Powrót do Reims - Didier Eribon - ebook + książka

Powrót do Reims ebook

Didier Eribon

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anatomia społecznego wstydu i wykluczenia.

Autor, francuski socjolog i filozof, miał na koncie wiele książek, między innymi biografię Foucaulta, gdy uświadomił sobie, że o ile przez lata zajmował się wykluczeniem i homofobią, o tyle nigdy nie przeanalizował tego, co naznaczyło całe jego życie: podziału klasowego i biedy. Wraca na prowincję, do rodzinnego domu i opisuje wszystko to, czego zawsze tak bardzo się wstydził i przed czym uciekał: poczucie krzywdy, upokorzenia, potrzebę społecznego uznania. Opowiada o swoich rodzicach – matce sprzątaczce i ojcu robotniku – o ich rozpaczliwych staraniach, by przebić szklany sufit, polepszyć byt, dokształcić się; o ich politycznych wyborach, życiowych decyzjach, a wszystko to podbudowuje wnikliwą analizą społeczeństwa kapitalistycznego i francuskiej prowincji. Eribon odpowiada na wiele pytań, które można by odnieść także do polskiego społeczeństwa i sposobów, w jakie ono ewoluuje. Świetnie napisana książka, która pomaga zrozumieć wiele aktualnych zjawisk polityczno-społecznych, w tym protest żółtych kamizelek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 234

Oceny
4,3 (187 ocen)
100
58
24
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
beepbeep69

Dobrze spędzony czas

bardzo smutna ale warta przeczytania
20
Eli238

Całkiem niezła

Ciężka lektura o bardzo skondensowanej treści z mocnymi elementami filozofii marksistowskiej.Studium trudnej relacji ojciec i syn-gej
10
undula

Nie oderwiesz się od lektury

To jedna z najbardziej, no cóż, bolesnych lektur w życiu. Eribon po latach wraca do małego miasteczka, skąd wyjechał, i zastanawia się, co spowodowało odejście francuskiej klasy ludowej w stronę skrajnej prawicy. To książka o porażce elit, szczególnie lewicowych, o awansie klasowym i wstydzie. Otwierająca oczy, także na nasze rodzime podwórko. Bolesna, jeśli ktoś ma podobne doświadczenia jak Eribon.
11
Mbelniak

Dobrze spędzony czas

Wgląd w mechanizmy kształtujące i separujące od siebie klasy społeczne oraz opowieść o trudach osoby homoseksualnej. Historia o kształtowaniu "Ja", które od narodzin jest obciążone czynnikami środowiskowymi. Moim zdaniem, autor momentami zbyt mocno upraszcza pewne kwestie lub zamyka się na jedno wyjaśnienie zjawiska. Niemniej, książka warta przeczytania.
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Dla lepszego zrozumienia świata bez uprzedzeń.
00

Popularność




Di­dier Eri­bon

Po­wrót do Re­ims

prze­ło­ży­ła Ma­ry­na Ochab

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

Kra­ków 2019

Część czwar­ta

2

W li­ceum, ma­jąc trzy­na­ście, czter­na­ście lat, za­przy­jaź­ni­łem się bli­sko z pew­nym chłop­cem z mo­jej kla­sy, sy­nem pro­fe­so­ra uni­wer­sy­te­tu po­wsta­ją­ce­go do­pie­ro w na­szym mie­ście. Nie by­ło­by prze­sa­dą po­wie­dzieć, że się w nim za­ko­cha­łem. Ko­cha­łem go tak, jak się ko­cha w tym wie­ku. Ale po­nie­waż by­li­śmy chłop­ca­mi, nie mo­głem oczy­wi­ście wy­znać mu swo­ich uczuć (to jed­na z naj­bar­dziej trau­ma­ty­zu­ją­cych trud­no­ści po­cią­gu ho­mo­sek­su­al­ne­go w la­tach do­ra­sta­nia – i zresz­tą w in­nych okre­sach ży­cia też: nie moż­na wy­ra­zić tego, co się czu­je do ko­goś tej sa­mej płci, stąd po­trze­ba miejsc spo­tkań, gdzie za­sa­dy oczy­wi­sto­ści ule­ga­ją od­wró­ce­niu, trze­ba tyl­ko te miej­sca znać i być peł­no­let­nim). Na­pi­sa­łem: „nie mo­głem wy­znać” mu swo­ich uczuć. Oczy­wi­ście. Ale naj­pierw nie umia­łem ich sfor­mu­ło­wać dla sie­bie. By­łem jesz­cze za mło­dy, a cała kul­tu­ra była – na­dal w du­żym stop­niu jest – zor­ga­ni­zo­wa­na w taki spo­sób, że na­sto­la­tek nie dys­po­nu­je od­nie­sie­nia­mi, ob­ra­za­mi, ję­zy­kiem, któ­re po­zwo­li­ły­by mu zro­zu­mieć i na­zwać to in­ten­syw­ne uczu­cio­we przy­wią­za­nie ina­czej niż w ka­te­go­riach „przy­jaź­ni”.

Pew­ne­go dnia na­uczy­ciel mu­zy­ki ka­zał uczniom roz­po­znać frag­ment utwo­ru, któ­re­go mie­li­śmy wy­słu­chać. By­łem za­sko­czo­ny, kie­dy po kil­ku tak­tach ten chło­piec pod­niósł rękę i oświad­czył try­um­fal­nie: „Noc na Ły­sej Gó­rze Mu­sorg­skie­go!”. By­łem zbi­ty z tro­pu. Dla mnie te lek­cje były po pro­stu idio­tycz­ne, a tego typu mu­zy­ka nie­zno­śna, za­wsze się z niej wy­śmie­wa­łem, ale przede wszyst­kim chcia­łem mu się po­do­bać. Tym­cza­sem on znał i lu­bił coś, z cze­go ja wy­łącz­nie kpi­łem, co od­rzu­ca­łem, coś, co w moim domu na­zy­wa­no „wiel­ką mu­zy­ką”, kie­dy przy­pad­kiem tra­fi­ło się na ra­dio­sta­cję, któ­ra ją nada­wa­ła i któ­rą czym prę­dzej wy­łą­cza­li­śmy, mó­wiąc: „Nie je­ste­śmy na mszy” .

Miał pięk­ne imię. Moje było ba­nal­ne. Już to sym­bo­li­zo­wa­ło w ja­kiś spo­sób spo­łecz­ny dy­stans mię­dzy nami. Miesz­kał z ro­dzi­ną w du­żej wil­li w za­moż­nej dziel­ni­cy w po­bli­żu cen­trum mia­sta. By­wa­nie u nie­go w domu im­po­no­wa­ło mi i onie­śmie­la­ło mnie. Nie chcia­łem, aby wie­dział, że miesz­kam na no­wym osie­dlu na pe­ry­fe­riach, i uni­ka­łem od­po­wie­dzi, kie­dy mnie o to py­tał. Jed­nak pew­ne­go dnia, chcąc za­pew­ne do­wie­dzieć się, gdzie i jak miesz­kam, bez uprze­dze­nia za­dzwo­nił do mo­ich drzwi. By­łem zdru­zgo­ta­ny, cho­ciaż to był miły gest z jego stro­ny, po­wi­nie­nem był się do­my­ślić, że w ten spo­sób daje mi do zro­zu­mie­nia, że nie mam żad­ne­go po­wo­du do wsty­du. Miał star­sze ro­dzeń­stwo na stu­diach w Pa­ry­żu i z ra­cji pa­nu­ją­cej w jego domu at­mos­fe­ry w roz­mo­wach ze mną wy­mie­niał na­zwi­ska fil­mow­ców i pi­sa­rzy, opo­wia­dał o fil­mach Go­dar­da i utwo­rach Bec­ket­ta… Czu­łem się przy nim zu­peł­nym igno­ran­tem. Uczył mnie tego wszyst­kie­go, a przede wszyst­kim chę­ci po­zna­nia tego wszyst­kie­go. Fa­scy­no­wał mnie, chcia­łem być taki jak on. Więc też za­czą­łem mó­wić o Go­dar­dzie, któ­re­go żad­ne­go fil­mu nie wi­dzia­łem, i o Bec­ket­cie, któ­re­go żad­nej książ­ki nie czy­ta­łem. Oczy­wi­ście, był świet­nym uczniem, ale de­mon­stra­cyj­nie oka­zy­wał dy­stans do szko­ły, a ja pró­bo­wa­łem ro­bić to samo, tyle że nie mia­łem jego atu­tów. Na­uczy­łem się oszu­ki­wać. Przy­pi­sy­wa­łem so­bie wie­dzę, któ­rej nie mia­łem. Mniej­sza o praw­dę. Li­czy­ły się tyl­ko po­zo­ry i mój wła­sny ob­raz, jaki usi­ło­wa­łem sfa­bry­ko­wać i na­rzu­cić in­nym. Ba, na­śla­do­wa­łem na­wet jego spo­sób pi­sa­nia (mam na my­śli cha­rak­ter pi­sma) i dziś jesz­cze kształt mo­ich li­ter to ślad tam­te­go daw­ne­go związ­ku. Trwał zresz­tą krót­ko. Nie­ba­wem stra­ci­łem tego chłop­ca z oczu. Był ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych i okres ten po­zo­sta­wił głę­bo­kie, ale ra­dy­kal­nie róż­ne pięt­no na dwóch mło­dych umy­słach. Mój przy­ja­ciel rzu­cił szko­łę na dłu­go przed ma­tu­rą i ru­szył „w dro­gę”. Uwiel­biał Ke­ro­uaca, lu­bił grać na gi­ta­rze, iden­ty­fi­ko­wał się z kul­tu­rą hip­pi­sow­ską… Mnie bar­dziej na­zna­czył maj ’68 i re­wol­ta po­li­tycz­na: w 1969 roku zo­sta­łem – za­le­d­wie szes­na­sto­let­ni – ak­tyw­nym troc­ki­stą, co mnie moc­no ab­sor­bo­wa­ło w na­stęp­nych la­tach. Mniej wię­cej do dwu­dzie­ste­go roku ży­cia czy­ta­łem z na­bo­żeń­stwem Mark­sa, Le­ni­na i Troc­kie­go, było to dla mnie de­cy­du­ją­ce do­świad­cze­nie in­te­lek­tu­al­ne, po­nie­waż skie­ro­wa­ło mnie w stro­nę fi­lo­zo­fii.

Wpływ przy­jaź­ni z tym chłop­cem i jego po­moc, z któ­rej nie zda­wał so­bie spra­wy, oka­za­ły się roz­strzy­ga­ją­ce: mój kla­so­wy ha­bi­tus skła­niał mnie na po­cząt­ku do opo­ru wo­bec szko­ły i wy­ma­ga­nej przez nią dys­cy­pli­ny. By­łem nie­sfor­ny, nie­po­słusz­ny i wy­star­czy­ło­by byle co, by nie­od­par­te siły pchnę­ły mnie do zu­peł­ne­go jej od­rzu­ce­nia. On sta­no­wił moje prze­ci­wień­stwo: kul­tu­ra od za­wsze była jego świa­tem. Pi­sał opo­wia­da­nia fan­ta­stycz­ne. Chcia­łem pójść w jego śla­dy i sam za­czą­łem pi­sać. Wy­brał so­bie pseu­do­nim. Ja też po­sta­no­wi­łem so­bie ja­kiś wy­brać, a kie­dy mu go po­wie­dzia­łem, wy­śmiał mnie, bo mój pseu­do­nim był kom­plet­nie wy­my­ślo­ny (skom­pli­ko­wa­ny i dziw­ny), pod­czas gdy on pod­pi­sy­wał się swo­im dru­gim imie­niem i na­zwi­skiem pa­nień­skim mat­ki. Nie mo­głem z nim ry­wa­li­zo­wać. Cały czas by­łem spy­cha­ny w niż­szość. Był wo­bec mnie okrut­ny, ra­nił mnie, wca­le tego nie chcąc ani o tym nie wie­dząc. Spo­tka­łem się póź­niej z wie­lo­ma ana­lo­gicz­ny­mi sy­tu­acja­mi – eto­sy kla­so­we leżą u pod­staw za­cho­wań i re­ak­cji bę­dą­cych je­dy­nie ak­tu­ali­za­cją struk­tur i hie­rar­chii spo­łecz­nych w mo­men­cie ja­kiejś in­te­rak­cji. Przy­jaźń też pod­le­ga pra­wom cięż­ko­ści hi­sto­rycz­nej – dwaj przy­ja­cie­le to dwie wcie­lo­ne hi­sto­rie spo­łecz­ne, któ­re zde­rza­ją się z sobą wsku­tek in­er­cji ich ha­bi­tu­sów. Po­sta­wy i sło­wa nie mu­szą być agre­syw­ne w moc­nym sen­sie ani w za­mie­rze­niu ra­nią­ce, żeby jed­nak ta­kie były. Na przy­kład, kie­dy prze­by­wa się w śro­do­wi­skach bur­żu­azyj­nych czy po pro­stu w wyż­szej kla­sie śred­niej, czę­sto ma się do czy­nie­nia z za­ło­że­niem, że też się do niej na­le­ży. Tak jak he­te­ro­sek­su­al­ni mó­wią o ho­mo­sek­su­ali­stach w ich obec­no­ści, nie wy­obra­ża­jąc so­bie, że ci, do któ­rych się zwra­ca­ją, mo­gli­by na­le­żeć do tego na­pięt­no­wa­ne­go ga­tun­ku, z któ­re­go się śmie­ją albo go oczer­nia­ją, tak samo lu­dzie ze śro­do­wisk miesz­czań­skich mó­wią do tych, z któ­ry­mi się za­da­ją, tak, jak­by od za­wsze mie­li te same do­świad­cze­nia ży­cio­we i kul­tu­ro­we. Nie orien­tu­ją się, że samo to za­ło­że­nie już jest agre­sją. To się cza­sem zda­rza z naj­bliż­szy­mi, naj­star­szy­mi, naj­wier­niej­szy­mi przy­ja­ciół­mi: kie­dy po śmier­ci ojca po­wie­dzia­łem jed­ne­mu z mo­ich – dzie­dzi­co­wi ma­jąt­ku! – że nie będę na po­grze­bie, ale po­ja­dę do Re­ims zo­ba­czyć się z mat­ką, od­parł na to: „Tak czy ina­czej, mu­sisz być przy otwar­ciu te­sta­men­tu u no­ta­riu­sza”! To zda­nie – wy­po­wie­dzia­ne spo­koj­nym to­nem jak oczy­wi­stość – uzmy­sło­wi­ło mi, do ja­kie­go stop­nia pro­ste rów­no­le­głe się nie spo­ty­ka­ją, na­wet w przy­ja­ciel­skich sto­sun­kach. „Otwar­cie te­sta­men­tu”! Mój Boże! Ja­kie­go te­sta­men­tu? Jak gdy­by w mo­jej ro­dzi­nie było w zwy­cza­ju pi­sa­nie te­sta­men­tów i de­po­no­wa­nie ich u no­ta­riu­sza. Żeby co prze­ka­zać w spad­ku? W kla­sach lu­do­wych ni­cze­go się nie prze­ka­zu­je z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie: ani pa­pie­rów war­to­ścio­wych, ani ka­pi­ta­łu, ani do­mów, ani miesz­kań, ani sta­rych me­bli czy pre­cjo­zów68… Moi ro­dzi­ce nie mie­li nic poza nędz­ny­mi oszczęd­no­ścia­mi, od­kła­da­ny­mi z tru­dem rok po roku na ksią­żecz­ce. Zresz­tą mat­ka uwa­ża­ła, że to jej się na­le­żą, bo ona i oj­ciec „odło­ży­li” je wspól­nie, po­mniej­sza­jąc swo­je do­cho­dy o sumy, któ­rych prze­cież po­trze­bo­wa­li. Po­mysł, że te pie­nią­dze, ich pie­nią­dze, mia­ły­by przy­paść ko­muś in­ne­mu niż jej, wy­da­wał jej się cu­dacz­ny i nie do za­ak­cep­to­wa­nia. „No prze­cież to moje! Od­ma­wia­li­śmy so­bie wie­lu rze­czy, żeby odło­żyć na czar­ną go­dzi­nę!”, za­wo­ła­ła z obu­rze­niem w gło­sie, kie­dy bank ją po­in­for­mo­wał, że kil­ka ty­się­cy fran­ków zde­po­no­wa­nych na ich wspól­nym kon­cie ma być po­dzie­lo­ne mię­dzy sy­nów i że jej przy­pa­da tyl­ko nie­wiel­ka część tej kwo­ty; mu­sia­ła nas po­pro­sić, że­by­śmy pod­pi­sa­li do­ku­ment, któ­ry po­zwa­lał jej dys­po­no­wać tym „spad­kiem”.

Tak czy owak, krót­ka zna­jo­mość z tym chłop­cem z li­ceum dała mi za­mi­ło­wa­nie do ksią­żek, inny sto­su­nek do sło­wa pi­sa­ne­go, wia­rę w li­te­ra­tu­rę i sztu­kę, po­cząt­ko­wo tyl­ko uda­wa­ne, ale z każ­dym dniem co­raz bar­dziej rze­czy­wi­ste. W grun­cie rze­czy li­czy­ły się en­tu­zjazm i pra­gnie­nie od­kry­wa­nia wszyst­kie­go. Treść przy­szła póź­niej. Dzię­ki tej przy­jaź­ni moja spon­ta­nicz­na nie­chęć – to zna­czy owoc mo­je­go po­cho­dze­nia spo­łecz­ne­go – do szko­ły nie do­pro­wa­dzi­ła mnie do od­rzu­ce­nia kul­tu­ry w ogó­le, lecz prze­mie­ni­ła się w pa­sję do wszyst­kie­go, co tchnę­ło awan­gar­dą, ra­dy­kal­no­ścią, in­te­lek­tu­ali­zmem. (Du­ras i Bec­kett mnie urze­kli, ale nie­ba­wem w moim ser­cu górę wzię­li Sar­tre i Be­au­vo­ir, tych au­to­rów i ich dzie­ła od­kry­łem sam, a za­in­te­re­so­wa­łem się nimi dla­te­go, że wi­dzia­łem ich na­zwi­ska pod pe­ty­cja­mi – zwłasz­cza w maju ’68 i póź­niej. I tak oto w 1969 roku ku­pi­łem świe­żo wy­da­ną Détru­ire, dit-elle Mar­gu­eri­te Du­ras, w ma­gicz­nej dla mnie okład­ce wy­daw­nic­twa Mi­nu­it, póź­niej za­chwy­ci­łem się pa­mięt­ni­ka­mi Si­mo­ne de Be­au­vo­ir). Od dzie­cię­cych lek­tur – se­ria Klu­bu Pię­cior­ga w Ró­żo­wej Bi­blio­tecz­ce, któ­rej każ­dy to­mik po­chła­nia­łem w cza­sach przed­li­ce­al­nych – prze­sze­dłem więc pro­sto do en­tu­zja­stycz­ne­go od­kry­cia współ­cze­sne­go ży­cia li­te­rac­kie­go i umy­sło­we­go. Ukry­wa­łem swój brak oby­cia, nie­zna­jo­mość kla­sy­ków, fakt, że wła­ści­wie nie prze­czy­ta­łem nic z tego, co inni czy­ta­li w moim wie­ku – Woj­ny i po­ko­ju, Nędz­ni­ków… – za wy­nio­słą i po­gar­dli­wą po­sta­wą wo­bec nich, śmia­łem się z ich kon­for­mi­zmu: oni uwa­ża­li mnie za „sno­ba”, czym by­łem oczy­wi­ście za­chwy­co­ny. Wy­my­śli­łem dla sie­bie pew­ną kul­tu­rę, a jed­no­cze­śnie pew­ną oso­bo­wość i po­stać.

Co się sta­ło z chłop­cem, któ­re­mu tyle za­wdzię­czam? Nie mia­łem po­ję­cia, póki nie za­czą­łem kil­ka mie­się­cy temu po­szu­ki­wać go przez in­ter­net. Miesz­ka­my w tym sa­mym mie­ście, ale ży­je­my na in­nych pla­ne­tach. Nie prze­stał się in­te­re­so­wać mu­zy­ką i po­noć zdo­był pe­wien roz­głos w świe­cie pio­sen­ki, re­ali­zu­jąc „aran­ża­cje” wie­lu płyt, któ­re od­nio­sły suk­ces. Nie ma więc cze­go ża­ło­wać: cóż mo­gli­by­śmy so­bie po­wie­dzieć, gdy mi­nął czas mło­dzień­czej przy­jaź­ni? Ten zwią­zek trwał rap­tem trzy lub czte­ry lata. Po­dej­rze­wam, że nie miał dla nie­go ta­kie­go zna­cze­nia jak dla mnie.

Moje wy­bo­ry szkol­ne rów­nież były na­zna­czo­ne ubó­stwem śro­do­wi­ska spo­łecz­ne­go, z któ­re­go po­cho­dzi­łem. Nie wie­dzie­li­śmy nic o tym, na ja­kie opcje naj­le­piej się zde­cy­do­wać, nie zna­li­śmy żad­nych stra­te­gii do­bo­ru kie­run­ków – po­sze­dłem do kla­sy o pro­fi­lu li­te­rac­kim, a do­brym wy­bo­rem był­by pro­fil ści­sły (wte­dy naj­wy­żej no­to­wa­ny, choć praw­dą jest, że wcze­śnie prze­sta­łem się uczyć ma­te­ma­ty­ki i że po­cią­ga­ła mnie „li­te­ra­tu­ra”). Mimo że na po­cząt­ku li­ceum na­uka sta­ro­grec­kie­go do­brze mi szła, za­rzu­ci­łem ją po dwóch la­tach, bo prze­ko­na­łem sam sie­bie, że gre­ka do ni­cze­go nie jest po­trzeb­na – ale głów­nie dla­te­go, że chło­piec, o któ­rym mó­wi­łem, po­sta­no­wił ją rzu­cić, a ja przej­mo­wa­łem jego sądy na te­mat tego, co jest wła­ści­we, a co nie. Za­le­ża­ło mi przede wszyst­kim na tym, żeby być w tej sa­mej kla­sie co on, i za­cho­wa­łem tyl­ko ła­ci­nę, choć też nie wy­da­wa­ła mi się spe­cjal­nie in­te­re­su­ją­ca, oraz, w od­róż­nie­niu od tego, któ­ry był mi „prze­wod­ni­kiem”, jako dru­gi ję­zyk wzią­łem hisz­pań­ski za­miast nie­miec­kie­go, wy­bie­ra­ne­go przez dzie­ci z miesz­czań­skich i in­te­li­genc­kich do­mów. Na lek­cje hisz­pań­skie­go cho­dzi­li naj­słab­si ucznio­wie, zwłasz­cza ci z naj­mniej za­moż­nych śro­do­wisk – te dwa re­je­stry są sta­ty­stycz­nie z sobą zwią­za­ne – i ten wy­bór, któ­ry nie był wy­bo­rem, w rze­czy­wi­sto­ści za­po­wia­dał eli­mi­na­cję na dłuż­szą lub krót­szą metę albo re­le­go­wa­nie do jed­ne­go z kie­run­ków „śmie­cio­wych”, zro­dzo­nych z „demo­kra­ty­za­cji” i sta­no­wią­cych ja­skra­wy do­wód na to, że była ona w du­żej mie­rze jed­nym wiel­kim oszu­stwem. Oczy­wi­ście, nie mia­łem o tym po­ję­cia. Kie­ro­wa­łem się wła­snym gu­stem. Po­cią­ga­ło mnie Po­łu­dnie, Hisz­pa­nia i chcia­łem się na­uczyć hisz­pań­skie­go (mat­ka przy­po­mnia­ła mi nie­daw­no, kie­dy śmia­łem się z jej bio­lo­gicz­nych fan­ta­zji na te­mat An­da­lu­zji: „Ty też mó­wi­łeś tyl­ko o Hisz­pa­nii, kie­dy by­łeś mały, cho­ciaż tam ni­g­dy nie by­łeś. Musi być ja­kiś po­wód!”). Do Nie­miec i ję­zy­ka nie­miec­kie­go ży­wi­łem an­ty­pa­tię, na­wet wstręt. By­łem pod tym wzglę­dem nie­tz­sche­ani­stą, za­nim jesz­cze prze­czy­ta­łem Ecce homo i Przy­pa­dek Wa­gne­ra: Mo­rze Śród­ziem­ne jako ho­ry­zont, cie­pło prze­ciw­ko zim­nu, ży­wość umy­słu prze­ciw­ko po­wa­dze, ra­dość po­łu­dnia prze­ciw­ko smut­ko­wi zmierz­chu. Wy­da­wa­ło mi się, że wy­bie­ram, a w rze­czy­wi­sto­ści to ja by­łem wy­bra­ny, czy ra­czej schwy­ta­ny przez to, co mnie cze­ka­ło w przy­szło­ści. Zo­rien­to­wa­łem się do­pie­ro wte­dy, gdy pe­wien na­uczy­ciel, któ­re­mu za­le­ża­ło na mo­ich osią­gnię­ciach, po­wie­dział mi, że wy­bór hisz­pań­skie­go usta­wia mnie w dru­go­rzęd­nej po­zy­cji i ska­zu­je na we­ge­ta­cję wśród naj­słab­szych uczniów w li­ceum. W każ­dym ra­zie szyb­ko zro­zu­mia­łem, że tą dro­gą po­dą­ża­ją ci, któ­rzy są do mnie po­dob­ni spo­łecz­nie, ale nie ci, któ­rzy byli do mnie po­dob­ni pod wzglę­dem wy­ni­ków w na­uce (co świad­czy o tym, że dziec­ko z klas niż­szych, na­wet je­śli bar­dzo do­brze się uczy, ma wszel­kie szan­se na to, by obrać złą dro­gę, to zna­czy, by zna­leźć się z dala od dróg wio­dą­cych do suk­ce­sów ty­leż spo­łecz­nych, co szkol­nych).

Ostat­nia kla­sa li­ceum była „li­te­rac­ka”. Nie­ste­ty, kurs fi­lo­zo­fii, któ­rej tam na­ucza­no, oka­zał się ża­ło­sny aż do ab­sur­du – bez­barw­ny, choć mło­dy na­uczy­ciel, świe­żo po stu­diach, wkła­dał nam pro­gram do gło­wy, dyk­tu­jąc kurs sta­ran­nie po­dzie­lo­ny na aka­pi­ty: „Małe a, teza Berg­so­na, małe b, teza…”. Czy­tał fisz­ki od­no­śnie do każ­de­go te­ma­tu i pro­po­no­wał nud­ne stresz­cze­nia dok­tryn i dzieł zna­nych mu za­pew­ne tyl­ko z pod­ręcz­ni­ków. Nic nie było spro­ble­ma­ty­zo­wa­ne. Cała ra­dość na­uki zni­kła. Jego za­ję­cia były wy­jąt­ko­wo nie­cie­ka­we, nie spo­sób było się wcią­gnąć. Ce­nił i po­le­cał uczniom gro­te­sko­we książ­ki, jed­ne­mu z nas dał do czy­ta­nia Le ma­tin des ma­gi­ciens i inne po­dob­ne bred­nie! Ma­rzy­łem o wta­jem­ni­cze­niu w ar­ka­na my­śle­nia i re­flek­sji. Mia­łem za­pał do na­uki, ale ta sche­ma­tycz­na pro­fe­sor­ska ru­ty­na ostu­dzi­ła moje za­pę­dy. Na­praw­dę moż­na się było znie­chę­cić do fi­lo­zo­fii. Nie mia­łem szczę­ścia tra­fić na jed­ne­go z tych na­uczy­cie­li, któ­rych sło­wa wy­wo­łu­ją drże­nie na sali i któ­rych pa­mię­ta się przez całe ży­cie, ta­kich, któ­rzy za­po­zna­ją nas z no­wy­mi au­to­ra­mi i spra­wia­ją, że za­czy­na­my po­że­rać ich dzie­ła. Nie, nic z tych rze­czy, nuda i sza­rzy­zna. Dla mnie fi­lo­zo­fia to był mark­sizm i au­to­rzy, któ­rych Marks cy­to­wał. Dzię­ki Mark­so­wi za­czą­łem się pa­sjo­no­wać hi­sto­rią my­śli fi­lo­zo­ficz­nej. Dużo czy­ta­łem i do­sta­łem bar­dzo do­brą oce­nę na ma­tu­rze. Tak samo było z in­ny­mi przed­mio­ta­mi (na hi­sto­rii py­ta­no mnie o Sta­li­na – by­łem troc­ki­stą, wie­dzia­łem wszyst­ko!) i zda­łem eg­za­min bez naj­mniej­sze­go pro­ble­mu, a na­wet z dużą ła­two­ścią. Dla mo­ich ro­dzi­ców to było wy­da­rze­nie wprost nie­wy­obra­żal­ne. Byli wstrzą­śnię­ci. Za­tka­ło ich.

Mia­łem się za­pi­sać na wy­dział li­te­ra­tu­ry i nauk hu­ma­ni­stycz­nych. Trze­ba było wy­brać ja­kiś kie­ru­nek i wa­ha­łem się mię­dzy fi­lo­lo­gią an­giel­ską a fi­lo­zo­fią. Zde­cy­do­wa­łem się na fi­lo­zo­fię, gdyż bar­dziej od­po­wia­da­ła mo­je­mu wy­obra­że­niu o so­bie sa­mym i mia­ła od­tąd wy­peł­nić moje ży­cie i ukształ­to­wać moją oso­bo­wość. W każ­dym ra­zie cheł­pi­łem się swo­im wy­bo­rem. To, że je­stem „stu­den­tem fi­lo­zo­fii”, uszczę­śli­wia­ło mnie. W na­iw­no­ści swo­jej nic nie wie­dzia­łem o kla­sach przy­go­to­waw­czych do eg­za­mi­nów kon­kur­so­wych do wiel­kich szkół. W ostat­niej kla­sie li­ceum po­ję­cia o tym nie mia­łem. Nie tyl­ko o tym, że do­stęp do tych in­sty­tu­cji był, i na­dal jest, może jesz­cze bar­dziej, za­strze­żo­ny dla uczniów, któ­rzy nie po­cho­dzą z klas lu­do­wych, ale że w ogó­le ist­nie­ją ta­kie moż­li­wo­ści. Kwe­stia więc na­wet przede mną nie sta­nę­ła. A kie­dy o tym wszyst­kim usły­sza­łem, już po za­pi­sa­niu się na uni­wer­sy­tet, po­czu­łem się – cóż za na­iw­ność! – lep­szy od tych, któ­rzy po zda­niu ma­tu­ry kon­ty­nu­owa­li na­ukę w li­ceum, co dla mnie było dziw­ne, gdyż wy­da­wa­ło mi się, że każ­dy uczeń po­wi­nien aspi­ro­wać do „pój­ścia na wy­dział”. Nie­zna­jo­mość hie­rar­chii szkol­nych i nie­obe­zna­nie z me­cha­ni­zma­mi se­lek­cji pro­wa­dzą do do­ko­ny­wa­nia wy­bo­rów naj­bar­dziej kontr­pro­duk­tyw­nych, do de­cy­do­wa­nia się na ścież­ki z góry prze­gra­ne, przy czym czło­wiek za­chwy­ca się, że ma do­stęp do tego, cze­go ci, któ­rzy są wta­jem­ni­cze­ni, sta­ran­nie uni­ka­ją. Fak­tycz­nie kla­sy nie­uprzy­wi­le­jo­wa­ne są­dzą, że osią­ga­ją po­zy­cje daw­niej dla nich nie­do­stęp­ne, a tym­cza­sem nie mają już one tej war­to­ści i tego miej­sca, ja­kie przy­zna­wa­no im w sys­te­mie wcze­śniej­szym. Re­le­go­wa­nie od­by­wa się wol­niej, wy­klu­cze­nie na­stę­pu­je póź­niej, ale dy­stans mię­dzy pa­nu­ją­cy­mi a pod­po­rząd­ko­wa­ny­mi po­zo­sta­je nie­na­ru­szo­ny – od­twa­rza się, zmie­nia­jąc miej­sce. Bo­ur­dieu na­zy­wa to „trans­la­cją struk­tu­ry”69. To, co okre­ślo­no mia­nem „de­mo­kra­ty­za­cji”, jest trans­la­cją: pod po­zo­ra­mi zmian struk­tu­ra utrzy­mu­je się i utrwa­la w for­mie nie­mal tak samo sztyw­nej jak nie­gdyś.

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Re­to­ur à Re­ims

Re­dak­cja: Mał­go­rza­ta Szczu­rek

Re­dak­cja me­ry­to­rycz­na: dr hab. Ja­kub Mom­ro, Uni­wer­sy­tet Ja­giel­loń­ski

Ko­rek­ta: Ka­mil Bo­gu­sie­wicz, Pau­li­na Le­nar

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Współ­pra­ca re­dak­cyj­na: Ju­sty­na Bed­nar­ska

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MOBI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Re­to­ur à Re­ims by Di­dier Eri­bon © Li­bra­irie Ar­thème Fay­ard, 2009

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Ma­ry­na Ochab, 2019

Cet ouvra­ge a bénéfi­cié du so­utien des Pro­gram­mes d’aide à la pu­bli­ca­tion de l’In­sti­tut fra­nça­is.

Książ­kę wy­da­no dzię­ki do­fi­nan­so­wa­niu In­sti­tut fra­nça­is w ra­mach pro­gra­mów wspar­cia wy­daw­ni­cze­go.

ISBN 978-83-66147-15-7

120. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317

Przy­pi­sy

68 Ri­chard Hog­gart pod­kre­śla to w 33 New­port Stre­et, dz. cyt.

69 Pier­re Bo­ur­dieu, La Di­stinc­tion, dz. cyt., s. 145 i nast.