Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Robert Kazar przeżywa utratę swojej miłości – Heleny. Pogrąża się w coraz większym smutku i w wyrzutach sumienia, nie pozwalając jednocześnie na zasklepienie się bolesnej rany. Z jednej strony silny żołnierz, z drugiej złamany bólem, wrażliwy mężczyzna. Żałobę przerywa pojawienie się w jego życiu miejscowej tancerki, która prosi go o niezwykłą przysługę. Kazar zgadza się, nie ma jednak pojęcia, że jeden nocny spacer przyczyni się do zdjęcia ciążącej na nim klątwy.
Pożegnaj się Leo to powieść obyczajowa, która dotyka trudnych problemów. Ukazuje ludzi, bojących się przyznać do cierpienia, poranionych, szukających ukojenia. Pokazuje, jak trudno jest żyć z dala od innych i samotnie walczyć ze swoimi demonami. Jak potrzebna jest czyjaś obecność.
Piękna, pełna empatii, porywająca historia, którą pokocha każdy czytelnik.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 384
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pożegnaj się, Leo
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Anna Maria Mittek
Zdjęcia i projekt okładki: Konrad Rzadkiewicz
Skład i łamanie: WLBP
Redakcja i korekta: Aleksandra Zok-Smoła
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2023
Partner wydania:
dr Łukasz Kister
– ekspert bezpieczeństwa i przyjaciel mądrej kultury
www.bezpieczneinformacje.pl
Patroni:
Warszawska Kulturalna
Biblioteczka u rudej – blog
Aleksa Lawenda – blog
ISBN: 978-83-66945-31-9
Podziękowania
Po pierwsze, chciałabym podziękować Tobie, Drogi Czytelniku. Dziękuję, że sięgnąłeś po historię, która zakiełkowała w moim umyśle i zaczęła żyć własnym życiem. Ufam, że Kazar i Kira będą Ci towarzyszyć tak samo jak mnie.
A teraz chronologicznie:
Z całego serca pragnę podziękować mężczyźnie, który nie tylko skradł moje serce, lecz zamiast pustki wlał we mnie nadzieję. To On jest moją codzienną inspiracją do systematycznej pracy nad sobą i motorem napędzającym mnie do tak szalonych działań, jak na przykład wydanie pierwszej książki.
W kolejności, chciałam pozdrowić z tego miejsca dwie kobiety, Karolinę i Kornelię. Jedna – gości w moim sercu od dawna. Druga – skradła moje serce przebojem. A jeśli wolno mi zdradzić pewną tajemnicę, pojawiła się niedługo po tym, gdy mojej Kirze przyszło do głowy, że może być w ciąży.
Ogromne podziękowania należą się także mojej Wróżce Chrzestnej, w którą tym razem wcieliła się pani Anna Kowalczyk. To ona pomogła dotrzeć Kopciuszkowi na bal. Aniu, bez Ciebie to wszystko chyba nie byłoby możliwe.
Moim przyjaciołom Sylwii i Łukaszowi, którzy tak entuzjastycznie podchodzą do większości moich pomysłów. Kochani, dziękuję za wsparcie i wiarę.
A w końcu… Ale spokojnie, bycie na końcu nie oznacza, że jest się gorszym. Wręcz przeciwnie! „Ostatni będą pierwszymi” (Mt 20, 16). Te podziękowania należą się Agnieszce Kazale z Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro, za uwierzenie we mnie i w historię, którą chciałam opowiedzieć.
Część IIn nomine Patris
1.
Robert Kazar siedział przy barze i po raz drugi dzisiejszego dnia zastanawiał się, co właściwie robi. Przed nim, na szerokim kontuarze, podświetlonym od ściany wielkimi, mlecznymi żarówkami w kształcie kul, tańczyła Lisa. Dziś była ubrana w czerwony szlafroczek z taniego jedwabiu imitujący kimono gejszy. Upudrowana na trupio blady kolor twarz i papierowy wachlarz uzupełniały jej wizerunek. Pociągnął łyk czegoś, co miało być podwójnym drinkiem z fosforyzującego toniku ze słuszną procentową wkładką. Nie przepadał za nim, ale zielonkawa ciecz podawana w szklaneczce po whisky, wymieszana pół na pół z wódką, i bez żadnych ozdobników zapewniała przynajmniej spokój od naganiaczy.
Przychodził tu już pół roku. Znał wszystkie dziewczyny, barmani zwierzali mu się jak staremu druhowi. Pamiętał grafik występów lepiej niż właściciel tego przybytku. Dziś na przykład jest wtorek, więc wszystko kręci się wokół zachodniej wizji Japonii, a dokładniej seksownych gejsz, które pod szlafroczkami przypominającymi kimona noszą jedynie gorsetowe body bez ramiączek i samonośne pończochy. Sto procent seksu z domieszką iluzji orientu. Jutro natomiast będzie można zobaczyć mnóstwo garniturów, bo dziewczyny będą wcielać się w rolę sekretarek i innych biurwek. Alina będzie tańczyła na rurze. Westchnął. Będzie na co popatrzeć.
Zdarzyło mu się kilka razy wyrzucać zbyt nachalnych klientów. Po ostatnim razie, tym z poprzedniego wieczoru, jeszcze czuł obite żebra. Wczoraj również tańczyła Alina. Była ubrana w swoją bielutką bluzeczkę wykończonej koronką i kolorowym haftem oraz nazbyt krótką, jak na folklorystyczne klimaty, spódniczkę mini. Najwidoczniej podpitemu cudzoziemcowi nie spodobała się wariacja na temat ubioru z jego rodzinnych stron, a przynajmniej to mógł usłyszeć, wywlekając głośnego jegomościa za drzwi, zanim ten zdążył ściągnąć Alę z podwyższenia i zerwać z niej obrazoburczy, w jego mniemaniu, kostium.
Kira postawiła przed nim miseczkę chrupek. Szefostwo uważało, że kukurydziane prażynki są lepsze od tradycyjnych barowych orzeszków i precelków, ponieważ nie można nimi skutecznie rzucać w tancerki ani się na nich pośliznąć. Oficjalnie natomiast utrzymywano, że są po prostu zdrowsze od pełnych soli i tłuszczu przekąsek.
– Dzięki, mała. – Posłał jej długie, zmęczone spojrzenie. – Nie zamawiałem.
– To na mój koszt. – Puściła do niego oczko. – Możemy porozmawiać, gdy skończę?
– Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Wrzucił do ust kilka chrupek, z zadowoleniem rozpoznając słonawy smak. Dobrze wiedziała, które lubi i przyniosła właśnie te. Swoja drogą to ciekawe, już prawie tydzień kelnerowała na sali zamiast występować. Czyżby nazbyt uciążliwy okres? Nie miał ochoty się nad tym zastanawiać. Oparł się wygodniej o kontuar będący jednocześnie wąską sceną, wrzucił do ust kolejne słone kuleczki i skupił się na popisowej sztuczce Lisy – podrzucaniu i łapaniu wachlarza.
Hipnotyzowały go jej ruchy. Co tydzień pozwalał sobie na skupieniu się na zwinnych, smukłych dłoniach, świadomie ignorując zarówno jej akrobacje, jak i resztę baru, a nawet i świata. Przez dziesięć minut naszpikowanych ewolucjami magicznie ożywianego wachlarza nie liczyło się nic.
Nagle ciężka dłoń spoczęła na jego ramieniu, a na wysokim taborecie obok usiadł jej stary właściciel.
– Ile to już czasu, Kazar? – zapytał łysiejący mężczyzna, również śledząc występ prężącej się przed nimi Lisy. Wyraźnie był z niego zadowolony.
Kazar znał tę dłoń i ten głos nader dobrze. Nie musiał się odwracać. Szpakowaty jegomość uśmiechał się dobrotliwie. Zawsze tak robił, gdy z nim rozmawiał – z leciutką wyższością wynikającą z dwudziestoletniej różnicy wieku.
Zawahał się. Chciał dziś tylko wypić w spokoju drinka, obejrzeć występ i dowlec się do łóżka, gdy będzie już jasno, żeby nie słyszeć w mroku bezsennej nocy demonów przeszłości. Zrobiło mu się gorąco. Znów wstrzymywał oddech w jego obecności. Westchnął ciężko i wyciągnął dłoń na powitanie.
– Siedem miesięcy, Papo. – „Ty także powinieneś o tym pamiętać” – dodał w myślach.
– Nadal do niej wzdychasz?
Do niej? Do jakiej „niej”! Ona miała imię, Helena! I tak, jeśli kogoś by to interesowało, to nie tylko wzdychał i tęsknił, jej nieobecność autentycznie sprawiała mu ból. Tylko kogo to, kurwa, obchodzi, co on naprawdę czuje?
– Aha… – mruknął na odczepnego.
– Mnie trochę też jej brakuje – przyznał. – Kira, słoneczko, przynieś nam jeszcze raz to samo – zagadnął do kelnerki, wskazując na szklankę z resztką zielonkawej cieczy, która przestała już musować.
Kącik jego ust aż drgnął. Był jedną z nielicznych osób, która miała świadomość tego, jak bardzo ta dziewczyna nie znosi nosić tacy z drinkami. A jeszcze bardziej nie cierpi, gdy ktokolwiek nazywa ją skarbem, słoneczkiem, kochaniem czy misiaczkiem. Musiała się nieźle zagotować. Tym bardziej, że nie mogła pozwolić sobie na piorunujące spojrzenie i jakąś choćby odrobinkę opryskliwą odzywkę w stosunku do własnego szefa. Na swój ponury sposób zrobiło mu się odrobinę lepiej.
– Czego ode mnie chcesz?
– Mam dla ciebie robotę.
– O ile nie padł ci Windows, to nie zależy mi na twoich propozycjach.
– Nie daj się prosić, synu.
Aż się zjeżył. Tak dawno nie słyszał z jego ust tych słów. Zawsze ich wyczekiwał, były dla niego największą pochwałą. Dzisiaj, gdy już od tak dawna nie łączyło ich nic, słowo – synu – było niemal jak policzek wymierzony mokrą i zimną rękawicą. W przypływie odrobiny dobrej woli można byłoby porównać ją do jakiejś oślizgłej, zdechłej i surowej ryby. Milczał, zaciskając zęby, aż mięśnie żuchwy zaczęły mu nieprzyjemnie drgać.
– Przecież widzę, że nie masz już własnego życia – ciągnął dalej Papa. – Przesiadujesz tu każdego dnia do samego zamknięcia. Daj więc sobie pomóc i zatrudnić cię.
– Ja mam już pracę – odparł najspokojniej, jak potrafił i z radością odnotował powrót Kiry z kolejną porcją mocnych drinków, który choć na chwilę wyrwał go z matni własnego umysłu.
– Dlaczego nie chcesz moich pieniędzy, skoro i tak zachowujesz się jak wykidajło?
– Bo ich nie potrzebuję. – Po raz pierwszy dzisiejszej nocy spojrzał w kierunku starca i natychmiast tego pożałował, gdy natrafił na wzrok rozmówcy. – Starcza mi na życie i – uniósł resztkę swojego niedopitego drinka – na szklaneczkę czegoś mocniejszego każdego wieczora.
– A poza tym? – dociekał mężczyzna.
– Poza tym to ciebie już nie obchodzi odkąd… – Powstrzymał się od dokończenia zdania.
Przecież obaj dobrze wiedzieli odkąd.
Od tego niegroźny ponoć wypadku, który miała Helena. Ledwie stłuczki. Wróciła tamtego wieczoru do domu bardziej zmęczona niż zwykle. Lekko roztrzęsiona, ale nadal uśmiechnięta. W nocy zaczęły się majaczenia i krzyki. Senne majaki jednak z nadejściem świtu jej nie opuściły. Opuściła ją za to świadomość. W szpitalu nie mogli, a może nie chcieli niczego zrobić. Helena po trzech makabrycznych dobach została przewieziona do hospicjum. Tylko po to, by spędzić ostatni tydzień swojego życia w obcym miejscu, w cudzym łóżku i z dala od wszystkiego, co kochała. Nawet to, że warował jak pies przy jej łóżku we dnie i w nocy, nic nie pomogło. Cóż, Helena zawsze wolała koty. A on nigdy nie potrafił zdobyć się na kocią niewdzięczność.
– To… po co tu przychodzisz? – Pytanie było pełne nieczułego racjonalizmu. Kłuło z perwersyjną precyzją prosto w obolałe serce.
– Jeśli płacę, powinieneś być zadowolony ze stałego klienta. – Robert zdobył się na dumne uniesienie głowy, aby choć przez chwilę spojrzeć na starego z góry. – Reszta nie powinna cię obchodzić.
– Przez wzgląd na stare, dobre czasy… – Papa mozolnie dźwignął się z miejsca, pozostawiając nietkniętego drinka – twoja pensja leży w moim gabinecie. Jeśli się namyślisz, wystarczy, że przyjdziesz i podpiszesz umowę. – Po raz drugi dzisiejszego wieczora oparł rękę na jego ramieniu. – I napitki będziesz miał na koszt firmy.
Robert wzruszył ramionami. Nie po to, by odpowiedzieć mężczyźnie, który już i tak odszedł, ale by pozbyć się nieznośnego napięcia mięśni.
Poczuł się niesamowicie zmęczony. Spojrzał na zegarek na nadgarstku. Trzecia trzydzieści nad ranem. Rozejrzał się po sali. Oprócz niego w lokalu było już tylko pięciu klientów. Lisa kończyła swój występ, odtwarzając scenę ze znanego filmu Wyznania gejszy, krocząc przez całą długość swojej sceny, by ostatecznie upaść na jej końcu i czekać w tej pozycji na oklaski i może kilka napiwków. Skończy za jakieś dziesięć minut. Oprócz niej Róża wiła się leniwie wokół rury, nie mając najwyraźniej siły na właściwy pole dance. Sylwia zbierała puste kieliszki ze stolików. Kira siedziała na brzegu baru, a Kacper, wypolerowawszy już najwyraźniej wszystkie szkła, zaczął wycierać blat baru, ten niżej, ukryty przed oczami klientów, na którym przygotowywał drinki.
Wyglądało na to, że dzisiejszej nocy wszyscy wyjdą punktualnie po czwartej, bo wyrobią się z porządkami, zanim ostatni goście opuszczą bar.
Lisa, jak zwykle dysząc ciężko, opadła na deski, przywierając do wyłożonego parkietem blatu sceny. Hiperwentylacja była częścią jej show, wisienką na torcie, która miała pokazać widzom, że włożyła w występ wszystkie swoje siły. Odczekała chwilę, dwie. Ktoś ospale zaklaskał kilka razy. Szuranie krzeseł obwieściło, że zbierają się do wyjścia. Róża zamarła u podnóża swojej błyszczącej rury w wymyślnym, akrobatycznym ukłonie. Ona też czekała, aż ostatni klienci po prostu sobie pójdą. Z charakterystycznym szmerem ocierania o dywan drzwi otworzyły się i dłuższą chwilę nie zamykały.
Klaszczący jegomość naciągnął w tej chwili kapelusz w taki sposób, żeby nie było widać jego oczu, po czym podszedł bliżej i włożył jeden, złożony w wąską tasiemkę, różowy banknot za pasek buta opinającego stopę Róży, a drugi położył przed nadal nieruchomo leżącą Lisą, która obwieszczała działanie funkcji życiowych jedynie rytmicznie poruszającymi się żebrami. Widocznie nadal zmuszała się do głębokich oddechów, które może i były dla kogoś zmysłowe, jednak nie dla Kazara.
Nieśpiesznie wstał ze swojego krzesła i podniósł wszystkie stojące przed nim naczynia, żeby nie zmuszać już Sylwii do przejścia na tę stronę sali. Odstawił wszystkie na niższy blat, tuż obok zlewu, gdzie Kacper pośpiesznie płukał ostatnie przyniesione kieliszki.
– Nietknięte – zakomunikował.
– Dzięki. Wychodzisz tędy czy przez zaplecze?
– Mogę zamknąć, bo i tak czekam na Kirę.
Barman położył przed nim pęk kluczy. Robert już nie raz zamykał ten bar. Pamiętał, że główne drzwi od ulicy trzeba zabezpieczyć zamkiem i kłódką założoną na porządny skobel, aby nikt z zewnątrz nie dał rady ich otworzyć, a może nawet wyważyć. Jednak czasem powątpiewał.
Rozejrzał się uważnie. I tak rano zmyją podłogę, ale wolał sprawdzić, czy nic nie leży w kącie. Było pusto. Zgasił światła neonu nad wejściem i te na głównym korytarzu. Wrócił jeszcze do tylnej klatki schodowej i wspiął się na piętro, gdzie znajdowały się dwie salki dla VIP-ów oraz dyskretne przejście do gabinetu Papy. Wszystkie drzwi były pozamykane, światła pogaszone, nie było żywego ducha. Wrócił do głównej sali i zamknął od wewnątrz szerokie, dwuskrzydłowe drzwi, które tak charakterystycznie szurały o mięsisty dywan tłumiący wszelkie kroki. Tu też panował już półmrok. Podświetlano tylko granice scen i kontuar barmański, inne światła były już pogaszone.
– Papo, jesteś tam? – zawołał, stając u podnóża kręconych wewnętrznych schodów prowadzących tylko do gabinetu na pięterku. Tam nikt nie wchodził bez potrzeby.
– Staruszek poszedł zaraz po rozmowie z tobą – odpowiedział Kacper, stając w drzwiach prowadzących na zaplecze. – Chodź już.
– Klucze.
– Dzięki, dziewczyny już kończą.
Obaj zaczekali w wąskim, ciemnym korytarzu pomiędzy częścią zaplecza, gdzie urządzono magazyn dla baru, nad którym zaimprowizowano garderoby dla dziewcząt.
Rzeczywiście, po chwili zaczęły sfruwać jedna po drugiej – dziewczyny bez ostrych makijaży, w zwykłych spodniach i kurtkach, w adidasach i tenisówkach.
Raz, dwa, trzy, cztery… – Kazar odliczył w myślach. Zgadza się.
Kacper wyłączył korki na głównej tablicy rozdzielczej i ostatnie światła zgasły. Wyszli, przez przytrzymywane ręką Kiry wpół otwarte drzwi, kierując się poświatą rzucaną z ulicznej latarni.
Lisa, nie czekając, aż barman zamknie wejście na podwójny zamek, pomachała wszystkim i pobiegła na przystanek, tłumacząc, że zdąży jeszcze na wcześniejszy autobus.
Róża i Sylwia czekały cierpliwie, aż Kacper schowa klucze do plecaka. Jak co noc miał je odwieźć.
– Do jutra! – zaszczebiotały do Kiry pośpiesznie, idąc za swoim szoferem.
– No, to jaką sprawę masz do mnie? – zapytał Robert, jednak dziewczyna czekała z odpowiedzią, dopóki pozostali nie wsiedli do auta, by nie mogli jej usłyszeć.
– Mam problemy w domu – wyznała w końcu z lekkim wstydem w głosie – czy mógłbyś mnie odprowadzić?
– Tylko tyle? – Zmierzył ją wzrokiem.
– Wiesz, przydałoby się, żebyś zaczekał też, aż wejdę…
– Nie chcesz mi powiedzieć całej prawdy – zauważył – ale trudno. Za te słone chrupki, które mi podsunęłaś, mogę cię odprowadzić. Prowadź.
Nie był jednym z tych, którzy dociekają sedna za wszelką cenę. Przekonał się na własnej skórze, że bywają sekrety, których ot tak nie wyjawia się byle komu. Tym bardziej zaskoczył go przelotny uśmiech, którym go obdarzyła, gdy nie próbował pytać. Wcisnęła ręce w kieszenie krótkiej, skórzanej kurteczki. Kwietniowy poranek naprawdę mógł przemrozić.
– Kaz – dzielnie dotrzymywała mu kroku, idąc prawie ciemną ulicą w kierunku stacji metra – jak ty właściwie masz na imię?
Roześmiał się krótko, gardłowo. Dawno już nikt nie próbował wydrzeć jego najmniej intymnego sekretu. Poprawiło mu to humor, tak samo, jak zrobił to rześki, kwietniowy wiatr, który oczyszczał umysł zarówno z głupich pomysłów, jak i strasznych wizji.
– Robert – odparł.
– A ja Kaśka.
– Kira to pseudonim artystyczny?
– Coś w tym stylu. Nie znoszę zdrobniania mojego imienia.
– Mnie przypięli ksywkę od nazwiska.
Widział, jak dziewczyna się odpręża. Krępujące ją myśli gdzieś zniknęły. Zeszli do metra. Najbliższy pociąg miał przyjechać za dziesięć minut. Po peronie kręciło się kilkoro zaspanych lub pijanych pasażerów. Cisza między nimi się przedłużała, jednak żadnemu z nich nie ciążyła. Byli po prostu dwójką obcych sobie ludzi, którzy w tej akurat chwili podróżują w tym samym kierunku. Kira z uwagą śledziła wyświetlające się na telebimie reklamy.
– Lubisz książki fantasy? – zapytał, widząc, jak rozpromienia się przy kolejnej ofercie księgarni wysyłkowej.
– Bardzo – przytaknęła. – Zwłaszcza, gdy siedzę rano w oknie, owinięta kocem, z ciepłą herbatą i obserwuję ludzi śpieszących się do pracy.
– Rano? – Zdziwił się. – Po powrocie koło piątej z baru chce ci się przesiadywać przy oknie?
– Po piątej – poprawiła go – a dokładniej mówiąc, wracam, biorę kąpiel, parzę herbatę, jem słodką bułkę i dopiero wtedy biorę książkę. Dopiero o ósmej, gdy ruch na ulicach się zmniejsza i mój chłopak wyjdzie do pracy, kładę się do łóżka.
Podjechał upiornie pusty pociąg metra. Wsiedli do przedostatniego wagonu, w którym spał jedynie zakapturzony nastolatek.
– Skoro czeka na ciebie facet, to do czego ja ci jestem potrzebny? O tej godzinie raczej nie możesz narzekać na napastujących lub niezadowolonych sąsiadów.
– Właściwie… – zająknęła się, wykorzystując krótki moment moszczenia na obitej materiałem ławce jako swoisty przerywnik – właściwie to problem jest w Antku – wykrztusiła w końcu.
– Jestem informatykiem, a nie bodyguardem. – Robert obstawał przy swoim, ale po prostu był ciekawy, jak skończy się ta rozmowa.
– Nie dworuj sobie ze mnie. – Głos miała słaby, lecz próbowała trzymać fason.
– To wytłumacz mi, dlaczego jadę z tobą, w środku nocy, do twojego mieszkania, w którym czeka na ciebie inny mężczyzna.
– Z tego samego powodu, przez który nie występuję na cenie od kilku dni. – Jej głos zniżył się niemal do szeptu, tylko po to, by jeszcze jakoś brzmieć. – Nie spodobało mu się, że tańczę, więc mnie postanowił ukarać. I zrobił to. Dwa dni temu spędziłam noc u sąsiadki.
– To czego ode mnie oczekujesz? – zapytał sztywno, zaciskając w pięści ukryte w kieszeniach dłonie.
– Nie wiem – przyznała. – Żebyś dopilnował, żebym po chwili nie wyszła razem z drzwiami, podobnie jak to się stało w zeszłym tygodniu?
– To dlaczego nie odejdziesz?
– To skomplikowane – szepnęła z wyraźnym wstydem, po czym poderwała się na dźwięk obwieszczający kolejną stację jak spłoszona gołębica. – Wysiadamy.
– Co jest tak skomplikowane? – próbował zrozumieć, idąc obok niej w mroku bocznych uliczek. – Macie dzieci? Wspólny kredyt?
– Mieszkanie jest na Antka. Nie mamy ani dzieci, ani zwierząt, ani kredytu. Za to mamy wspólne konto i według ustaleń ja płacę wszystkie rachunki.
– Według ustaleń, to nikt nie ma prawa cię bić – zauważył. – No chyba, że lubisz sado-maso, ale to też ma swoje granice.
– Nie mam za co się wyprowadzić, nie umiem…
– Nie utrudniaj. – Zatrzymał ją w pół kroku, kurczowo chwytając za łokieć. – Nie obchodzi mnie, czy facet ćpa, pije lub ma inne własne problemy. Nie urodziłem się wczoraj, wiem, że takie rzeczy nie pojawiają się i nie znikają jak katar. Jeśli chcesz, pomogę ci, ale na moich warunkach.
– Jak to?
Zwrócił uwagę na to, że na skutek dotyku Kira zaczęła oddychać szybciej. Bała się go. Jednak nie mógł sobie pozwolić na uspokajanie jej, zanim nie wygłosi swoich sądów w słusznie wezbranym w nim gniewie.
– Wejdziesz do mieszkania i spakujesz swoje rzeczy. Cicho i szybko. Potem zostawisz swój komplet kluczy i wyjdziesz ze mną. W ciągu dnia pójdziemy do banku, wykreślisz się z waszego wspólnego konta i założysz sobie nowe, własne. Wieczorem powiesz Papie, żeby pensję przelewał ci na inne konto i tyle.
– Ale…
– Jakie ale? – Zaczynał wątpić, czy na pewno powinien się mieszać.
– Ale gdzie ja się podzieję?
– Na razie zatrzymasz się u mnie.
Dziewczyna zamilkła, jakby ktoś nacisnął guzik wyciszenia na pilocie. Kilkukrotnie pokiwała głową, żeby potwierdzić mu, że zrozumiała. Jednak nawet w słabym świetle żółtawych żarówek latarni widać było szkliste, pełne łez oczy.
– No, już… – mruknął i bez namysłu przycisnął drobne ciało do swojej piersi. Zadrżała nieznacznie. – Uwierz, z dala od takich bydlaków jest po prostu lepiej.
Znowu potrząsnęła główką, żeby przyznać mu rację. Pozwolił sobie na westchnienie. Kira w jego ramionach uspokoiła się bez charakterystycznego zesztywnienia mięśni, które napinają się w oczekiwaniu na ból lub na ucieczkę. Uświadomił sobie z zadowoleniem, że to nie on jest przyczyną jej lęków.
Minęło kilka sekund, zanim się od niego odsunęła, teraz była już bardziej zakłopotana niż przerażona. Bez słowa ruszyli dalej. Ciekawe, jak wyglądali dla przypadkowych przechodniów? Jak para kochanków żegnająca się po wspólnej nocy? A może uważają, że właśnie byli świadkami pojednania pokłóconych narzeczonych? Kaśka rozmyślała gorączkowo, walcząc z samą sobą, aby nie wziąć mężczyzny za rękę.
To nic wielkiego, po prostu przy nim odnalazła dawno utracone bezpieczeństwo.
Weszli na teren zamkniętego osiedla i skierowali się do trzeciej klatki schodowej. Wspięli się po schodach jeszcze śpiącego bloku na czwarte piętro. Dziewczyna zaczęła otwierać drzwi kluczem.
– Zostaw drzwi otwarte – poprosił szeptem, stając na progu.
W szarówce, która już dostatecznie rozświetlała wnętrze mieszkania, przyglądał się metodycznemu działaniu Kiry.
Mieszkanie, ku jego zaskoczeniu, okazało się kawalerką typu studio. Za drzwiami witał gości jeden duży pokój będący połączeniem salonu i kuchni, ogólnie wszystkiego. W głębi dwie pary drzwi prowadziły zapewne do małej sypialni i jeszcze mniejszej łazienki. Całość mieszkania mogła mieć jakieś trzydzieści osiem, maksymalnie czterdzieści pięć metrów kwadratowych.
Nowoczesne budownictwo, istne domki dla chomików – pomyślał ponuro.
Tymczasem dziewczyna wyjęła z szafy olbrzymią walizkę i położyła ją na środku podłogi, tuż za progiem. Działała bardzo cicho, wrzucając do środka kilkanaście książek, pluszowego misia, segregator wypchany po brzegi papierami, maleńki notebook spod poduszki na parapecie. Zniknęła w głębi jednego z pomieszczeń, żeby wrócić po chwili z naręczem ubrań. Z cichym plaśnięciem wrzuciła je na wierzch walizki, by znów zawrócić, tym razem do drugich drzwi. Na swój sposób ją podziwiał. Działała sprawnie i cicho – jak żołnierz, który dostał rozkaz i działa według ściśle określonego planu. Przyniosła sporą kosmetyczkę, olbrzymią suszarkę do włosów i mięsisty ręcznik. Na wierzch położyła zdjętą z siebie kurteczkę. Zamknęła walizkę, wcisnąwszy wszystko do środka.
Z hałasem, którego nie dało się uniknąć, otworzyła drzwi szafy przy wejściu. Wyjęła z niej papierową torbę prezentową z czymś w środku. Postawiła u jego stóp i poszła do kuchni. Zajrzał do środka. Zobaczył pudełko zapieczętowanych fabrycznie puzzli. Trzy tysiące elementów. No tak, w tym mieszkanku nie ma po prostu miejsca, żeby je rozłożyć. Tym razem brzęknęły naczynia. Robert nerwowo powiódł wzorkiem w kierunku dźwięku, a potem zamkniętych drzwi sypialni. Kira niosła już dwa szklane półmiski w kształcie ryb i porcelanowy kubek w różyczki. Skrzywił się, dając jej znać, że powinna być ciszej. Z pietyzmem ułożyła naczynia dookoła pudełka układanki z daleka od siebie, żeby nie pobrzękiwały.
– Kiti, to ty? – Z sypialni dobiegł zaspany, męski głos.
– Aha… – mruknęła niczym niezrażona, w przeciwieństwie do Roberta, który właśnie wstrzymał oddech.
Jednocześnie przyśpieszyła swoje ruchy. Wzięła ekotorbę na zakupy i zaczęła pośpiesznie wrzucać do środka buty, nie zważając już na szmery i hałasy. Gdy skończyła, odstawiła pakunek pełen trampek, szpilek i kozaków pod drzwi i podbiegła do okna, tuląc twarz do dziwacznych palemek jednego z kwiatków.
– Znowu się skurwiłaś? – nieprzyjemnie przepity głos zadziwił Roberta.
– Przypominam ci, że jestem kelnerką, a nie dziwką – zauważyła mimochodem, nadal stojąc do niego bokiem, nawet nie patrząc w stronę sypialni.
W powietrzu rozniósł się lepki dźwięk kłapnięcia złożonego wpół skórzanego paska. Znał ten dźwięk. Zesztywniał, czekając na rozwój sytuacji, a wyszkolony w wojsku instynkt zaczął analizować, jak ma obronić dziewczynę.
Nie możesz zrobić mu krzywdy – upomniał się, bo we wnętrzu gardła zaczął rodzić się już chrapliwy warkot dzikiej duszy gotowej do ataku.
– Co robisz? – Rozległo się drugie pytanie, a mężczyzna stanął prawie za jej plecami.
– Witam się z moim ulubionym kwiatkiem – oznajmiła dziewczyna, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie.
Kazar wykorzystał moment zdziwienia i fakt, że Antek stał do niego tyłem. W trzech krokach stanął za jego plecami i założył chwyt na szyję, by poddusić przeciwnika. Kira nawet nie mrugnęła okiem. Nawet wtedy, gdy mężczyzna, z którym mieszkała pod jednym dachem, osunął się unieruchomiony w niedźwiedzim uścisku Roberta.
– Raz, dwa, trzy… – odliczył równie chrapliwym głosem, by mieć pewność, że zwiotczałe ciało w jego ramionach należy do na pewno pozbawionego już świadomości człowieka. – Jak Antoś najczęściej śpi? – zapytał, biorąc mężczyznę pod pachy i ciągnąc w stronę sypialni.
– Rozwalony na całą szerokość łóżka – odpowiedziała, wymijając ich, otwierając szerzej drzwi i odgarniając kołdrę z łóżka. – Wkurzy się, jeśli nie zdąży do pracy – zauważała tylko, jednocześnie okrywając niedbale nieprzytomne ciało.
– To już nie twój problem.
Skinęła mu głową z niezwykłym dla niej, sztucznym uśmiechem. Wróciła do salonu i rzekomo ulubionego kwiatka. Oberwała jedną z palemek, po czym wrzuciła ją do kubka w torbie z puzzlami. Zdjęła ze ściany obraz w taniej ramce oraz sięgnęła w kierunku niewielkiej roślinki w doniczce.
– Zostaw, proszę, kupisz drugi – zasugerował, przeliczając w myślach liczbę jej pakunków.
Znów pokiwała głową. Wsunęła obraz do papierowej torby i wyjęła z szafy grubą, puchową kurtkę. Zamknęła drzwiczki, narzuciła na siebie błękitną, ciepłą kapotę i podniosła z podłogi swoją torebkę, siatkę z butami i zapakowane na prezent puzzle.
– Możemy iść – szepnęła.
– Wzięłaś wszystko? Pamiętaj, że już tu nie wrócisz – przestrzegł.
– Wszystko, chodźmy.
– Zostaw swoje klucze.
– Wiszą na wieszaku. – Wskazała na kołek obok lustra. Poczekała, aż Robert wyprowadzi walizkę i przestawiła paznokciem jakąś dźwigienkę tuż obok języczka zamka, a następnie mocno zatrzasnęła drzwi. – Gotowe – powiedziała lekko, choć można było wyczuć w jej głosie ulgę. Dla demonstracji nacisnęła klamkę i pchnęła całym ciężarem ciała, drzwi nie ustąpiły. – Możemy iść.
– Mądra dziewczynka – mruknął do siebie Kazar, chwytając walizkę za rączkę, by znieść ją po schodach.
2.
Taksówka zatrzymała się pod jednym z szeregu kilku bloków z wielkiej płyty. Kazar obrzucił niechętnym spojrzeniem powoli ożywiające się ulice.
– Proszę zaczekać – polecił kierowcy i złapał za klamkę, by otworzyć drzwi.
– Pan ucieka!
– Serio? – Robert był już zwyczajnie zmęczony. – Zostawiam w aucie kobietę i wszystkie toboły, a pan twierdzi, że chcę uciec? Proszę zaczekać, muszę pójść po pieniądze. Nie planowałem dzisiejszego kursu – wyjaśnił, choć czuł, że wzbiera w nim złość. Otworzył drzwi i wysiadł. – Siedź tu grzecznie – wydał rozkaz Kirze.
Bez żadnego bagażu. Był zirytowany tym, że będzie musiał wrócić i taszczyć wszystkie szpargały na raz, zamiast wygodnie wnieść je na raty. Mamrocząc więc swoją odwieczną składankę przekleństw, zaczął wciskać kombinację kodu otwierającego drzwi do klatki.
– Dobrze, że chociaż mieszkam na parterze – zauważył, wygrzebując z przedniej kieszeni spodni klucze.
Nie troszcząc się o domknięcie za sobą drzwi wejściowych ani o zdjęcie butów, wszedł prosto do kuchni i zgarnął leżącą w pustym koszu na owoce kopertę. Zawrócił. Przymknął na odchodne skrzydło drzwi tylko na tyle, aby wyglądały na zamknięte. Przyśpieszył kroku. Taksówkarz i tak policzy mu za ten postój, nie miał więc zamiaru dawać mu nazbyt wiele za swoją zwłokę.
– Ile? – Pochylił się nad uchyloną na jego widok szybą od strony kierowcy.
– Sześćdziesiąt osiem dwadzieścia – wyrecytował nazbyt dumny z ciebie.
– Wysiadaj mała. – Spojrzał ponad ramieniem mężczyzny na Kirę, po czym skupił się na trzymanym w białej kopercie pliku banknotów. – Proszę. – Podał mu stuzłotowy banknot z największym lekceważeniem, na jakie było go stać.
Z zaskoczeniem zauważył, że w czasie, gdy czekał na resztę, dziewczyna wyciągnęła z bagażnika wszystkie swoje pakunki, zatrzasnęła nazbyt mocno klapę i niby naturalnie, jakby mieszkała w tym bloku od zawsze, człapała, ciągnąc za sobą tobołki. Kazar przeliczył otrzymaną resztę i wrzucił do koperty. Pominął kurtuazyjne „do widzenia” i, odwróciwszy się na pięcie prawie jak obrażona księżniczka, podbiegł do Kaśki, która właśnie próbowała wtoczyć jednocześnie walizkę i trzy trzymane w rękach pakunki na trzy wredne schodki prowadzące do głównych drzwi.
Radziła sobie zaskakująco dobrze. Rozchmurzył się nieco. Wpisał kod i przytrzymał drzwi, by przekroczyła próg. Odczekał chwilę dłużej, niż powinien. Nie poprosiła, żeby jej pomógł. Przyjął to po męsku, był nawet odrobinę zadowolony, że traktuje go na równi ze sobą, a nie próbuje zgrywać biedulki i idiotki. Z drugiej strony, właśnie zgrywała bohaterkę, ale to mu nie przeszkadzało. Powiódł ją, delikatnie łapiąc za łokieć, w lewo, w głąb korytarza. Szarmancko otworzył niezamknięte drzwi od mieszkania.
– Na razie zostaw rzeczy w salonie. – Wyminął ją i otworzył drzwi, pierwsze po lewej, ze staromodną wzorzystą szybą w bliżej nieokreślonym limonkowo-miodowym kolorze, która miała udawać witraż. – Garść informacji. Pracuję w domu, jako informatyk, więc od jedenastej mogą zacząć się telefony i dzwonki. – Perorując, śledził, jak bez większej ostentacji stawia wszystko na środku pokoju i zgrabnie opada na stojącą pod ścianą kanapę. – Proponuję, żebyśmy do tego czasu po prostu się wyspali. W kanapie masz obleczoną pościel…
– Daj spokój! – wpadła mu w słowo. – Jest już jasno, a ja padam z nóg. Jeśli mógłbyś być tak miły, daj mi jakiś koc – zawiesiła głos, mierząc go wzrokiem. – Zdrzemnę się w ubraniu.
– Jak uważasz. – Dał za wygraną. – Koc masz w pojemniku na pościel. – Skinieniem głowy wskazał na kanapę, przy której stała. – Gdy spojrzysz na korytarz… – wyciągnął rękę w prawą stronę – pierwsze drzwi po prawej, te za wyjściem, to łazienka. Na końcu korytarza jest moje biuro, gdzie przychodzą klienci, dlatego wszystkie pokoje mają zamknięte lub przymknięte drzwi. Proszę też, żebyś przy obcych nie paradowała w negliżu. Po lewej, naprzeciwko drzwi wejściowych, jest kuchnia. Na razie tyle. Śniadanie zjemy koło południa, jeśli nie masz nic przeciwko.
– Jasne. – Posłała mu uśmiech.
A niech to, jest niewyobrażalnie ugodowa – pomyślał Robert, idąc w kierunku sypialni. Przebrał się w ulubiony dres, w którym sypiał i pracował, po czym padł na podwójne, małżeńskie łóżko. Usnął, ledwie jego głowa dotknęła poduszki.
Kurwa! – To była jego pierwsza myśl, gdy ciszę i sen przerwał natrętny i irytujący dzwonek wzywający go do pracy. Zresztą jak zwykle przeklął w duchu tego, kto wybrał tak piskliwy dźwięk temu ustrojstwu. Wstał i przeczesując zmierzwione włosy palcami obu dłoni, powlókł się do domofonu, by wpuścić interesanta.
Z każdym krokiem przeobrażał się z zaspanego balowicza, który ledwie, ledwie minął się z kacem i jest właśnie wyrwany z chwilowej drzemki, w rześkiego chłopaka, który co prawda ma zadatki na nerda, lecz to nie przeszkadza mu lubić kontakty z innymi ludźmi. Nacisnął guzik otwierający drzwi, nawet nie pytając, kto domaga się wpuszczenia. W myślach odliczył dziesięć sekund i chwycił za klamkę. Wyjrzał na korytarz. Nowy klient – zauważył z zadowoleniem, widząc, że wysypany świeżym trądzikiem student właśnie wychodzi zza zakrętu korytarza.
– Zapraszam. – Otworzył szerzej drzwi.
– Dzień dobry – zaczął młokos, zanim jeszcze wszedł do środka – laptop szlag mi trafił. Chyba było jakieś przebicie i iskra poszła przez dysk.
– Zapraszam do biura. – Poprowadził klienta w głąb mieszkania. – System reaguje?
– Teoretycznie tak. Po wyświetleniu banera logowania pojawia się komunikat „przygotowywanie autonaprawy” i nic dalej się dzieje.
– Rozumiem. Jeśli to system – odebrał komputer i położył na środku pokazowo uprzątniętego biurka – to myślę, że szybko pójdzie. Czy są tam ważne dane?
– Praca licencjacka – jęknął. – Drogo będzie?
– Przeinstalowanie systemu to jakieś dwieście złotych. Jeśli to wszystko, sprawdzę i zadzwonię. Pana godność?
– Hieronim Jakub.
– Telefon?
Starannie zapisał podany numer na karteczce samoprzylepnej. Nakleił żółty prostokąt na ekranie. Wstał powoli, dając znać, że już skończyli.
– Zadzwonię, jak będę coś wiedział. Gdzieś za dwa dni powinien mieć pan komputer z powrotem.
– Dziękuję – jęknął. – Do widzenia.
Odprowadził studenta do drzwi i zamknął za nim zasuwkę. Odwrócił się i zamarł, jakby zobaczył ducha. Stała przed nim Kira. Nie poznał jej. Zamrugał zdezorientowany.
– Wybacz, nie chciałam cię przestraszyć.
– Spoko. – Otrząsnął się, gdy usłyszał głos nienależący do Heleny. – Głodna?
Czym prędzej uciekł do kuchni, by już na niego nie patrzyła. Nie chciał dać po sobie poznać, nie mógł uwierzyć, że mógł pomylić Kaśkę z Leo. Nastawił wodę na herbatę. Wyjął z szafki dwa kubki. Zaczął krzątać się, zastawiając stół. Jest żołnierzem. Specjalistą. Zawodowcem. Musiał się uspokoić. Do cholery, jest mężczyzną! Musi się wziąć w garść.
– Herbata czy kawa? – zapytał, zatrzymawszy się nad pustymi kubkami.
– Obojętne. – Przysiadła na krześle przy niewielkim blacie stołu. – Mogę dostać jakiś słoik?
– Po co ci słoik? – Odwrócił się zaskoczony, o mało nie rozlewając wrzątku dookoła.
– Muszę posadzić pijaczka. – Pokazała mu trzymaną w dłoniach, już lekko zwiędłą palemkę roślinki.
– Że co? – Zdążył opanować żonglowanie czajnikiem pełnym ukropu. Dla pewności odstawił go na blat. – Że co proszę? – powtórzył ze zdumieniem, lecz już mniej natarczywie.
– Poznaj pijaczka – wyciągnęła zieloną miotełkę w jego kierunku. – Jeśli pytasz o gatunek, to jest to papirus. Nie kłamałam, mówiąc, że jest moją ulubioną roślinką, ale wiem, że nawet twoja cierpliwość by się szybko skończyła, gdybym chciała zabrać tę ciężką donicę z prawie metrowymi kłączami. Dlatego wzięłam tylko to. Chcę zrobić szczepkę. Bardzo łatwo je rozsadzać – wyjaśniała.
– Zobacz pod zlewem – zaproponował, na powrót odwracając się w stronę pustych kubków. Nie chciał wyjść na ignoranta, ale czuł się trochę zmieszany swoją botaniczną niewiedzą. Z drugiej jednak strony, nigdy nie pałał miłością do roślin. Może dlatego nie wiedział, co chce zrobić. A może po prostu rozczulił się nad tym, że siedząca przed nim dziewczyna pomyślała racjonalnie o zabieraniu gigantycznego kwiatka?
Kira kucnęła przy nim i zaczęła grzebać pod zlewem. Rzeczywiście, po chwili szczękania wyjęła największy słój, jaki tylko znalazła, ten po ogórkach. Mniej więcej, jeśli chodzi o staranność, oberwała przyklejoną etykietę i wlała wodę do połowy objętości.
– Masz nożyczki? – zapytała, znów siadając na stołeczku pomiędzy lodówką a niewielkim stolikiem.
– Nad twoją głową – powiedział, stawiając przed nią kubek pełen wrzątku.
Z zaciekawieniem patrzył, jak z pieczołowitością i dziwną dla niego troską przycina każdy ze sterczących, ustawionych w śmigiełko, podłużnych, szpiczasto zakończonych listków w połowie oraz skraca postrzępioną przez szarpanie łodyżkę. Następnie wrzuciła palemkę do wody i odsunęła słój, aby nie przeszkadzał jej w jedzeniu. Wyrzuciła ścinki. Wytarła nożyczki i odłożyła je na miejsce.
– No co?! – Najwidoczniej wzrok Roberta zaczął ją palić. – Na miłość boską, Kaz, wyglądasz, jakbym co najmniej miała syreni ogon i właśnie szczoteczką do zębów czyściła na nim łuski!
– Wybacz. – Potrząsnął głową. – Po prostu nigdy nie miałem ręki do roślin.
– Zauważyłam. – Zachichotała.
Rozpromieniła się, jakby była to najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Sięgnęła do koszyczka po kromkę chleba, oderwała kawałek skórki, musnęła go odrobiną masła i z radością pięciolatki włożyła kęs do ust. Zamruczała cicho, przymykając oczy i przeżuła. Nagle opamiętała się, wyprostowała plecy, szybko przełknęła i spojrzała na siedzącego zaledwie pół metra od niej mężczyznę.
– Przepraszam. – On nadal się jej przyglądał. – Tyle się rano wydarzyło. Nie spodziewałam się, że jestem tak głodna – oświadczyła.
– Ja ci jeść nie zabraniam. – Wzruszył ramionami, sięgając po plaster szynki, żeby zrobić sobie kanapkę. – Jak dla mnie możesz skubać jak wróbel, choć sam wolę konkretniej. – Jakby na potwierdzenie tych słów wpakował sobie do ust prawie połowę trzymanej w dłoniach piramidki.
Roześmiała się perliście. Oderwała kolejny kawałek chleba, musnęła masłem, ponownie włożyła do ust. Owszem, była głodna. Jednak nie na tyle, aby rzucać się na jedzenie. Za to wszystko smakowało lepiej. Ten dziwny efekt uboczny stresu i adrenaliny tak samo mocno uwielbiała i nienawidziła. Tę chwilową rozkosz przypłaci pewnie długim czasem apatii i braku jakiegokolwiek smaku, zupełnie jakby tak silne emocje były dla niej niczym narkotyk, a czas następujący po nich –formą głodu i odstawienia.
Przestała skupiać się na sobie i przeniosła uwagę na swojego gospodarza, który niczym niezmieszany ani tym bardziej nieskrępowany układał kolejne piramidki z chleba, sera i szynki, po czym pochłaniał je, zagryzając korniszonami i zapijając czarną jak smoła herbatą. Odprężyła się. Odważyła się posmarować resztkę nadskubanego pieczywa i położyła na wierzch płatek żółtego sera. Podniosła kanapkę do ust i ugryzła. I mało co nie parsknęła śmiechem, bo zdała sobie sprawę, że przerzuciła się z zasad wyższego savoir-vivre’u na mysie podgryzanie. Kazar już ją przejrzał i przyrównał do wróbla. O dziwo, nie osądził. Po prostu zauważył fakt, odstępstwo od normy i… przeszedł nad tym do porządku dziennego. Czyżby dobrali się idealnie, to znaczy dwoje dziwaków, którzy nie mają zamiaru wytykać sobie wzajemnie tego, co inni bezlitośnie punktują?
– Oddam ci za taksówkę – rzuciła pośpiesznie, widząc, że Robert już skończył jeść.
– Na razie – odsunął od siebie talerzyk, dźwignął się ciężko i sięgnął po koszyk stojący na półeczce wiszącej nad stołem – załatw, proszę, swoje sprawy z bankiem. – Patrzyła, jak z tej samej koperty, z której płacił taksówkarzowi, wyjmuje trzydzieści złoty i wytrząsa resztę za kurs. – W drodze powrotnej możesz zrobić zakupy – dodał, wyjmując z koszyczka na owoce pęk kluczy z przypiętym fioletowym, puchatym króliczkiem i niewielkim karabinkiem zatrzaskowym. – Po drodze nie rób żadnych głupot. – Rzucał uwagami, jakby to była najnormalniejsza rozmowa. Pochylił się w jej kierunku, na co zamarła, lecz wyciągnięta ręka poszybowała dalej, nad jej ramieniem, w kierunku lodówki, by ściągnąć z niej niewielki, biały kartonik. – Gdybyś się zgubiła, tu masz adres – zamachał, jak się okazało, wizytówką – a tu – odwrócił ją i długopisem zapisał ciąg cyfr i znaków „1*359#” – masz kombinację alpejską do głównego wejścia. – Przesunął cały utworzony stosik w jej kierunku. – I jeszcze jedno: dobry zwyczaj drzwi za sobą na klucz zamykaj – wyrecytował niczym przysłowie.
– Ale to się wcale nie rymuje! – sprzeciwiła się.
– Więc będziesz musiała włożyć więcej sił w zapamiętanie tego – odpowiedział bez cienia emocji.
– Naprawdę chcę ci oddać te pieniądze, za wszystko. Dorzucę się do opłat. Ile miesięcznie płacisz? Będę płacić połowę – oferowała pośpiesznie.
– Tysiąc osiemset – mruknął. – A co?
– Od pierwszej pensji, którą dostanę, będę ci płacić dziewięćset – zawyrokowała.
– Nie chcę. – Jego głos był całkowicie wyprany z emocji.
– Kaz, nie chcę tu mieszkać za darmo.
– Będziesz mi płacić równo pięćset. A przy okazji od czasu do czasu ogarniesz mieszkanie i coś ugotujesz. Ja, jak widzisz, nie mam do tego ręki.
Oparł obie dłonie o blat i wsparłszy się, wstał. Kira poczuła, że audiencja się skończyła. Jej euforia przygasła. Choć sama nie mogła zrozumieć, z jakiego powodu się pojawiła i tym bardziej dlaczego znikła. Zacisnęła usta w przypominającą uśmiech kreskę i potrząsnęła głową, żeby dać mężczyźnie znać, że zrozumiała.
Nie miała nic przeciwko, jeśli chodzi o sprzątanie. Gotować w sumie i tak by musiała dla siebie, więc postawienie sprawy jasno, że przygotowywane porcje powinny przy okazji wykarmić jej gospodarza, było bardzo uczciwe. Zresztą, z czym miała się kłócić? Na dobrą sprawę, gdy mieszkała z Antkiem, gotowanie i sprzątanie były jej obowiązkiem. Dokładniej mówiąc, stereotypowym i archetypowym obowiązkiem jej, jako kobiety. Kaz przynajmniej wycenił jej pracę. Choć ociupinę irytowało ją, że oświadczył jej tak bardzo wprost, czego oczekuje. Jednak naprawdę cieszyła się, że usłyszała to prosto w oczy, bez podchodów, bez owijania w bawełnę i to od samego początku jasno, a nie w półsłówkach i wyrzutach. Tylko przed kim nie chce się przyznać, że do tych ostatnich zdążyła już przywyknąć?
Kazar nie czekał na dalszy rozwój rozmowy. Po prostu wyszedł, by zaszyć się w swoim zawalonym komputerowymi truchłami biurze. Nie miał zamiaru nikogo niańczyć, a Kaśka nie wyglądała nigdy na taką, która opieki niańki potrzebuje. Zresztą zrobił wszystko, aby dać jej do zrozumienia, czego się spodziewa. Zostawienie jej sam na sam było rozsądnym rozwiązaniem zarówno aby zmobilizować ją do szybszego wyjścia, jak i pozwolenia, żeby mogła się spokojnie zapoznać z domem, w którym zamieszka. Wolał pozwolić jej pozaglądać swobodnie do szafek niż co chwila odpowiadać na pytania, gdzie co leży. A skoro powiedział, że chciałby, aby robiła zakupy i gotowała, zostawił jej nawet pieniądze, to w ten sposób najszybciej zorientuje się, co jeszcze trzeba kupić. On, wstyd się przyznać, żył dzięki kanapkom. Czasem kupował w knajpie obiad lub gotowe danie z supermarketu. Mógł się oszukiwać i wmawiać sobie, co tylko chciał, ale ta dieta źle wpływała na jego ciało.
Usiadł za biurkiem i otworzył laptop studenta. Przełożył karteczkę z numerem telefonu na obudowę ekranu. Zabezpieczył kawałkiem taśmy klejącej, żeby przypadkowo nie odfrunęła. Nacisnął guzik uruchamiający. Był po prostu ciekawy, co się stało. Zgodnie z opisem klienta system utrzymywał, że chce przygotować autonaprawę. Spróbował uruchomić system w systemie awaryjnym, z poziomu admina, ale się nie udało. Twarda bestia – zauważył. Zamknął klapkę komputera. Odczekał, aż wszelkie mechaniczne szmery świadczące o pracy urządzenia ucichną, w tym samym czasie otwierając szufladę pełną narzędzi. Będzie musiał dobrać się do dysku fizycznie.
Z zaskoczeniem zauważył, że świadomość obecności drugiej osoby w mieszkaniu sprawia mu przyjemność.
Słyszał, jak dziewczyna krząta się po kuchni, szmer wody w rurach, gdy się kąpała, skrzypnięcie kanapy w salonie, gdy na niej usiadła. Dobrze wiedział, że to nie Helena. To mu jednak nie przeszkadzało. Po prostu nie czuł się już jak samotna wysepka pośrodku bezkresnego oceanu. Czy można powiedzieć, że było mu dobrze?
– Wychodzę – oznajmiła, nienatarczywie zaglądając do elektro-wysypiska, w którym pracował. – Czy coś konkretnego mam kupić?
– Wzięłaś pieniądze? – Wyrwał się z zamyślenia i szybko skonstatował, że jednak pomylił ją z Leo. – Co uważasz. Ja zjem wszystko – dodał pośpiesznie.
– Wzięłam, dziękuję. Ale na przyszłość, mam w portfelu trochę…
– To nie jałmużna – uciął, przenosząc swoją uwagę z pracy na Kaśkę, która uśmiechała się lekko.
– Wiem, ale i tak mnie to krępuje.
– To pomyśl, że z mojej strony to sposób zamawiania obiadu.
– Daj spokój – machnęła ręką – nie ma sprawy, rozumiem. I tak gotowałabym dla siebie. – Złapała się na tym, że tłumaczy mu dokładnie to, co już i tak pojawiło się w jej głowie. – Będę po prostu przygotowywać większą porcję. Lubisz włoską kuchnie?
– Nie jestem wybredny. – Tak, udowadniał to samemu sobie każdego dnia, gdy wpychał do ust byle co, jedynie po to, by zaspokoić głód. Tak, lubił każdą kuchnię, byleby była przygotowana w domu.
– To zrobię dziś jakiś makaron. – Z jej twarzy, słów, a nawet gestów biła radość. – To ja już… – zawahała się i podeszła do jego biurka. – Zostawię ci numer do siebie w razie czego.
Sięgnęła po leżący bloczek żółtych karteczek i odwróciła go do góry dnem. Pięknym, zamaszystym charakterem pisma o okrągłych brzuszkach i powyciąganych, pozawijanych ogonkach wypisała ciąg dziewięciu cyfr na białej, tekturowej podkładce, podpisując go swoim scenicznym pseudonimem. Nie patrzyła na niego. Po drodze nie próbowała kokietować. Kazar odkrył to z zadowoleniem. Nie chciał kobiety, choć niewątpliwie była mu potrzebna do życia. Wyprostowała się, poprawiwszy pasek torby na ramieniu, pomachała mu i wyszła. Poczekał, aż zamknie za sobą drzwi wejściowe. Ożywione jej obecnością mieszkanie znów przycichło i zamarło. Robert niechętnym wzrokiem obrzucił rozgrzebane wnętrze laptopa i leżący przed nim dysk twardy. Podłączył go do swojego komputera, żeby przepuścić przez program wspomagający. Gdy pojawił się pasek ładowania, pozostało mu tylko czekać.
Wstał. Miał dziś dużo więcej do zrobienia niż odratowanie laptopa. Przygarnął pod swój dach dziewczynę w potrzebie. Nie czuł ani nie zamierzał czuć się z tego powodu bohaterem. Musiał jednak ogarnąć tę jaskinię rozpaczy. Kira nie może wiecznie spać na kanapie w salonie. Wyszedł na korytarz, minął swoją sypialnię i z ciężkim sercem położył dłoń na klamce dawnego pokoju Leo. Od pół roku zaglądał tam tylko wtedy, kiedy musiał. A robił wszystko, aby nie musieć. Robił to do tego stopnia, że zamienił go w graciarnię. Na środku podłogi stały w najróżniejszych konfiguracjach pudła, pełne i puste, po komputerach, laptopach, monitorach i innych związanych z jego pracą śmieciach.
Po pierwsze, uderzył go zaduch nieotwieranego przez długi czas pomieszczenia.
Przedarł się więc w kierunku okna. Otworzył je na oścież. Uderzył w niego chłodny podmuch, tak różny od ciepłej zawiesiny powietrza i kurzu, w której właśnie się znajdował. Wziął głęboki wdech i powolutku wypuścił powietrze z płuc. Łudził się, że wraz z wydechem kłębiące się w nim emocjonalne wspomnienia ulecą w przestrzeń, zostawiając go w spokoju. Nie pomogło. Spróbował po raz drugi i trzeci, zanim z gorzkim rozczarowaniem przyznał przed samym sobą, że to nie podziała. Rozejrzał się po przedmiotach, które go otaczały. Musi tu sprzątnąć, zanim Kira wróci z banku.
Zaczął od sprawdzania, które z pudeł są puste. Starając się zwracać uwagę, od czego są poszczególne z nich i które naprawdę przydałoby się zostawić, zaczął rozrywać resztę i rzucać na szybko rosnącą kupkę. Zostawił sobie tylko pudło po nowym, płaskim telewizorze, który ponoć był jeszcze na gwarancji. Pozostałe były po prostu śmieciami. Wrócił do biura po taśmę klejącą, by w jednej paczce udało mu się wynieść wszystko do śmietnika. Podniósł kartonowy, nieforemny pakunek, by pozbyć się go od razu. Gdy wrócił, z zadowoleniem stwierdził, że z chaosu zaczyna wyłaniać się porządek. Z pełnych sprzętu kartonów zbudował piramidkę na progu i, asekurując całą wieżę, delikatnie przekopał ją do kąta korytarza pomiędzy jego sypialnią a biurem. W tym miejscu będą mu zawadzać, dlatego może szybciej zmobilizuje się, żeby ją rozebrać. W pokoju zdążyło się przewietrzyć. Przymknął okno i rozejrzał się, co zostało. Podszedł do szafy i otworzył jej drzwiczki. Wewnątrz wisiały: jego garnitur i mundur, kilka galowych sukni Heleny oraz jej płaszcz. To go przerosło.
Zamknął drzwi szafy. Wyszedł szybko z pokoju i domknął za sobą drzwi. Jeden oddech, drugi.
– Uspokój się, do cholery! – Wydał sobie rozkaz. – Jesteś żołnierzem! – Jego właśnie rodzący się zewnętrzny monolog przerwał dzwoniący telefon. – Kurwa – mruknął, lecz zanim doszedł do biurka, uspokoił się niemal całkowicie. – Kazcom Helper, słucham?
– Dzień dobry, panie Roberciku. – Od razu rozpoznał głos sąsiadki z piątego piętra.
– Witam pani Malwino, w czym mogę pomóc?
– Wnuczki kupiły mi na imieniny telefon. Wiesz, taki nowy z tym lusterkiem bez klawiszów.
– I co z tym telefonem? – zapytał z ciekawością.
– Miesiąc już u mnie leży, a w niedzielę mają przyjechać na obiad – wyjaśniła posłusznie. – Muszę się nauczyć go obsługiwać, bo znowu będą pytać, czy mi się podoba.
– W takim razie zapraszam do mnie – prawie się roześmiał – zaparzę kawę i wszystko pani wyjaśnię.
– Kochany pan jest, panie Robercie! – zapiała w słuchawkę uradowana rozmówczyni. – W takim razie upiekę coś słodkiego do tej kawki.
– Zapraszam.
Rozłączył się. Staruszka poprawiła mu humor. Nachylił się nad blatem biurka, by zajrzeć w monitor. Na ekranie pasek ładowania pokazywał dwadzieścia siedem procent. Marnie. Spojrzał na wyświetlaną godzinę. Była już trzynasta dziesięć. Musi się wziąć do roboty. Usiadł za biurkiem i sięgnął po przyniesiony mu wczoraj laptop. Fabrycznie nowy. Klient życzył sobie tylko przeinstalować system, skonfigurować do pracy i nauki oraz założyć kontrolę rodzicielską. Jeśli się spręży, zajmie mu to jakieś pół godzinki.
Domofon pisnął, co znaczyło, że ktoś wpisał kod przy drzwiach głównych. Jednak instalowanie lub odinstalowywanie poszczególnych programów pochłonęły jego analityczny umysł do tego stopnia, że nie zwrócił na to uwagi. Cichy chrobot kluczy również go nie zaalarmował. Dopiero szelest siatek odkładanych na kuchenny stolik sprawił, że Kazar drgnął.
– Wróciłam – oznajmiła radośnie Kira, gdy pojawił się w zasięgu jej wzroku. – Załatwiłam wszystko. Wypisałam się ze wspólnego konta, nowe założyłam w Banku Państwowym, karta płatnicza ma zostać przysłana pocztą – referowała. – A potem zaszłam jeszcze do operatora i poprosiłam o zmianę adresu przysyłania faktur za mój telefon. Mam nadzieję, że się nie gniewasz, ale podałam twój adres.
– Nie, skądże. – Nawet się uśmiechnął, dziwiąc jednocześnie, że babski szczebiot sprawia mu przyjemność. Stanął w progu kuchni i obserwował ją.
– Kupiłam kawałek pancetty i oliwki, więc możesz się spodziewać wariacji na temat carbonary. – Była z siebie naprawdę dumna. – Na którą chcesz obiad?
– Jak wyjdzie.
– Może być szesnasta?
– Może.
– A powiedz mi, ile mi zajmie dojechanie do klubu? O dwudziestej zaczynam pracę.
– Autobusy masz dwa na godzinę, ale za to jedziesz, ja wiem… piętnaście może dwadzieścia minut?
– A powrót? – sięgnęła do siatki po butelkę soku.
– I tak wpadnę na drinka. Wrócisz ze mną.
– No tak, ty przychodzisz codziennie – przyznała.
– A teraz chodź. – Skinął na nią głową i wyszedł z kuchni.
– Po co?
– Nie będziesz wiecznie spała w salonie. – Na te słowa Kaśka zamarła. – To – otworzył drzwi pokoju naprzeciwko łazienki – był pokój Leo.
Wpuścił dziewczynę do środka. Pod oknem, naprzeciw drzwi, stał tapczan z rządkiem poduch, po drugiej stronie biurko ze stylizowanym na klimat retro lusterkiem w fikuśnej, obrotowej ramce stojącej na jednej nóżce, kolejną ścianę zajmowała meblościanka rodem z poprzedniego ustroju, a przy ostatniej, bardzo pustej ścianie pomalowanej na biało stała dorodna dracena sięgająca prawie do sufitu, niestety prawie wysuszona.
– Biedna roślinka. – Podeszła i chciała pogłaskać pożółkłe liście, jednak pod wpływem jej dotyku zaczęły opadać.
– Nie mam ręki do roślin. – Przypomniał, gdy odwróciła się do niego z wyrzutem w oczach. – Wiem, że trzeba tu sprzątnąć. Jest tu pełno rzeczy Heleny, te osobiste oczywiście zabiorę, ale jeśli coś ci się przyda, zatrzymaj, resztę wyrzuć. – Ściszył głos i dodał raczej dla siebie: – Jej i tak się już nie przydadzą.
– Mogę wiedzieć, kim jest? – zapytała, ostrożnie ważąc każde słowo.
– Była – poprawił ją. – Helena Leone była – westchnął – moją narzeczoną. Dobra – przeszedł przez pokój i ciężko opadł na tapczan, wznosząc niewielki obłoczek kurzu – w takim razie zagrajmy w otwarte karty – znów mruknął do siebie – nie lubię tego, ale skoro już przyszło nam mieszkać…
– Słucham. – Kira przycupnęła po drugiej stronie tapczanu.
– Jeśli zdobędziemy się teraz na szczerość, ułatwi nam to potem życie.
– Dobrze. – Podciągnęła nogi na materac, objęła kolana rękami i wpatrywała się w Roberta wyczekująco.
– Co chcesz wiedzieć?
– Co to znaczy, że już nie potrzebuje swoich rzeczy?
– Nie żyje. – Czyżby zabrzmiał jak śmierć?
– Twoja kolej? – zaproponowała.
– Co takiego zrobił ci Antek, że od tygodnia nie tańczysz? – Najwyraźniej zaczęli od najboleśniejszych pytań.
– Naprawdę pytasz?
– Mam zbyt bujną wyobraźnię, żeby pozwolić sobie na domysły.
– Streścić czy pokazać?