Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ana, Polka kierowana miłością do przystojnego gruzińskiego lekarza Giorgiego, po wielu perypetiach wraz z córkami przenosi się na stałe do Gruzji. Układa sobie życie jako szczęśliwa żona ukochanego Gio.
Okazuje się jednak, że w nowej ojczyźnie musi pokonywać kolejne przeciwności, które zsyła jej los. Czy wyzwania związane z prowadzeniem biznesu, bunt starszej córki Niny i tęsknota za utraconą przyjaźnią Timara to jedyne problemy, które Ana będzie musiała rozwiązać?
Niespodziewany wyjazd Giorgiego na granicę z Osetią Południową staje się osią historii, w której Ana, wspólnie z tajemniczym Vano, styka się z okrucieństwami konfliktu na Kaukazie, do ostatnich kart powieści walcząc o szczęśliwy powrót męża do domu.
Dla Any, znanej już Czytelniczkom bohaterki powieści „Gruzińskie wino”, powrót do Gruzji okazuje się także odnalezieniem siebie. Nowa ojczyzna, stare przyjaźnie, trudne wybory…
Co przyniesie kaukaski wiatr? Czy zburzy szczęście Any?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. Z o.o., Warszawa 2021
© Copyright by Anna Pilip, 2021
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce: © vvvita, © Ananass/AdobeStock
Zdjęcie Anny Pilip: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. Z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66730-49-6 (EPUB); 978-83-66730-50-2 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Moim rodzicom
– Wandzie i Zbyszkowi –
Zapatrzyłam się w migające obrazki programu informacyjnego, nie mogąc uwierzyć, że to się znów tu dzieje – tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. Dziesiątki tysięcy skandujących pod gmachem parlamentu ludzi domagało się przegłosowania nowej ordynacji wyborczej, protestując jednocześnie przeciwko prorosyjskiemu rządowi. Pełne determinacji twarze wykrzykiwały demokratyczne hasła tak długo, aż policyjne kordony nie spacyfikowały ich silnymi strumieniami lodowatej wody. Europejskie, ukraińskie i gruzińskie flagi lądowały w kałużach błota, deptane buciorami stróżów prawa. Powtórka z wakacyjnych zamieszek, po których tyle nam przecież obiecano...
W majestatycznym gmachu parlamentu Gruzji, ulokowanym przy najbardziej reprezentacyjnej alei Rustawelego w Tbilisi, od kilku dni rząd próbował się chronić przed rozżalonym tłumem. Swoimi decyzjami, tak bardzo sprzecznymi z interesami społeczeństwa, po raz wtóry doprowadził do wybuchu kumulowanej w Gruzinach złości. Kolejne godziny protestów, następni zatrzymani... Tak bardzo chciałam wyłączyć komputer, telewizor i wyjść z naszego mieszkania, a potem skręcić w lewo i wzdłuż Kote Afkhazi, zazwyczaj tętniącej turystycznym życiem ulicy położonej w samym sercu Old Tbilisi, dojść do placu Puszkina i wmieszać się w tłum protestujących. Wykrzyczeć, że ja – chociaż Polka, chociaż tak odległa od doświadczeń, które latami dotykały bliskie mi osoby – też mam prawo skandować, że nie zgadzam się na to, co dzieje się wokoło. Też mam prawo protestować!
Szybki rzut oka na układającą puzzle Helkę powstrzymał mnie przed porywami serca. Na stole obok laptopa zawibrował mój iPhone.
Nawet nie próbuj wychodzić z domu. Gruzini sobie bez Ciebie poradzą. Nina u koleżanki, zgarnę ją wieczorem, wracając ze szpitala, wszystko dogadane. Mamy trochę rannych, więc dojadę najwcześniej o 20:00. [1].
Uśmiechnęłam się, widząc literki układające się w znajomy napis. Po ponad roku umiałam już odcyfrowywać te hobbitowe znaczki wyglądające jak nitki makaronu niedbale rzucone na talerz, ale zdecydowanie na tym moja znajomość kartlijskiego się kończyła. Nie miałam pamięci do słówek, nie potrafiłam wydobyć z siebie charakterystycznego gardłowego „khhhh”, a próby mówienia w tym języku wywoływały salwy śmiechu wśród otoczenia. Podobnie jak próby przyrządzenia chinkali. Z tą umiejętnością trzeba się chyba było urodzić...
Dobrze, dobrze – odpisałam po polsku, zmuszając mojego męża do utrwalania polskich słówek. Zdecydowanie nauka wychodziła mu lepiej niż mnie, chociaż nad Wisłą byliśmy dotychczas zaledwie dwa razy, odwiedzając coraz bardziej osamotnioną mamę. Po chwili dopisałam: „O 20:00 czasu polskiego czy Sakartvelo? ;)”, pozwalając sobie na drobną uszczypliwość w stosunku do znanej gruzińskiej cechy narodowej – braku punktualności.
20:00. Dzisiaj. Strefę czasową możesz sobie wybrać – odpisał rzeczowo, więc nie ciągnęłam tematu. Jako żona lekarza nauczyłam się już, żeby nie przedłużać. Niech się skupi na rannych.
Jako żona... jak to brzmiało! Zamyśliłam się, wpatrzona w stojącą na komodzie ramkę z naszym ślubnym zdjęciem zrobionym zaledwie trzy miesiące temu. On w tradycyjnym gruzińskim stroju, zachwycony swoją słowiańską panną młodą w zwiewnej koronkowej sukience. Otuleni miłością. Najpiękniejszy dzień mojego życia, w otoczeniu bliskich mi osób, pełen śmiechu, żartów, świętowania – wspaniałe chwile niczym niezmąconej radości. „Czy aby na pewno niczym niezmąconej?” – odezwała się ciemniejsza strona mojej duszy. Zamknęłam oczy, próbując odgonić wspomnienie Timara. Mojego Timiego, przyjaciela i wyrwanego kawałka serca, który w dniu mojego ślubu ukrywał się pomiędzy murami i kolumnami katedry Sweti Cchoweli w Mcchecie. Wspomnienie jego ciemnych, pełnych bólu oczu zakłuło mnie jak szpilka wbita w opuszek palca. Pomimo wielu miesięcy, które upłynęły od jego ucieczki z Tbilisi, pomimo jego milczenia, na które skazał nie tylko mnie, ale także swoich przyjaciół i cioteczkę Bellę, nie było dnia, żebym o nim nie pomyślała. Czasem bezwiednie brałam do ręki telefon i szukałam na Messengerze naszej konwersacji, zsuniętej na sam dół przez dziesiątki innych rozmów, w ostatniej chwili opanowując chęć napisania nowej wiadomości.
Nie umiem bez Ciebie żyć, Aniczko... – brzmiało ostatnie zdanie sprzed ponad roku. Napisane tuż po tym, kiedy prawda wyszła na jaw. Kiedy okazało się, że osetyjskim chłopcem uratowanym w wojennej zawierusze w 2008 roku przez Gio był nie kto inny, jak właśnie Timar – siostrzeniec mojej przyjaciółki Belli, mój wybawca i druh. Wtedy musiałam wybrać pomiędzy mrukliwym, pełnym trudnej przeszłości Gruzinem o czekoladowych oczach a jego młodszym kolegą ze szpitalnego oddziału, w którym wrzała osetyjska krew i buzował trudny, pełen pasji kaukaski charakter prawdziwego macho. Wtedy wybrałam miłość, wybrałam mojego Gio, to z nim budowaliśmy teraz rodzinę... ale czy potrafiłam zapomnieć o Timarze? Czy to możliwe, że wciąż kochałam ich obu? A jeśli nie – to jak miałam zapomnieć o tym drugim?
Z zamyślenia wyrwały mnie ciepłe rączki tej bardziej przytulaśnej córeczki, która objęła moją nogę, nie pozwalając ruszyć się na krok. Odłożyłam ramkę ze ślubnym zdjęciem na miejsce, mechanicznie wycierając z niej mikroskopijne pyłki kurzu.
– Mamusiu, pomóźźź. – Helka pociągnęła mnie w kierunku stolika z puzzlami.
Bez słowa ruszyłam za nią, wyłączając telewizor, na którym wyświetlały się przerażające sceny rozgrywające się przed parlamentem. Czy świat nie widzi tego krzyku? Jak długo będziemy musieli krzyczeć, aby coś zmienić? Dokąd zmierzasz, Sakartvelo?
Kochałam tej kraj! Za co? Nie potrafiłam tego wytłumaczyć moim polskim znajomym. Ale przez te kilkanaście miesięcy zrozumiałam, że Gruzja to moja druga ojczyzna. Drugi dom – wymarzony dom. Uwielbiałam ten szalony alfabet, zmysłowe gardłowe spółgłoski. Smak wina pitego w Omalo, smak czkmeruli jedzonego w kuchni Belli; chaczapuri naprędce kupione w budce w Zugdidi i chinkali parzące palce w trasie z Stepancmindy do Mcchety. Kochałam śpiewaną przez Gruzina Taobę podczas prawdziwej supry, przepyszną rybę pałaszowaną koło kobuleckiej plaży i rwącą rzekę Rioni obserwowaną z mostu w Kutaisi. Gruzja była dla mnie przyrodą, smakami, zapachami, widokami, doznaniami... Ale przede wszystkim stanowili ją ludzie: Gio, nasi bliscy, przyjaciele, oraz czas – spędzony na rozmowach, spotkaniach, wspólnych śpiewach i toastach wygłaszanych podczas uczt. To nie ze względu na miejsca wybrałam Sakartvelo, w którym chciałam żyć. To z ludźmi się związałam. Z ludźmi, pośród których czułam się sobą.
Raz i dwa, raz i dwa,
Dziewczynka Wojenka na imię ma.
Trzy i cztery, trzy i cztery,
Dziwne ona ma maniery.
Pięć i sześć, pięć i sześć,
Wcale lodów nie chce jeść.
Siedem, osiem, siedem, osiem,
Wciąż o kości tylko prosi.
Dziewięć, dziesięć, dziewięć, dziesięć,
Kto z was kości jej przyniesie?
Może ja, może ty?
Licz od nowa: raz, dwa, trzy.
Lao Che, Wojenka (fragm.)
– Cześć, mamo, jesteśmy! – wykrzyknęła moja starsza córka, rzucając w kąt przedpokoju szkolny plecak.
Westchnęłam ciężko, karcąc ją wzrokiem. Ostatnio mocno się rozbestwiła, naruszając każdą zasadę, którą kiedyś wspólnie ustalałyśmy, a Gio, broniący jej jak tygrys, nie pomagał mi w egzekwowaniu porządku. Od pamiętnej akcji uratowania uszgulskiej krowy, kiedy lody pomiędzy nimi rozpuściły się jak tuszetyjski śnieg w czerwcu, ci dwoje żyli w zadziwiającej komitywie, z której – nie ukrywam – chwilami czułam się nieco wykluczona.
– Daj, ja to wezmę. – Gio podniósł plecak z podłogi i skierował się w stronę pokoju dziewczynek.
Krew we mnie zawrzała.
– O, nie, kochanie. Ninka zaniesie swój plecak sama – wycedziłam przez zęby, próbując zachować spokój, ale w środku narastała we mnie złość na Bogu ducha winnego męża. Czasem miałam wrażenie, że widzi w Ninie swoją tragicznie zmarłą Nanę i dlatego tak jej pobłaża, próbując nadrobić lata spędzone bez rodziny. A na to nie mogłam i nie chciałam pozwolić. Ich dobra relacja była dla mnie bardzo ważna, ale powinna mieć pewne granice, niepodważające mojego autorytetu. „Musimy o tym porozmawiać, kiedy Nina pójdzie spać” – pomyślałam, dopisując kolejny punkt do listy wieczornych tematów do wspólnego omówienia.
Patrząc na minione miesiące, nie mogłam wyjść z podziwu nad tym, jak wiele wysiłku Gio włożył w ułożenie dobrych relacji z dziewczynkami. Mogłam na niego liczyć, kiedy wraz z jego siostrą, rozkręcając agencję marketingu internetowego TamAna Digitals, siedziałyśmy do późnych godzin nocnych, debatując, ustalając i – prawdziwie po gruzińsku – dochodząc do tych samych wniosków po wielu dyskusjach. Zawoził Ninę do polskiej szkoły, Helę do międzynarodowego przedszkola, a po ciężkim dyżurze dawał dziewczynkom kolację i kładł je do łóżek, nie zapominając o wprowadzeniu ich w arkana gruzińskiej literatury dziecięcej. Oczywiście nie dałby sobie rady sam, na co dzień pomagała nam przyjaciółka Belli – Maka, ale wiedziałam, że cokolwiek by się stało, mój Pan Doktor Straszny czuwa i mnie odciąży. Zupełnie nie jak typowy tutejszy macho, który opiekę nad dziećmi sprowadzał do ich spłodzenia. Dzięki wsparciu Gio każdego dnia zagryzałam zęby i próbowałam sobie poradzić w tej nowej biznesowej rzeczywistości, tak różnej od polskich realiów.
Rozwijanie firmy w Gruzji okazało się ciągiem wyzwań i nieprzewidzianych zdarzeń. Absurd gonił absurd, a wszystko komplikowały niesprecyzowane przepisy i ich różne interpretacje, zależne nie tylko od tego, kto interpretował, ale w jakim był humorze, czy świeciło słońce albo czy był początek miesiąca lub jego koniec. Bieda panująca w kraju, wrodzone... no, powiedzmy to otwarcie – lenistwo wielu osób oraz brak pomysłów na biznesy nie pomagały nam w rozwoju agencji. Mało kogo stać było na inwestowanie w marketing internetowy, a ci, którzy pieniądze mieli, nie potrzebowali dodatkowej reklamy, by pomnażać swój majątek. Na szczęście jednak, dzięki zagranicznym kontaktom Tam, miałyśmy sporo klientów z Londynu, którzy z chęcią korzystali z niższych stawek oferowanych przez naszą agencję, a i moi polscy znajomi oraz dawni klienci z czasów, kiedy pracowałam jeszcze w domu mediowym, coraz chętniej przesyłali briefy na kolejne kampanie. Okazało się też, że wielu naszych rodaków coraz intensywniej myśli o rozwoju eksportu i wejściu ze swoimi produktami na gruziński rynek. Powszechnie dostępny internet był najłatwiejszym sposobem dotarcia do potencjalnych klientów, poinformowania ich o ofercie, wykreowania popytu. Nasza lokalna wiedza okazała się bezcennym atutem. W ciągu ostatniego roku, z trudem, ale wreszcie udało się więc nam zbudować solidny zespół młodych, zdolnych analityków, grafików i specjalistów od komunikacji, otworzyłyśmy też własne studio fotograficzne i wideo, dzięki czemu zminimalizowałyśmy koszty tworzenia reklam, a firma zaczęła przynosić konkretne zyski. Gorzej, że prawie wszystko było ostatnio na mojej głowie...
Niespodziewanie poczułam na szyi ciepły oddech, a na talii zaciskające się ręce. Znajomy, tak bardzo męski zapach miłości mojego życia wywołał bezwiedny skurcz pożądania, koncentrujący się gdzieś w podbrzuszu. Westchnęłam, próbując skupić się na krojeniu czosnku i manifestowaniu lekkiego focha, podkarmionego zmęczeniem i rozdrażnieniem.
– Kotku, nie dąsaj się na Ninkę... i na mnie – wyszeptał mi wprost do ucha, przesuwając władczym gestem dłonie na moje pośladki.
Cała moja złość wyparowała w ułamku sekundy. Drań wiedział, jak mnie podejść, i bez skrupułów to wykorzystywał.
– Gio, tyle razy o tym rozmawialiśmy... – zaczęłam, opierając się dla fasonu, choć najchętniej rzuciłabym w cholerę szykowanie kolacji i zamknęła się z nim w naszej pachnącej jeszcze remontem sypialni.
Odwrócił mnie delikatnie do siebie i utonęłam w uścisku.
– Wiem, wiem... Mam nie pobłażać Nince i stanowić jeden front – uśmiechnął się rozbrajająco – zzz... moja żena – dodał łamaną polszczyzną, sadzając mnie na kuchennym blacie.
– Z mo-ją żo-ną – poprawiłam ze śmiechem, targając mu włosy.
Przycisnął mnie mocniej do siebie, dzięki czemu od razu wyczułam – dosłownie – jego niecne intencje, potęgowane namiętnymi pocałunkami w szyję i niejednoznacznym ruchem dłoni pod moją bluzką. Przymknęłam oczy, czując nadchodzącą falę pożądania.
– Mamo... o, sorry... – Usłyszałam jak przez mgłę, próbując wrócić do rzeczywistości w tempie przystającym szanownej matronie... wróć, matce dwóch córek. W tym jednej, nieco już uświadomionej w kwestii tego, że dzieci nie znajduje się w kapuście, a relacja między dwojgiem ludzi może przyjmować również wymiar cielesny.
Westchnęłam, pospiesznie zsuwając się z blatu, podczas gdy niezrażona młodzież perorowała dalej, po polsku, żeby ojczyma nie deprymować.
– Bo wiecie, nie przeszkadzajcie sobie, ale, mamo, jest już prawie dwudziesta pierwsza, a Helka zasnęła w opakowaniu na moim łóżku. Ja w sumie trochę już głodna jestem, bo co prawda jadłam coś tam, mama Tiki nas poczęstowała naprawdę re-we-la-cyj-ną czichirtmą, ale wiesz, no... rosnę, nie? No i muszę jeść. No więc może jednak byś zostawiła Gio i ogarnęła się trochę? – rzuciła moja starsza córka jednym tchem, sprawiając, że odechciało mi się amorów na najbliższe... no dobrze, kilkadziesiąt minut.
Gio, usłyszawszy swoje imię, uśmiechnął się pod nosem i wykazał nagłe zainteresowanie zawartością lodówki, najwyraźniej dając sobie czas na ochłonięcie, wsparte chłodem płynącym z nowego sprzętu firmy Electrolux. Mrożącego całkiem skutecznie, co przetestowałam podczas ostatniej próby przyrządzenia chinkali. Spalonej, jak zwykle. Znaczy rozklapciałej, jeśli miałabym być precyzyjna w zeznaniach. Nawet mrożenie nie pomogło im przybrać właściwej formy.
– Zaraz ogarnę Helkę, niech śpi – powiedziałam, dorzucając czosnek do duszącego się kurczaka. W mgnieniu oka w całym domu zapachniało smakowicie. – Ninka, rozłóż, proszę, talerze i sztućce. Gio, ogarnij napoje – rozdysponowałam zwyczajnym tonem, krojąc płaski chleb na cienkie paski i na powrót wchodząc w rolę perfekcyjnej pani domu.
Dzień jak co dzień. Wieczór jak inne wieczory: spokojny, ciepły, wypełniony miłością.
Czy czegoś mi brakowało? Czy mogło mi czegoś brakować? Czy miałam prawo uznać, że czegokolwiek może mi brakować?
Każda noc z Gio była naszym świętem, naszym słodkim oderwaniem się od rzeczywistości. Rozglądając się po tbiliskich ulicach, powiedziałabym, że wcale nie takiej szarej, raczej kolorowej, choć w wielu miejscach biednej. Co noc krzyczałam z rozkoszy, kąsana, drapana i duszona aż do utraty tchu, by móc oddawać mu się cała, z pełnym zaufaniem, że nie zrobi mi nic, co by mogło mnie skrzywdzić. I tylko ślady ukąszeń na plecach i szyi świadczyły o naszych intensywnych nocnych zabawach.
Zaskakiwał mnie. Każdego dnia, każdej nocy poznawałam nowy centymetr jego osobowości, nadal noszącej ślady kul sprzed jedenastu lat. Ale wychodziliśmy z tego, nie rozmowami i rozdrapywaniem ran, lecz pełną ciepła i zwyczajności codziennością. Tak było dobrze. Wśród wielu wyzwań, które przynosiła nam obojgu praca, byliśmy dla siebie wsparciem. W te wieczory, kiedy z westchnieniem zmęczenia, ale i satysfakcji zamykałam laptopa, a Gio dochodził do siebie po ciężkim dyżurze, siadaliśmy na kanapie z kieliszkami tsinandali w dłoniach i rozmawialiśmy albo przytuleni oglądaliśmy seriale na Netflixie, próbując nadgonić zaległości. Było tak, jak powinno być: spokojnie, domowo, ciepło i miękko. Otulona bursztynowym światłem spokojnego wieczoru, odpływałam.
Tylko czasem, jak błyskawica, przeszywała mnie ta zła myśl. To ukłucie strachu, przeczucie... Podświadomość dawała znać, że ten stan dany jest nam tylko na chwilę. Że wkrótce zdarzy się coś, co zburzy misternie poukładany przez nas świat. Nie wiedziałam, skąd może przyjść zagrożenie, nie potrafiłam go przewidzieć. W takich chwilach tak bardzo się bałam tego północnego kaukaskiego wiatru...
Messenger, grupa: Maja Krasnodębska-Kowalska, Kamila Michalczewska, Sara Krause, Ana Elerdashvili
> Maja Krasnodębska-Kowalska
Hej, ho, witajcie z krainy mlekiem płynącej. Bez miodu i wina. Mlekiem zalanej właściwie, jeśli miałabym być precyzyjna.
> Kama Michalczewska
No hej, Matko Polko Cycata. Jak tam nasz mały książę? Ładną dzisiaj kupkę ogarnął? Nic nie wstawiłaś na Insta...
> Maja Krasnodębska-Kowalska
Weź mnie nie w... Jeżu, nawet bluzgać przy dziecku nie mogę. Ja juuuuuż niiiiic nie moooogęęęę. Ana, Sara, matki w niedoli, ratujcie, bo zeświruję przez ten baby blues.
> Ana Elerdashvili
Luz-blues. Co się dzieje? Mów prędko, bo ja trzy godziny do przodu, muszę zaraz się kłaść spać, żeby jutro nie wystraszyć potencjalnego klienta. A obiecująco wygląda...
> Kama Michalczewska
Klient? To już doktorek Ci nie wystarcza?
> Ana Elerdashvili
Od doktorka się odczep. Nie klient, tylko spotkanie. Spotkanie obiecująco wygląda. Duży deweloper, apartamenty pod wynajem... No idealnie, można mu kampanijkę pyknąć.
> Kama Michalczewska
Nie rozpędź się w tym pykaniu, kochana...
> Maja Krasnodębska-Kowalska
Ej, zapomniałyście o mnie? Ja tu cieeeerpięęęęę!
> Ana Elerdashvili
Nie zapomniałyśmy, cierp ciało, skoroś chciało. Pisz, co tam u Jana Kowalskiego.
> Maja Krasnodębska-Kowalska
Aaaaaa, ja już nie mogę! Nie śpię, nie jem, bo ten mały cycoholik, syn ojca swego, nie chce wypuścić spomiędzy zębów... pardon, dziąseł, mojego suta! Ja nie wiem, czy tam jakiś magnes ma, czy co? Odłożę na chwilę, zaraz ryk. Smoka nie chce, ryk. Jedynie na rączkach, z cycem w gębie, i tak 24 na dobę. Jestem wrakiem. Przeminęła moja uroda, wyglądam jak cień samej siebie...
> Ana Elerdashvili
Zadumaaaaała się dziewczyna nad swoją urodąąąąą, co tu roooobić Panie Boże, żeby zostać młodąąąą... Tak, tak, Rogucki niezawodny. Posłuchaj sobie w ramach terapii. A serio – szmatę kup, ja Ci mówię. Znaczy chustę. Na początek ci pasiak styknie, a potem się rozkręcisz, jak Cię znam. Podeślę Ci na priv namiar na moją kumpelkę, uczy motać.
> Kama Michalczewska
Chyba miotać...
> Maja Krasnodębska-Kowalska
Ja Cię, Kama, zaraz miotnę mietłą. Podeślij, Ana, bo ja już tonę i nawet brzytwy w najbliższym otoczeniu nie widzę.
[...]