­tać. O spa­ce­rze nie było mowy, deszcz zmył małe gór­skie ście­żki i za­mie­nił je w wez­bra­ne stru­mie­nie. Nie­bo roz­świe­tli­ła bły­ska­wi­ca. Pew­nie Sta­ni­sław nie przyj­dzie – wes­tchnął w my­ślach. Tyl­ko ta jed­na ostat­nia noc i będę w domu. Wró­cę do dzie­ci i Basi – do­da­wał so­bie otu­chy. Ża­ło­wał, że żony nie było przy nim, ale nie chciał jej ciąg­nąć w ci­ąży w tak da­le­ką pod­róż. Poza tym miał wra­że­nie, że musi to zro­bić sam. Raz na za­wsze po­że­gnać dzi­wac­twa mamy i zmo­ry dzie­ci­ństwa. Scho­wać je głębo­ko, tak by już ni­g­dy nie za­tru­wa­ły ży­cia ani jemu, ani jego naj­bli­ższym.

Cho­dził od po­ko­ju do po­ko­ju, przy­gląda­jąc się sta­rym me­blom. Ze­wsząd wy­zie­ra­ły smu­tek i pust­ka. Wy­szczer­bio­ne kan­ty sto­łu, ze­psu­ty kran, prze­cie­ka­jący dach prze­szka­dza­ły mu tak bar­dzo, że za­czął się za­sta­na­wiać, jak je na­pra­wić. Były jego nie­mym wy­rzu­tem su­mie­nia. Czuł się tu nie na miej­scu. Wy­da­wa­ło się mu, jak­by wszyst­kie sprzęty ubo­le­wa­ły nad bra­kiem mat­ki, a jego już nie pa­mi­ęta­ły. Jak­by z prze­kąsem mó­wi­ły: „Zbyt daw­no cię tu nie było. Zo­sta­wi­łeś ją samą. To nie jest już twój dom”. Ja­kże mó­głby być, sko­ro nie miesz­kał tu od dwu­dzie­stu pi­ęciu lat? Mo­głem ją częściej od­wie­dzać. Nie, nie mo­głem. Nie po tym, co mi po­wie­dzia­ła.

Wró­ci­ły sło­wa bo­le­snej roz­mo­wy sprzed kil­ku lat. Kie­dy na świe­cie po­ja­wi­ła się jego cór­ka, Jul­ka, To­masz chciał się tą ra­do­ścią po­dzie­lić z mat­ką, za­dzwo­nił więc do niej, ale nie był przy­go­to­wa­ny na to, co usły­szał.

– Le­piej by­ło­by dla dziew­czyn­ki, gdy­by w ogó­le się nie uro­dzi­ła – po­wie­dzia­ła mat­ka.

Nie mógł jej wy­ba­czyć, dla­te­go urwał i tak ni­kły już kon­takt.

Po­ło­żył się na łó­żku i pa­trzył na ni­ski drew­nia­ny strop, na­słu­chu­jąc dud­nie­nia desz­czu. To dziw­ne, po­cho­wa­łem dziś mat­kę, a jej za­pach ci­ągle tu jest. Ten sam za­pach, któ­ry pa­mi­ętał z dzie­ci­ństwa, tyl­ko tro­chę star­szy, w któ­rym czuć było do­miesz­kę le­ków, sta­ro­ści i śmier­ci. Za­pach, któ­ry przy­po­mi­nał wszyst­ko: po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa, mi­ło­ść, za­wód, nie­na­wi­ść. Tak wie­le w zwy­kłym za­pa­chu. Po­my­ślał, że już za chwi­lę na­wet tego tu nie będzie. Znik­nie i ni­g­dy już go nie po­czu­je. Nie wie­dział, czy to ulga, czy żal. A może i jed­no, i dru­gie?

Mat­ka nie zo­sta­wi­ła mu dużo do sprząta­nia. Wszyst­kie rze­czy były po­pa­ko­wa­ne, jak­by szy­ko­wa­ła się na ten mo­ment od wie­lu ty­go­dni. To prze­ra­ża­ło go naj­bar­dziej. Świa­do­mo­ść cza­jącej się śmier­ci wy­da­ła mu się okrut­na i po raz ko­lej­ny po­czuł wy­rzu­ty su­mie­nia.

Wy­ci­ągnął ko­mór­kę, wy­brał nu­mer żony i sta­nął w je­dy­nym miej­scu w domu, w któ­rym był za­si­ęg. Za­nim zdążył co­kol­wiek po­wie­dzieć, usły­szał cie­pły głos Basi.

– Cze­ść, ko­cha­nie. Do­brze, że dzwo­nisz. Już się za­czy­na­łam mar­twić.

– Wiesz, że trud­no tu zła­pać za­si­ęg – od­pa­rł.

– Jak się czu­jesz? – za­py­ta­ła ci­cho. – Mo­głam z tobą po­je­chać.

– Daj spo­kój. Bar­dzo do­brze, że nie przy­je­cha­łaś. Mu­sisz się oszczędzać. Poza tym w ci­ąży i z trój­ką dzie­cia­ków w domu masz pe­łne ręce ro­bo­ty.

– Wi­dzia­łeś się z An­drze­jem?

– Nie, nie było go na po­grze­bie. Nie mo­głem go ni­g­dzie zna­le­źć. Za to mama zo­sta­wi­ła mu list. My­ślisz, że po­wi­nie­nem prze­czy­tać? – To­masz si­ęgnął do kie­sze­ni ma­ry­nar­ki i wy­jął ko­per­tę z na­pi­sem „An­drzej”.

– Nie wiem, je­śli uwa­żasz, że po­trze­bu­jesz go prze­czy­tać, by le­piej zro­zu­mieć mamę, to może po­wi­nie­neś to zro­bić. Na­wet nie wia­do­mo, kie­dy An­drzej wró­ci. Czy w ogó­le wró­ci… – po­wie­dzia­ła Ba­sia po­wo­li.

– Dla­cze­go ja nie do­sta­łem ta­kie­go li­stu? Zna­la­złem je­dy­nie li­stę z na­pi­sem „Po mo­jej śmier­ci”. Li­stę rze­czy do wy­ko­na­nia. Chy­ba mnie też na­le­żał się taki list? – Odło­żył go do pu­dła, nie otwie­ra­jąc ko­per­ty.

Ba­sia wes­tchnęła ci­cho do słu­chaw­ki te­le­fo­nu.

– Mat­ka wy­rzu­ca­ła mi, że wca­le się nie trosz­czę o An­drze­ja, wiesz? Ni­g­dy nie do­strze­ga­ła, że on spe­łnia wła­sne za­chcian­ki kosz­tem in­nych – po­wie­dział po chwi­li.

– To­mek, mat­ki za­wsze po­tra­fią uspra­wie­dli­wić swo­je dzie­ci. An­drzej to wiecz­ny ma­rzy­ciel, ale to nie jest zły czło­wiek. Masz tam jesz­cze coś do za­ła­twie­nia? – Ba­sia zmie­ni­ła te­mat.

– Mama na­szy­ko­wa­ła mi li­stę, co mam komu od­dać i co po­wi­nie­nem za­ła­twić. Wy­bra­ła na­wet strój, w któ­rym chcia­ła być po­cho­wa­na. My­ślisz, że by­łem nie­wdzi­ęcz­nym sy­nem? – za­py­tał To­masz.

– Kot­ku, nie za­dręczaj się. Wra­caj do domu. Za­bierz ja­kieś zdjęcia ro­dzin­ne, chcia­ła­bym je po­ka­zać dzie­ciom.

To­masz si­ęgnął po al­bum. Pierw­szy raz od po­nad dwu­dzie­stu lat z no­stal­gią oglądał nie­licz­ne wspól­ne zdjęcia ro­dzi­ców, ojca z woj­ska czy fo­to­gra­fię przed­sta­wia­jącą An­drze­ja i jego w mun­du­rze po­li­cyj­nym. Nie pa­mi­ętał, jak wy­glądał oj­ciec, ale pa­mi­ętał, że ha­mo­wał za­pędy mat­ki do opo­wia­da­nia nie­stwo­rzo­nych hi­sto­rii. Z nim ro­zu­miał się le­piej niż z mat­ką.

Z sza­rej stro­ny wy­słu­żo­ne­go al­bu­mu spo­glądał na nie­go An­drzej obej­mo­wa­ny przez mat­kę, któ­rej twarz ja­śnia­ła dumą.

– Dla­cze­go był taki upar­ty? Może by­łby in­nym czło­wie­kiem, gdy­by stąd wy­je­chał na stu­dia. Może wszyst­ko uło­ży­ło­by się ina­czej – szep­nął z ża­lem do słu­chaw­ki.

– W su­mie to ni­g­dy mi nie wy­ja­śni­łeś, dla­cze­go nie po­sze­dł na stu­dia.

– An­drzej zdał ma­tu­rę naj­le­piej w ca­łej szko­le, mógł pó­jść na ka­żdą uczel­nię w kra­ju, ale on ubz­du­rał so­bie, że zo­sta­nie z mat­ką w Ło­pien­ce. Mó­wił, że tu jest wy­star­cza­jąco wie­le ta­jem­nic, by spędzić całe ży­cie na stu­dio­wa­niu, i tyl­ko śle­py tego nie do­strze­ga. Zo­stał tu, by ba­dać Gra­ni­cę. Mó­wi­łem ci o tej zbio­ro­wej ha­lu­cy­na­cji mo­jej ro­dzi­ny.

– Przy­naj­mniej opie­ko­wał się mamą – skwi­to­wa­ła Ba­sia.

– Opie­ko­wał się to za dużo po­wie­dzia­ne – od­pa­rł ze zło­ścią. – Nie spe­łnił swo­jej obiet­ni­cy i często za­nie­dby­wał mat­kę, wy­je­żdżał na dłu­gie mie­si­ące, zni­kał w po­szu­ki­wa­niu cze­goś, o czym ni­g­dy mi nie mó­wił. Po­noć przed znik­ni­ęciem dużo pił. Prze­pa­dł trzy lata temu, a ja do­wie­dzia­łem się od ob­cych lu­dzi.

– Nie mo­żesz mieć pre­ten­sji o to, że chciał mieć wła­sne ży­cie. Poza tym nie wie­rzy­ła­bym we wszyst­kie plot­ki – uspo­ko­iła go Ba­sia.

– Obie­cał mi, że będzie się nią opie­ko­wał. – To­masz odło­żył list na ko­mo­dę. – Dasz mi po­roz­ma­wiać z Jul­ką albo Wojt­kiem?

– Woj­tek jest u mo­je­go bra­ta, po­le­ru­ją mo­tor czy ro­bią coś rów­nie fa­scy­nu­jące­go, a Jul­ka śpi.

– Śpi? O tej po­rze? – zdzi­wił się To­masz.

– No wiem, że to dziw­ne, ale w nocy śni­ły jej się ja­kieś kosz­ma­ry, pew­nie po baj­kach Wojt­ka, i aż krzy­cza­ła z prze­ra­że­nia, nie mo­głam jej do­bu­dzić.

– Mó­wi­łem, że Woj­tek nie może przy niej oglądać tych swo­ich ba­jek – zi­ry­to­wał się To­masz.

– Wiem, ale wczo­raj wie­czo­rem był tu mój brat i pew­nie i tak ogląda­ły, co chcia­ły – wes­tchnęła. – Ale mu­szę przy­znać, że się wy­stra­szy­łam. Może to też przez fakt, że po­je­cha­łeś na po­grzeb? Py­ta­ła mnie wczo­raj, kie­dy umrze i co się wte­dy dzie­je z cia­łem. W ogó­le już nie wiem, co mam od­po­wia­dać, mam wra­że­nie, że dzie­ci za­da­ją co­raz trud­niej­sze py­ta­nia. Emil­ka za­py­ta­ła mnie dziś, cze­mu zło­dzie­je są tacy duzi, a pa­jąki ta­kie małe, i py­ta­ła, cze­mu mu­chy mają skrzy­dła. Co ja mam jej po­wie­dzieć?

– Po­wiedz, że zło­dzie­je są duzi, żeby ta­tuś mógł ich za­ku­wać w kaj­dan­ki. Jak­by byli mali jak pa­jąki, toby ucie­kli.

– A Jul­ka wczo­raj oznaj­mi­ła, że się wy­pro­wa­dza, bo jest już do­ro­sła i ma dość tych sztucz­nych ogra­ni­czeń, sko­ńczy­ła prze­cież dzie­si­ęć lat.

Uśmiech­nął się, choć po­my­ślał, że to dużo bar­dziej za­baw­ne, jak się jest da­le­ko, niż kie­dy trze­ba w tym uczest­ni­czyć.

– A jak w pra­cy? Jak zdjęcia do no­we­go se­ria­lu? – za­py­tał.

– Jak krew z nosa. Eki­pa tro­chę drętwa. Re­ży­ser też dziw­ny. Na szczęście gram ci­ężar­ną, któ­ra już wkrót­ce ro­dzi. Po­noć jesz­cze dwa razy i da­dzą mi na ja­kiś czas spo­kój. Ale chcą na­grać ma­łe­go, jak się uro­dzi. Mó­wią, że nie będą szu­kać in­ne­go dziec­ka, żeby mi je pod­rzu­cać, sko­ro mam swo­je. Ko­ńczę, bo Jul­ka ogląda już trze­cią baj­kę, a z tego, co sły­szę, to Ka­pi­tan Maj­tas, któ­re­go oglądać jej nie wol­no – po­wie­dzia­ła zi­ry­to­wa­na. – Jak my by­li­śmy mali, to ogląda­li­śmy Rek­sia – wes­tchnęła.

To­masz cho­dził po domu, my­śląc o swo­im bra­cie. Jako dzie­ci byli nie­roz­łącz­ni. An­drzej był w nie­go wpa­trzo­ny jak w ob­ra­zek, do­kład­nie tak samo jak Jul­ka w Wojt­ka. Jak­by był naj­mądrzej­szym czło­wie­kiem pod sło­ńcem. To po­rów­na­nie go za­bo­la­ło. Czy jego dzie­ci też stra­cą kon­takt, jak do­ro­sną? Może jed­nak za mało się sta­rał. Po­wi­nien po­móc An­drze­jo­wi, ale nie mógł się do tego zmu­sić.

Nie mar­twił się o bra­ta, wie­dział, że nic mu nie jest, bo kie­dy się do­wie­dział, że znik­nął, spraw­dził man­da­ty w ogól­nej kar­to­te­ce po­li­cyj­nej. Jego brat lek­ce­wa­żył pra­wo dro­go­we i za­wsze miał ja­kieś na kon­cie. Nie po­my­lił się. Miał je­den man­dat z War­sza­wy i je­den z Lu­bli­na kil­ka ty­go­dni temu. To­masz użył swo­ich kon­tak­tów, aby prze­śle­dzić trans­ak­cje na jego kon­cie. Z za­pi­sów ban­ko­wych wy­ni­ka­ło, że je­ździ po Pol­sce, jed­nak jak na ra­zie w żad­nym z tych miejsc nie za­go­ścił na tyle dłu­go, by mo­żna było po­my­śleć, że tam osia­dł. Było wia­do­mo, że An­drzej żyje i ma się do­brze, choć pie­ni­ądze na ra­chun­ku top­nia­ły z dnia na dzień. To­masz po­dej­rze­wał, że uj­rzy bra­ta, gdy temu sko­ńczą się środ­ki do włó­częgi. An­drzej może i miał wie­le za­let, ale od­po­wie­dzial­no­ść i po­my­sł na za­pew­nie­nie so­bie sta­łe­go źró­dła fi­nan­so­wa­nia do nich nie na­le­ża­ły.

Star­ski sie­dział te­raz zły i roz­ża­lo­ny na bra­ta, na sie­bie, na ży­cie, na mat­kę, na to, że uma­rła, na to, że mu­siał za­ła­twić jej spra­wy i że to nie był naj­lep­szy czas na umie­ra­nie, prze­cież do­stał awans na ko­men­dan­ta po­ste­run­ku po­li­cji. Zga­nił sie­bie za te my­śli. Spoj­rzał na kre­dens, na któ­rym sta­ło jego zdjęcie ko­mu­nij­ne z ro­dzi­ca­mi. Sie­ro­ta – to sło­wo za­kie­łko­wa­ło na­gle w jego my­ślach. Czy je­śli czło­wiek ma czter­dzie­ści dwa lata i zo­sta­je bez ro­dzi­ców, to też jest sie­ro­tą? Ja się czu­ję jak sie­ro­ta. Jak­by mi ktoś wy­ci­ął ko­rze­nie. Dziw­ne uczu­cie. Z jed­nej stro­ny smu­tek, ból i uczu­cie nie­od­wra­cal­no­ści, a z dru­giej stro­ny ulga.

Kie­dy tak się nad sobą uża­lał i ta­plał w go­ry­czy wła­snej zło­ści, usły­szał pu­ka­nie. Zdał so­bie spra­wę, że jed­nak nie miał ocho­ty na to­wa­rzy­stwo, ale na­tar­czy­wy dźwi­ęk nie usta­wał. Po chwi­li przy­po­mniał so­bie,że to pew­nie Sta­ni­sław. Wstał i po­śpie­szył do drzwi. Ku jego za­sko­cze­niu w pro­gu sta­ła ruda ko­bie­ta. Mo­kre kręco­ne wło­sy przy­le­ga­ły do jej twa­rzy.

Je­sień nie oszczędza­ła miesz­ka­ńców Biesz­czad w tym roku. Prze­ra­źli­we zim­no i deszcz od­stra­sza­ły tu­ry­stów. To­masz mu­siał przy­znać, że taki kli­mat wspó­łgrał z tym, co obec­nie dzia­ło się w jego du­szy. Nie znał ko­bie­ty, któ­ra sta­ła przed nim. Wy­gląda­ła na swój spo­sób pi­ęk­nie, ale była w niej ja­kaś ta­jem­ni­ca. Na pew­no była ory­gi­nal­na. Czer­wień ust kon­tra­sto­wa­ła z bla­dą cerą, two­rząc po­stać zu­pe­łnie nie­pa­su­jącą w jego mnie­ma­niu do biesz­czadz­kiej sce­ne­rii. Wy­da­wa­ła się od­re­al­nio­ną bo­ha­ter­ką z jego ulu­bio­ne­go ob­ra­zu – Sza­łu Pod­ko­wi­ńskie­go.

– Pan Star­ski? – za­py­ta­ła.

– Tak. A pani to kto?

– Kon­tak­to­wa­li­śmy się w spra­wie Me­da­lio­nu, mogę we­jść? Wiem, że mia­łam wcze­śniej za­dzwo­nić, ale nie od­bie­rał pan te­le­fo­nu, a kil­ka go­dzin temu mój się roz­ła­do­wał. – Wy­jęła z kie­sze­ni ko­mór­kę na po­par­cie swo­ich słów. – W ogó­le mia­łam fa­tal­ny dzień, więc by­ła­bym wdzi­ęcz­na, gdy­by­śmy mo­gli od razu prze­jść do rze­czy – po­wie­dzia­ła.

Do­pie­ro po chwi­li do­ta­rł do nie­go sens wy­po­wie­dzia­nych słów.

– Szu­ka pani mo­je­go bra­ta An­drze­ja, nie­ste­ty nie ma go w domu.

– A kie­dy będzie? Przy­je­cha­łam z War­sza­wy, wo­la­ła­bym po­cze­kać. Do­tar­cie tu za­bra­ło mi osiem go­dzin. Osiem, ro­zu­mie pan? – Sta­ła na gan­ku i od­dy­cha­ła co­raz głębiej. Kąci­ki jej oczu się zmniej­szy­ły, a na czo­le po­ja­wi­ła się pio­no­wa zmarszcz­ka. Deszcz pa­dał, na dwo­rze zmierz­cha­ło.

Po­wi­nie­nem ją za­pro­sić do środ­ka – po­my­ślał To­masz, ale nie wy­ko­nał żad­ne­go ru­chu w jej kie­run­ku.

– Zo­sta­wi­łam sa­mo­chód gdzieś w po­ło­wie tej dro­gi. – Wska­za­ła na błot­ni­sty stru­myk, któ­ry jesz­cze dwie go­dzi­ny temu mógł być za­kwa­li­fi­ko­wa­ny jako po­lna ście­żka. – Koło utknęło mi w ba­gnie, mó­wię panu, po pro­stu dzień z kosz­ma­rów. To kie­dy będzie pa­ński brat? – Ko­bie­ta ob­jęła się ręko­ma i prze­stępo­wa­ła ner­wo­wo z nogi na nogę. Jej war­gi zsi­nia­ły i lek­ko za­czy­na­ły się trząść. Na­su­nęła kap­tur moc­niej na gło­wę i wes­tchnęła gło­śno.

– Sam chcia­łbym wie­dzieć, gdzie jest mój brat. W ka­żdym ra­zie od trzech lat tu nie miesz­ka – od­rze­kł To­masz.

– Ale prze­cież ty­dzień temu się ze mną kon­tak­to­wał. Wy­słał mi ma­ila z po­twier­dze­niem spo­tka­nia. Po­ka­za­ła­bym panu, ale jak mó­wi­łam, ko­mór­ka mi się wy­ła­do­wa­ła.

– I umó­wił się dzi­siaj z pa­nią w tym domu?

Na dwo­rze za­czy­na­ło co­raz moc­niej pa­dać, a wiatr zda­wał się co­raz bar­dziej prze­ni­kli­wy. To­ma­szo­wi nie po­zo­sta­ło więc nic in­ne­go niż za­pro­sić nie­zna­jo­mą do środ­ka. Otwo­rzył drzwi i ru­chem ręki wska­zał po­kój w głębi.

– Kon­tak­to­wa­li­śmy się ma­ilo­wo, pi­sał, że Me­da­lion jest w jego po­sia­da­niu i że może mi opo­wie­dzieć jego hi­sto­rię. Je­stem za­in­te­re­so­wa­na wszyst­kim, co do­ty­czy tej le­gen­dy.

To­masz za­trzy­mał się na mo­ment i spoj­rzał uwa­żniej na ko­bie­tę. Zno­wu ta hi­sto­ria – po­my­ślał i si­ęgnął po pa­pie­ro­sa.

– Mu­szę pa­nią roz­cza­ro­wać. Mama nie mia­ła Me­da­lio­nu, więc za­pew­ne ma go An­drzej. Wie­dział, bo prze­szu­kał cały dom, uda­jąc, że po­rząd­ku­je po pro­stu wszyst­kie pa­pie­ry.

Zło­ty Me­da­lion był ich pa­mi­ąt­ką ro­dzin­ną, tak przy­naj­mniej przed­sta­wiał to To­masz. Tak na­praw­dę był ob­se­sją rodu Star­skich i po­wo­dem, dla któ­re­go po­li­cjant tak uni­kał kon­tak­tów z mat­ką i z bra­tem. Jego ro­dzi­na prze­ka­zy­wa­ła so­bie Me­da­lion z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie i nie by­ło­by w tym nic złe­go, gdy­by nie fakt, że mama i An­drzej upar­cie wie­rzy­li w sło­wa Le­gen­dy, któ­ra mu to­wa­rzy­szy­ła. Na po­cząt­ku było to cie­ka­we, in­try­gu­jące, ale jako na­sto­la­tek nie mógł znie­ść ich ga­da­nia o po­win­no­ści ustrze­że­nia Gra­ni­cy. Od zna­jo­me­go z lom­bar­du usły­szał wczo­raj, że An­drzej kil­ka lat temu chciał sprze­dać Me­da­lion, ale w ostat­niej chwi­li się roz­my­ślił. To­ma­sza zi­ry­to­wał fakt, że brat chciał go sprze­dać bez jego zgo­dy. Jak­kol­wiek by było, to pa­mi­ąt­ka ro­dzin­na i ma­mie na pew­no by się to nie spodo­ba­ło.

Ko­bie­ta wy­gląda­ła na roz­cza­ro­wa­ną. W świe­tle po­ko­ju zo­ba­czył jej brud­ną od bło­ta fio­le­to­wą wia­trów­kę i ubło­co­ne, mo­kre ja­sne je­an­sy. To­masz spoj­rzał na ba­le­rin­ki i bia­łe spodnie ko­bie­ty i się ­uśmiech­nął.

– A czy mogę po­roz­ma­wiać z pa­ńską mat­ką? – Nie­zna­jo­ma nie da­wa­ła za wy­gra­ną.

– Spó­źni­ła się pani, trzy dni temu zma­rła.

Ko­bie­ta skrzy­wi­ła się i cof­nęła kil­ka kro­ków. Zer­k­nęła na jego czar­ną ma­ry­nar­kę i spu­ści­ła wzrok. Na­su­nęła kap­tur na gło­wę jesz­cze szczel­niej i zła­pa­ła za klam­kę.

– Prze­pra­szam naj­moc­niej, nie wie­dzia­łam. Pro­szę przy­jąć wy­ra­zy wspó­łczu­cia. Nie będę pana dłu­żej kło­po­tać.

Otwo­rzy­ła drzwi, a do środ­ka wda­rł się wiatr. Nie­bo roz­świe­tli­ła bły­ska­wi­ca. To­masz po­pa­trzył na ko­bie­tę z mie­sza­ni­ną zło­ści i roz­ba­wie­nia.

– Niech pani nie będzie śmiesz­na. Prze­cież ni­g­dzie pani nie pój­dzie w taką po­go­dę.

– A mó­głby mnie pan od­wie­źć do mia­sta? Tak jak mó­wi­łam, mój sa­mo­chód utknął, jak do­ja­dę do cy­wi­li­za­cji, znaj­dę po­moc.

– Może pani prze­cze­kać deszcz tu­taj. Pro­szę na mnie tak nie pa­trzeć. To nie War­sza­wa – po­wie­dział, wi­dząc nie­pew­ną minę ko­bie­ty. – Wca­le mi to nie jest na rękę, ale praw­da jest taka, że je­śli sa­mo­chód gdzieś utknął, nie damy rady ra­zem go wy­ci­ągnąć. Poza tym, mó­wi­ąc oględ­nie, wje­żdża­nie na górę nie było naj­lep­szym po­my­słem. Chy­ba pani jako pierw­sza pró­bo­wa­ła. Miej­sco­wi pew­nie dłu­go o pani nie za­pom­ną. Będzie pani ko­lej­ną le­gen­dą do­ty­czącą war­sza­wia­ków.

Ko­bie­ta za­trzy­ma­ła wzrok na jego twa­rzy, a zmarszcz­ka na jej czo­le znów się po­ja­wi­ła. Otwo­rzy­ła usta, ale po chwi­li jej wzrok padł raz jesz­cze na czar­ną ma­ry­nar­kę, a po­tem po­wędro­wał w głąb domu.

– Pro­szę się nie mar­twić. Mamy tu nie ma. Po­cho­wa­li­śmy ją dziś po po­łud­niu – oznaj­mił.

Ko­bie­ta ode­tchnęła i znów sku­pi­ła wzrok na To­ma­szu, ale na­dal sta­ła w prze­jściu.

– Je­śli pani woli, może iść pie­szo, po­win­no to pani za­jąć ze trzy go­dzi­ny. Czy­li oko­ło pó­łno­cy po­win­na pani do­trzeć do tej tak zwa­nej cy­wi­li­za­cji. Nie wiem tyl­ko, co o pó­łno­cy za­mie­rza pani tam ro­bić. Wszyst­ko już te­raz po­za­my­ka­ne na czte­ry spu­sty, ale jak pani uwa­ża. – Star­ski wzru­szył ra­mio­na­mi i wy­co­fał się do kuch­ni. Nie za­mie­rzał na­ma­wiać nie­zna­jo­mej, choć przy­znał w du­chu, że jed­nak nie po­gar­dzi­łby to­wa­rzy­stwem. Ta hu­śtaw­ka na­stro­jów była męcząca, za­zwy­czaj był zde­cy­do­wa­ny i opa­no­wa­ny.

Ko­bie­ta biła się chwi­lę z my­śla­mi, po czym kiw­nęła gło­wą.

– Dzi­ęku­ję.

– Nie ma za co, nie tra­fi­ła pani na do­bre to­wa­rzy­stwo.

Sie­dzie­li w mil­cze­niu, pi­jąc her­ba­tę. To­masz zna­la­zł w jed­nym z pu­deł wy­bla­kły czar­ny swe­ter mat­ki i dre­sy, w któ­rych pra­co­wa­ła w ogro­dzie.

– Wci­ąż wy­gląda pani na zzi­ęb­ni­ętą. Może na­le­ję pani cze­goś moc­niej­sze­go? – za­pro­po­no­wał.

Ko­bie­ta ski­nęła gło­wą.

Star­ski wy­ci­ągnął kie­lisz­ki i na­lew­kę. W kre­den­sie zna­la­zł też pacz­kę cia­stek i po­sta­wił je na sto­le.

– To co po­wie­dział pani mój brat?­ – za­py­tał, sta­wia­jąc przed ko­bie­tą kie­li­szek je­ży­no­wej na­lew­ki zro­bio­nej przez jego mat­kę. Tru­nek był słyn­ny na całą wieś. Mama ro­bi­ła go spo­ro i ob­da­ro­wy­wa­ła nim na Boże Na­ro­dze­nie za­przy­ja­źnio­ne ro­dzi­ny.

– Na­zy­wam się So­phie Wal­ter. Pro­szę mi mó­wić po imie­niu.

– Pani nie jest Po­lką – ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

– Mój oj­ciec nie był Po­la­kiem, stąd to dziw­ne imię. – Ko­bie­ta uśmiech­nęła się, od­gar­nia­jąc z czo­ła mo­kre rude wło­sy. Mo­gła mieć oko­ło czter­dziest­ki. Ciem­na opra­wa piw­nych oczu do­da­wa­ła jej zde­cy­do­wa­nia. Drob­na bu­do­wa cia­ła spra­wia­ła, że wy­gląda­ła mło­dziej.

To­masz od­wró­cił się pod na­po­rem jej wzro­ku.

– To­mek Star­ski. – Wy­ci­ągnął do niej rękę, któ­rą po­trząsnęła zde­cy­do­wa­nie.

– In­te­re­su­ję się hi­sto­rią Me­da­lio­nów. Pa­ński brat kon­tak­to­wał się ze mną. Mó­wił, że jest w po­sia­da­niu jed­ne­go z nich i może opo­wie­dzieć mi ich hi­sto­rię.

– Dla­cze­go in­te­re­su­je cię ta hi­sto­ria? – za­py­tał, do­le­wa­jąc jej na­lew­ki.

Na jej po­li­ki wy­pe­łzł ru­mie­niec – al­ko­hol roz­grze­wał bły­ska­wicz­nie. So­phie wy­gląda­ła już na mniej spi­ętą. Nie pa­trząc na nie­go, ob­ra­ca­ła szklan­kę w pal­cach, za­sta­na­wia­jąc się nad czy­mś. Po chwi­li spoj­rza­ła na nie­go, otwo­rzy­ła usta, po czym je za­mknęła i od­gar­nęła wło­sy. Zer­k­nęła raz jesz­cze, de­li­kat­nie prze­chy­li­ła gło­wę i ob­li­za­ła war­gi. Za­czerp­nęła po­wie­trza.

– Je­stem psy­chia­trą i neu­ro­lo­giem, pra­cu­ję w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym w War­sza­wie – po­wie­dzia­ła po­wo­li. – Sama nie wiem, dla­cze­go tu je­stem – do­da­ła, roz­gląda­jąc się po wnętrzu. – Cza­sa­mi czu­ję, jak­bym to ja po­trze­bo­wa­ła kon­sul­ta­cji psy­chia­trycz­nej – wes­tchnęła.

– Ro­zu­miem – od­pa­rł ci­cho To­masz. – Me­da­lio­ny to nic do­bre­go. Dla­cze­go cię to in­te­re­su­je?

– Głów­nym ob­sza­rem mo­ich ba­dań i spe­cja­li­za­cji są zbio­ro­we ha­lu­cy­na­cje i ma­rze­nia sen­ne, a do­kład­niej kosz­ma­ry sen­ne. Pro­wa­dzę ba­da­nia dla pry­wat­ne­go nie­miec­kie­go kon­cer­nu far­ma­ceu­tycz­ne­go, dzi­ęki nim szpi­tal jest w sta­nie funk­cjo­no­wać. Mam rów­nież swój pry­wat­ny ga­bi­net, to taka eks­klu­zyw­na pla­ców­ka psy­cho­te­ra­pii, któ­ra za­pew­nia nam dru­gie źró­dło fi­nan­so­wa­nia. Ostat­nio mia­łam dość dziw­ne przy­pad­ki. Dwie pa­cjent­ki, któ­re tra­fi­ły do mo­jej kli­ni­ki w ró­żnych od­stępach cza­su, opo­wia­da­ły mi te same sny. Opo­wia­da­ły, że śnią im się Uśpie­ni – wy­ja­śni­ła So­phie.

To­masz po­pa­trzył na nią i moc­niej za­ci­snął pal­ce na szklan­ce. Jesz­cze chwi­la i pękła­by mu w rękach. Przez mo­ment chciał po­czuć, jak szkło prze­bi­ja skó­rę, ale po chwi­li opa­no­wał się i roz­lu­źnił uścisk.

– Nie sły­sza­łem tego okre­śle­nia od lat – po­wie­dział. Od­wró­cił wzrok i spoj­rzał na bu­rzę za oknem. Ciar­ki prze­szły mu po ple­cach, a po chwi­li przy­szła zna­jo­ma fala iry­ta­cji. – Mat­ka opo­wia­da­ła nam o Le­gen­dzie, opo­wia­da­ła nam o Uśpio­nych. Ni­g­dy jed­nak nie wie­rzy­łem w te opo­wie­ści. – Właś­nie dla­te­go gdy wy­bie­rał po szko­le po­li­cyj­nej jed­nost­kę, zde­cy­do­wał się na cen­tral­ną Pol­skę, byle da­lej od nie­sa­mo­wi­tych hi­sto­rii, byle da­lej od ro­dzin­nych dzi­wactw, ale tego już nie po­wie­dział So­phie.

Na­lał so­bie ko­lej­ny kie­li­szek na­lew­ki. Na trze­źwo nie chciał o tym roz­ma­wiać, ale może właś­nie dziś po­wi­nien po­ga­dać o tym z kim­kol­wiek? Prze­cież wła­śnie po­cho­wał mat­kę, a ta hi­sto­ria na­zna­czy­ła jej ży­cie. Nie­za­le­żnie od tego, czy była praw­dzi­wa, czy nie. Na pew­no nie chciał mar­twić żony. Może jed­nak przy­szła pora się z tym zmie­rzyć­ – po­my­ślał. Spoj­rzał raz jesz­cze na So­phie. Jej rude wło­sy oka­la­ły bla­dą, nie­prze­ci­ęt­ną twarz. Al­ko­hol po­wo­li roz­cho­dził się po cie­le, da­jąc po­czu­cie złud­ne­go bez­pie­cze­ństwa. Star­ski zda­wał so­bie spra­wę z fa­łszu, jaki ser­wu­ją pro­cen­ty, ale dziś było mu to na rękę, dziś miał do tego pra­wo. Zo­stał sie­ro­tą.

– Od dzie­ci­ństwa usi­ło­wa­no wpo­ić mi wia­rę, iż nasz świat prze­ni­ka się ze świa­tem zma­rłych i że to właś­nie tu, w Biesz­cza­dach, w Ło­pien­ce, jest Gra­ni­ca – za­śmiał się i po­ta­rł dło­nią czo­ło. – Ni­g­dy w to nie wie­rzy­łem.

W po­ko­ju za­pa­no­wa­ła ci­sza. Star­ski my­ślał, że ko­bie­ta się ro­ze­śmie­je, wyj­dzie albo ja­koś za­re­agu­je, ale nie – sie­dzia­ła nie­wzru­szo­na. No tak, prze­cież właś­nie po to tu przy­je­cha­ła.

– Opo­wiedz mi tę hi­sto­rię. – Po­pa­trzy­ła na nie­go, a on od­wró­cił wzrok. – Wte­dy moja pod­róż nie będzie zu­pe­łnie bez­sen­sow­na – do­da­ła po chwi­li.

To­mek sie­dział w mil­cze­niu i za­sta­na­wiał się, czy jest w sta­nie zre­la­cjo­no­wać to do­kład­nie i czy w ogó­le chce to ro­bić. Pa­mi­ętał wszyst­ko, nie­mo­żli­wym było za­po­mnieć po tym, jak mat­ka za­raz po pa­cie­rzu ka­za­ła im kle­pać mo­dli­twy o Gra­ni­cy Zma­rłych. Po­cząt­ko­wo my­ślał, że to jak pa­cierz, coś zu­pe­łnie nor­mal­ne­go, do cza­su kie­dy pierw­sza wiel­ka mi­ło­ść wy­śmia­ła go okrut­nie, usły­szaw­szy o Gra­ni­cy.

– Co ci mó­wi­ły te ko­bie­ty? – za­py­tał.

Nie do­stał jed­nak od­po­wie­dzi, bo zno­wu usły­szał pu­ka­nie. Tym ra­zem nikt nie cze­kał na za­pro­sze­nie, tyl­ko po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły.

– Szczęść Boże.

– Wu­jek Sta­szek! Pro­szę sia­dać. – To­masz wstał od sto­łu i po­mó­gł sta­rusz­ko­wi zdjąć mo­kre pal­to. – My­śla­łem, że wu­jek nie da rady w taką po­go­dę. – Pod­su­nął go­ścio­wi krze­sło.

Sta­ni­sław Kier­be­dź, dziar­ski, si­wiu­te­ńki dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­la­tek z nie­mod­ną już czap­ką i ciem­nym pal­tem, wy­gląda­jący, jak­by wy­bie­rał się do ko­ścio­ła, chwy­cił moc­no opar­cie krze­sła i od­su­nął je z ło­sko­tem. Był duży i po­staw­ny i gdy­by nie po­ora­na bruz­da­mi twarz, mo­żna by­ło­by uznać, że jest dużo młod­szy. Zresz­tą nikt nie da­wał mu dzie­wi­ęćdzie­si­ąt­ki. Wy­glądał co naj­wy­żej na sie­dem­dzie­si­ąt lat.

– Po­łóż te ła­chy gdzie bądź. Le­pij kie­li­cha by my wy­chy­li­li, bo ziąb okrut­ny.

To­mek za­brał prze­mo­czo­ny płaszcz i czap­kę, a po­tem pod­sze­dł do czar­ne­go wy­słu­żo­ne­go kre­den­su i wy­ci­ągnął ko­lej­ną bu­tel­kę. Naj­lep­szy przy­ja­ciel jego mat­ki i ojca, oj­ciec chrzest­ny po­ło­wy dzie­ci we wsi, w tym i jego, pod­sze­dł do nie­go po­wo­li, zła­pał za ra­mio­na, po­pa­trzył mu głębo­ko w oczy, a po­tem uści­skał moc­no.

– Ula to do­bra ko­bi­ta była – po­wie­dział i usia­dł przy sto­le. – Ba­sia? Żona Tom­ka? – Z za­in­te­re­so­wa­niem spoj­rzał na So­phie.

– Ta pani przy­je­cha­ła do An­drze­ja – spro­sto­wał Star­ski. – Ba­sia zo­sta­ła w domu, jest prze­cież w ci­ąży i musi opie­ko­wać się dzie­ćmi. Mała Emil­ka jest prze­zi­ębio­na, poza tym to na­praw­dę da­le­ko. Nie chcia­łem ich wszyst­kich tu wlec.

– Na­zy­wam się So­phie. To­mek ugo­ścił mnie pod swo­im da­chem, mój sa­mo­chód utknął w dro­dze na górę.

– Ty, dziec­ko, mu­sisz być z War­sza­wy. – Kier­be­dź uśmiech­nął się, po czym wy­chy­lił kie­li­szek i wy­ci­ągnął faj­kę.

So­phie skrzy­wi­ła się na wi­dok jego miny.

– Cóż, mu­szę z przy­kro­ścią przy­znać, że to było głu­pie. Mo­głam nie słu­chać tego dzia­da przy skle­pie. Na­opo­wia­dał mi ba­jek o wil­kach i stchó­rzy­łam. Jak ste­reo­ty­po­wa baba – po­wie­dzia­ła ze zło­ścią.

Sta­ni­sław i To­masz się ro­ze­śmia­li.

– Ten dziad to nie cium­ba­ra. Wil­ki tu są jeno het, ale jest ich za dużo. Mu­sia­łaś nie­źle ucio­rać por­t­ki. Ale nie trap się, będzie od­strzał. Chcia­łbym oba­czyć, jak wy­gląda two­je auto – za­śmiał się sta­ru­szek.

– Te są dla wuj­ka – po­wie­dział Star­ski, wska­zu­jąc na pu­dła pod ścia­ną. – Mama po­wie­dzia­ła, że wu­jek wie, co z nimi zro­bić. Nie mogę się oprzeć wra­że­niu, że od kil­ku ty­go­dni do­sko­na­le wie­dzia­ła, że umrze. – Spoj­rzał py­ta­jąco na sta­rusz­ka.

– A Me­da­lion? – za­py­tał krót­ko Kier­be­dź.

To­masz wes­tchnął i zer­k­nął na So­phie.

– Nie ma, więc albo ma go An­drzej, albo go ko­muś sprze­dał.

– Trze­ba go było wzi­ąć, ja­kżem go wi­dział – rze­kł sta­ru­szek, kręcąc gło­wą. Ner­wo­wo kle­pał się po kie­sze­niach, szu­ka­jąc ognia do faj­ki.

– Może opo­wie wu­jek So­phie Le­gen­dę o Me­da­lio­nach. Przy­je­cha­ła tu­taj, by się spo­tkać z An­drze­jem. In­te­re­su­je się Me­da­lio­nem, a prze­cież nikt nie opo­wia­da tej hi­sto­rii le­piej niż wu­jek.

Sta­ru­szek po­pa­trzył na ko­bie­tę. Prze­stał się uśmie­chać i sku­pił na nie­zna­jo­mej całą swo­ją uwa­gę.

– A cze­muś cie­ka­wa, dziec­ko? – za­py­tał ją.

– Je­stem psy­chia­trą, pra­cu­ję w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym i pry­wat­nej przy­chod­ni. Ostat­nio tra­fi­ły do mnie cie­ka­we przy­pad­ki pa­cjen­tek z po­dob­ną psy­cho­zą do­ty­czącą świa­ta zma­rłych. Obie mó­wi­ły o zma­rłych, uży­wa­jąc ter­mi­nu Uśpie­ni. Wa­żny w tej hi­sto­rii jest fakt, że ko­bie­ty nie mają ze sobą nic wspól­ne­go, nie są spo­krew­nio­ne, po­cho­dzą z in­nych miast i śro­do­wisk. Hi­sto­rie snów do­ty­czące zma­rłych nie są no­wo­ścią, jed­nak za­sta­no­wił mnie fakt, że obie mó­wią o zma­rłych, uży­wa­jąc tego sa­me­go okre­śle­nia.

– Tak, ja­koś sło­wo zmar­li do nich nie pa­su­je – za­my­ślił się wu­jek Sta­szek.

– Za­częłam drążyć te­mat. Moja pierw­sza pa­cjent­ka śni­ła o zma­rłych, ale sny nie prze­szka­dza­ły jej nor­mal­nie funk­cjo­no­wać. Iry­to­wał ją na­to­miast fakt, iż od dzie­ci­ństwa po­wta­rzał się jej ten sam sen. Twier­dzi­ła, że to dzie­dzicz­ne, że o tym sa­mym śni­ła jej mama, a przed­tem jej bab­cia. Sta­ła przed wiel­ką bra­mą, zbu­do­wa­ną na czte­rech pa­lach. Mi­ędzy dwo­ma słu­pa­mi prze­cho­dzi­ła ni­ska bram­ka, taka, któ­rą mo­żna prze­sko­czyć bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. Na ka­żdym z czte­rech słu­pów sta­ły po­sągi. Moja pa­cjent­ka sta­ła bli­sko bra­my, ale nie na tyle bli­sko, by mo­gła roz­po­znać twa­rze po­sągów. Za bra­mą wi­dać było kon­tu­ry mia­sta. Nad mia­stem uno­si­ły się świetl­ne kule, mi­go­cząc w pó­łm­ro­ku. Świa­tła wy­gląda­ły ba­jecz­nie, przy­ci­ąga­ły ją do sie­bie jak ma­gnes. Strach przed bra­mą pa­ra­li­żo­wał ją jed­nak i nie mo­gła zro­bić kro­ku. Te same uczu­cia i ta sama wi­zja od dzie­ci­ństwa. Pa­cjent­ka uzna­ła, że to musi coś ozna­czać. Do­szła do wnio­sku, że podświa­do­mo­ść chce jej coś po­ka­zać.

– A Uśpie­ni? Śni­ła o nich? – za­py­tał sta­ru­szek.

– Tak. Właś­nie dla­te­go do mnie tra­fi­ła. Przed tą bra­mą ich spo­ty­ka­ła. Jej przy­pa­dek mnie za­cie­ka­wił. Jak z nią roz­ma­wia­łam, wca­le nie mia­łam wra­że­nia, że ma de­pre­sję i mo­gła­by my­śleć o ode­bra­niu so­bie ży­cia.

– Wy­le­czy­łaś ją? – za­py­tał To­mek.

– Nie­zu­pe­łnie – od­pa­rła So­phie ła­mi­ącym się gło­sem. – Wy­da­wa­ło mi się, że osi­ągnęłam suk­ces. Po kil­ku ty­go­dniach se­sji pa­cjent­ka po­de­szła parę kro­ków bli­żej bra­my, po­tem jesz­cze bli­żej, aż pew­ne­go dnia sta­nęła na tyle bli­sko, by zo­ba­czyć twa­rze po­sągów.

– I kto to był? – To­masz nie krył za­cie­ka­wie­nia.

– Spo­dzie­wa­łam się, że to będzie ktoś z jej ro­dzi­ny, mat­ka, brat, oj­ciec. Pa­cjent­ka miesz­ka­ła sama. Nie utrzy­my­wa­ła kon­tak­tów z ro­dzi­ną. Ucie­kła z domu po tym, jak za­szła w ci­ążę. W ka­żdym ra­zie po­dej­rze­wa­łam ro­dzin­ną trau­mę i ta­jem­ni­cę. Ku mo­je­mu roz­cza­ro­wa­niu pa­cjent­ka po­wie­dzia­ła, że ko­ja­rzy tę twarz, ale nie wie skąd.

– I co zro­bi­łaś? – Star­ski do­lał jej na­lew­ki.

– Nic. Le­cze­nie stan­dar­do­we. Nie po­mo­gło. Po­pe­łni­ła sa­mo­bój­stwo.

– No ale da­lej nie wie­my, skąd wiesz o Le­gen­dzie – za­uwa­żył ­To­mek.

– Mat­ka opo­wia­da­ła jej biesz­czadz­ką Le­gen­dę o Uśpio­nych. Szu­ka­łam tro­chę w in­ter­ne­cie, ale w su­mie nic nie zna­la­złam oprócz ja­kie­goś wąt­ku na jed­nym z fo­rów. Tam po­zna­łam An­drze­ja, two­je­go bra­ta. Kie­dy Eli­za po­pe­łni­ła sa­mo­bój­stwo, my­śla­łam, że to ko­niec, ale nie­daw­no spo­tka­łam dru­gą pa­cjent­kę o do­kład­nie tych sa­mych uro­je­niach. Do­słow­nie ta­kich sa­mych. Opi­su­je świat w ten sam spo­sób, na­zy­wa zma­rłych tak samo i jak na mój gust te pa­cjent­ki nie mia­ły jak się po­znać. Mar­ta, bo tak ma na imię dru­ga pa­cjent­ka, jest od je­de­na­stu lat w za­kła­dzie psy­chia­trycz­nym, więc nie mia­ły jak się kon­tak­to­wać. Kie­dy za­py­ta­łam o Le­gen­dę, oka­za­ło się, że jej ta­kże opo­wie­dzia­ła ją mat­ka. Obie ko­bie­ty wspo­mnia­ły o ro­dzin­nym Me­da­lio­nie, któ­ry po­wi­nien je chro­nić. Nie­ste­ty Eli­za go nie do­sta­ła, bo oj­ciec wy­rzu­cił ją z domu, kie­dy za­szła w ci­ążę. Kie­dy za­py­ta­łam, cze­mu nie chce wró­cić do domu, po­wie­dzia­ła, że oj­ciec znisz­czył jej ży­cie i że go nie­na­wi­dzi. Zresz­tą wie, że nią gar­dzi, i nie wini go za to. Na­to­miast dru­ga ko­bie­ta sprze­da­ła swój Me­da­lion, by po­móc ojcu. Obie twier­dzi­ły, że ta­kich Me­da­lio­nów było czte­ry.

– Ja­koś trud­no mi uwie­rzyć, że prze­je­cha­łaś pół Pol­ski, żeby zba­dać sta­rą le­gen­dę – po­wie­dział To­masz. Bęb­nił pal­ca­mi o blat sto­łu i wpa­try­wał się w So­phie.

– Jak jej było na imię? – za­py­tał ci­cho Sta­ni­sław.

– Eli­za. Eli­za Kier­be­dź, a dla­cze­go pan pyta? – po­wie­dzia­ła So­phie.

Znów kro­ple desz­czu sta­ły się sły­szal­ne, a wiatr na ze­wnątrz świ­stem za­zna­czył swo­ją obec­no­ść. To­mek si­ęgnął po pa­pie­ro­sa. Od trzech lat nie pa­lił. Do dzi­siaj.

– Co się sta­ło z dziec­kiem? – chciał wie­dzieć sta­ru­szek.

– Od­da­ła. Właś­nie my­śla­łam, że po­zby­cie się dziec­ka wpro­wa­dzi­ło ją w trau­mę. Ale nie wiem, co to ma do rze­czy – od­pa­rła So­phie.

Sta­ni­sław wstał, pod­sze­dł do okna i si­ęgnął po faj­kę. Po chwi­li zła­pał się za ser­ce, a jed­ną rękę opa­rł o pa­ra­pet.

– Wuj­ku do­brze się czu­jesz? – To­mek ru­szył w stro­nę mężczy­zny i po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu.

– To wszyst­ko moja wina, tyl­ko i wy­łącz­nie moja. – Dło­nie trzęsły się Sta­ni­sła­wo­wi tak bar­dzo, że faj­ka upa­dła na podło­gę. Po jego sta­rej, zmęczo­nej twa­rzy pły­nęły gru­be łzy. Zła­pał się opar­cia krze­sła, a z jego gar­dła wy­da­rł się jęk bo­le­ści. Po­kój znów za­la­ła ci­sza, prze­ry­wa­na je­dy­nie bęb­nie­niem kro­pel desz­czu o dach.

– Nie ro­zu­miem, o co cho­dzi. – So­phie spo­gląda­ła to na star­ca, to na Star­skie­go.

Star­ski zła­pał wuja pod ra­mię i po­sa­dził go ostro­żnie na krze­śle, ale ten tyl­ko mach­nął ręką znie­cier­pli­wio­ny.

– Eli­za to moja cór­ka. Po­wie­dzia­ła mi, że jest w ci­ąży z ja­ki­mś ga­łga­nem. Nie­miec­kim ga­łga­nem. A wie­dzia­ła, co­że­śmy tu prze­śli. Nie mo­głem tego znie­ść. Taka ha­ńba, taki wstyd. Tyle cier­pie­nia te sza­ta­ny nam tu zgo­to­wa­ły, a ona po pro­stu jak kur­wa ostat­nia! – Głos mu się za­ła­mał. – Po­kłó­ci­li­śmy się, bo nie chcia­ła ga­dać, kto win­ny. Ale ja żem i tak wie­dział. A to taki wstyd był wte­dy. Po­wie­dzia­łem jej, żeby mi le­piej z oczu ze­szła, bo utłu­kę i ją, i bękar­ta – szep­tał Kier­be­dź.

To­masz Star­ski cho­dził po po­ko­ju. Nie mógł uwie­rzyć w to, co sły­szy. Ciar­ki prze­szły mu po kar­ku. Mat­ka nic mu nie mó­wi­ła o cór­ce Kier­be­dzia.

Po kil­ku mi­nu­tach, któ­re wy­da­wa­ły się wiecz­no­ścią, Sta­ni­sław się wresz­cie ode­zwał.

– To znisz­czy­ło moją ko­bi­tę. Ga­da­ła, żem dziec­ko zmar­no­wał. Ja, a nie ten ga­łgan nie­miec­ki – po­wie­dział z ża­lem. – Moja sta­ra nie ga­da­ła ze mną od tam­tej chwi­li. Praw­da, że sam żem po­pso­wał swo­ją ro­dzi­nę – do­dał smut­no.

Deszcz na dwo­rze za­ci­nał co­raz moc­niej. Nie­bo roz­świe­tli­ła bły­ska­wi­ca. To­masz za­pa­lił świecz­ki i po­roz­sta­wiał je po kuch­ni, wy­łączył świa­tło i odłączył wszyst­kie urządze­nia elek­trycz­ne. Miał wra­że­nie, jak­by mi­go­czący od świa­tła świec po­kój był ostat­nim ba­stio­nem lu­dzi w świe­cie bez sło­ńca i ra­do­ści. Ci­sza, któ­ra za­le­gła, zda­wa­ła się gęsta i smut­na, prze­ty­ka­na mu­zy­ką świsz­czące­go wia­tru i kro­pel bęb­ni­ących o da­chów­ki.

– Cze­go po­trze­bu­jesz? – za­py­tał w ko­ńcu Kier­be­dź.

– Boję się o dru­gą pa­cjent­kę. Chcę jej po­móc, ale boję się, że sko­ńczy się tak jak z Eli­zą. Chcę się do­wie­dzieć wszyst­kie­go o tej Le­gen­dzie i o Me­da­lio­nach.

– To nie­do­rzecz­ne. Nie mo­żesz do­słow­nie wie­rzyć w Le­gen­dę, So­phie. To się ci­ągnie już za dłu­go. Z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie prze­ka­zu­je się to jako coś praw­dzi­we­go. To prze­pi­ęk­na hi­sto­ria, szcze­gól­nie jak opo­wia­da ją wu­jek, ale nie mo­że­my za­kła­dać, że jest praw­dzi­wa. W ka­żdej hi­sto­rii oczy­wi­ście jest ziar­no praw­dy. Ro­dzi­ny strze­gły Me­da­lio­nów, ale to tyle. Przez te bred­nie o Uśpio­nych prze­ka­zy­wa­ne ko­bie­tom przez po­ko­le­nia su­ge­ru­je się, że po­win­ny coś śnić, i w ko­ńcu tak się dzie­je. Jak­bym wie­dział, że po­wi­nie­nem mieć dar, to pew­nie też by mi się śni­li Uśpie­ni – za­uwa­żył Star­ski.

– To nie bred­nie. Wszy­stek to praw­da.

– Wiem, że to nie­praw­do­po­dob­ne – szep­nęła So­phie. – Je­stem na­ukow­cem, więc na­praw­dę nie do­szu­ku­ję się w tym ta­niej sen­sa­cji. Nie­za­prze­czal­ne jest jed­nak to, iż le­cze­nie Eli­zy to ka­ta­stro­fa, mu­szę spró­bo­wać cze­goś in­ne­go. Może jak po­znam szcze­gó­ły, będę wie­dzia­ła, jak to le­czyć.

Sta­ru­szek po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem gło­wą, po­stu­kał faj­ką o blat sto­łu i usa­do­wił się wy­god­nie na wy­tar­tym fo­te­lu. Ota­rł łzy i wy­dmu­chał nos w ba­we­łnia­ną chu­s­tecz­kę, któ­rą wy­jął zza kla­py ma­ry­nar­ki.

– Do­brze. Po­wiem ci, dziec­ko. Tyle bólu, tyle tra­ge­dii. – Kier­be­dź kręcił gło­wą. – A wszyst­kie­go mo­żna było unik­nąć. Trze­ba było tyl­ko po­go­dzić się z jed­ną tra­ge­dią, by mo­żna było unik­nąć ca­łej se­rii – szep­tał jak­by do sie­bie. ­Ode­tchnął głębo­ko i za­czął: – To, co te­raz usły­szysz, jest prze­ka­zy­wa­ne z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. To praw­da taka sama jak to, że co rano wsta­je sło­ńce, a co wie­czór za­cho­dzi. I taka sama jak ta, że nasz Pan Je­zus zmar­twych­wstał – do­dał po chwi­li. – Mu­sisz przy­si­ąc, że ni­g­dy nie nad­uży­jesz tej wie­dzy.

– Przy­si­ęgam – po­wie­dzia­ła So­phie.

MA­RY­SIA CHO­TEC­KA

Mó­wią, że pierw­szy dzień jest trud­ny, ale na to Ma­ry­sia nie była przy­go­to­wa­na. To był do­pie­ro po­czątek. Chłop­cy bie­ga­li za nią po ko­ry­ta­rzu, krzy­cząc: „Ma­ry­sia ma fi­sia”. Od tego mo­men­tu Ma­ry­sia po­pro­si­ła ro­dzi­ców, by mó­wi­li do niej „Mar”. Tata przy­jął jej pro­śbę bez ko­men­ta­rza, ale mama nie chcia­ła się zgo­dzić.

– Nie po to masz pi­ęk­ne imię Ma­ria, by skra­cać je do ja­kie­goś dzi­wacz­ne­go Mar.

W ka­żdym ra­zie w swo­jej wła­snej gło­wie Ma­ria po­że­gna­ła się z Ma­ry­sią i Ma­ry­śką i tam­te­go dnia sta­ła się Mar.

Cały ty­dzień ukry­wa­ła się po kątach w szko­le. Nie po­tra­fi­ła się od­na­le­źć. Wy­da­wa­ło jej się, że wszy­scy się na nią ga­pią. Na ko­ry­ta­rzu, na uli­cy, w skle­pie. Nie po­tra­fi­ła so­bie z tym po­ra­dzić. Sie­dzia­ła w domu i ry­so­wa­ła, ale sama wi­dzia­ła, że jej ry­sun­ki są co­raz bar­dziej czar­ne, de­pre­syj­ne i po pro­stu smut­ne. Od tam­te­go dnia na­wet jej sny za­częły się ro­bić dzi­wacz­ne. Prze­le­wa­ła je na pa­pier. Ry­so­wa­ła jak w tran­sie. Twa­rze. Syl­wet­ki, cie­nie. Wi­ęk­szo­ść cho­wa­ła w szu­fla­dzie i cie­szy­ła się, że ni­ko­mu nie musi ich po­ka­zy­wać. Mama do niej nie za­gląda­ła. Od cza­su do cza­su od­wie­dzał ją tata, za­pew­ne wy­sy­ła­ny przez mamę na prze­szpie­gi. Ma­ry­sia nie chcia­ła wy­jść z domu na­wet wte­dy, kie­dy Adam Szy­dłow­ski za­pro­sił ją na ro­wer.

– ­Je­dzie­my ju­tro na po­grzeb bab­ci. Do­brze by­ło­by, gdy­byś po­je­cha­ła – po­wie­dział tata któ­re­goś dnia.

Wie­dzia­ła, że jej bab­cia zma­rła. To była ko­lej­na fan­ta­stycz­na wia­do­mo­ść pierw­sze­go dnia szko­ły. Mar nie czu­ła jed­nak smut­ku. Nie pa­mi­ęta­ła już, kie­dy wi­dzia­ła ją ostat­ni raz.

– ­Ja­sne. Cze­mu jej nie zna­łam? – za­py­ta­ła.

– Wy­pro­wa­dzi­łem się z domu, jak mia­łem osiem­na­ście lat. Moja bab­cia miesz­ka­ła w Biesz­cza­dach, a ro­dzi­ce prze­pro­wa­dzi­li się do Rze­szo­wa jesz­cze przed moim uro­dze­niem, ale po­tem do­brze zda­łem ma­tu­rę i mo­głem iść do Gda­ńska na uni­wer­sy­tet. Ja­koś ni­g­dy nie chcia­łem tam wra­cać. Mam na­dzie­ję, że z tobą będzie ina­czej – po­wie­dział smut­no i po­gła­skał cór­kę po gło­wie.

Ma­ry­sia nie cho­dzi­ła do tej pory na po­grze­by. W su­mie to był to jej pierw­szy raz. Ja­koś do tej pory ro­dzi­ce uni­ka­li za­bie­ra­nia jej na ta­kie uro­czy­sto­ści. Sądzi­li za­pew­ne, że jest za mała, a może po pro­stu chcie­li unik­nąć roz­mo­wy na trud­ne te­ma­ty. Poza tym do tej pory nie zna­ła ni­ko­go, kto by uma­rł. Czu­ła dreszcz eks­cy­ta­cji i prze­ra­że­nia, kie­dy wcho­dzi­li do ko­ścio­ła. Bu­dy­nek po­wo­li wy­pe­łniał się lu­dźmi, w po­wie­trzu wi­sia­ło ocze­ki­wa­nie i nie­na­tu­ral­na ci­sza prze­ty­ka­na smar­ka­niem, ki­cha­niem i szu­ra­niem krze­seł. Or­ga­ny huk­nęły moc­nym dźwi­ękiem gdzieś z góry, do­da­jąc chwi­li po­wa­gi. Mar po­my­śla­ła, że wzbu­dza­ją w niej uczu­cie by­cia ma­łym i nie­wa­żnym. Wo­la­ła­by trąb­kę lub gi­ta­rę.

Usie­dli w ław­ce za trum­ną. Ma­ry­si prze­mknęło przez myśl, że do­brze, że przy­je­cha­li, bo miej­sca dla ro­dzi­ny po­zo­sta­ły­by pu­ste. Wy­zie­ra­ła­by z nich strasz­na sa­mot­no­ść. Może je za­bie­ra­ją, je­śli zma­rły nie ma bli­skich – po­my­śla­ła. Ro­dzi­ce ru­szy­li do otwar­tej trum­ny.

– ­Nie mu­sisz tego ro­bić – po­wie­dział tata, trzy­ma­jąc ją za rękę.

Mar po­cząt­ko­wo zo­sta­ła na miej­scu, ale po chwi­li wsta­ła. Gdzieś w głębi ser­ca wie­dzia­ła, że chce. Coś ją przy­ci­ąga­ło. Sta­nęła obok i ze stra­chem po­pa­trzy­ła na cia­ło. Mo­men­tal­nie się uspo­ko­iła. Było ta­kie nie­na­tu­ral­ne i od­re­al­nio­ne, spo­koj­ne, sta­tycz­ne. Po­ło­ży­ła dłoń na zim­nej ręce bab­ci. Za­sta­na­wia­ła się, jak ko­bie­ta wy­gląda­ła, kie­dy żyła.

– Ża­łu­ję, że cię nie po­zna­łam. Bije od cie­bie do­bra aura – po­wie­dzia­ła tak ci­cho, że na­wet ro­dzi­ce nie mo­gli jej usły­szeć.

Or­ga­ny uci­chły, a krysz­ta­ło­wy ży­ran­dol spa­dł z hu­kiem metr przed trum­ną, te­atral­nie roz­sy­pu­jąc się po za­ka­mar­kach ko­ścio­ła. Mar cof­nęła rękę wy­stra­szo­na. W su­mie gdy­by sta­ła kil­ka kro­ków da­lej, sama mo­gła­by nie żyć.

– Wszy­scy cali? – Prze­ra­żo­na za­kon­ni­ca wy­bie­gła z za­kry­stii. – Nie wiem, co się sta­ło – za­mru­cza­ła pod no­sem. – Jest awa­ria prądu, ale jak to się ma do spa­da­jące­go ży­ran­do­la, nie wiem – po­wie­dzia­ła.

Lu­dzie rzu­ci­li się, żeby jej po­móc. Cały ko­ściół zbie­rał małe krysz­ta­łki ży­ran­do­lu, tyl­ko Mar, tata i mama sta­li przy bab­ci.

*

– Jak się czu­jesz po po­grze­bie? – za­py­tał tata, kie­dy wró­ci­li do domu.

– W po­rząd­ku. Mu­szę przy­znać, że to była ce­re­mo­nia z wiel­kim hu­kiem. – Ma­ry­sia uśmiech­nęła się na myśl o spa­da­jącym ży­ran­do­lu.

– Bab­cia lu­bi­ła efek­tow­ne we­jścia, więc pew­nie chcia­ła się też efek­tow­nie po­że­gnać – po­wie­dzia­ła mama.

– Cmen­tarz jest przy­gnębia­jący. – Ma­ry­sia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Za­my­ka­nie lu­dzi w ta­kich pu­dłach, a po­tem w ka­mien­nych imi­ta­cjach do­mów – do­da­ła ci­cho.

– ­Taka już na­sza tra­dy­cja – wes­tchnęła mama.

– ­Ro­zu­miem cię – po­wie­dział tata. – Ja też wo­la­łbym być częścią przy­ro­dy. Moje pro­chy mo­gły­by spo­cząć pod drze­wem.

Mar nie do­da­ła, że cmen­tarz zu­pe­łnie ją przy­tło­czył. Nie chcia­ła ich mar­twić. Czu­ła się jak w dusz­nym po­miesz­cze­niu, pe­łnym szep­tów i ści­śni­ętych ciał. Nie mo­gła zła­pać tchu. Mia­ła wra­że­nie, że ktoś do niej mówi, choć nic nie ro­zu­mia­ła. Zde­cy­do­wa­nie za­mie­rza­ła uni­kać cmen­ta­rza.

Tej nocy przy­śni­ła jej się bab­cia Ula. Nie był to strasz­ny sen. Dużo roz­ma­wia­ły, choć rano nie pa­mi­ęta­ła o czym. Ma­ry­sia wie­dzia­ła je­dy­nie, że sta­rusz­ka zo­sta­wi­ła coś dla niej, ja­kąś pa­mi­ąt­kę, któ­ra mia­ła jej po­móc. Tata przy śnia­da­niu w za­my­śle­niu mie­szał płat­ki od pół go­dzi­ny. W su­mie nie mo­gła go wi­nić, wczo­raj od­był się po­grzeb jego mat­ki. Po­pa­trzy­ła na swo­ją i po­my­śla­ła, że nie znio­sła­by, gdy­by coś jej się sta­ło. Pięć lat temu, kie­dy nie wie­dzie­li jesz­cze, czy mama wyj­dzie ze śpi­ącz­ki po wy­pad­ku, Ma­ry­sia my­śla­ła, że strach ją za­le­je. Ode­pchnęła od sie­bie te my­śli.

– Mar – po­wie­dział po chwi­li tata. – Bab­cia chcia­ła ci coś dać.

Me­da­lion – prze­mknęło jej tyl­ko przez myśl. Tak, o tym śni­ła.

– Był w na­szej ro­dzi­nie już od daw­na. Kie­dyś na­le­żał do mamy mo­je­go taty. Był dla nie­go bar­dzo wa­żny. Bab­ci bar­dzo za­le­ża­ło, byś go no­si­ła, i za­zna­czy­ła, że nie ży­czy so­bie, by go kie­dy­kol­wiek sprze­da­wać. Po­tra­fisz usza­no­wać jej pro­śbę?

Ma­ry­sia kiw­nęła gło­wą na znak, że się zga­dza. Po­pa­trzy­ła na zło­ty Me­da­lion. Miał kszta­łt łez­ki, jak­by był częścią cze­goś wi­ęk­sze­go. Kie­dy trzy­ma­ła go w ręce, opa­no­wa­ło ją bło­gie uczu­cie bez­pie­cze­ństwa. Mia­ła wra­że­nie, że Me­da­lion lek­ko drgnął i po­czu­ła jego cie­pło. Jak­by odro­bi­nę się przy­ssał do jej skó­ry. Za­ło­ży­ła go na szy­ję i po­czu­ła dziw­ną ulgę. Jak­by bra­ko­wa­ło jej go od daw­na. Ktoś za­dzwo­nił do drzwi. Mar po­de­szła i otwo­rzy­ła je sze­ro­ko. Stał tam jej sąsiad, a na pod­je­ździe le­żał jego ro­wer.

– Tym ra­zem się nie wy­kręcisz – po­wie­dział. – Jest su­per­sło­necz­nie, a twój ro­wer stoi w otwar­tym ga­ra­żu.

Mar prze­wró­ci­ła ocza­mi i ze śmie­chem krzyk­nęła do ro­dzi­ców:

– ­W ta­kim ra­zie idę na ro­wer!

Spis tre­ści

PRO­LOG

MA­RIA CHO­TEC­KA LAT 17

BAŚN – PO­CZĄTEK

MA­RY­SIA CHO­TEC­KA LAT 12

TO­MASZ STAR­SKI

MA­RY­SIA CHO­TEC­KA