Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Cztery Medaliony, mityczna Granica i przerażające dziedzictwo…
Marysia Chotecka mieszka w podwarszawskiej Podkowie i wiedzie pozornie normalne życie. Jest
jednak wycofana i nieufna w stosunku do rówieśników, którzy nie potrafią zrozumieć jej
mrocznych rysunków. Mar tworzy nietypowe szkice, ponieważ od lat widzi w snach Uśpionych –
postacie, które przychodzą do niej i zdają się oczekiwać pomocy. Nastolatka próbuje zrozumieć
ten niepokojący dar, nie przypuszcza jednak, że tragedia, której przed pięciu laty była świadkiem,
stanie się kluczem do rozwiązania tajemnicy.
W cieniu traumatycznych wspomnień o Julce – młodszej siostrze kolegi z klasy, która odebrała
sobie życie – Marysia odkrywa, że nie jest jedyną, która mierzy się z koszmarami. Wojtek Starski,
obarczony odpowiedzialnością za rodzinę po śmierci siostry i zaginięciu ojca, staje się jej
sojusznikiem w walce z siłami, które wymykają się racjonalnemu rozumowi.
Gdy na jaw wychodzi istnienie czterech Medalionów, które łączą losy kobiet z różnych rodzin i
prowadzą je ku Bieszczadom, historia nabiera przerażającego tempa. Medaliony – pamiątki
rodzinne, a może przeklęte artefakty – dążą do połączenia, przyciągając swoje właścicielki ku
mitycznej Granicy światów. Wszystkie tropy prowadzą do cerkwi w opuszczonej wsi Łopience –
miejsca, gdzie przeszłość splata się z teraźniejszością, a Granica między światami zdaje się
wyjątkowo cienka.
Czy Uśpieni naprawdę istnieją, czy są tylko wytworem chorej wyobraźni? Jaką rolę w tej
opowieści odegra Sophie, ekscentryczna psychiatra lecząca kobiety dotknięte koszmarami? I kto
jeszcze musi zginąć, by powstrzymać przerażającą przepowiednię?
„Potępione” to opowieść o przekleństwie dziedzictwa, sile przyjaźni i walce o prawdę, która może
przynieść wybawienie lub ostateczne zatracenie. Trzymająca w napięciu od pierwszych stron
historia łączy w sobie elementy thrillera, dramatu rodzinnego i pełnego tajemnic fantasy.
Czy odważysz się wkroczyć na Granicę światów?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Agata Kabza-Papuga, Warszawa 2025
Realizacja projektu: Agencja wydawnicza Od Słowa do Słowa, www.odslowado.pl
Projekt okładki: Justyna SieprawskaRedakcja: Sylwia ChojeckaKorekta: Anna WalczakSkład i łamanie: Tomasz Chojecki
ISBN ePub 978-83-974468-1-6ISBN Mobi 978-83-974468-2-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, fonograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Książka dostępna również w formie e-booka i audiobooka.
Dla Kuby, Xu i Grzesia za to, że są
PROLOG
Śmierć przychodzi cicho. Nawet gdy dookoła jest hałas i harmider. Nawet jeśli ludzie wokół krzyczą i biegają. Ma ten sam schemat, choć miliardy scenariuszy. Śmierć zawsze przychodzi boso, na palcach, bezszelestnie. Zawsze na czas. Nikt jej nie zaczepia, nikt nie woła. Jak dobry znajomy, który wie, w którym momencie się pojawić. Czuć ją w kroplach deszczu, czasem w podmuchu wiatru, jak wilgotne powietrze niosące ukojenie po suszy.
Widać ją w ostrym rysie twarzy i płytkim oddechu. Nie wita się z nikim. Idzie nieść ukojenie. Ludzie boją się śmierci niepotrzebnie. Ona po prostu towarzyszy. Zabiera ich tam, gdzie chcą. Do nieba, piekła, daje im nowe ciało lub rozpuszcza ich dusze na cztery strony świata. Daje światło lub mrok. W zależności od pragnień serca. Przyjaciółka ludzkości. Zabiera strach i daje spokój. Nic nie może jej zaskoczyć. Nikt nie może jej przeszkodzić ani cofnąć jej ręki. Prawie nikt.
MARIA CHOTECKA LAT 17
Październik 2023
Marysia leżała na łóżku w swoim pokoju, zastanawiając się, jak bardzo jej życie zmieniło się w ciągu kilku ostatnich miesięcy. Nigdy by nie przypuszczała, że będzie zakochana, a co dopiero z wzajemnością. Musiała niechętnie przyznać, że ten stan nie był taki zły, jak się spodziewała. Odbierał wolną wolę bez uczucia żalu. Wstała, podeszła do okna i pomachała chłopakowi, który właśnie opuszczał jej podwórko. Dotknęła swoich ust opuszkami palców. Jeszcze czuła smak jego pocałunków, a sławetne motyle panoszyły się w brzuchu. Przypominało jej to lekką niestrawność połączoną ze zbyt szybką jazdą na roller coasterze. To było miłe uczucie. Poprawka, to było uczucie, jakiego nie można porównać z żadnym innym. Spojrzała na obraz Coco Chanel na ścianie i uśmiechnęła się do siebie. Czuła, że ona też może wszystko. Miała siedemnaście lat i świat stał przed nią otworem. Czuła tak pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Chyba pierwszy raz w ogóle. Nagle wszystkie kompleksy zniknęły, a strach przed tajemnicami rodzinnymi i ostatnimi wydarzeniami nie miał teraz żadnego znaczenia. W tej chwili była nastolatką, która myślała jedynie o tym, że do jutrzejszego spotkania z chłopakiem pozostało jeszcze długie osiem godzin. Nagle osiem godzin to była epoka. Nie pozostało jej nic innego, jak spróbować zasnąć. Dotknęła ręką szyi, gdzie jeszcze niedawno był Medalion, ale go nie znalazła. Dam radę bez niego – pomyślała i uśmiechnęła się sama do siebie.
Kiedy ojciec zapukał do drzwi, nie usłyszała go. Nie usłyszała również skrzypnięcia drzwi. Żarówka nad jej łóżkiem pękła, a szkło rozsypało się w drobny mak, pozostawiając drobinki na jej skórze. Czuła jedynie zimne odłamki szkła. Deszcz – przemknęło jej przez myśl, kiedy usiłowała otworzyć oczy. Powieki były zbyt ciężkie. Nie widziała, kiedy ojciec wszedł z latarką. Usłyszała jedynie krzyk pełen bólu. Czuła jego dłoń na swoim mokrym, lepkim nadgarstku. Krzyczał, ale nie potrafiła rozróżnić słów. Nie miała siły unieść powiek, ale wiedziała, że to krew, dużo krwi spływa jej w kierunku dłoni. Nie czuła strachu, tylko ciekawość. Lekko poruszyła palcami. Lepkie i mokre. Słyszała ją, jak do niej szepce, jej krew, zmęczona, zepsuta. Wypływała bezwolnie, uciekając od swej nosicielki. Wypływała, szemrając, że to koniec. Skupienie na krwi jednak po chwili okazało się zbyt wyczerpujące. Nie było już motyli. Nie czuła smaku niedawnych pocałunków, czuła jedynie zimno. Otaczali ją ludzie. Zimni, źli, agresywni. Przestała czuć krew, ból i słyszeć cokolwiek. Była tam. Wreszcie tam była. Naprawdę. Czy tak miał wyglądać jej koniec? Dlaczego akurat teraz? Postanowiła jednak zawalczyć.
BAŚN – POCZĄTEK
Kiedyś, dużo wcześniej
Szła Śmierć przez góry i chciała odpocząć. Usiadła więc i rozejrzała się dookoła. Było pusto, ale widok ją zachwycił. Spokój, cisza przerywana śpiewem ptaków. Biały orzeł na jej ramieniu dziobnął ją pieszczotliwie w ucho.
– Wiem, mnie też się tu podoba – powiedziała, uśmiechając się zamyślona. – Kiedyś nazwą tę krainę Bieszczadami.
Ptak sfrunął z jej ramienia i usiadł obok, a potem dziobnął w sakiewkę u jej boku.
– Myślisz, że to to miejsce? Jesteś pewien?
Ptak kiwnął łebkiem.
– Dobrze.
Śmierć wysypała z sakiewki proch na swoją dłoń. Wstała i ruszyła wolnym krokiem, rozsypując go po drodze. Jej ruchy przypominały taniec.
– Zatem niech się stanie. Granica między światem przyszłym a światem obecnym. Miejsce przejścia do Szeolu.
Ptak zaśpiewał coś w odpowiedzi.
– Po co? – zwróciła się do orła. – Lubię dzielić się władzą. Uważam, że władza w jednym ręku to nic dobrego. Muszą być sprawy od nas niezależne, inaczej robimy się próżni. Tak, przyjacielu. Nawet Śmierć bywa czasami próżna – zaśmiała się. – Poza tym tak będzie ciekawiej – dodała, zdejmując z szyi złoty naszyjnik w kształcie czterolistnej kończyny. – Teraz pora czekać na moje Strażniczki. Nie wiem kiedy, ale czy czas ma dla nas jakiekolwiek znaczenie? – zamyśliła się.
Nad nimi zbierały się chmury. Wiatr wzmagał się, ale złoty naszyjnik był ciężki i nawet nie drgnął, pozostawiony na ziemi. Czekał, aż zacznie się jego historia. Opowieść o decyzjach, złych wyborach i smutku. Pieśń o miłości i stracie. Kilka chwil później rozpętała się burza, jakiej Bieszczady jeszcze nie widziały. Od tej pory miało to być coś powszechnego dla mieszkańców małej wioski, która kiedyś tu powstanie.
MARYSIA CHOTECKA LAT 12
Pierwszy września był deszczowy, zimny i mokry. Idealnie współgrał z nastrojem dwunastoletniej dziewczynki siedzącej w białej, dopiero co odmalowanej kuchni jeszcze bez umeblowania. Deszcz siąpił za oknem, próbując zasłonić brzydotę i szarość dnia. Choć okna były cały czas otwarte, wyczuwalny smród farby przyprawiał o ból głowy. Pośrodku stały stół i trzy krzesła otoczone niezliczoną ilością pudeł i toreb.
Już tydzień minął, odkąd tu zamieszkali, a Marysia Chotecka jak na razie wyszła z domu tylko raz. Przeprowadzili się z Gdańska, ponieważ jej mama dostała propozycję pracy w firmie zajmującej się budową nieruchomości dla niepełnosprawnych w Warszawie. Mama za nic nie chciała mieszkać w stolicy, więc znaleźli dom pod miastem. Tata przyjął posadę w miejscowym szpitalu, choć jego nowe miejsce pracy nie mogło równać się z poprzednim, pierwszym w rankingu szpitalu na Pomorzu. Mama głównie pracowała z domu. Warszawskie biuro odwiedzała raz w miesiącu.
Tata kochał morze i swoją pracę, a jakkolwiek patrzeć, w Podkowie morza nie było, a praca nie była tak prestiżowa. Mamę kochał jednak bardziej, bo zgodził się bez namysłu. Nieczęsto się zdarzało, że kaleka na wózku dostaje awans i dwukrotną podwyżkę. Tym bardziej w branży nieruchomości. To było jak los wygrany na loterii. Tata wiedział, że to był jej moment. Przed wypadkiem, który wywrócił ich życie do góry nogami pięć lat wcześniej, mama była agentem nieruchomości. Dopiero dwa lata temu wróciła wreszcie do pracy, by odwalać za innych biurową robotę, co z jednej strony było poniżej jej kwalifikacji, z drugiej ukłonem wobec jej dotychczasowych osiągnięć. Mówiła, że zostawili ją z litości, bo kto to słyszał, żeby agent jeździł na wózku. Kiedy więc dostała propozycję posady w nowo otwieranej niemieckiej firmie, która miała budować sieć domów i przychodni dla niepełnosprawnych i dostosowywać wymagania architektoniczne pod ich potrzeby, było to dla niej jak gwiazdka z nieba. Marysia widziała, jak iskra pasji znów rozświetla oczy matki, która zapisała się nawet na kurs architektury ze specjalizacją architektura niepełnosprawnych – oczywiście online. Zaangażowała się całym sercem w nowe przedsięwzięcie. Niektóre rozwiązania testowała w praktyce i tak co jakiś czas przywożono szyny na podjazd, windy i inne urządzenia uławiające poruszanie się po zakamarkach domu i podwórka. Te, które nie spełniały jej oczekiwań, odsyłała. Kurier był już u nich trzy razy i Maryśka traktowała Daniela jak starego znajomego.
Ich rzeczy przyjechały dopiero wczoraj, więc dziś od rana mama krzątała się, próbując odnaleźć rzeczy córki, ukryte gdzieś w nie za dobrze opisanych pudłach.
– Nie mogę znaleźć białej bluzki.
Mama otwierała nawet pudła kuchenne, co Marysi wydawało się bez sensu, ale z mamą nie dało się dyskutować. Jak już się uparła, to lepiej było nie wchodzić jej w drogę.
– Jest! – krzyknęła z triumfem Anna Chotecka, wyciągając jakieś pudło z napisem „Stroje”. – A żelazko widziałam gdzieś przed chwilą. – Rozejrzała się dookoła. – Teraz zajmiemy się twoją fryzurą. Pannica w twoim wieku musi już pięknie wyglądać.
Czasami Maryśce wydawało się, że ktoś musiał podmienić ją na porodówce. Jej mama była zawsze zadbana, wymuskana, ubrana w najlepszej marki ubrania. Nigdy nie założyłaby pogniecionej bluzki czy butów, które nie byłyby perfekcyjnie czyste. Do manikiurzystki chodziła raz w tygodniu, tak samo do kosmetyczki. Wygląd uważała za swoją wizytówkę. Maryśce wydawało się, że po wypadku mama dostała bzika na tym punkcie i coś, co wcześniej było odrobinę przerysowane, teraz stało się ostentacyjnie jaskrawe, wyolbrzymione i po prostu nie do zniesienia. Maryśka miała wrażenie, że jest totalnym zaprzeczeniem mamy w tym względzie. Lubiła być pomięta i potargana. Cały czas toczyły o to zażarty bój. Czasami dziewczynka zastanawiała się, czy naprawdę to lubi, czy po prostu chce działać na nerwy matce. Jakakolwiek była odpowiedź na to pytanie, Maryśka nie znosiła czesania w gładki kucyk, białych bluzek, spódniczek zakończonych koronkową lamelką i balerinek, w których, jak twierdziła mama, dziewczęca nóżka wyglądała tak elegancko. Czasami dla świętego spokoju godziła się na wybrane przez mamę ubrania, ale chowała do plecaka zwykły T-shirt i jeansy, a włosy rozpuszczała i targała specjalnie tuż za rogiem domu. Jej twarz rozświetlał wtedy uśmiech pełen satysfakcji.
Z nieba lało się tak, jakby ktoś usiłował uniemożliwić ludziom wyjście z domu. I gdyby to zależało od Marysi, na pewno chętnie by tu została. Zajrzała na WhatsApp, gdzie jej przyjaciele z Gdańska cieszyli się już na ponowne spotkanie w szkole po przerwie wakacyjnej. Bardzo brakowało jej znajomych twarzy. W Gdańsku nawet pogoda była piękna. Nie było jednak szans na powrót, tydzień temu podpisali umowę notarialną kupna domu, w którym teraz siedziały.
Musiała przyznać, że był całkiem do rzeczy. Nieogrodzona posesja została przez poprzednich właścicieli obsadzona sporą ilością drzew i krzewów, które rosły sobie bez ładu i składu, co bardzo dziewczynce odpowiadało. Dom miał cztery pokoje, łazienkę i kuchnię na dole, a na górze strych. Najważniejsze było to, że nie miał progów. Poruszanie się na wózku w innym wypadku byłoby bardzo kłopotliwe. Rodzice przewidzieli dla Marysi pokój na dole, ale wywalczyła coś lepszego. Dostała na wyłączność jedyne pomieszczenie ze schodami – strych. Mama twierdziła, że tam powinien być magazynek, bo po tych schodach nie da się wejść, nawet jak ma się zdrowe nogi. To Marysi odpowiadało, przestrzeń tylko dla niej. Mama już kombinowała, co powinna zamówić, żeby i tę barierę architektoniczną zniwelować. Maryśce wydawało się, że zgodziła się tylko dlatego, bo było to dla niej wyzwanie, które postanowiła podjąć.
Najlepszy był widok. Z okna mogła podziwiać zachód słońca bez wychodzenia z domu, a w dali widziała małe jeziorko, którym szczyciła się Podkowa i dla którego letnią porą odwiedzali ją Warszawiacy. Nie było to morze, ale zawsze jakaś woda, do której widoku Marysia była tak przyzwyczajona.
Dziewczynka zawsze denerwowała się pierwszego września, ale dziś stres przekształcił się w ból brzucha i z minuty na minutę przybierał na sile. Nowa szkoła i nowi ludzie, a miało być jeszcze gorzej. Mama zapisała ją do Domu Kultury na zajęcia z rysunku, choć prosiła ją, by tego nie robiła. Niestety mama nigdy jej nie słuchała, zawsze robiła to, co sama uważała za słuszne. Zazwyczaj były o to same kłótnie, które Anna Chotecka zwykle wygrywała. Marysia nie potrafiła sobie wyobrazić, jak mogłaby pokazać komuś swoje prace, a co dopiero malować, kiedy ktoś patrzy jej na ręce.
– Nie chcę tam iść – powiedziała.
– Rozmawiałyśmy o tym – odparła mama. – Stresujesz się, to normalne, ale masz ogromny talent i moim zadaniem jako matki jest nie pozwolić ci go zmarnować.
– Nie chcę, żeby się ze mnie nabijali.
– Kto ma się nabijać? Twoje rysunki są naprawdę dobre, a prowadzący jest w porządku. Rozmawiałam z nim wczoraj.
– Rozmawiałaś z nim? Po co?
– Prosił, byś przyniosła swoje prace. Spakowałam ci je do teczki i włożyłam do plecaka. Sama w tym bałaganie na pewno byś ich nie znalazła. Poza tym był tu wczoraj twój kolega.
– Przecież ja tu nie mam kolegów.
– No dobrze, źle się wyraziłam. Był tu nasz sąsiad, chciał się przywitać. Powiedział, że nie przyszedł wcześniej, bo go nie było.
– I co chciał? – zapytała dziewczynka.
– Nie wiem, chyba cię poznać. Jest w twoim wieku. Nazywa się Adam Szydłowski. Jego mama prowadzi pensjonat. Będzie chodził z tobą do klasy. Miły, choć zdecydowanie za dużo gada i wygląda, jakby miał w krwioobiegu za dużo cukru – powiedziała krótko.
– Ten pensjonat obok nas?
– Ten sam. Maryśka wyszukała go w sieci i oczywiście znalazła. Faktycznie był w jej wieku. Adam wyglądał całkiem do rzeczy, ale przecież w sieci każdy mógł dobrze wyglądać. Ciekawe, czy się dogadają. W sumie to nie chciała nikogo poznawać, chciała wrócić do Gdańska.
– Jest dwa miesiące starszy ode mnie. Czyta fantasy, nie ma rodzeństwa, lubi mangę, nie jest w związku, lubi japoński metal i, a to ci dopiero, chodzi do szkoły muzycznej i gra na kontrabasie i skrzypcach. Nie znam nikogo, kto by to umiał – powiedziała, spoglądając zaciekawiona na mamę.
Mama jęknęła, patrząc na telefon córki.
– Nic nie jest już świętością. Poza tym to, że od urodzin możesz korzystać z TikToka, nie znaczy, że masz szpiegować ludzi.
– Mamo właśnie dokładnie po to jest TikTok, nie bądź naiwna.
– Które rysunki wybrałaś? – zapytała.
Maryśce przewróciło się w żołądku, kiedy spojrzała na plecak.
– Sama zobaczysz. Będziesz chodzić na kurs zaawansowany. Trochę mi zajęło przekonanie prowadzącego, że na pewno się nadajesz.
– No świetnie, mamo, dzięki wielkie, jeszcze będą mnie uważać za zarozumiałą sukę.
– Maryśka, waż swoje słowa. Masz dwanaście lat.
– Dobrze, że nie słyszałaś, jak naprawdę mówią dwunastolatki – westchnęła dziewczynka.
– Nie obchodzi mnie, jak mówią, obchodzi mnie, jak ty mówisz.
– Ale ja nie chcę chodzić do zaawansowanej! – Marysia wstała i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju.
– Nie bądź śmieszna, etap malowania słoneczek i chmurek masz już za sobą, a to jest właśnie to, co malują na początkowej.
No dobra, musiała przyznać, że słoneczek i chmurek nie chciała malować.
Na dworze bez przerwy lało. Nagle huknęło gdzieś daleko, a niebo rozświetliła błyskawica. Żarówka nad stołem pękła, a szkło rozsypało się po całej kuchni jak konfetti. Maryśce trochę ulżyło, jakby wraz z rozbiciem żarówki pękła bańka stresu także w niej.
– Tu też nas będzie prześladowała elektryczność? Myślałam, że pękające żarówki zostały w Gdańsku. Jeszcze zwarcie. Świetnie – mruknęła Anna Chotecka. – Posprzątaj to, a ja wyprasuję ci bluzkę. I nie martw się tyle. Zaparzę ci melisy – powiedziała, patrząc na córkę, po czym dodała: – Ale na rysunek pójdziesz.
Z gardła Marysi wydobył się nieartykułowany dźwięk.
*
Szkoła była piętrowa, za mała jak na jej gust, nie dało się tu zgubić lub schować. Wszystko było widać jak na dłoni. Mało kątów, mało zakamarków, choć pewnie były, tylko ona o nich jeszcze nie wiedziała. Poprzedni gdański moloch był doskonały, gdyby chciało się w nim ukryć. Wystarczyło zmienić piętro, wyjść przez łącznik czy zejść do piwnicy. Tu wszystko było nowe. Czuć było zapach starości, który skrzętnie starano się pokryć wonią nowej farby. Na ścianach wisiały niezbyt udane dekoracje związane z powitaniem szkoły. Dzięki instrukcjom mamy, która jak zwykle była przygotowana, Maria znalazła klasę bez problemu. Specjalnie przyszła kilkanaście minut wcześniej, licząc na to, że sala będzie otwarta. Tak właśnie było. Usiadła w ławce na samym końcu, ku rozczarowaniu kolejnych osób, które wchodziły do pomieszczenia i miały ochotę na to samo miejsce. Udawała, że jest bardzo zaabsorbowana patrzeniem w telefon.
– Zajęte? – Ktoś stanął przy jej ławce.
– Nie.
– Wojtek Starski. – Chłopak wyciągnął do niej rękę.
– Maryśka Chotecka.
– Zajęłaś moje miejsce, Maryśka.
– Nie było podpisane – powiedziała cicho, ale stanowczo. Nie zamierzała rezygnować. Grunt to dobra pozycja, na końcu klasy. Nie chciała siedzieć na początku.
– Dobra jesteś z polskiego? – zapytał Wojtek.
– Przeciętna – odpowiedziała tylko. Wydawało jej się, że wspominanie o celującym nie jest najlepszym pomysłem.
– Ja jestem beznadziejny, dlatego tu siedzę. Jesteś nowa.
– A ty jesteś bardzo odkrywczy, jak widzę.
– Mój tata jest komendantem policji. – Uśmiechnął się głupkowato.
– A moja mama to Indira Ghandi – odcięła się.
– Nie wyglądasz na Hinduskę – powiedział cicho.
– Wiesz, kim jest Indira Ghandi? – zdziwiła się.
Lekcja przeszła spokojnie, a Maria stwierdziła, że było nawet całkiem nieźle. Nauczycielka mówiła ciekawie, mieli dość fajne lektury w tym roku. Nikt jej o nic nie pytał, nikt od niej niczego nie chciał.
Kiedy wszyscy zaczęli powoli się pakować i do dzwonka zostało pięć minut, nauczycielka powiedziała:
– Mamy nową koleżankę. Maria Chotecka. Została jeszcze chwila, może powiesz coś o sobie?
Maryśka była już purpurowa, zanim wstała. Cała klasa patrzyła na nią. Próbowała zasłonić się włosami, ale wypadało spojrzeć chociaż na nauczycielkę.
– Wstań i powiedz coś o sobie.
– Przeprowadziłam się z Gdańska.
– Super, zawsze chciałam mieszkać na Pomorzu – powiedziała polonistka. – Coś jeszcze?
– Mieszka obok mnie! – krzyknął jakiś chłopak.
Maria spojrzała na niego i poznała Adama Szydłowskiego, który się do niej szczerzył.
– Jej ojciec jest ginekologiem i pracuje z moją mamą w szpitalu – krzyknął jakiś inny chłopak.
Po sali przebiegły przytłumione śmiechy. Dziewczyna miała wrażenie, że nawet jej uszy są koloru purpury.
– Czy on też ją bada? – zapytał ktoś z drugiego końca sali.
Marii zrobiło się niedobrze.
– Nie pytałam was, co wy wiecie o Marii, tylko prosiłam, by ona powiedziała coś o sobie. Powiedz nam, co lubisz robić – odezwała się nauczycielka.
– Opiekować się zwierzętami – odparła mechanicznie.
Jakiś dziewczęcy głos z przodu klasy zaśmiał się szyderczo.
Naprawdę tak powiedziałam? – pomyślała i krzyk przerażenia uwiązł jej w gardle. Jakbym miała pięć lat.
– Jakieś szczególne zainteresowania?
– Nieszczególne – bąknęła i usiadła.
– Jak to nie? Rysuje. – Wojtek wstał z krzesła obok niej i uniósł w jednej dłoni rysunek, a w drugiej teczkę, którą spakowała jej mama. Musiała wysunąć się z jej plecaka, kiedy Marysia wstawała. Wprost pod jego nogi.
– Oddawaj. To moje – syknęła i wyrwała mu przedmiot z ręki. Ku przerażeniu dziewczyny zawartość teczki rozsypała się po klasie. Rysunki rozjechały się teatralnie po całej długości podłogi. Czarna kreska demonicznych wizji Maryśki była wszędzie. Postacie z jej koszmarów, różni ludzie, których widziała w swoich wizjach. Uśpieni. Niektórzy mieli imiona, lecz byli i tacy, których tożsamości jeszcze nie odkryła. Miała wrażenie, jakby ktoś wystawił jej duszę na pośmiewisko.
– Ale to zryte – powiedziała z obrzydzeniem jedna dziewczyna.
– Nowa Marysia ma fisia! – krzyknął ktoś.
Spojrzała na Wojtka, który chciał coś powiedzieć. Nie uśmiechał się.
– Ja… – bąknął tylko zmieszany.
Zadzwonił dzwonek.
– Nigdy więcej się do mnie nie odzywaj – szepnęła i wyszła z klasy, nie patrząc za siebie.
Potem wybiegła ze szkoły i pędem ruszyła do domu. Łzy kapały na policzki i zlewały się z kroplami deszczu. Była cała mokra i tak nieszczęśliwa jak jeszcze nigdy w życiu.
TOMASZ STARSKI
Łopienka
Tomasz Starski nie znosił bezsilności, a dziś czuł się totalnie bezsilny. Na dodatek nie miał nic do roboty. Siedział w małym przytulnym domku na zboczu połoniny, otoczony przez zapach podmokłego drewna. Deszcz uderzał w dachówki, wyznaczając sobie tylko wiadomy rytm. Choć od wyprowadzki Tomasza minęło ponad dwadzieścia lat, jego dom rodzinny nie zmienił się ani trochę. Na ścianie w przedpokoju wisiała replika wizerunku Matki Boskiej z pobliskiego kościółka. Wokół pachniało starością i smutkiem. Tomasz wyczuwał jeszcze delikatny zapach stęchlizny, potu i śmierci, który choć stłumiony, przyprawiał go o niepokój. Usiłował go wywietrzyć przez cały dzień. Dopiero kiedy na zewnątrz rozszalała się burza, zamknął wszystkie okna.
Siedział w kuchni nad kubkiem herbaty i usiłował nie zwracać uwagi na dźwięk tykającego zegara. Nigdy go nie lubił, zawsze kojarzył mu się z samotnością i wzbudzał nieokreślony lęk. Nieznośne tykanie przyprawiało go o dreszcze, podsunął więc krzesło i zatrzymał wahadło. Nagle w domu zrobiło się nienaturalnie cicho, jakby czegoś zabrakło i wszelkie inne dźwięki skupiły się w oczekiwaniu na brakujące tykanie.
Na stole kuchennym stało ostatnie pudło z rzeczami matki, po które wkrótce miał przyjść jej dawny przyjaciel i przyszywany wuj Tomasza, Stanisław Kierbedź. Tomek skończył właśnie porządkowanie papierów. Duża część powędrowała do pieca. Zostały tylko listy, których nie zamierzał dziś przeglądać. Telewizor nie działał, a wszystkie książki, jakie posiadała matka, oddał wczoraj do biblioteki. Zresztą i tak nie mógłby czytać. O spacerze nie było mowy, deszcz zmył małe górskie ścieżki i zamienił je w wezbrane strumienie. Niebo rozświetliła błyskawica. Pewnie Stanisław nie przyjdzie – westchnął w myślach. Tylko ta jedna ostatnia noc i będę w domu. Wrócę do dzieci i Basi – dodawał sobie otuchy. Żałował, że żony nie było przy nim, ale nie chciał jej ciągnąć w ciąży w tak daleką podróż. Poza tym miał wrażenie, że musi to zrobić sam. Raz na zawsze pożegnać dziwactwa mamy i zmory dzieciństwa. Schować je głęboko, tak by już nigdy nie zatruwały życia ani jemu, ani jego najbliższym.
Chodził od pokoju do pokoju, przyglądając się starym meblom. Zewsząd wyzierały smutek i pustka. Wyszczerbione kanty stołu, zepsuty kran, przeciekający dach przeszkadzały mu tak bardzo, że zaczął się zastanawiać, jak je naprawić. Były jego niemym wyrzutem sumienia. Czuł się tu nie na miejscu. Wydawało się mu, jakby wszystkie sprzęty ubolewały nad brakiem matki, a jego już nie pamiętały. Jakby z przekąsem mówiły: „Zbyt dawno cię tu nie było. Zostawiłeś ją samą. To nie jest już twój dom”. Jakże mógłby być, skoro nie mieszkał tu od dwudziestu pięciu lat? Mogłem ją częściej odwiedzać. Nie, nie mogłem. Nie po tym, co mi powiedziała.
Wróciły słowa bolesnej rozmowy sprzed kilku lat. Kiedy na świecie pojawiła się jego córka, Julka, Tomasz chciał się tą radością podzielić z matką, zadzwonił więc do niej, ale nie był przygotowany na to, co usłyszał.
– Lepiej byłoby dla dziewczynki, gdyby w ogóle się nie urodziła – powiedziała matka.
Nie mógł jej wybaczyć, dlatego urwał i tak nikły już kontakt.
Położył się na łóżku i patrzył na niski drewniany strop, nasłuchując dudnienia deszczu. To dziwne, pochowałem dziś matkę, a jej zapach ciągle tu jest. Ten sam zapach, który pamiętał z dzieciństwa, tylko trochę starszy, w którym czuć było domieszkę leków, starości i śmierci. Zapach, który przypominał wszystko: poczucie bezpieczeństwa, miłość, zawód, nienawiść. Tak wiele w zwykłym zapachu. Pomyślał, że już za chwilę nawet tego tu nie będzie. Zniknie i nigdy już go nie poczuje. Nie wiedział, czy to ulga, czy żal. A może i jedno, i drugie?
Matka nie zostawiła mu dużo do sprzątania. Wszystkie rzeczy były popakowane, jakby szykowała się na ten moment od wielu tygodni. To przerażało go najbardziej. Świadomość czającej się śmierci wydała mu się okrutna i po raz kolejny poczuł wyrzuty sumienia.
Wyciągnął komórkę, wybrał numer żony i stanął w jedynym miejscu w domu, w którym był zasięg. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał ciepły głos Basi.
– Cześć, kochanie. Dobrze, że dzwonisz. Już się zaczynałam martwić.
– Wiesz, że trudno tu złapać zasięg – odparł.
– Jak się czujesz? – zapytała cicho. – Mogłam z tobą pojechać.
– Daj spokój. Bardzo dobrze, że nie przyjechałaś. Musisz się oszczędzać. Poza tym w ciąży i z trójką dzieciaków w domu masz pełne ręce roboty.
– Widziałeś się z Andrzejem?
– Nie, nie było go na pogrzebie. Nie mogłem go nigdzie znaleźć. Za to mama zostawiła mu list. Myślisz, że powinienem przeczytać? – Tomasz sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął kopertę z napisem „Andrzej”.
– Nie wiem, jeśli uważasz, że potrzebujesz go przeczytać, by lepiej zrozumieć mamę, to może powinieneś to zrobić. Nawet nie wiadomo, kiedy Andrzej wróci. Czy w ogóle wróci… – powiedziała Basia powoli.
– Dlaczego ja nie dostałem takiego listu? Znalazłem jedynie listę z napisem „Po mojej śmierci”. Listę rzeczy do wykonania. Chyba mnie też należał się taki list? – Odłożył go do pudła, nie otwierając koperty.
Basia westchnęła cicho do słuchawki telefonu.
– Matka wyrzucała mi, że wcale się nie troszczę o Andrzeja, wiesz? Nigdy nie dostrzegała, że on spełnia własne zachcianki kosztem innych – powiedział po chwili.
– Tomek, matki zawsze potrafią usprawiedliwić swoje dzieci. Andrzej to wieczny marzyciel, ale to nie jest zły człowiek. Masz tam jeszcze coś do załatwienia? – Basia zmieniła temat.
– Mama naszykowała mi listę, co mam komu oddać i co powinienem załatwić. Wybrała nawet strój, w którym chciała być pochowana. Myślisz, że byłem niewdzięcznym synem? – zapytał Tomasz.
– Kotku, nie zadręczaj się. Wracaj do domu. Zabierz jakieś zdjęcia rodzinne, chciałabym je pokazać dzieciom.
Tomasz sięgnął po album. Pierwszy raz od ponad dwudziestu lat z nostalgią oglądał nieliczne wspólne zdjęcia rodziców, ojca z wojska czy fotografię przedstawiającą Andrzeja i jego w mundurze policyjnym. Nie pamiętał, jak wyglądał ojciec, ale pamiętał, że hamował zapędy matki do opowiadania niestworzonych historii. Z nim rozumiał się lepiej niż z matką.
Z szarej strony wysłużonego albumu spoglądał na niego Andrzej obejmowany przez matkę, której twarz jaśniała dumą.
– Dlaczego był taki uparty? Może byłby innym człowiekiem, gdyby stąd wyjechał na studia. Może wszystko ułożyłoby się inaczej – szepnął z żalem do słuchawki.
– W sumie to nigdy mi nie wyjaśniłeś, dlaczego nie poszedł na studia.
– Andrzej zdał maturę najlepiej w całej szkole, mógł pójść na każdą uczelnię w kraju, ale on ubzdurał sobie, że zostanie z matką w Łopience. Mówił, że tu jest wystarczająco wiele tajemnic, by spędzić całe życie na studiowaniu, i tylko ślepy tego nie dostrzega. Został tu, by badać Granicę. Mówiłem ci o tej zbiorowej halucynacji mojej rodziny.
– Przynajmniej opiekował się mamą – skwitowała Basia.
– Opiekował się to za dużo powiedziane – odparł ze złością. – Nie spełnił swojej obietnicy i często zaniedbywał matkę, wyjeżdżał na długie miesiące, znikał w poszukiwaniu czegoś, o czym nigdy mi nie mówił. Ponoć przed zniknięciem dużo pił. Przepadł trzy lata temu, a ja dowiedziałem się od obcych ludzi.
– Nie możesz mieć pretensji o to, że chciał mieć własne życie. Poza tym nie wierzyłabym we wszystkie plotki – uspokoiła go Basia.
– Obiecał mi, że będzie się nią opiekował. – Tomasz odłożył list na komodę. – Dasz mi porozmawiać z Julką albo Wojtkiem?
– Wojtek jest u mojego brata, polerują motor czy robią coś równie fascynującego, a Julka śpi.
– Śpi? O tej porze? – zdziwił się Tomasz.
– No wiem, że to dziwne, ale w nocy śniły jej się jakieś koszmary, pewnie po bajkach Wojtka, i aż krzyczała z przerażenia, nie mogłam jej dobudzić.
– Mówiłem, że Wojtek nie może przy niej oglądać tych swoich bajek – zirytował się Tomasz.
– Wiem, ale wczoraj wieczorem był tu mój brat i pewnie i tak oglądały, co chciały – westchnęła. – Ale muszę przyznać, że się wystraszyłam. Może to też przez fakt, że pojechałeś na pogrzeb? Pytała mnie wczoraj, kiedy umrze i co się wtedy dzieje z ciałem. W ogóle już nie wiem, co mam odpowiadać, mam wrażenie, że dzieci zadają coraz trudniejsze pytania. Emilka zapytała mnie dziś, czemu złodzieje są tacy duzi, a pająki takie małe, i pytała, czemu muchy mają skrzydła. Co ja mam jej powiedzieć?
– Powiedz, że złodzieje są duzi, żeby tatuś mógł ich zakuwać w kajdanki. Jakby byli mali jak pająki, toby uciekli.
– A Julka wczoraj oznajmiła, że się wyprowadza, bo jest już dorosła i ma dość tych sztucznych ograniczeń, skończyła przecież dziesięć lat.
Uśmiechnął się, choć pomyślał, że to dużo bardziej zabawne, jak się jest daleko, niż kiedy trzeba w tym uczestniczyć.
– A jak w pracy? Jak zdjęcia do nowego serialu? – zapytał.
– Jak krew z nosa. Ekipa trochę drętwa. Reżyser też dziwny. Na szczęście gram ciężarną, która już wkrótce rodzi. Ponoć jeszcze dwa razy i dadzą mi na jakiś czas spokój. Ale chcą nagrać małego, jak się urodzi. Mówią, że nie będą szukać innego dziecka, żeby mi je podrzucać, skoro mam swoje. Kończę, bo Julka ogląda już trzecią bajkę, a z tego, co słyszę, to Kapitan Majtas, którego oglądać jej nie wolno – powiedziała zirytowana. – Jak my byliśmy mali, to oglądaliśmy Reksia – westchnęła.
Tomasz chodził po domu, myśląc o swoim bracie. Jako dzieci byli nierozłączni. Andrzej był w niego wpatrzony jak w obrazek, dokładnie tak samo jak Julka w Wojtka. Jakby był najmądrzejszym człowiekiem pod słońcem. To porównanie go zabolało. Czy jego dzieci też stracą kontakt, jak dorosną? Może jednak za mało się starał. Powinien pomóc Andrzejowi, ale nie mógł się do tego zmusić.
Nie martwił się o brata, wiedział, że nic mu nie jest, bo kiedy się dowiedział, że zniknął, sprawdził mandaty w ogólnej kartotece policyjnej. Jego brat lekceważył prawo drogowe i zawsze miał jakieś na koncie. Nie pomylił się. Miał jeden mandat z Warszawy i jeden z Lublina kilka tygodni temu. Tomasz użył swoich kontaktów, aby prześledzić transakcje na jego koncie. Z zapisów bankowych wynikało, że jeździ po Polsce, jednak jak na razie w żadnym z tych miejsc nie zagościł na tyle długo, by można było pomyśleć, że tam osiadł. Było wiadomo, że Andrzej żyje i ma się dobrze, choć pieniądze na rachunku topniały z dnia na dzień. Tomasz podejrzewał, że ujrzy brata, gdy temu skończą się środki do włóczęgi. Andrzej może i miał wiele zalet, ale odpowiedzialność i pomysł na zapewnienie sobie stałego źródła finansowania do nich nie należały.
Starski siedział teraz zły i rozżalony na brata, na siebie, na życie, na matkę, na to, że umarła, na to, że musiał załatwić jej sprawy i że to nie był najlepszy czas na umieranie, przecież dostał awans na komendanta posterunku policji. Zganił siebie za te myśli. Spojrzał na kredens, na którym stało jego zdjęcie komunijne z rodzicami. Sierota – to słowo zakiełkowało nagle w jego myślach. Czy jeśli człowiek ma czterdzieści dwa lata i zostaje bez rodziców, to też jest sierotą? Ja się czuję jak sierota. Jakby mi ktoś wyciął korzenie. Dziwne uczucie. Z jednej strony smutek, ból i uczucie nieodwracalności, a z drugiej strony ulga.
Kiedy tak się nad sobą użalał i taplał w goryczy własnej złości, usłyszał pukanie. Zdał sobie sprawę, że jednak nie miał ochoty na towarzystwo, ale natarczywy dźwięk nie ustawał. Po chwili przypomniał sobie,że to pewnie Stanisław. Wstał i pośpieszył do drzwi. Ku jego zaskoczeniu w progu stała ruda kobieta. Mokre kręcone włosy przylegały do jej twarzy.
Jesień nie oszczędzała mieszkańców Bieszczad w tym roku. Przeraźliwe zimno i deszcz odstraszały turystów. Tomasz musiał przyznać, że taki klimat współgrał z tym, co obecnie działo się w jego duszy. Nie znał kobiety, która stała przed nim. Wyglądała na swój sposób pięknie, ale była w niej jakaś tajemnica. Na pewno była oryginalna. Czerwień ust kontrastowała z bladą cerą, tworząc postać zupełnie niepasującą w jego mniemaniu do bieszczadzkiej scenerii. Wydawała się odrealnioną bohaterką z jego ulubionego obrazu – Szału Podkowińskiego.
– Pan Starski? – zapytała.
– Tak. A pani to kto?
– Kontaktowaliśmy się w sprawie Medalionu, mogę wejść? Wiem, że miałam wcześniej zadzwonić, ale nie odbierał pan telefonu, a kilka godzin temu mój się rozładował. – Wyjęła z kieszeni komórkę na poparcie swoich słów. – W ogóle miałam fatalny dzień, więc byłabym wdzięczna, gdybyśmy mogli od razu przejść do rzeczy – powiedziała.
Dopiero po chwili dotarł do niego sens wypowiedzianych słów.
– Szuka pani mojego brata Andrzeja, niestety nie ma go w domu.
– A kiedy będzie? Przyjechałam z Warszawy, wolałabym poczekać. Dotarcie tu zabrało mi osiem godzin. Osiem, rozumie pan? – Stała na ganku i oddychała coraz głębiej. Kąciki jej oczu się zmniejszyły, a na czole pojawiła się pionowa zmarszczka. Deszcz padał, na dworze zmierzchało.
Powinienem ją zaprosić do środka – pomyślał Tomasz, ale nie wykonał żadnego ruchu w jej kierunku.
– Zostawiłam samochód gdzieś w połowie tej drogi. – Wskazała na błotnisty strumyk, który jeszcze dwie godziny temu mógł być zakwalifikowany jako polna ścieżka. – Koło utknęło mi w bagnie, mówię panu, po prostu dzień z koszmarów. To kiedy będzie pański brat? – Kobieta objęła się rękoma i przestępowała nerwowo z nogi na nogę. Jej wargi zsiniały i lekko zaczynały się trząść. Nasunęła kaptur mocniej na głowę i westchnęła głośno.
– Sam chciałbym wiedzieć, gdzie jest mój brat. W każdym razie od trzech lat tu nie mieszka – odrzekł Tomasz.
– Ale przecież tydzień temu się ze mną kontaktował. Wysłał mi maila z potwierdzeniem spotkania. Pokazałabym panu, ale jak mówiłam, komórka mi się wyładowała.
– I umówił się dzisiaj z panią w tym domu?
Na dworze zaczynało coraz mocniej padać, a wiatr zdawał się coraz bardziej przenikliwy. Tomaszowi nie pozostało więc nic innego niż zaprosić nieznajomą do środka. Otworzył drzwi i ruchem ręki wskazał pokój w głębi.
– Kontaktowaliśmy się mailowo, pisał, że Medalion jest w jego posiadaniu i że może mi opowiedzieć jego historię. Jestem zainteresowana wszystkim, co dotyczy tej legendy.
Tomasz zatrzymał się na moment i spojrzał uważniej na kobietę. Znowu ta historia – pomyślał i sięgnął po papierosa.
– Muszę panią rozczarować. Mama nie miała Medalionu, więc zapewne ma go Andrzej. Wiedział, bo przeszukał cały dom, udając, że porządkuje po prostu wszystkie papiery.
Złoty Medalion był ich pamiątką rodzinną, tak przynajmniej przedstawiał to Tomasz. Tak naprawdę był obsesją rodu Starskich i powodem, dla którego policjant tak unikał kontaktów z matką i z bratem. Jego rodzina przekazywała sobie Medalion z pokolenia na pokolenie i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że mama i Andrzej uparcie wierzyli w słowa Legendy, która mu towarzyszyła. Na początku było to ciekawe, intrygujące, ale jako nastolatek nie mógł znieść ich gadania o powinności ustrzeżenia Granicy. Od znajomego z lombardu usłyszał wczoraj, że Andrzej kilka lat temu chciał sprzedać Medalion, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Tomasza zirytował fakt, że brat chciał go sprzedać bez jego zgody. Jakkolwiek by było, to pamiątka rodzinna i mamie na pewno by się to nie spodobało.
Kobieta wyglądała na rozczarowaną. W świetle pokoju zobaczył jej brudną od błota fioletową wiatrówkę i ubłocone, mokre jasne jeansy. Tomasz spojrzał na balerinki i białe spodnie kobiety i się uśmiechnął.
– A czy mogę porozmawiać z pańską matką? – Nieznajoma nie dawała za wygraną.
– Spóźniła się pani, trzy dni temu zmarła.
Kobieta skrzywiła się i cofnęła kilka kroków. Zerknęła na jego czarną marynarkę i spuściła wzrok. Nasunęła kaptur na głowę jeszcze szczelniej i złapała za klamkę.
– Przepraszam najmocniej, nie wiedziałam. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Nie będę pana dłużej kłopotać.
Otworzyła drzwi, a do środka wdarł się wiatr. Niebo rozświetliła błyskawica. Tomasz popatrzył na kobietę z mieszaniną złości i rozbawienia.
– Niech pani nie będzie śmieszna. Przecież nigdzie pani nie pójdzie w taką pogodę.
– A mógłby mnie pan odwieźć do miasta? Tak jak mówiłam, mój samochód utknął, jak dojadę do cywilizacji, znajdę pomoc.
– Może pani przeczekać deszcz tutaj. Proszę na mnie tak nie patrzeć. To nie Warszawa – powiedział, widząc niepewną minę kobiety. – Wcale mi to nie jest na rękę, ale prawda jest taka, że jeśli samochód gdzieś utknął, nie damy rady razem go wyciągnąć. Poza tym, mówiąc oględnie, wjeżdżanie na górę nie było najlepszym pomysłem. Chyba pani jako pierwsza próbowała. Miejscowi pewnie długo o pani nie zapomną. Będzie pani kolejną legendą dotyczącą warszawiaków.
Kobieta zatrzymała wzrok na jego twarzy, a zmarszczka na jej czole znów się pojawiła. Otworzyła usta, ale po chwili jej wzrok padł raz jeszcze na czarną marynarkę, a potem powędrował w głąb domu.
– Proszę się nie martwić. Mamy tu nie ma. Pochowaliśmy ją dziś po południu – oznajmił.
Kobieta odetchnęła i znów skupiła wzrok na Tomaszu, ale nadal stała w przejściu.
– Jeśli pani woli, może iść pieszo, powinno to pani zająć ze trzy godziny. Czyli około północy powinna pani dotrzeć do tej tak zwanej cywilizacji. Nie wiem tylko, co o północy zamierza pani tam robić. Wszystko już teraz pozamykane na cztery spusty, ale jak pani uważa. – Starski wzruszył ramionami i wycofał się do kuchni. Nie zamierzał namawiać nieznajomej, choć przyznał w duchu, że jednak nie pogardziłby towarzystwem. Ta huśtawka nastrojów była męcząca, zazwyczaj był zdecydowany i opanowany.
Kobieta biła się chwilę z myślami, po czym kiwnęła głową.
– Dziękuję.
– Nie ma za co, nie trafiła pani na dobre towarzystwo.
Siedzieli w milczeniu, pijąc herbatę. Tomasz znalazł w jednym z pudeł wyblakły czarny sweter matki i dresy, w których pracowała w ogrodzie.
– Wciąż wygląda pani na zziębniętą. Może naleję pani czegoś mocniejszego? – zaproponował.
Kobieta skinęła głową.
Starski wyciągnął kieliszki i nalewkę. W kredensie znalazł też paczkę ciastek i postawił je na stole.
– To co powiedział pani mój brat? – zapytał, stawiając przed kobietą kieliszek jeżynowej nalewki zrobionej przez jego matkę. Trunek był słynny na całą wieś. Mama robiła go sporo i obdarowywała nim na Boże Narodzenie zaprzyjaźnione rodziny.
– Nazywam się Sophie Walter. Proszę mi mówić po imieniu.
– Pani nie jest Polką – raczej stwierdził, niż zapytał.
– Mój ojciec nie był Polakiem, stąd to dziwne imię. – Kobieta uśmiechnęła się, odgarniając z czoła mokre rude włosy. Mogła mieć około czterdziestki. Ciemna oprawa piwnych oczu dodawała jej zdecydowania. Drobna budowa ciała sprawiała, że wyglądała młodziej.
Tomasz odwrócił się pod naporem jej wzroku.
– Tomek Starski. – Wyciągnął do niej rękę, którą potrząsnęła zdecydowanie.
– Interesuję się historią Medalionów. Pański brat kontaktował się ze mną. Mówił, że jest w posiadaniu jednego z nich i może opowiedzieć mi ich historię.
– Dlaczego interesuje cię ta historia? – zapytał, dolewając jej nalewki.
Na jej poliki wypełzł rumieniec – alkohol rozgrzewał błyskawicznie. Sophie wyglądała już na mniej spiętą. Nie patrząc na niego, obracała szklankę w palcach, zastanawiając się nad czymś. Po chwili spojrzała na niego, otworzyła usta, po czym je zamknęła i odgarnęła włosy. Zerknęła raz jeszcze, delikatnie przechyliła głowę i oblizała wargi. Zaczerpnęła powietrza.
– Jestem psychiatrą i neurologiem, pracuję w szpitalu psychiatrycznym w Warszawie – powiedziała powoli. – Sama nie wiem, dlaczego tu jestem – dodała, rozglądając się po wnętrzu. – Czasami czuję, jakbym to ja potrzebowała konsultacji psychiatrycznej – westchnęła.
– Rozumiem – odparł cicho Tomasz. – Medaliony to nic dobrego. Dlaczego cię to interesuje?
– Głównym obszarem moich badań i specjalizacji są zbiorowe halucynacje i marzenia senne, a dokładniej koszmary senne. Prowadzę badania dla prywatnego niemieckiego koncernu farmaceutycznego, dzięki nim szpital jest w stanie funkcjonować. Mam również swój prywatny gabinet, to taka ekskluzywna placówka psychoterapii, która zapewnia nam drugie źródło finansowania. Ostatnio miałam dość dziwne przypadki. Dwie pacjentki, które trafiły do mojej kliniki w różnych odstępach czasu, opowiadały mi te same sny. Opowiadały, że śnią im się Uśpieni – wyjaśniła Sophie.
Tomasz popatrzył na nią i mocniej zacisnął palce na szklance. Jeszcze chwila i pękłaby mu w rękach. Przez moment chciał poczuć, jak szkło przebija skórę, ale po chwili opanował się i rozluźnił uścisk.
– Nie słyszałem tego określenia od lat – powiedział. Odwrócił wzrok i spojrzał na burzę za oknem. Ciarki przeszły mu po plecach, a po chwili przyszła znajoma fala irytacji. – Matka opowiadała nam o Legendzie, opowiadała nam o Uśpionych. Nigdy jednak nie wierzyłem w te opowieści. – Właśnie dlatego gdy wybierał po szkole policyjnej jednostkę, zdecydował się na centralną Polskę, byle dalej od niesamowitych historii, byle dalej od rodzinnych dziwactw, ale tego już nie powiedział Sophie.
Nalał sobie kolejny kieliszek nalewki. Na trzeźwo nie chciał o tym rozmawiać, ale może właśnie dziś powinien pogadać o tym z kimkolwiek? Przecież właśnie pochował matkę, a ta historia naznaczyła jej życie. Niezależnie od tego, czy była prawdziwa, czy nie. Na pewno nie chciał martwić żony. Może jednak przyszła pora się z tym zmierzyć – pomyślał. Spojrzał raz jeszcze na Sophie. Jej rude włosy okalały bladą, nieprzeciętną twarz. Alkohol powoli rozchodził się po ciele, dając poczucie złudnego bezpieczeństwa. Starski zdawał sobie sprawę z fałszu, jaki serwują procenty, ale dziś było mu to na rękę, dziś miał do tego prawo. Został sierotą.
– Od dzieciństwa usiłowano wpoić mi wiarę, iż nasz świat przenika się ze światem zmarłych i że to właśnie tu, w Bieszczadach, w Łopience, jest Granica – zaśmiał się i potarł dłonią czoło. – Nigdy w to nie wierzyłem.
W pokoju zapanowała cisza. Starski myślał, że kobieta się roześmieje, wyjdzie albo jakoś zareaguje, ale nie – siedziała niewzruszona. No tak, przecież właśnie po to tu przyjechała.
– Opowiedz mi tę historię. – Popatrzyła na niego, a on odwrócił wzrok. – Wtedy moja podróż nie będzie zupełnie bezsensowna – dodała po chwili.
Tomek siedział w milczeniu i zastanawiał się, czy jest w stanie zrelacjonować to dokładnie i czy w ogóle chce to robić. Pamiętał wszystko, niemożliwym było zapomnieć po tym, jak matka zaraz po pacierzu kazała im klepać modlitwy o Granicy Zmarłych. Początkowo myślał, że to jak pacierz, coś zupełnie normalnego, do czasu kiedy pierwsza wielka miłość wyśmiała go okrutnie, usłyszawszy o Granicy.
– Co ci mówiły te kobiety? – zapytał.
Nie dostał jednak odpowiedzi, bo znowu usłyszał pukanie. Tym razem nikt nie czekał na zaproszenie, tylko po chwili drzwi się otworzyły.
– Szczęść Boże.
– Wujek Staszek! Proszę siadać. – Tomasz wstał od stołu i pomógł staruszkowi zdjąć mokre palto. – Myślałem, że wujek nie da rady w taką pogodę. – Podsunął gościowi krzesło.
Stanisław Kierbedź, dziarski, siwiuteńki dziewięćdziesięciolatek z niemodną już czapką i ciemnym paltem, wyglądający, jakby wybierał się do kościoła, chwycił mocno oparcie krzesła i odsunął je z łoskotem. Był duży i postawny i gdyby nie poorana bruzdami twarz, można byłoby uznać, że jest dużo młodszy. Zresztą nikt nie dawał mu dziewięćdziesiątki. Wyglądał co najwyżej na siedemdziesiąt lat.
– Połóż te łachy gdzie bądź. Lepij kielicha by my wychylili, bo ziąb okrutny.
Tomek zabrał przemoczony płaszcz i czapkę, a potem podszedł do czarnego wysłużonego kredensu i wyciągnął kolejną butelkę. Najlepszy przyjaciel jego matki i ojca, ojciec chrzestny połowy dzieci we wsi, w tym i jego, podszedł do niego powoli, złapał za ramiona, popatrzył mu głęboko w oczy, a potem uściskał mocno.
– Ula to dobra kobita była – powiedział i usiadł przy stole. – Basia? Żona Tomka? – Z zainteresowaniem spojrzał na Sophie.
– Ta pani przyjechała do Andrzeja – sprostował Starski. – Basia została w domu, jest przecież w ciąży i musi opiekować się dziećmi. Mała Emilka jest przeziębiona, poza tym to naprawdę daleko. Nie chciałem ich wszystkich tu wlec.
– Nazywam się Sophie. Tomek ugościł mnie pod swoim dachem, mój samochód utknął w drodze na górę.
– Ty, dziecko, musisz być z Warszawy. – Kierbedź uśmiechnął się, po czym wychylił kieliszek i wyciągnął fajkę.
Sophie skrzywiła się na widok jego miny.
– Cóż, muszę z przykrością przyznać, że to było głupie. Mogłam nie słuchać tego dziada przy sklepie. Naopowiadał mi bajek o wilkach i stchórzyłam. Jak stereotypowa baba – powiedziała ze złością.
Stanisław i Tomasz się roześmiali.
– Ten dziad to nie ciumbara. Wilki tu są jeno het, ale jest ich za dużo. Musiałaś nieźle uciorać portki. Ale nie trap się, będzie odstrzał. Chciałbym obaczyć, jak wygląda twoje auto – zaśmiał się staruszek.
– Te są dla wujka – powiedział Starski, wskazując na pudła pod ścianą. – Mama powiedziała, że wujek wie, co z nimi zrobić. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że od kilku tygodni doskonale wiedziała, że umrze. – Spojrzał pytająco na staruszka.
– A Medalion? – zapytał krótko Kierbedź.
Tomasz westchnął i zerknął na Sophie.
– Nie ma, więc albo ma go Andrzej, albo go komuś sprzedał.
– Trzeba go było wziąć, jakżem go widział – rzekł staruszek, kręcąc głową. Nerwowo klepał się po kieszeniach, szukając ognia do fajki.
– Może opowie wujek Sophie Legendę o Medalionach. Przyjechała tutaj, by się spotkać z Andrzejem. Interesuje się Medalionem, a przecież nikt nie opowiada tej historii lepiej niż wujek.
Staruszek popatrzył na kobietę. Przestał się uśmiechać i skupił na nieznajomej całą swoją uwagę.
– A czemuś ciekawa, dziecko? – zapytał ją.
– Jestem psychiatrą, pracuję w szpitalu psychiatrycznym i prywatnej przychodni. Ostatnio trafiły do mnie ciekawe przypadki pacjentek z podobną psychozą dotyczącą świata zmarłych. Obie mówiły o zmarłych, używając terminu Uśpieni. Ważny w tej historii jest fakt, że kobiety nie mają ze sobą nic wspólnego, nie są spokrewnione, pochodzą z innych miast i środowisk. Historie snów dotyczące zmarłych nie są nowością, jednak zastanowił mnie fakt, że obie mówią o zmarłych, używając tego samego określenia.
– Tak, jakoś słowo zmarli do nich nie pasuje – zamyślił się wujek Staszek.
– Zaczęłam drążyć temat. Moja pierwsza pacjentka śniła o zmarłych, ale sny nie przeszkadzały jej normalnie funkcjonować. Irytował ją natomiast fakt, iż od dzieciństwa powtarzał się jej ten sam sen. Twierdziła, że to dziedziczne, że o tym samym śniła jej mama, a przedtem jej babcia. Stała przed wielką bramą, zbudowaną na czterech palach. Między dwoma słupami przechodziła niska bramka, taka, którą można przeskoczyć bez najmniejszego problemu. Na każdym z czterech słupów stały posągi. Moja pacjentka stała blisko bramy, ale nie na tyle blisko, by mogła rozpoznać twarze posągów. Za bramą widać było kontury miasta. Nad miastem unosiły się świetlne kule, migocząc w półmroku. Światła wyglądały bajecznie, przyciągały ją do siebie jak magnes. Strach przed bramą paraliżował ją jednak i nie mogła zrobić kroku. Te same uczucia i ta sama wizja od dzieciństwa. Pacjentka uznała, że to musi coś oznaczać. Doszła do wniosku, że podświadomość chce jej coś pokazać.
– A Uśpieni? Śniła o nich? – zapytał staruszek.
– Tak. Właśnie dlatego do mnie trafiła. Przed tą bramą ich spotykała. Jej przypadek mnie zaciekawił. Jak z nią rozmawiałam, wcale nie miałam wrażenia, że ma depresję i mogłaby myśleć o odebraniu sobie życia.
– Wyleczyłaś ją? – zapytał Tomek.
– Niezupełnie – odparła Sophie łamiącym się głosem. – Wydawało mi się, że osiągnęłam sukces. Po kilku tygodniach sesji pacjentka podeszła parę kroków bliżej bramy, potem jeszcze bliżej, aż pewnego dnia stanęła na tyle blisko, by zobaczyć twarze posągów.
– I kto to był? – Tomasz nie krył zaciekawienia.
– Spodziewałam się, że to będzie ktoś z jej rodziny, matka, brat, ojciec. Pacjentka mieszkała sama. Nie utrzymywała kontaktów z rodziną. Uciekła z domu po tym, jak zaszła w ciążę. W każdym razie podejrzewałam rodzinną traumę i tajemnicę. Ku mojemu rozczarowaniu pacjentka powiedziała, że kojarzy tę twarz, ale nie wie skąd.
– I co zrobiłaś? – Starski dolał jej nalewki.
– Nic. Leczenie standardowe. Nie pomogło. Popełniła samobójstwo.
– No ale dalej nie wiemy, skąd wiesz o Legendzie – zauważył Tomek.
– Matka opowiadała jej bieszczadzką Legendę o Uśpionych. Szukałam trochę w internecie, ale w sumie nic nie znalazłam oprócz jakiegoś wątku na jednym z forów. Tam poznałam Andrzeja, twojego brata. Kiedy Eliza popełniła samobójstwo, myślałam, że to koniec, ale niedawno spotkałam drugą pacjentkę o dokładnie tych samych urojeniach. Dosłownie takich samych. Opisuje świat w ten sam sposób, nazywa zmarłych tak samo i jak na mój gust te pacjentki nie miały jak się poznać. Marta, bo tak ma na imię druga pacjentka, jest od jedenastu lat w zakładzie psychiatrycznym, więc nie miały jak się kontaktować. Kiedy zapytałam o Legendę, okazało się, że jej także opowiedziała ją matka. Obie kobiety wspomniały o rodzinnym Medalionie, który powinien je chronić. Niestety Eliza go nie dostała, bo ojciec wyrzucił ją z domu, kiedy zaszła w ciążę. Kiedy zapytałam, czemu nie chce wrócić do domu, powiedziała, że ojciec zniszczył jej życie i że go nienawidzi. Zresztą wie, że nią gardzi, i nie wini go za to. Natomiast druga kobieta sprzedała swój Medalion, by pomóc ojcu. Obie twierdziły, że takich Medalionów było cztery.
– Jakoś trudno mi uwierzyć, że przejechałaś pół Polski, żeby zbadać starą legendę – powiedział Tomasz. Bębnił palcami o blat stołu i wpatrywał się w Sophie.
– Jak jej było na imię? – zapytał cicho Stanisław.
– Eliza. Eliza Kierbedź, a dlaczego pan pyta? – powiedziała Sophie.
Znów krople deszczu stały się słyszalne, a wiatr na zewnątrz świstem zaznaczył swoją obecność. Tomek sięgnął po papierosa. Od trzech lat nie palił. Do dzisiaj.
– Co się stało z dzieckiem? – chciał wiedzieć staruszek.
– Oddała. Właśnie myślałam, że pozbycie się dziecka wprowadziło ją w traumę. Ale nie wiem, co to ma do rzeczy – odparła Sophie.
Stanisław wstał, podszedł do okna i sięgnął po fajkę. Po chwili złapał się za serce, a jedną rękę oparł o parapet.
– Wujku dobrze się czujesz? – Tomek ruszył w stronę mężczyzny i położył mu rękę na ramieniu.
– To wszystko moja wina, tylko i wyłącznie moja. – Dłonie trzęsły się Stanisławowi tak bardzo, że fajka upadła na podłogę. Po jego starej, zmęczonej twarzy płynęły grube łzy. Złapał się oparcia krzesła, a z jego gardła wydarł się jęk boleści. Pokój znów zalała cisza, przerywana jedynie bębnieniem kropel deszczu o dach.
– Nie rozumiem, o co chodzi. – Sophie spoglądała to na starca, to na Starskiego.
Starski złapał wuja pod ramię i posadził go ostrożnie na krześle, ale ten tylko machnął ręką zniecierpliwiony.
– Eliza to moja córka. Powiedziała mi, że jest w ciąży z jakimś gałganem. Niemieckim gałganem. A wiedziała, cożeśmy tu prześli. Nie mogłem tego znieść. Taka hańba, taki wstyd. Tyle cierpienia te szatany nam tu zgotowały, a ona po prostu jak kurwa ostatnia! – Głos mu się załamał. – Pokłóciliśmy się, bo nie chciała gadać, kto winny. Ale ja żem i tak wiedział. A to taki wstyd był wtedy. Powiedziałem jej, żeby mi lepiej z oczu zeszła, bo utłukę i ją, i bękarta – szeptał Kierbedź.
Tomasz Starski chodził po pokoju. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Ciarki przeszły mu po karku. Matka nic mu nie mówiła o córce Kierbedzia.
Po kilku minutach, które wydawały się wiecznością, Stanisław się wreszcie odezwał.
– To zniszczyło moją kobitę. Gadała, żem dziecko zmarnował. Ja, a nie ten gałgan niemiecki – powiedział z żalem. – Moja stara nie gadała ze mną od tamtej chwili. Prawda, że sam żem popsował swoją rodzinę – dodał smutno.
Deszcz na dworze zacinał coraz mocniej. Niebo rozświetliła błyskawica. Tomasz zapalił świeczki i porozstawiał je po kuchni, wyłączył światło i odłączył wszystkie urządzenia elektryczne. Miał wrażenie, jakby migoczący od światła świec pokój był ostatnim bastionem ludzi w świecie bez słońca i radości. Cisza, która zaległa, zdawała się gęsta i smutna, przetykana muzyką świszczącego wiatru i kropel bębniących o dachówki.
– Czego potrzebujesz? – zapytał w końcu Kierbedź.
– Boję się o drugą pacjentkę. Chcę jej pomóc, ale boję się, że skończy się tak jak z Elizą. Chcę się dowiedzieć wszystkiego o tej Legendzie i o Medalionach.
– To niedorzeczne. Nie możesz dosłownie wierzyć w Legendę, Sophie. To się ciągnie już za długo. Z pokolenia na pokolenie przekazuje się to jako coś prawdziwego. To przepiękna historia, szczególnie jak opowiada ją wujek, ale nie możemy zakładać, że jest prawdziwa. W każdej historii oczywiście jest ziarno prawdy. Rodziny strzegły Medalionów, ale to tyle. Przez te brednie o Uśpionych przekazywane kobietom przez pokolenia sugeruje się, że powinny coś śnić, i w końcu tak się dzieje. Jakbym wiedział, że powinienem mieć dar, to pewnie też by mi się śnili Uśpieni – zauważył Starski.
– To nie brednie. Wszystek to prawda.
– Wiem, że to nieprawdopodobne – szepnęła Sophie. – Jestem naukowcem, więc naprawdę nie doszukuję się w tym taniej sensacji. Niezaprzeczalne jest jednak to, iż leczenie Elizy to katastrofa, muszę spróbować czegoś innego. Może jak poznam szczegóły, będę wiedziała, jak to leczyć.
Staruszek pokiwał ze zrozumieniem głową, postukał fajką o blat stołu i usadowił się wygodnie na wytartym fotelu. Otarł łzy i wydmuchał nos w bawełnianą chusteczkę, którą wyjął zza klapy marynarki.
– Dobrze. Powiem ci, dziecko. Tyle bólu, tyle tragedii. – Kierbedź kręcił głową. – A wszystkiego można było uniknąć. Trzeba było tylko pogodzić się z jedną tragedią, by można było uniknąć całej serii – szeptał jakby do siebie. Odetchnął głęboko i zaczął: – To, co teraz usłyszysz, jest przekazywane z pokolenia na pokolenie. To prawda taka sama jak to, że co rano wstaje słońce, a co wieczór zachodzi. I taka sama jak ta, że nasz Pan Jezus zmartwychwstał – dodał po chwili. – Musisz przysiąc, że nigdy nie nadużyjesz tej wiedzy.
– Przysięgam – powiedziała Sophie.
MARYSIA CHOTECKA
Mówią, że pierwszy dzień jest trudny, ale na to Marysia nie była przygotowana. To był dopiero początek. Chłopcy biegali za nią po korytarzu, krzycząc: „Marysia ma fisia”. Od tego momentu Marysia poprosiła rodziców, by mówili do niej „Mar”. Tata przyjął jej prośbę bez komentarza, ale mama nie chciała się zgodzić.
– Nie po to masz piękne imię Maria, by skracać je do jakiegoś dziwacznego Mar.
W każdym razie w swojej własnej głowie Maria pożegnała się z Marysią i Maryśką i tamtego dnia stała się Mar.
Cały tydzień ukrywała się po kątach w szkole. Nie potrafiła się odnaleźć. Wydawało jej się, że wszyscy się na nią gapią. Na korytarzu, na ulicy, w sklepie. Nie potrafiła sobie z tym poradzić. Siedziała w domu i rysowała, ale sama widziała, że jej rysunki są coraz bardziej czarne, depresyjne i po prostu smutne. Od tamtego dnia nawet jej sny zaczęły się robić dziwaczne. Przelewała je na papier. Rysowała jak w transie. Twarze. Sylwetki, cienie. Większość chowała w szufladzie i cieszyła się, że nikomu nie musi ich pokazywać. Mama do niej nie zaglądała. Od czasu do czasu odwiedzał ją tata, zapewne wysyłany przez mamę na przeszpiegi. Marysia nie chciała wyjść z domu nawet wtedy, kiedy Adam Szydłowski zaprosił ją na rower.
– Jedziemy jutro na pogrzeb babci. Dobrze byłoby, gdybyś pojechała – powiedział tata któregoś dnia.
Wiedziała, że jej babcia zmarła. To była kolejna fantastyczna wiadomość pierwszego dnia szkoły. Mar nie czuła jednak smutku. Nie pamiętała już, kiedy widziała ją ostatni raz.
– Jasne. Czemu jej nie znałam? – zapytała.
– Wyprowadziłem się z domu, jak miałem osiemnaście lat. Moja babcia mieszkała w Bieszczadach, a rodzice przeprowadzili się do Rzeszowa jeszcze przed moim urodzeniem, ale potem dobrze zdałem maturę i mogłem iść do Gdańska na uniwersytet. Jakoś nigdy nie chciałem tam wracać. Mam nadzieję, że z tobą będzie inaczej – powiedział smutno i pogłaskał córkę po głowie.
Marysia nie chodziła do tej pory na pogrzeby. W sumie to był to jej pierwszy raz. Jakoś do tej pory rodzice unikali zabierania jej na takie uroczystości. Sądzili zapewne, że jest za mała, a może po prostu chcieli uniknąć rozmowy na trudne tematy. Poza tym do tej pory nie znała nikogo, kto by umarł. Czuła dreszcz ekscytacji i przerażenia, kiedy wchodzili do kościoła. Budynek powoli wypełniał się ludźmi, w powietrzu wisiało oczekiwanie i nienaturalna cisza przetykana smarkaniem, kichaniem i szuraniem krzeseł. Organy huknęły mocnym dźwiękiem gdzieś z góry, dodając chwili powagi. Mar pomyślała, że wzbudzają w niej uczucie bycia małym i nieważnym. Wolałaby trąbkę lub gitarę.
Usiedli w ławce za trumną. Marysi przemknęło przez myśl, że dobrze, że przyjechali, bo miejsca dla rodziny pozostałyby puste. Wyzierałaby z nich straszna samotność. Może je zabierają, jeśli zmarły nie ma bliskich – pomyślała. Rodzice ruszyli do otwartej trumny.
– Nie musisz tego robić – powiedział tata, trzymając ją za rękę.
Mar początkowo została na miejscu, ale po chwili wstała. Gdzieś w głębi serca wiedziała, że chce. Coś ją przyciągało. Stanęła obok i ze strachem popatrzyła na ciało. Momentalnie się uspokoiła. Było takie nienaturalne i odrealnione, spokojne, statyczne. Położyła dłoń na zimnej ręce babci. Zastanawiała się, jak kobieta wyglądała, kiedy żyła.
– Żałuję, że cię nie poznałam. Bije od ciebie dobra aura – powiedziała tak cicho, że nawet rodzice nie mogli jej usłyszeć.
Organy ucichły, a kryształowy żyrandol spadł z hukiem metr przed trumną, teatralnie rozsypując się po zakamarkach kościoła. Mar cofnęła rękę wystraszona. W sumie gdyby stała kilka kroków dalej, sama mogłaby nie żyć.
– Wszyscy cali? – Przerażona zakonnica wybiegła z zakrystii. – Nie wiem, co się stało – zamruczała pod nosem. – Jest awaria prądu, ale jak to się ma do spadającego żyrandola, nie wiem – powiedziała.
Ludzie rzucili się, żeby jej pomóc. Cały kościół zbierał małe kryształki żyrandolu, tylko Mar, tata i mama stali przy babci.
*
– Jak się czujesz po pogrzebie? – zapytał tata, kiedy wrócili do domu.
– W porządku. Muszę przyznać, że to była ceremonia z wielkim hukiem. – Marysia uśmiechnęła się na myśl o spadającym żyrandolu.
– Babcia lubiła efektowne wejścia, więc pewnie chciała się też efektownie pożegnać – powiedziała mama.
– Cmentarz jest przygnębiający. – Marysia wzruszyła ramionami. – Zamykanie ludzi w takich pudłach, a potem w kamiennych imitacjach domów – dodała cicho.
– Taka już nasza tradycja – westchnęła mama.
– Rozumiem cię – powiedział tata. – Ja też wolałbym być częścią przyrody. Moje prochy mogłyby spocząć pod drzewem.
Mar nie dodała, że cmentarz zupełnie ją przytłoczył. Nie chciała ich martwić. Czuła się jak w dusznym pomieszczeniu, pełnym szeptów i ściśniętych ciał. Nie mogła złapać tchu. Miała wrażenie, że ktoś do niej mówi, choć nic nie rozumiała. Zdecydowanie zamierzała unikać cmentarza.
Tej nocy przyśniła jej się babcia Ula. Nie był to straszny sen. Dużo rozmawiały, choć rano nie pamiętała o czym. Marysia wiedziała jedynie, że staruszka zostawiła coś dla niej, jakąś pamiątkę, która miała jej pomóc. Tata przy śniadaniu w zamyśleniu mieszał płatki od pół godziny. W sumie nie mogła go winić, wczoraj odbył się pogrzeb jego matki. Popatrzyła na swoją i pomyślała, że nie zniosłaby, gdyby coś jej się stało. Pięć lat temu, kiedy nie wiedzieli jeszcze, czy mama wyjdzie ze śpiączki po wypadku, Marysia myślała, że strach ją zaleje. Odepchnęła od siebie te myśli.
– Mar – powiedział po chwili tata. – Babcia chciała ci coś dać.
Medalion – przemknęło jej tylko przez myśl. Tak, o tym śniła.
– Był w naszej rodzinie już od dawna. Kiedyś należał do mamy mojego taty. Był dla niego bardzo ważny. Babci bardzo zależało, byś go nosiła, i zaznaczyła, że nie życzy sobie, by go kiedykolwiek sprzedawać. Potrafisz uszanować jej prośbę?
Marysia kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Popatrzyła na złoty Medalion. Miał kształt łezki, jakby był częścią czegoś większego. Kiedy trzymała go w ręce, opanowało ją błogie uczucie bezpieczeństwa. Miała wrażenie, że Medalion lekko drgnął i poczuła jego ciepło. Jakby odrobinę się przyssał do jej skóry. Założyła go na szyję i poczuła dziwną ulgę. Jakby brakowało jej go od dawna. Ktoś zadzwonił do drzwi. Mar podeszła i otworzyła je szeroko. Stał tam jej sąsiad, a na podjeździe leżał jego rower.
– Tym razem się nie wykręcisz – powiedział. – Jest supersłonecznie, a twój rower stoi w otwartym garażu.
Mar przewróciła oczami i ze śmiechem krzyknęła do rodziców:
– W takim razie idę na rower!
Spis treści
PROLOG
MARIA CHOTECKA LAT 17
BAŚN – POCZĄTEK
MARYSIA CHOTECKA LAT 12
TOMASZ STARSKI
MARYSIA CHOTECKA