Pożegnanie Słońca - Maciej Gorywoda - ebook + audiobook

Pożegnanie Słońca ebook i audiobook

Maciej Gorywoda

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W odciętej od świata tropikalnej dolinie dwa plemiona walczą ze sobą od pokoleń. Powody ich konfliktu dawno już rozmyły się wśród mitów, legend i wzajemnych oskarżeń. Spytaj Gaeshii, a odpowie, że to Tielvii winni są wszystkich nieszczęść. Odwróć się, by zadać to samo pytanie Tielvii, a zobaczysz jak wyciąga swój krzemienny nóż i krzycząc „Kłamiesz!” rzuca się na tego pierwszego.

To jest opowieść o jednej z ich wojen. O ludziach, którzy brali w niej udział, którzy próbowali jej uniknąć, oraz o tych, którzy chcieli ją powstrzymać.

Głupcy. Wszyscy głupcy.

 

 

Ale "Pożegnanie Słońca" to nie tylko opowieść o wojnie. Konflikt między plemionami jest zaledwie jednym z kilku wątków. To również opowieść o świecie bardzo innym od naszego, oraz o ludziach bardzo podobnych do nas. O ich życiu, codzienności i marzeniach; kobiet i mężczyzn, nastolatków i dorosłych. To historia nie o samej walce, ale o tym dlaczego ludzie do niej dążą.

To również projekt multimedialny. Aby dowiedzieć się więcej, zajrzyj na https://farewelltothesun.blog.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 8 min

Lektor: Paulina Holtz
Oceny
4,7 (7 ocen)
5
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sawinskab

Nie oderwiesz się od lektury

Legenda napisana pięknym językiem.
20
rozjechanylos

Nie oderwiesz się od lektury

Książka będąca opowieścią snutą przy ognisku - o nieco bajkowo - mitycznym zacięciu, czasem pełna akcji, czasem przyjemnie powolna, ot, by zbudować napięcie i zapoznać nas z bohaterami. Postacie są różnorodne, wymykają się schematom, są żywe. Dostajemy pełen przekrój bohaterów - starych i młodych, pełnych nadziei i zniszczonych swoimi wyborami. Napisana lekkim, ładnym językiem, pełna plastycznych opisów i pozbawiona sztucznego zadęcia. Idealna odskocznia od codzienności, przenosząca w świat w zasadzie pozbawiony technologi, pozornie prostrzy, ale wcale nie tak różny od naszego. Dojrzały i dopracowany językowo debiut. Czytałam z przyjemnością.
20
Cahir2e

Nie oderwiesz się od lektury

odłurzcie włucznie na bok i usiądźcie obok ogniska i posłuchajcie opowieści
10

Popularność




Copyright ©2024 by Maciej Gorywoda

ISBN: 978-83-935358-5-9

Wydanie pierwsze

Tekst: Maciej Gorywoda

Redakcja i korekta: Rafał Paliński

Ilustracje: Justyna Maciejewska-Opłatkowska

Projekt okładki: Maciej Gorywoda

Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

www: farewelltothesun.blog

YouTube: https://www.youtube.com/@farewelltothesun

Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autora.

1

Telretakai netrah Sommen,

stena dairen los me ton.

Ideheure makahonne

ktai primitte Zakerthon.

Polya? Nu zattai verle.

Posa vi, mi, teora.

Kaya tonhe, kaya nerhe,

dairallei makatah?

Odeszliśmy z kraju Słońca

w chłód i noc, w nieznany świat.

Jeśli spytasz mnie dlaczego

nie odpowiem tysiąc lat.

Czemu my? Czemu nie oni?

Wszyscy zaznaliśmy zła.

Ich ból nie mniej boli,

lecz nasz – dłużej trwa.

Nigdy nie lubiłam tej pieśni. Zawsze wydawała mi się bardzo pretensjonalna. Ale skoro mam opowiedzieć wam tę samą historię, tylko dokładniej i swoimi słowami, pomyślałam, że pierwsza jej strofa będzie w sam raz na początek.

Dolina była domem jednej Rzeki, dwóch plemion, setki wiosek, tysiąca gór i miliona bogów. Jakżeby mogło być inaczej? W Dolinie każdy z nas mógł zostać po śmierci boginią lub bogiem. No, może z początku tylko pomniejszym bóstwem, ale wrota były otwarte dla wszystkich. Jeśli żyłaś przykładnie, miałaś dzieci i wzbogaciłaś swoją rodzinę, mogłaś być pewna, że ktoś wybuduje ku twojej czci ołtarzyk i będziesz pamiętana przez swoje wnuki i prawnuki. Jeśli któryś z nich pomodli się do ciebie w chwili wielkiej potrzeby, a ty spełnisz jego prośbę, być może twój kult rozszerzy się na całą wieś i poza nią. Pielgrzymi zaczną przybywać do twojego ołtarza i prosić o kolejne cuda. Może zostaniesz boginią od dobrych połowów, albo dorodnych cieląt, kto wie?

Jeśli byłeś pięknym, walecznym mężczyzną, wsławiłeś się w jakiejś bitwie, a potem dożyłeś końca swych dni z jedną żoną i nie przegrałeś ostatniej kury w kości, możesz liczyć na to, że ktoś wyrzeźbi z drewna twoją podobiznę i grupka młodych chłopców będzie się codziennie przed nią kłaniać, zanim jeden z twoich potomków zagoni ich do nauki walki włócznią, bądź strzelania z łuku. Jeśli miałeś szczęście i przeżyłeś ciekawą przygodę, z której wyszedłeś zwycięsko, być może ktoś uwieczni ją w pieśni. A tę zabiorą ze sobą podróżni bajarze, by zatoczyła krąg po całej Dolinie i wróciła do twojej rodzinnej wsi, wzbogacona o wydarzenia, z którymi nie miałeś nic wspólnego. Twoi dawni towarzysze siądą na kocach na głównym placu i wygrzewając swoje stare kości będą przytakiwać każdemu przechodniowi, który ich zapyta – że tak, to właśnie ty to zrobiłeś, dobrze pamiętają.

Dolina zawsze żyła takimi historiami. Opowiadano je do snu dzieciom. Przypominano je wieczorami przy wspólnym ognisku, wokół którego zbierali się wieśniacy po ciężkim dniu pracy w polu. Dorastający chłopcy i dziewczęta marzyli, by dokonać czegoś, co zapewni im miejsce w pamięci plemienia.

Dwaj mężczyźni, którzy wiele lat temu, tuż przed wschodem Słońca, spotkali się u ujścia Czwartego Strumienia, prawdopodobnie również mieli nadzieję, że w przyszłości będą o nich śpiewać pieśni. Jeden z nich był tego niemalże pewny, choć jego pretensje do nieśmiertelności opierały się głównie na arystokratycznym pochodzeniu. Wysoki, przystojny, otulony kosztownym, żółto-czerwonym płaszczem i przystrojony kolorowymi bransoletkami, nie pozostawiał rozmówcy żadnej wątpliwości co do swojego wysokiego statusu. Drugi – niski, gruby, łysiejący i wyraźnie starszy – wyglądał przy nim jak niezgrabny dżinn ze starych baśni. Ale pozory mylą. Młody człowiek przybył na miejsce spotkania w towarzystwie pięciu wojowników, którzy teraz stali w ciszy i oddaleniu, opierając się o swoje tarcze. Na starszego czekało tylko czółno, wyciągnięte na brzeg po drugiej stronie strumienia. Siedział na pniu zwalonego drzewa i kreślił w piasku linie, ledwo widoczne w świetle Księżyca. Co chwila podnosił wzrok na stojącego nad nim młodzieńca i mówił coś, a ten kiwał głową. Który z nich był więc bohaterem? Może obaj. Może żaden. Byli tam, ponieważ knuli zdradę, a zdrada wygląda dobrze w opowieści tylko jeżeli knują ją źli ludzie. Ale nikt przecież nie uważa samego siebie za złego człowieka, a już na pewno nie oni. Starszy chciał uratować swoją wioskę. Młodszy – całe plemię.

Dziś kości ich obu leżą w płytkich grobach, obgryzione z mięsa przez robaki. Czy byli bohaterami? Czy byli zdrajcami? Zależnie kogo spytacie, dostaniecie inną odpowiedź. Ich spotkanie rozpoczęło ciąg wydarzeń, których nie mogli przewidzieć. Wydarzeń, w wyniku których opuściliśmy nasz raj na Ziemi. A to, jak to do tego doszło, jest ostatnią i najdłuższą opowieścią ze wszystkich. Odłóżcie włócznie, zarzućcie koce na ramiona i siądźcie bliżej ogniska, a opowiem wam ją w całości. Może zdążymy przed świtem.

2

Gdyby nie para rosłych wojowników, podtrzymujących go z obu stron, byk nie byłby w stanie zrobić ani jednego kroku. W świetle pochodni nie było łatwo dostrzec w jak marnym stanie jest zwierzę, ale Nialli, od dziecka zajmująca się wypasem krów, wiedziała, na co zwrócić uwagę. Kark i olbrzymie rogi przyozdobione były pstrokatymi girlandami, które przykrywały znajdujący się pod spodem powróz. Ieremaiah – kapitan straży przybocznej króla – i jego towarzysz, którego imienia nie znała, nieśli tarcze po zewnętrznych stronach. Ieremaiah był wyraźnie zestresowany rolą, w której się znalazł. Dłoń zacisnął na powrozie. Nialli widziała jego napięty biceps i łokieć wciśnięty w spocony bok zwierzęcia. Nietrudno było się domyśleć, że jego partner robi dokładnie to samo. Szli powoli, uważnie stawiając bose stopy. Stojąca blisko dziewczyna wiedziała ile siły w to wkładają, choć z daleka cały pochód wyglądał spokojnie i dostojnie – dwóch najlepszych żołnierzy króla, prowadzących piękne zwierzę na ofiarę dla bogów. Może mogliby się trochę pośpieszyć, bo z rozstawionych wokół placu kadzi docierały smakowite zapachy i wszyscy byli już głodni, nawet jeśli starali się tego po sobie nie pokazywać.

Girlandy przykrywały również ranę na czole byka, w miejscu, w które trochę wcześniej Ieremaiah uderzył ciężkim kamiennym młotem. Wiedział dobrze, co robi. Nie ogłuszył ofiary, ale właśnie dzięki temu teraz prowadził ku centrum placu półprzytomne zwierzę, które na pewno nie zacznie się wyrywać. To byłby zły omen, na który nie można było pozwolić. Ceremonia zawarcia pokoju musiała się udać. Król zaplanował wszystko w najmniejszych szczegółach, nie zostawiając niczego przypadkowi.

„Gdyby był równie precyzyjny i zapobiegliwy w czasie wojny, może dzisiaj nie trzeba byłoby ofiary, aby przebłagać przodków”, myślała Nialli.

Gloe był charyzmatyczny, piękny, przepełniała go młodzieńcza pewność siebie. Potrafił przemawiać i przyciągać do siebie ludzi. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak ceremoniał i dekoracje wpływają na emocje tłumu. Każde święto, w którego organizację się angażował, było fantastycznym, pełnym pompy widowiskiem. Teraz stał pośrodku placu, samotnie, w kręgu wbitych w ziemię pochodni, w samej tylko przepasce biodrowej i w olbrzymim pióropuszu z czaplich piór. Gdyby był to ktokolwiek inny, tak skąpy strój wywołałby zgorszenie. Ale to był Gloe o doskonałych mięśniach i białych zębach; o brązowej skórze, natartej tłuszczem i pomalowanej ochrą. Wysoki, szczupły, uśmiechnięty szeroko, jakby cały świat do niego należał. To on decydował, jaki strój jest właściwy dla króla, więc tej nocy przepaska biodrowa i pióropusz były najlepszym możliwym ubiorem. Wszyscy inni królowie i wodzowie, siedzący w swoich wyszywanych czerwoną nicią tunikach, otuleni w farbowane koce, po prostu nie wiedzieli, co jest dobre.

Gloe był też tchórzem i megalomanem. Porywczym, niecierpliwym, żądnym szybkich sukcesów. Dwa lata temu, gdy wybuchła wojna, wszyscy byli pewni, że wojownicy wrócą do domów w ciągu miesiąca, w końcu Tielvii byli liczniejsi. Gaeshii mogli bronić się czas jakiś, ale żyjąc w wioskach porozrzucanych po całej Dolinie, wydawali się łatwym łupem dla przeważających sił młodego króla. Kilka potyczek, kilka spalonych chat tu i tam, może kilka tuzinów zabitych i drugie tyle zmarłych z powodu ran, powinno wystarczyć, żeby wszyscy usiedli do negocjacji. Tielvii powinni byli dostać nowe pola pod uprawy – te, które im się należały, ponieważ zostały zagarnięte przez Gaeshii w poprzedniej wojnie, oraz jeszcze kilka nowych w nagrodę – i może parę stad bydła. To powinno było być łatwe zwycięstwo.

„Zamiast tego jesteśmy tutaj”, myślała Nialli, „dwa lata później, ciesząc się z remisu, który jeszcze trochę, a mógłby zamienić się w porażkę. Niesamowite, że po tym wszystkim Gloe nadal ma taki posłuch u ludzi. Niesamowite, że w ogóle nadal jest królem. Ale może właśnie to świadczy o jego charyzmie. Może dzięki niej będzie dobrym władcą w czasach pokoju.”.

Dźwięk bębnów przybrał na sile. Byk dotarł wreszcie do kręgu pochodni. Zawinięta w czerwony szal kobieta podeszła do niego i zaczęła zdejmować girlandy owinięte wokół potężnych rogów. Jej usta poruszały się, ale zgiełk i muzyka nie pozwoliły Nialli usłyszeć ani słowa. Ludzie dookoła niej klaskali i uderzali piętami o ziemię. Nawet ruch rąk kobiety, zdejmującej z rogów kolejne obręcze kwiatów i układającej na swoich ramionach, zdawał się podążać za rytmem wybijanym przez bębny. Gdy skończyła, odwróciła się do króla, wykonała ukłon i wycofała z kręgu światła. Gloe uniósł ręce ku górze, ukazując widowni krzemienny nóż, przewiązany czerwoną wstążką w miejscu, w którym ostrze łączy się z rękojeścią. Wojownicy odstąpili od byka. Teraz trzeba było działać szybko.

Gloe postąpił krok do przodu, trochę na prawo od łba zwierzęcia. Wyciągnął lewą rękę, chwycił róg, szarpnął w górę i gdy tylko byk zachwiał się, zdradzając jak bardzo jest zamroczony, przeciągnął ostrzem noża po jego gardle. Czarna w świetle pochodni krew bryzgnęła dookoła, ochlapując ramiona i klatkę piersiową króla. Zwierzę upadło z głuchym hukiem. Jego nogi wierzgnęły, kopnęły powietrze spazmatycznie, raz i drugi. Król odskoczył, lecz wylądował pewnie, bez wysiłku. Uniósł głowę i uśmiechnął się szeroko, jakby to było zaplanowane. Ponownie uniósł w górę ręce. Krew spływała po jego ciele. Bębnienie ustało, a wraz z nim zgiełk widowni.

– Księżycu, zanieś naszą ofiarę swojemu panu! – krzyknął Gloe. – Proś Słońce w naszym imieniu, by spojrzało na swoje dzieci z miłością.

Obrócił się, obrzucając wzrokiem wszystkich zgromadzonych i obszedł dookoła martwe cielsko. Kroczył unosząc wysoko nogi, niczym czapla brodząca w płytkiej wodzie, aż wreszcie stanął w kręgu światła.

– Tielvii! Gaeshii! – krzyknął ponownie, zwracając się ku niskiemu mężczyźnie, który do tej pory stał bez ruchu u skraju platformy. – Czas zaniechać walki. Czas, abyśmy ponownie byli przyjaciółmi. Jak Nallieh, ojciec mego ojca, gdy w pojedynkę spotkał się z wodzami Gaeshii u brzegu rzeki i spożył z nimi wieczerzę. Jak Tierre przed nim, gdy ujrzał Agni i nie mógł dłużej walczyć. Tak ja, Gloe, król Tielvii, proszę cię, Zerahu, spożyj ze mną mięso tej świętej ofiary i bądźmy braćmi!

Zaległa cisza. Ktoś w tłumie roześmiał się cicho, być może z nadmiaru emocji, być może nie rozumiejąc, że to jeszcze nie pora. Śmiech urwał się nagle. Dopiero po chwili, gdy upewnił się, że cała uwaga skierowana jest na niego, król Gaeshii wyszedł z cienia.

Zerah był niższy od Gloe o głowę, ale za to barczysty i szeroki w ramionach. Był młodszy od władcy Tielvii, choć nie można było tego dostrzec przez znaczące jego twarz bruzdy. Owinięty w białą tkaninę wyglądał jak zwyczajny wódz wioski swojego plemienia. Zapewne i to było zaplanowane – tam, gdzie Gloe był przyszłością i radością nowego początku, tam Zerah reprezentował przywiązanie do tradycji. Dwie na pozór przeciwstawne idee, teraz złączone w akcie przyjaźni i braterstwa, aby zaprowadzić pokój w umęczonej wojną Dolinie.

Nialli zacisnęła zęby ze złości. Ten człowiek zabił jej ojca.

Gdy Zerah objął władzę trzy lata temu, był tylko jednym z wielu wodzów swojego ludu. Gaeshii nie mieli królów od wielu pokoleń. Każda wioska miała swojego wodza, którzy spotykali się co jakiś czas i wspólnie podejmowali decyzje, wymagające współpracy całego plemienia. Nie było ich wielu. Gaeshii zawsze cenili sobie niezależność, ale gdy stosunki między plemionami znów zaczęły się pogarszać, gdy wojna stała się najpierw realną perspektywą, a potem nieuchronną konsekwencją wydarzeń, starzy wodzowie zaczęli jeden po drugim słuchać młodego wojownika, do tej pory znanego tylko z dobrego radzenia sobie z włócznią. Zerah nie miał takiej charyzmy jak Gloe. Nie był też piękny. Nie miał tego błysku w oku. Mówił mało i cicho. Żeby go usłyszeć wodzowie musieli zamknąć usta i nachylić się ku niemu. A to, co mówił ten młody wojownik, ostatecznie uratowało ich życie i majątek.

Teraz Gloe wyciągnął dłoń w jego stronę, a Zerah chwycił ją i uniósł. Widownia wybuchła okrzykami radości. Bębny ponownie zaczęły wybijać rytm. Ktoś zaczął śpiewać – melodyjny, wysoki, kobiecy głos niósł pieśń bez słów, złożoną jedynie z radosnych, donośnych okrzyków. Wojna dobiegła końca.

Martwego byka szybko usunięto z placu. Już wcześniej, w trakcie przemowy Gloe, do trupa podskoczyła starsza kobieta z wielką, glinianą miską w rękach. Podłożyła ją pod szyję zwierzęcia – nie można było pozwolić, żeby królowie brodzili we krwi. Nim Gloe skończył mówić miska była już pełna, a para wojowników, którzy wcześniej prowadziła zwierzę, teraz z trudem przesuwała jego cielsko na kraniec placu. Królowie wrócili na swoje koce, ignorując zamieszanie. Ich miejsce zajęli muzycy i tancerze. Jeden z nich, młody chłopak z zawieszonym na szyi olbrzymim bębnem i grubymi, czarnymi pałkami w dłoniach, stanął nagle w pół kroku i rzucił zdegustowane spojrzenie ludziom klęczącym przy martwym zwierzęciu. Kobieta z misą wzruszyła ramionami na jego widok. „Co zrobisz? Byk przecież nie wstanie i nie pójdzie sam”, powiedziała w myślach.

Jedna z tancerek popchnęła bębniarza i kazała mu stanąć gdzie indziej. Mimo zgiełku i muzyki Nialli wydało się, że słyszy jej wysoki, zdenerwowany głos. Chłopak mruknął coś, ale posłuchał. Odsunął się w cień. Stopniowo, mozolnie, zwierzę zostało w końcu odciągnięte w stronę drugiego ogniska, gdzie czekali już kucharze z toporkami i nożami. Nie minęło wiele czasu a paski mięsa zaskwierczały na rozgrzanych kamieniach i zapach przygotowanego posiłku wzbił się w powietrze, docierając do nozdrzy zgromadzonego tłumu. Tancerze założyli maski. Pieśń stała się głośniejsza, rytm bębnów szybszy. Pierwsze miski ugali i pieczonego mięsa trafiły w ręce wygłodniałych Tielvii. Ludzie zaczęli przepychać się do przodu, deptać sobie po palcach, potrącać się nawzajem.

Nialli spostrzegła pustą przestrzeń pomiędzy kłębiącymi się przed nią sylwetkami i wepchnęła się pomiędzy nie bez najmniejszych skrupułów. Rytm bębnów wciąż przyspieszał. Głosy pieśniarzy wzbijały się coraz wyżej: kobiece, melodyjne, oraz chrapliwe, niskie odpowiedzi mężczyzn. Mieszały się, nachodziły na siebie, nawiązywały na chwilę dialog, by zaraz rozpaść się ponownie. Nialli dała się porwać muzyce. Jej pięty same zaczęły wybijać rytm. Poprawiła rzemienną opaskę na zaczesanych do tyłu włosach i podskoczyła na próbę w momencie gdy pieśniarze przypieczętowali koniec fragmentu pieśni krótkim wojennym okrzykiem.

Z każdym tanecznym krokiem zbliżała się do ogniska. Widziała już miski krążące wśród tłumu, coraz więcej i więcej. Między ramionami gapiów dostrzegała olbrzymią glinianą misę, pełną parującego ugali i kręcących się wokół niej mężczyzn w białych fartuchach. Drewnianymi chochlami przekładali jedzenie do mniejszych półmisków, następnie obracali się w stronę tłumu, a półmiski znikały z ich dłoni przy akompaniamencie bębnów i radosnych podziękowań.

Jeszcze tylko dwa kroki. Jeszcze tylko jeden.

Jeden z kucharzy zauważył ją, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął w jej stronę miskę pełną gorącego jadła. Sięgnęła po nią i nagle poczuła, jak czyjś łokieć uderza w jej ramię. Miska wymknęła się z jej rąk. Zawirowała w powietrzu. Stojący obok niej chłopak chwycił ją zręcznie. Odwróciła się do niego i odpowiedziała mocnym pchnięciem. Zachwiał się i przez moment balansował na jednej nodze, lecz odzyskał równowagę. Był trochę wyższy od niej i bardzo szczupły.

– Załatwcie to między sobą, bo na razie nie będzie więcej. Ugali się skończyło – usłyszała głos kucharza.

Chłopak spojrzał na nią z udawanym, przerysowanym zdumieniem.

– W takim razie przepraszam. Za nic w świecie nie chciałbym, abyś czekała głodna, nie wiadomo jak długo – powiedział, po czym oddał jej miskę.

Wzięła naczynie w dłoń i uśmiechnęła się do niego szeroko. Otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale inna rosła postać, wepchnęła się pomiędzy nich. Wojownik, wyższy od Nialli o dwie głowy, tak wysoki, że biały zawój, w który był ubrany, z trudem sięgał jego kolan.

– Nie ma już ugali?! – warknął, wymawiając głoski twardo, na sposób Gaeshii.

– Nie – odparł krótko kucharz i odwrócił się, ucinając rozmowę.

Olbrzym żachnął się. Mruknął coś pod nosem, co brzmiało jak przekleństwo, po czym spojrzał na Nialli z góry. Po jego twarzy przemknął wyraz zdziwienia, jakby dopiero teraz zauważył to małe stworzenie u swoich stóp. Jego wzrok natrafił na parujący półmisek, który trzymała w dłoniach.

– Moja królowa nie otrzymała jeszcze swojej porcji – powiedział.

Nialli nie odpowiedziała. Przycisnęła miskę do piersi i przepchnęła się obok niego, i dalej, głębiej w naciskający na nią ze wszystkich stron tłum. Na chwilę zanim przykryło ją jezioro ludzkich głów, spojrzała za siebie, mając nadzieję, że młody mężczyzna, z którym rozmawiała wcześniej, nadal tam jest. Ale nie zdołała go już dostrzec.

Trudno. Może spotkają się później.

3

Promienie zachodzącego Słońca odbijały się w wodzie. Błyszczały na szczytach miniaturowych fal, wywoływanych przez burtę, na której siedział i rozpływały się w białych, pomarańczowych i karmazynowych refleksach. Tam, gdzie ruch łodzi nie mącił tafli, Rzeka wydawała się nieruchoma. Gdyby przymknął oczy i zapomniał się na chwilę, Zerah mógłby uwierzyć, że to twarda, płaska powierzchnia, po której suchą stopą można przejść tysiąc kroków z brzegu na brzeg.

Spojrzał za siebie i złudzenie prysło. Cztery długie czółna płynęły powoli tym samym kursem, zaburzając spokój rzeki. W każdym z nich dwóch lub trzech wioślarzy siedziało okrakiem na wydłużonych dziobach i rufach. Niespiesznymi ruchami przekładali wiosła z jednej strony na drugą, zanurzali w odmętach z głośnym „ooop!”, wyciągali, przekładali znowu. Małe fale rozbiegały się z miejsc, w których wiosła przebijały taflę, uderzały o burty łodzi, zawracały i znikały pośród setek im podobnych.

– Miał pasterz córkę przecudnej urody! – zawył ktoś dwie łodzie dalej.

„O, nie” pomyślał Zerah, „znowu? Bogowie, zlitujcie się”.

– Wszyscyśmy się w niej kochali! – odpowiedział mu drugi głos.

– I ja też! I ja też! A ja nie! – zawtórowali wspólnie wioślarze i pasażerowie. Tym razem król nie mógł już powstrzymać uśmiechu.

Siedzący na dziobie najbliższej łodzi chłopak zauważył to i ośmielony dobrym humorem króla uniósł głowę i zawył na całe gardło:

– Lecz ona na nas patrzeć nie chciała! Wszyscyśmy tedy płakali!

Gdy siedem dni wcześniej mały orszak Gaeshii docierał na miejsce przypieczętowującej rozejm uczty, jego słudzy i wojownicy najchętniej nie rozstawaliby się z nożami nawet we śnie. Teraz, po nocach wspólnego picia i jedzenia, wracali do domów w promiennych nastrojach, śpiewając raz po raz sprośną piosenkę, której nauczyli się od swoich byłych wrogów. Czy trzeba było lepszego dowodu, że podjął dobrą decyzję? Czy widok roześmianych chłopców, wracających z terytorium wroga nie tylko cało, ale i z koszami pełnymi podarków, zamknie usta wiecznie niezadowolonym watażkom? Czy…

– Czy ty mnie w ogóle słuchasz, mężu?

Ten głos – kobiecy, lekko zirytowany – nie należał do żadnego z wioślarzy. Jego ton i barwa, tak dobrze znane Zerahowi od lat, miały za to magiczną moc prostowania jego pleców, otwierania jego oczu szerzej i przywoływania go do rzeczywistości. Tak było i tym razem. Obrócił się i wsparł rękę o krawędź burty. Usta i oczy Dariri uśmiechały się do niego, ale tylko odrobinę, jedynie tyle, żeby wiedział, że nie jest na niego naprawdę zła. Na moment przesunął wzrok nad jej lewe ramię, wziął głęboki oddech i wyrecytował:

– Wiec. Pojutrze, lub dzień później. Co najmniej piętnastu gości. Stary Keketoe nie może jeść mięsa, a tych dwoje z nowej osady nad Małym Ogonem będzie z dzieckiem i są okropnie przesądni, więc cała chata po babci będzie dla nich. – Znów spojrzał w jej oczy. – Widzisz? Słucham.

Na pięć uderzeń serca zaległa względna cisza, zakłócana jedynie przez docierający do nich z łodzi obok opis kształtów młodej pasterki, i Zerah już wiedział, że nie udało mu się oszukać swojej żony.

– Tak. Owszem. Ale o tym mówiliśmy zanim odpłynąłeś w swoje myśli i już skończyliśmy ten temat.

Westchnął głośno i teatralnie uderzył otwartymi dłońmi o uda.

– Przepraszam. Jestem rozkojarzony. Powtórz, proszę.

– Najważniejsze zostawiłam na koniec. Ale najpierw mam do ciebie pytanie i wybacz mi, mężu, ale muszę być pewna, że nie będę mówiła do powietrza pomiędzy twoimi uszami.

– Słucham. – Skinął głową.

– Gdzie jest Natanah? On i jego żona mieli być na uczcie i wracać do Domu Króla razem z nami.

Machnął dłonią.

– Przez chwilę bałem się, że podejrzewasz mnie o flirtowanie z którąś z tancerek – roześmiał się cicho. – Tahani niedługo będzie rodzić. Albo może już urodziła. Natanah został w Pożegnaniu Słońca, razem z nią. Przypłynie tylko na wiec. Do Domu Króla jest bliżej niż do Lamparciego Gniazda.

– A wiesz to skąd? – Spojrzała na niego podejrzliwie.

– Wczoraj przybył posłaniec.

– Gaeshii? Nie widziałam żadnego poza naszą grupą.

Dariri rozejrzała się wokół, jak gdyby na jednej z towarzyszących im łodzi miał z czystego powietrza zmaterializować się jeszcze jeden wioślarz. Ale jedyne, co zwróciło jej uwagę, to niebezpiecznie zanurzone czółno Heroniye, jej osobistego strażnika. Olbrzym siedział na jednym jego końcu, z kolanami podciągniętymi pod brodę, i wiosłował zawzięcie, pochmurny jak pierwszy dzień pory deszczowej. Dwóch pozostałych wioślarzy stłoczyło się na drugim końcu, wspólnie równoważąc ciężar wielkiego wojownika.

– Nie. To był Tielvii.

– Natanah przysłał Tielvii? – W jej głosie ponownie zabrzmiały podejrzliwe tony. Zerah zbył to wzruszeniem ramion.

– Wiesz jacy oni są na zachodzie. Babka Natanaha była Tielvii. Swoją drogą, posłaniec powiedział, że Natanah prosi, byśmy zatrzymali się na noc przy Wzgórzu Kochanków i abym tam pomodlił się o szczęśliwe narodziny jego dziecka. Przysłał nam nawet mapę z zaznaczonym miejscem, które jego zdaniem będzie świetne na obóz.

Sięgnął do leżącej u jego stóp skórzanej torby. Przeszukiwał ją przez chwilę, aż w końcu z cichym „aha!” wydobył z niej pokreślony węglem skrawek materiału. Rozwinął go w triumfalnym geście.

– Wzgórze Kochanków? – Zmarszczyła brwi. – To będzie już zaraz. Miałam nadzieję, że dzisiaj popłyniemy trochę dalej, żeby być w domu już jutro wieczorem. Nawet wtedy nie zostałoby nam wiele czasu przygotowania, a jeśli zmarnujemy tę noc, zostaniemy praktycznie bez czasu na reakcję, jeśli coś pójdzie nie tak.

Zerah jęknął głośno, ukrył twarz w dłoniach i spojrzał na Dariri spomiędzy palców. Zdawał sobie doskonale sprawę z sieci zależności i układów, w których poruszał się od trzech lat. Jego reakcja była w dużej mierze udawana, nawet jeżeli faktycznie nienawidził całego tego teatru. Nie licząc grupy najbliższych przyjaciół i sojuszników, wokół każdego wodza wioski Gaeshii w całej dolinie Zerah musiał chodzić na palcach. Każdy, nieważne czy na jego włości składało się pięć chat stojących w błocie; nieważne czy cały oddział wojowników, jakich mógł wystawić stanowili jego syn i trzech sąsiadów. Wśród Gaeshii każdy uważał się za niemalże równego rangą Zerahowi. Jeżeli dochodziło do spotkania pozory musiały być zachowane – Zerah, jako gospodarz, musiał wyjść im naprzeciw, przywitać wylewnie, udowodnić, że zna imiona żony i dzieci, oraz pamiętać, co którego z nich może urazić. Kogo nie sadzać obok kogo. Jakiej pieśni nie śpiewać. Nie tak wyglądało to w opowieściach o dawnych czasach. Gaeshii rzadko miewali królów, ale gdy już jakiś się pojawił, wszyscy uznawali jego niekwestionowany autorytet, rzucali mu się do stóp i przysięgali wieczną wierność. Po trzech latach u władzy Zerah zaczynał podejrzewać, że historie nie mówiły całej prawdy.

– Zgódź się, proszę. Ludzie są zmęczeni. Tobie i dziecku też przyda się całonocny odpoczynek. A ja faktycznie chciałbym wdrapać się na szczyt. Mamy za co dziękować. I mamy o co prosić.

Dariri delikatnie poprawiła kocyk Uhire. Mały poruszył się we śnie, zmarszczył nosek, ale nie obudził się. Zerah kochał ten nosek.

Pomyślał o żonie. Jeszcze nie tak dawno wydawała na świat dziecko, w małym namiocie w górach na południu, gdzie ukrywali się przed żołnierzami Tielvii, ponieważ w Domu Króla wciąż jeszcze nie było bezpiecznie. Rodziła w bólach przez cały dzień. Mały Uhire nie chciał przyjść na tak niesprawiedliwy świat. Zerah nie dziwił się synowi.

Przysunął się bliżej, pochylił i pocałował ją delikatnie. Odwzajemniła pocałunek, a on wyciągnął dłoń i wsunął palce w jej krótkie, kręcone włosy. Przemknęło mu przez myśl, jak cudownie miękkie są one w dotyku i że mógłby nie robić nic innego w życiu, jak tylko całować ją i gładzić jej włosy, przeczesywać je palcami, a cały świat mógłby dla niego nie istnieć.

– Musimy porozmawiać o jeszcze jednej rzeczy – wyszeptała, a Zerah poczuł jak jego serce osuwa się w głąb klatki piersiowej.

– Musimy?

– Tak, musimy. – Odsunęła się od niego. – Jak sądzisz, jak długo potrwa ten pokój?

– Chciałbym wierzyć, że długo.

Pokręciła głową.

– Miesiąc. Może dwa. Powinieneś zaatakować pierwszy.

– Wtedy wszyscy pomyślą, że to ja złamałem przysięgę. Nawet jeżeli Gloe pierwszy zacznie przygotowania do nowej wojny, wina spadnie na tego, kto zaatakuje. Wodzowie mogą mi się sprzeciwić.

– Więc musisz zrobić to tak, żeby uwierzyli, że Gloe cię sprowokował. To nie powinno być trudne. Ludzie nie przestają się nienawidzić tylko dlatego, że ich królowie zawarli pakt. Prędzej czy później dojdzie do jakiejś bójki na szlaku lub kolejnej kradzieży krów. Wykorzystaj to.

Zamyślił się na chwilę.

– Mam nadzieję… To dziwnie zabrzmi, ale mam nadzieję, że jeśli to musi się stać, to stanie się wcześniej niż później. Nasi ludzie w górach… Jeśli będą zmuszeni głodować i marznąć przez kilka miesięcy… Nie zazdroszczę im.

Dariri wyprostowała się. Uniosła ramiona i zadarła głowę.

– Dziki imbir zawiera wszystko czego potrzeba człowiekowi do życia – zadeklamowała najniższym tonem głosu na jaki mogła się zdobyć. – A dobrze przyrządzony zabije smak nawet najgorszego mięsa, nieważne czy to będą szczury, czy dżdżownice. Mój dziadek, gdy był młody, chował się w górach przed Tielvii przez ponad rok. Wrócił silniejszy i wyższy niż gdy w nie poszedł.

Zakończyła i spojrzała na niego z kpiącym uśmiechem. Kochał ten uśmiech.

– Nie przedrzeźniaj mnie – poprosił.

– Wiem, wiem. To był bardzo ważny moment. Bardzo ważna przemowa. Podniosłeś ich na duchu, przekonałeś by walczyli dalej, i teraz dzięki temu mamy oddziały Szakali, kryjące się w górach wokół całej Doliny, czekające tylko na twój sygnał. Mogliby być w domach, z żonami i dziećmi, ciesząc się z zakończonej wojny, ale dzięki tobie uwierzyli, że mogą liczyć na dużo więcej. Jesteś czarownikiem, mężu.

– Ja tylko realizuję plan mojego głównego stratega. – Puścił do niej oko. – Ale… Szczerze mówiąc, rozumiem ich wątpliwości. Ja również chciałbym już nie musieć walczyć.

Kąciki jej oczu opadły. Szczęki zacisnęły się. Wargi zamknęły się, pozostawiając tylko wąską różową kreskę. Kochał te wargi, ale bardziej wtedy, gdy były rozchylone do pocałunku.

– Tielvii nigdy nie będą naszymi przyjaciółmi – powiedziała.

– Wiem – zgodził się.

– Gloe na pewno zaatakuje.

– Wiem – powtórzył, unosząc dłonie w obronnym geście.

Ponownie pokręciła głową.

– A nawet gdyby nie… Nawet gdybyśmy mylili się co do niego, tego węża w ludzkiej skórze, nawet gdyby dochował przysięgi… Ilu Gaeshii Gloe zabił? Ile kobiet zostało zgwałconych? Ile dzieci zostało bez rodziców?

– Za dużo.

– Nawet jedno to za wiele – wypowiedziała te słowa cicho, szeptem, ale z naciskiem, jak gdyby była to prawda wiary. – Nienawidzę go, Zerahu. I wiem, że ty również. On i jego plemię muszą zapłacić za swoje grzechy.

Westchnął cicho. Wiedział, że miała rację.

Nagle zewsząd dokoła dobiegły ich radosne krzyki. Ich własna łódź zakołysała się – to wioślarz na dziobie podniósł się odrobinę za szybko.

– Wzgórze Kochanków! Wzgórze Kochanków! Wzgórze Kochanków przed nami!

Faktycznie, zza zakola Rzeki powoli wyłaniała się kanciasta sylwetka olbrzymiej skały. Jej czubek błyszczał jak złoto w promieniach Słońca. Wioślarz, którego spocone ciało zasłaniało resztę wzgórza, odwrócił się do nich, zacisnął wolną dłoń w pięść i przyłożył ją do piersi.

– Królu, królowo, Wzgórze Kochanków.

„Dzięki, nie usłyszałem pierwsze trzy razy”, pomyślał Zerah. Oparł dłoń o ramię Dariri i sam wstał, ostrożnie, nie chcąc rozkołysać łodzi jeszcze bardziej. Przyłożył dłonie do ust i krzyknął:

– Lądujemy! Lądujemy!

Odpowiedziały mu kolejne radosne okrzyki.

– Chcę wspiąć się sam na szczyt Wzgórza i prosić Agni oraz Tierre o błogosławieństwo! Będę modlił się za to całą noc! Rozbijcie obóz, nie czekajcie na mnie!

– Zerah… – Dariri spojrzała na niego z dezaprobatą z dna łodzi. Wzruszył ramionami.

– Ty masz swoje sposoby, ja mam swoje.

4

Wydech. Wydech. Policzki wydymają się ciepłym, wilgotnym powietrzem. Usta układają się w okrąg. Spękane, przesuszone wargi wysuwają się do przodu. Uff. Uff. Noeh widział kiedyś garncarza, który zamiast własnego oddechu używał małego, skórzanego miecha, by podsycać ogień w piecu. Trzymał go w rękach, skręcił jeden koniec i zacisnął w dłoni, a drugi, pokryty gliną, wsunął w palenisko. Następnie ścisnął go z całej siły, by powietrze opuściło wnętrze w jednym, silnym podmuchu. Uff. Uff. Tak to właśnie brzmiało. Wdech. Wdech. Usta zamykają się. Nozdrza napełniają suchym powietrzem. Godziny temu jego zatoki próbowały je jeszcze zwilżyć i ogrzać. Teraz same były już suche i obolałe, podobnie jak gardło, język i wargi. Bolały, lecz nie dość, by przeszkadzać w biegu. Nie bardziej niż poranione stopy, które niosły go dalej do przodu. Krok za krokiem. Wydech. Wydech. Wdech. Wdech. Bose stopy uderzają o ziemię. Wzbijają pył. Ocierają się o kamyki. Czasem łamią, lub rozkopują na boki suche gałązki. Krok za krokiem. Nic trudnego.

Noeh podążał wzrokiem za stopami mężczyzny przed nim – starszego, doświadczonego biegacza. Znał zasady: trzymaj się dwa kroki z tyłu i stawiaj stopy dokładnie tam, gdzie przed chwilą stąpał twój przewodnik. Skoro on przebiegł, to i ty przebiegniesz. Zrównaj oddech z rytmem biegu. Dwa krótkie wdechy, dwa krótkie wydechy. Powtórz. Ścieżka jest nierówna, niektóre kroki muszą być dłuższe, inne krótsze, ale świst powietrza opuszczającego płuca pomoże twoim towarzyszom zachować rytm. A ich oddech pomoże tobie.

Ledwo zdążyli położyć się do łóżek, gdy Gloe poderwał ich – swoją straż przyboczną – do biegu.

– Stało się coś strasznego – powiedział. – Muszę dogonić Zeraha zanim dotrze do swoich żołnierzy. Gaeshii wyruszyli dziś rano, ale późno. Ich łodzie obładowane są bagażami i podarkami. Jeśli wyruszymy teraz, pieszo, biegiem, tylko z włóczniami i nożami, przez wzgórza, dogonimy ich przed świtem. Chodźcie.

Resztę Noeh usłyszał od swoich towarzyszy. Tych, których wyprzedzał i tych, którzy wyprzedzali jego podczas całonocnego biegu przez wzgórza i błota, pokrywające brzeg Rzeki.

– Ktoś zabił syna Gloe.

Wdech. Wdech.

– Nie, to nieprawda. Żona Zeraha, ta czarownica, rzuciła na małego urok. Dziecko ma gorączkę.

Wydech. Wydech.

– Nie, to nie gorączka. Jest pokryte krostami na całym brązowym ciałku. Także na podniebieniu i przełyku. Cierpi.

– Ale to się zdarza. Niemowlaki umierają cały czas. Przestają oddychać bez powodu, w środku nocy. Jednego dnia wrzeszczą tak, że słychać je w sąsiedniej wiosce, a następnego są już szare na buzi i patrzą w niebo zamglonym wzrokiem. Albo zapadają na choroby, które nie zdarzają się dorosłym. Krosty czy bąble pokrywają ich skórę, dostają drgawek, wymiotują, mają biegunkę, krew płynie im z ust i nosa. Czasem z tego wychodzą, czasem nie. Dlatego rodzice trzymają je z dala od innych ludzi przez pierwsze miesiące. Im więcej kontaktu, tym gorzej. Im dalsze pokrewieństwo tych, którzy dziecko oglądają, tym gorzej. Dlatego zabieranie dziecka na spotkanie z Gaeshii nie było najlepszym pomysłem. Może jeśli ktoś jest z obcego plemienia, to nie tylko nie powinien znajdować się w tej samej chacie, co niemowlak, ale nawet w tej samej wiosce?

– Może. Może. Dlatego Gloe chce się upewnić, że Gaeshii nie zrobili nic złego.

– Jak to nic?! To ich wina. To Zerah to uczynił. Gloe dochował wszystkich nakazów. Tak, mały był na uczcie, ale cały czas ukryty, w królewskiej chacie, za potrójną zasłoną, wyłącznie w towarzystwie niańki i duchów swoich przodków. Niemożliwe, że dopadła go jakaś przypadkowa choroba tak po prostu, dzień po uczcie, na której król jadł i śmiał się ze zdradzieckimi Gaeshii.

– Jego dziecko jeszcze nie umarło. Uspokój się.

– Skąd mamy wiedzieć, że nie umarło, skoro nic nam nie mówi?!

– Dlaczego włócznie i noże?

– Co?

– Dlaczego kazał nam zabrać tylko włócznie i noże.

– Skąd mam wiedzieć? Biegnij.

Bieg skończył się tak nagle, że Noeh prawie wpadł na plecy człowieka przed nim.

– Przepraszam – wykrztusił i położył rękę na ramieniu starszego wojownika. Ten przykrył jego dłoń swoją i wyszczerzył zęby.

Przez chwilę, ze zmęczenia Noeh widział przed oczami jedynie fioletowe plamki i rząd żółtych zębów. I wtedy go rozpoznał – Ieremaiah, syn Niehle, ze wsi gdzieś daleko w górach po południowej stronie. Ich kapitan. Noeh był w straży przybocznej dopiero od kilku dni i wciąż uczył się imion oraz pochodzenia swoich towarzyszy, ale jego znał. Ieremaiah został kapitanem miesiąc temu, po śmierci swojego poprzednika. A że straż przyboczna zawsze liczyła sześciu, a Noeh odznaczył się w tej samej bitwie w której zginął poprzedni kapitan, jakiś czas później Ieremaiah poszedł do króla i wyprosił wciągnięcie go na wolne miejsce.

Stary wyglądał, jak gdyby w ogóle się nie zmęczył.

– No i masz, chłopaku – powiedział ze śpiewnym akcentem. – Najpierw uczysz się włóczni, potem przyjmują cię do wojska, potem do straży przybocznej, a jak już myślisz, że czekają cię tylko zaszczyty i chętne dziewki, to nagle budzisz się w środku nocy w jakimś ciemnym lesie, gdzie muchy cię gryzą w dupę.

– Cisza – usłyszeli warknięcie.

Pół tuzina kroków dalej z przodu, na skraju skarpy, stał Gloe. Lewą rękę wyciągnął wyprostowaną w bok, dłoń zwrócił w ich stronę i kilkakrotnie delikatnie uderzył nią powietrze. „Zatrzymajcie się”.

Znajdowali się na szczycie niewielkiego wzgórza. W dole, przed nimi, rzeka powoli toczyła swe wody, otaczając dużo wyższe wzgórze po drugiej stronie polany. Na brzegu przed nimi płonęły ogniska Gaeshii. Jedno duże, centralne, tliło się tylko. Wokół niego postawiono trzy małe namioty i jeden większy – ten na pewno dla pary królewskiej i ich dziecka. Przeznaczenia pozostałych Noeh mógł się tylko domyślać. Dwa mniejsze ogniska, rozstawione wzdłuż brzegu rzeki po obu stronach obozowiska, płonęły jasno. Ktoś musiał przy nich stale siedzieć i dokładać drewna. Powinno być jeszcze trzecie, od strony lądu. Jeśli było, być może strażnik zasnął i pozwolił mu zgasnąć.

Orszak Zeraha liczył w sumie siedemnaście osób. Król, królowa, ich dziecko, trójka służących, ośmiu wioślarzy i tylko jeden wojownik ze straży przybocznej. Tak, to by się zgadzało – mieli pięć łodzi. Na pewno niektórzy z wioślarzy potrafili walczyć, ale nie mieli tarczy i chyba też włóczni. Grupa Tielvii liczyła siedmiu mężczyzn – Gloe, który w przeszłości sam był doskonałym wojownikiem, oraz oni, jego straż przyboczna. Nie mieli tarcz, które byłyby zbyt nieporęczne w nocnym biegu przez las. Co prawda byli zmęczeni, ale mieli przewagę zaskoczenia. Do tego byli najlepszymi z najlepszych.

Noeh rzucił okiem w stronę Gloe i zrozumiał, że król myśli o tym samym. To nie będzie spotkanie w celu wyjaśnienia nieporozumień. Gloe obmyślał zasadzkę.

Król przerzucił włócznię do lewej dłoni, machnął prawą, by podążali za nim i zaczął powoli schodzić ze wzgórza. Noeh ruszył za nim. Przez kolejne pół godziny poruszali się w ciszy, wyrównując oddech i odzyskując siły. Zeszli na południową stronę, tak by wzgórze zasłaniało ich i nikt nie mógł dostrzec ich sylwetek na tle rozgwieżdżonego nieba. Następnie zawrócili i obiegli wzgórze truchtem. Gdy od obozu Gaeshii dzieliło ich mniej niż pięćset kroków, przypadli do ziemi i znieruchomieli. Faktycznie, trzecie ognisko zgasło, a pilnujący go chłopak leżał na trawie, zawinięty w grubą derkę. Chrapał cicho. Gloe błysnął zębami w szerokim uśmiechu. Odwrócił się do swojej drużyny i bezgłośnie, gestami dłoni, zaczął wydawać polecenia.

5

W świetle pochodni skały faktycznie wyglądały jak popiersia pary kochanków, złączonych w objęciach. Głowa kobiety spoczywała na ramieniu mężczyzny, odwrócona twarzą w stronę zagłębienia między jego szyją a obojczykiem. Jej ramiona otaczały nagą klatkę piersiową; włosy spływały po ręce, którą przytulał ją do siebie. Jego druga dłoń sięgała niżej, pod ziemię. Mówiono, że do jej bioder, ale niektórzy poeci twierdzili, że do pośladków. Wyglądał, jakby szeptał jej coś do ucha.

Zerah wiedział, że to tylko fantazje i gra cieni. Gdy jako dziesięciolatek wdrapał się tu po raz pierwszy w towarzystwie rodziców, matka opowiedziała mu o wszystkich detalach i pokazywała palcem, gdzie jest czyje ramię, a gdzie ucho. Dotykał girland zawieszonych na kamieniach w miejscach, które uważano za ramiona Kochanków, oraz miodu wylewanego tam, gdzie powinny być ich czoła. Tak wtedy, jak i teraz, dla niego były to tylko dwa wysokie głazy, pochylone ku sobie i obrośnięte mchem tworzącym sugestywne wzory. Z czasem jednak powtarzane wielokrotnie opisy zaczęły wpływać na jego pamięć o ich wyglądzie. Wypolerowane dotykiem tysięcy rąk pielgrzymów wypukłości zamieniły się w bicepsy Tierre i piersi Agni. Smugi mchu przemieniły się w kontury twarzy. Gdy dorósł, zaczął zauważać podobieństwa pomiędzy tym procesem nakładania się wyobraźni na rzeczywistość a opowieściami o gwiezdnych konstelacjach. Chcesz pokazać swojej miłości jaki jesteś romantyczny i wrażliwy? Zabierz ją na szczyt wzgórza w bezchmurną noc, połóż obok siebie, przytul, i wodząc palcem po niebie zacznij jedną z tysiąca opowieści o potworach i bohaterach sprzed lat.

Gwiazdy były punktami światła, rozrzuconymi w losowy sposób po nieboskłonie, poruszającymi się ze wschodu na zachód w bezsensownej pogoni za Słońcem. A mimo to nawet teraz, gdy Zerah spojrzał w górę, z łatwością mógł odnaleźć Szakala walczącego z Lampartem. Stare legendy łączyły w jego wyobraźni te głupie migoczące kropki w sylwetki dwóch groźnych bestii, a te z kolei – ich wieczna walka – zamieniały się w alegorię konfliktu Gaeshii i Tielvii. I tak jak Szakal i Lampart symbolizowały wojnę, tak Kochankowie byli symbolem pojednania dwóch plemion. Tymczasowego pojednania. Dawno temu książę Tielvii spotkał w górach dziką córkę wodza jednego z klanów Gaeshii. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, a ich romans, towarzyszące mu intrygi, tajemne spotkania, oraz w końcu publiczne przyznanie się do zakazanej miłości, doprowadziły do zakończenia wojny i najdłuższego w zapamiętanej historii okresu pokoju. To było siedem pokoleń i trzy wojny temu, nie licząc tuzina pomniejszych konfliktów między sąsiadującymi ze sobą wioskami obu plemion. Nawet najpiękniejsza historia nie jest w stanie zatrzymać na długo koła żalu, gniewu i zemsty.

Tępym końcem włóczni wydłubał z ziemi kamień wielkości pięści i w jego miejsce wbił pochodnię. Usiadł obok. Trawa była chłodna i wilgotna. Zaklął pod nosem, gdy coś miękkiego i oślizgłego przesunęło się po wewnętrznej stronie jego uda. Wstał, obrócił się, by ściągnąć niesiony na plecach, zawinięty ciasno koc, gdy drugi koniec zawiniątka zsunął mu się z ramienia i potrącił pochodnię. Ta zakołysała się i zanim Zerah zdążył ją pochwycić, przewróciła się i zgasła. Szczyt wzgórza spowiła ciemność.

Przystanął na chwilę, z kocem w ręce i wyrazem niedowierzania na twarzy. Wielki król dumnego plemienia. Ten, który wygrał tuzin bitew. Ten, który pogodził klany. Ten, który pokonał i zabił Leaha, prawdziwego olbrzyma wśród ludzi, kapitana straży przybocznej Gloe. Ten, który to i tamto. Ten, któremu jak dać dwa kamienie, to jeden zgubi, a drugi popsuje. Cholerny niezdara. Dobrze, że nikogo tu z nim nie było, bo chyba własnoręcznie zakopałby się w ziemi ze wstydu i sprawdził, czy dłoń Tierre faktycznie spoczywa na tyłku Agni. Trudno. Rozpalanie ognia w tych warunkach zajęłoby zbyt długo. Nie po to tu przyszedł, a noc była ciepła. W ciemności rozłożył koc na trawie i usiadł ponownie.

– Nazywam się Zerah, syn Nihye. Jestem wodzem… Królem Gaeshii – zaczął i przerwał w pół zdania. Zawahał się. Nie był przecież smarkaczem z jakiejś zapomnianej wsi, żeby przedstawiać się w ten sposób. Bogowie na pewno wiedzieli, kim jest Zerah, syn Nihye.

Przełknął ślinę i spróbował ponownie.

– Wszyscy moi przodkowie byli Gaeshii z pól na południowym brzegu i znali cię tylko z opowieści, Agni, córko Nanni, ale wszyscy oni byli dumni, że należą do twojego plemienia.

Tak. Teraz lepiej.

– Przychodzę tu w imieniu Natanaha, wodza w Pożegnaniu Słońca. Nie mógł przybyć tu we własnej osobie, ale prosił mnie o wstawiennictwo u ciebie. Jego żona leży właśnie w połogu. Tierre, Agni, jeśli taka jest wasza wola, niech urodzi im się piękny syn. Niech wyrośnie na wspaniałego wojownika i wodza. Niech nie zna lęku, jak jego ojciec. Niech kobiety rzucają mu się do stóp. – Zerah uśmiechnął się do swoich myśli. – Ale jest coś jeszcze, o co chciałbym was prosić.

Westchnął ciężko. Co dalej? Jak ubrać w słowa prośbę o zwycięstwo, by nie brzmiała jak pusty frazes? Tak łatwo jest przekroczyć granicę między powagą a patosem.

Może najlepiej zacząć od początku.

Skrzyżował nogi i położył puste dłonie na kolanach, wnętrzem do góry, w geście pokory i ofiarowania.

– Pół roku temu byłem na wzgórzach nad Pożegnaniem Słońca – rozpoczął opowieść miękkim głosem, jak gdyby mówił do swojej żony w zaciszu namiotu, tuż przed snem. – Wraz z dwoma chłopakami z gwardii i przewodnikiem przedzierałem się do żyjących tam Gaeshii. To waleczni ludzie. Byłem pod wrażeniem. Zdołali zbudować wysoką, potężną palisadę, zgromadzić zapasy i kilkukrotnie odeprzeć ataki Tielvii. W końcu Gloe zdecydował się zostawić ich w spokoju i tylko wystawił patrole na wszystkich drogach w okolicy. Przez wiele dni szliśmy granią, aby je ominąć. Chciałem nakłonić tych Gaeshii do ataku od zachodu, gdy my uderzymy na Gloe z drugiej strony. Natanah w mig zrozumiał, jak ważny jest dla mnie i zażyczył sobie osobistego spotkania. Gdy już wracaliśmy, znowu granią, wzdłuż północnej ściany gór, zobaczyłem przy ścieżce na rozstaju dróg mały ołtarzyk. Zaledwie kilka kamieni jeden na drugim. Nie zwróciłbym na niego uwagi gdyby nie to, że ktoś zawiesił na nim świeżą girlandę. Nasz przewodnik wyjaśnił, że miejscowi przychodzą tu regularnie. Składają ofiary, modlą się… Spytałem go o szczegóły, ale nie był w stanie powiedzieć nic pewnego. Tylko tyle, że kiedyś była susza i w tym miejscu prostej pasterce we śnie objawiła się bogini. Gdy się obudziła, wybudowała dla niej mały ołtarz, a wtedy spod niego wytrysnął strumień, w którym były węże. „Tu, w górach, węże?”, zdziwiłem się. „Tak mówili”, odpowiedział. Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nie wiedział też ile pokoleń minęło od tego zdarzenia. Jak również nikt nie pamięta, czy ta kobieta była Gaeshii, czy Tielvii. Nie wiadomo, komu pobłogosławiła bogini. Wioski obu plemion znajdują się w mniej więcej równej odległości od jej ołtarza. Jedni i drudzy przychodzą tam składać ofiary. Czasem nawet tego samego dnia. Zaśmiał się, gdy spytałem go o to. „Tak, zdarzają się kłótnie”, odparł. „Kłótnie?”, początkowo myślałem, że się przesłyszałem. „Nikt nie zginął?” „Nie”, odpowiedział. „Ludzie tu się modlą, nie zabijają.” Niesamowite, prawda? Kobieta, która zmarła tak dawno, że nic o niej nie wiemy, potrafiła pogodzić zwaśnione plemiona.

Zerah westchnął i pochylił się. Przedramiona położył na łydkach. Siedział tak przez chwilę, zgięty w pół, wpatrzony w ziemię. W końcu podniósł głowę. Tym razem jego głos przybrał smutny ton.

– Wydaje mi się, że niestety to samo działa w drugą stronę. Nienawidzimy się, mimo iż nie pamiętamy dlaczego. Niedawno zapytałem pewnego młodego chłopaka, czemu walczy. Widziałem jak urósł z dumy na sam dźwięk moich słów. Powiedział, że dawno temu, przed jego urodzeniem, jakiś Tielvii zabił jego dziadka i że nienawidzi tych skurwysynów z całego serca.

Zerah żachnął się. Nie powinien był używać takiego języka w obecności bogów. Ale takie były dokładnie słowa tego młodego wojownika. Owijanie prawdy w koc również nie byłoby dobrym pomysłem.

– Nigdy nie spotkał swojego dziadka, a mimo to wiedział doskonale, że musi go pomścić – podjął opowieść po chwili. – Jestem pewien, że Tielvii, którego czyn stał się powodem jego niczym nieskrępowanej nienawiści, dokonał tego, ponieważ dwa pokolenia wcześniej jakiś Gaeshii zabił jego własnego dziadka. Albo babkę. Albo zgwałcił matkę. Może ten Tielvii był tylko w połowie Tielvii, kto wie? A może nie, może ten Gaeshii sprzed stu lat wcale nie był do końca Gaeshii. Albo może mścił się za jeszcze wcześniejszą tragedię, a sprawca tamtej za jeszcze wcześniejszą. I jeszcze. I jeszcze. I tak dalej, aż do czasów, do których nie docierają nawet najdłuższe recytacje pokoleń przodków. Walczymy ze sobą, bo zawsze walczyliśmy ze sobą. Nienawidzimy ich, ponieważ oni nienawidzą nas. To jedyny prawdziwy powód.

Zamilkł na chwilę. Spojrzał w niebo. Szakal i Lampart wciąż szykowali się do skoku na siebie, tak jak wtedy, gdy zaczynał mówić. Tak jak zawsze, odkąd matka nauczyła go łączyć świetlne punkty na niebie liniami istniejącymi tylko w wyobraźni. Po chwili jego wzrok wrócił na twarze Tierre i Agni, a przynajmniej w miejsce, gdzie wiedział, że się znajdują. W ciemności widział jedynie zarysy kamieni. Głupia pochodnia. Głupi, niezdarny Zerah.

– Są tacy, którzy mówią, że należy zaprzestać nienawiści; że to błędne koło. Był czas, kiedy ich słuchałem – roześmiał się cicho. – Ach, ta dziecinna naiwność… Tak, młody wodzu Gaeshii, stań na głowie i zjednocz plemiona. Trzeba przerwać ten przeklęty krąg nienawiści. Tak! Ty pierwszy w całej historii naszego konfliktu na to wpadłeś! Nikt wcześniej o tym nie pomyślał! Musi ci się udać! Nawet wam się nie udało, więc jak mogłoby udać się mnie? To niemożliwe. Ta nienawiść jest w nas. Jest w mleku matki, w kołysankach każdej mami w całej dolinie. Jest we mnie. Gdy zacisnąłem dłoń na przedramieniu Gloe, musiałem również zacisnąć zęby, by drugą ręką nie wydrapać mu oczu. Tak silna była moja niechęć do niego. Piękny król Tielvii o hipnotyzujących oczach i głosie jak miód. Podstępny, oślizgły skurwiel.

Znów zastygł na chwilę. Rozejrzał się wokół, jakby sprawdzając, czy ktoś nie podsłuchuje jego rozmowy z bogami. Ech, nawet gdyby tak było, przecież i tak nikogo by nie dostrzegł. I tak nie miałoby to znaczenia.

– Chcę go zabić – westchnął głośno. – Nie mam złudzeń, że pokój, który właśnie zawarliśmy, przetrwa dłużej niż kilka lat. Albo może być i tak, jak przepowiada Dariri, miesiąc lub dwa. Ten wąż w ludzkiej skórze zapewne już teraz planuje przyszłą wojnę. Póki jest u władzy nie ma mowy o trwałym pokoju.

Zamyślił się. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu westchnął tylko i szepnął:

– Pomóżcie mi go zabić.

To był koniec jego modlitwy. Spojrzał jeszcze raz na majaczące w ciemności kontury skał. Para bogów obejmowała się w miłosnym uścisku. Jeśli nawet usłyszeli jego słowa, byli zbyt zajęci sobą nawzajem, aby na nie odpowiedzieć.

Odczekał jeszcze chwilę, po czym wstał, wycofał się w zarośla, zawinął w koc i usnął. Obudziły go płomienie.

6

Noeh i Ieremaiah obiegli obozowisko – chyłkiem, zgięci w pół, z głowami na wysokości najwyższych traw. Noeh z trudem powstrzymywał się od głębokich, głośnych oddechów. Jego kapitan nie zdradzał najmniejszych oznak zmęczenia. Ieremaiah prowadził ich szybkim truchtem, jakby dopiero chwilę temu wstał z koca po dniu spędzonym na wylegiwaniu się w promieniach Słońca. Był chudy, żylasty, z mięśniami jak rzemienie. Noeh, mimo iż był od niego prawie o połowę młodszy, z trudem dotrzymywał mu kroku, a przecież nie był to jeszcze koniec jego trudów tej nocy. Ich atak na strażników Gaeshii miał być sygnałem dla Gloe i czterech pozostałych członków straży przybocznej króla, którzy teraz ukrywali się w zaroślach po wschodniej stronie.

Nagle Ieremaiah rozpłynął się w powietrzu. W jednej chwili Noeh widział przed sobą jego plecy i pośladki przesłonięte konopną przepaską, a już w następnej ciemność rozświetlał jedynie blask coraz bliższego ogniska. Noeh stanął jak wryty. Uspokoił oddech, po czym ostrożnie postąpił krok naprzód. Coś uderzyło go w łydkę. Spojrzał w dół. Ieremaiah leżał w trawie tuż przy jego stopie. W świetle odległych płomieni trudno było rozpoznać wyraz twarzy starego wojownika, ale Noeh był pewien, że Ieremaiah spogląda na niego jak na idiotę.

– Kładź się zanim cię dostrzegą – usłyszał jego szept.

Noeh przypadł do ziemi. Przy ognisku przed nimi siedziało dwóch mężczyzn, zawiniętych w koce. Jeden z nich szturchał patykiem grubą gałąź, przysuwając ją coraz bliżej płomieni. Drugi tępo patrzył w ogień. Błąd. Gdy odwróci wzrok, nie będzie widział nic w ciemności. Nie dostrzeże nawet, co go zabiło.

„Ale czy to samo nie tyczy się nas?”, pomyślał Noeh. „To my czaimy się w ciemności, ale czy jesteśmy pewni, że nic nie czai się na nas? Gaeshii byli mistrzami pułapek i ataków z ukrycia. Co, jeśli gdzieś tam, z daleka od świateł ognisk, kolejny tuzin wojowników tylko czeka na rozkaz ataku? Co jeśli to nie wojownicy, ale dżinny? Żona Zeraha jest czarownicą. A my jesteśmy pod Wzgórzem Kochanków. Co jeśli obiecała bogom życie dziecka Gloe w zamian za pomoc w wojnie? Może powinniśmy…”. Skarcił się w myślach. „Nie panikuj. Wszystko będzie dobrze”.

Ieremaiah najwyraźniej nie miał takich dylematów. Podczołgał się bliżej, przyciągnął włócznię bliżej ciała i rozejrzał wokół, upewniając się, że nic im nie zagraża. Zamarł na chwilę bez ruchu, po czym odwrócił głowę. Gdy Noeh spojrzał na niego, stary wojownik gwałtownym ruchem zacisnął dłoń w pięść. „Do ataku”.

W mgnieniu oka wątpliwości opuściły umysł Noeha. Poderwali się na nogi i ruszyli biegiem, niczym kierowani jedną i ta samą myślą. Powietrze przeszył wydobywający się z ich krtani krzyk bojowy. A zaraz po nim drugi – z naprzeciwka, gdzie Gloe prowadził do ataku główną część oddziału. Pierwszy ze strażników obrócił się ku dwóm wojownikom Tielvii, nie do końca jeszcze rozumiejąc, co się dzieje. Noeh zanurkował pod jego ramieniem, zostawiając go swojemu kapitanowi. Drugi z Gaeshii, ten po przeciwnej stronie ogniska, który tak głupio patrzył się w ogień, miał więcej czasu na przygotowanie. Nie należało dawać mu go jeszcze więcej. Noeh podrzucił włócznię, chwycił ją od góry i tym samym wyćwiczonym płynnym ruchem rzucił nią, celując w pierś wroga. Ten w ostatniej chwili padł na trawę, a włócznia przeleciała o szerokość dłoni nad jego głową. Być może jego wzrok był lepszy, niż Noeh przypuszczał. Nie szkodzi. Rzucił się naprzód z nożem w lewej ręce, przygwoździł do ziemi przeklętego Gaeshii i zatopił ostrze między jego żebrami. Ten wrzasnął głośno. Noeh przycisnął dłoń do jego ust, ale było już za późno. Nieważne. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, ostrzegawcze krzyki nie miały już znaczenia.

Uniósł wzrok. W ciemnościach z dala od płomieni ogniska poruszały się ludzkie sylwetki. To oddział Gloe biegł szeroką ławą w stronę obozu Gaeshii. Wojownicy nie kryli się już w trawach. Lekko pochyleni do przodu, z włóczniami trzymanymi oburącz, sprawiali wrażenie jakby chcieli zatrzymać się dopiero nad samym brzegiem rzeki, spychając w jej odmęty wszystko, co stanie im na drodze. Noeh odepchnął wiotczejące w jego uścisku ciało wroga, odnalazł swoją włócznię i ruszył w ich stronę.

Z koców przed głównym namiotem również podnosiły się czarne sylwetki. Ich ruchy były powolne. Pozbawione celu. Sny wciąż jeszcze grzały się przy ogniskach ich dusz i utrudniały przebudzenie. Nie rozumieli, co właśnie działo się wokół nich, w świecie żywych. Jak blisko są tego, by znów połączyć się z przodkami, tym razem na zawsze.

Jeden z Gaeshii otrząsnął się szybciej od innych. Wyskoczył naprzód z krzykiem, rozkładając szeroko ręce. W prawej dłoni trzymał coś, co przypominało wiosło. Noeh był już na tyle blisko, że był pewien, iż drąg w rękach chłopaka nie kończył się ostrzem, a tylko szeroką, płaską powierzchnią.

– Rzuć to! – krzyknął ktoś zza jego pleców. Chłopak obrócił się gwałtownie, szukając wzrokiem osoby, która wydała rozkaz.

To wystarczyło. Najszybszy z wojowników Tielvii pokonał dzielącą ich wciąż przestrzeń w kilku nagłych susach i dźgnął młodego grotem włóczni. Chłopak wrzasnął i złapał się za zranioną szyję. Czarna w świetle płomieni krew trysnęła spomiędzy palców. Zatoczył się do tyłu i machnął wiosłem, jakby chciał uderzyć kogoś stojącego tuż przed nim. Rozejrzał się wokół nieprzytomnie, machnął wiosłem ponownie, tym razem w drugą stronę, po czym upadł.

Mówią, że tuż przed śmiercią źli ludzie widzą dusze swych zmarłych ofiar. Ten człowiek był Gaeshii. Ale mógł mieć może osiemnaście lat. Kogo zdążył zabić w swoim krótkim życiu? Kogo próbował uderzyć, zanim sam umarł?

Pozostali Gaeshii cofnęli się, tarasując wejście do największego z namiotów. Kilku wyciągnęło noże. Inni trzymali w rękach kije, wiosła lub drewniane pałki. Mówili jeden przez drugiego, ale w zgiełku Noeh nie był w stanie odróżnić słów. Był już blisko. Jeszcze moment i dotknie pleców swoich towarzyszy. Żeby tylko żadnego z nich nie poniosły emocje i nie wziął go za Gaeshii, podstępnie zachodzącego ich od tyłu…

– Szyk! – usłyszał głos Gloe.

Tielvii zaczęli ustawiać się w jednej linii. Dwóch po lewej, dwóch po prawej stronie króla, każdy z włócznią wysuniętą do przodu, zachowując odległość wyciągniętego ramienia od towarzyszy. Stopniowo zaczęli otaczać zbitą gromadę Gaeshii. Noeh dotarł w końcu do nich i wepchnął się pomiędzy dwóch młodszych wojowników. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i rozstąpili się, robiąc mu miejsce. Znał ich zaledwie od kilku dni, ale dla żadnego z nich nie była to pierwsza bitwa w życiu. Wiedzieli co robić.

Gloe wystąpił naprzód.

– Gdzie jest Zerah?! – krzyknął. – Dajcie mi go, a pozwolę wam ujść z życiem!

– Nie ma go tu, panie! – odparł jeden z wioślarzy Gaeshii. – Poszedł…

– Cisza!

Poły największego z namiotów rozchyliły się i wyszedł z niego potężnie zbudowany mężczyzna. U boku miał tarczę pokrytą piękną krowią skórą, białą w brązowe łaty. W prawej ręce trzymał włócznię przyozdobioną czaplimi piórami. Noeh widział go już wcześniej, na uczcie. Osobisty strażnik królowej. Heroniye, tak chyba miał na imię. Noeh nie był pewien. W tym momencie prawie niczego nie był pewien. Zmęczenie, ekscytacja i świeże wspomnienie zabójstwa mieszały się w jego umyśle.

– Nie będziemy błagać o życie zdradzieckich Tielvii. Pluskiew, które w nocy wychodzą spod kamieni. Jeśli mamy umrzeć, umrzemy w bitwie i zabierzemy kilku z was ze sobą. – Heroniye przepchnął się do pierwszego szeregu i splunął pod nogi Gloe.

Niewiele myśląc Noeh wziął zamach i rzucił włócznią. Olbrzym obrócił się w miejscu, niemożliwie szybko jak na człowieka tego wzrostu i postury. Machnął tarczą, odbijając nadlatujący pocisk. Chłopak zaklął w myślach. Skoczył do przodu, przeturlał się i wylądował tuż obok miejsca, w którym upadła jego broń. Chwycił drzewce i potoczył się dalej, o włos unikając ciosu włóczni olbrzymiego Gaeshii, który najpewniej przebiłby go na wylot i przyszpilił do ziemi. Skoczył na równe nogi.

– Huu! Huu! – rozległy się okrzyki z obu stron placu. Noeh rozejrzał się zdezorientowany. Uchwycił spojrzenie Gloe. Jego król stał w otoczeniu gwardzistów i wyglądał, jakby to jego samego trafiła włócznia. Krew w żyłach młodego wojownika zamarzła. „Czy ja właśnie zepsułem jego plan?”

Heroniye wyszczerzył zęby.

– Wodzu Tielvii. Być może masz jeszcze szansę na uratowanie swojego honoru – huknął, przekrzykując tłum. – W obecności twojej i bogów uznaję ten atak za wyzwanie do walki. Czy jeśli zabiję twojego żołnierza, wycofasz się?

Gloe nie odpowiedział. Heroniye obraził go, nazywając wodzem, nie królem, ale było to za mało, by zignorować wezwanie do pojedynku.

– Potrzebuję twojej odpowiedzi, wodzu Tielvii. Jeśli wycofasz się, być może mój król uzna, że możemy jeszcze uratować pokój, jaki zawarliście.

– Nie będę przyjmował od ciebie rozkazów, Gaeshii. Nie tobie układać się ze mną – warknął Gloe.

– Jestem strażnikiem mojej królowej. Ona nie chce cię widzieć, więc musisz układać się ze mną.

– Twoja królowa jest czarownicą.

Heroniye zrobił krok w jego stronę. Gloe cofnął się. Chwycił za ramię wojownika po swojej prawej i wypchnął go przed siebie. Ten zawahał się przez moment. Na widok zbliżającego się ku niemu bohatera Gaeshii odwaga opuściła ognisko jego duszy. Niepewnie wysunął grot włóczni w stronę piersi olbrzyma. Heroniye obnażył zęby w grymasie wściekłości.

– Bogowie są po mojej stronie, Gloe – powiedział, ignorując ostrze. – Wiesz, że nie masz wyjścia. Pojedynek się odbędzie i mam nadzieję, że nie złamiesz jego praw.

Wyrecytował te słowa głośno, tak, by wszyscy je słyszeli. Nawet on, przewyższający o głowę najwyższych wojowników Tielvii, nie miałby szans przeżyć gdyby rzucili się na niego większą grupą. Dzięki boskiej przychylności lub też głupocie Noeha, zyskał szansę, by zmusić Gloe do odwrotu i powstrzymać dalszy rozlew krwi. Gdyby mu się udało, zapewniłby sobie miejsce w opowieściach na wiele pokoleń.

– Czy zgadzasz się, Gloe, wodzu Tielvii, wynieść się stąd, jeżeli zabiję twojego wojownika? – powtórzył.

Gloe niechętnie skinął głową.

– Tak. Zgadzam się. Ale warunki walki muszą być sprawiedliwe. Odrzuć tarczę.

Heroniye zmarszczył brwi. Odwrócił się i przeniósł wzrok na Noeha. Chłopak uśmiechnął się do niego szeroko i machnął wolną ręką, prezentując wolne ramię. Olbrzym zawarczał z wściekłości. Gwałtownym ruchem rzucił piękną tarczę na ziemię i bez ostrzeżenia zaatakował.

Noeh walczył już w swoim życiu z szybszymi przeciwnikami. I na wojnie, i na placu treningowym. Z reguły byli to ludzie zbyt pewni siebie, za bardzo polegający na zasięgu swoich długich ramion. Atakowali nagle, pełni wiary w przewagę, po czym natychmiast tracili rezon, gdy Noeh przełamywał ich dystans. Walczył też z wojownikami dużo silniejszymi od siebie. Z bykami w ludzkiej skórze, zdolnymi łamać włócznie w rękach. Zazwyczaj chowali się za tarczami i pozorowali ataki, czekając aż ich przeciwnik się zmęczy, lub uderzali raz po raz krótkimi ciosami, nie odsłaniając się wcale. Noeh cios po ciosie odszukiwał ich słabe punkty, obiegał ich dookoła, atakował z boków, z dołu i z góry, aż w końcu, w każdym z tych pojedynków, udawało mu się trafić w żywe ciało krzemiennym grotem, twardszym od najtwardszego człowieka.

Ale to był pierwszy raz, gdy jego przeciwnik był jednym i drugim równocześnie. Każdy jego cios był jak atak węża; szybki, pełen finezji, zdolny zabić na miejscu. Każdy kontratak, który wyprowadzał Noeh trafiał w powietrze. Heroniye unikał jego ciosów z łatwością, niemal od niechcenia. Już po chwili Noeh wiedział, że w pojedynku na umiejętności nie wygra. Ale w pojedynku na spryt…

Odskoczył. Przeturlał się, starając się nabrać dystansu. Wstał i odbił uderzenie drzewcem włóczni. Jedno z piór przywiązanych u nasady grotu zerwało się i opadło na ziemię z gracją zupełnie nie przystającą do sytuacji.

„Zły omen”, pomyślał Noeh. „Albo dla niego, albo dla mnie”.

Odbił jeszcze jeden cios i przeszedł do ataku. Seria krótkich pchnięć zmusiła Heroniye do cofnięcia się, ale olbrzym parował je bez wysiłku, a nawet z pewną nonszalancją. Jakby chciał pokazać zgromadzonym Gaeshii, że nie mają się czego bać. A wszystkim Tielvii, że w każdej chwili może rozpruć ich towarzysza na dwoje i tylko bawi się ze swoją ofiarą.

Ostatnie pchnięcie Noeha poszło odrobinę za nisko. Potężny wojownik zszedł z linii ciosu i odpowiedział ciosem jak uderzenie pioruna, zmuszając chłopaka do desperackiego skoku w bok. Zaczęli krążyć wokół siebie. Heroniye czujnie, lekko pochylony, robiąc małe kroki. Noeh przerzucał włócznię z ręki do ręki, co chwila wysuwając grot w daremnej próbie prowokacji. Kątem oka dojrzał Ieremaiaha, stojącego tuż przy ognisku, podpartego na włóczni. Stary wojownik spoglądał na niego z lekkim zdziwieniem w oczach. Chłopak zapragnął w jakiś sposób przekazać mu, że wszystko jest w porządku, ale właśnie w tym momencie Heroniye zaatakował ponownie. Nawał ciosów zmusił młodzieńca do odwrotu, a potem do ucieczki dookoła placu. Unikał ciosów, zbijał je, za każdym razem cofając się o krok. Niezgrabnie. Trochę zbyt niezgrabnie. Jakiś Gaeshii za jego plecami zaśmiał się krótko, pewny zwycięstwa swojego bohatera.

Gdyby Heroniye znał Noeha lepiej, spostrzegłby że coś jest nie tak. Młody Tielvii potrafił dużo więcej niż tylko uciekać przed kolejnymi pchnięciami i utrzymywać się przy życiu. Ale strażnik królowej mógł polegać wyłącznie na tym, co widział, a widział przed sobą jedynie młodego, pełnego brawury, niedoświadczonego wojownika. Utwierdzało go to w pewności siebie. Krok za krokiem, cios za ciosem, zapominał o ostrożności. I w końcu popełnił błąd.

Po kolejnym krótkim pchnięciu, na które Noeh odpowiedział niezręcznym unikiem, Heroniye zapozorował uderzenie w prawą skroń. Cofnął włócznię w ostatnim momencie, zakładając, że Noeh spróbuje sparować cios i odsłoni się. Sam skierował swoją broń w dół.

Noeh płynnym ruchem przełożył włócznię na lewą stronę i gwałtownie skrócił dystans. Cios Heroniye trafił w powietrze, zaś grot Noeha wbił się w trzewia olbrzyma aż po nasadę. Gaeshii wypuścił powietrze z płuc z głośnym westchnieniem. Upuścił broń, chwycił szyję chłopaka w swoje olbrzymie dłonie i zacisnął. Ten tylko uśmiechnął się dziko. Przekręcił ostrze w ranie. Ciałem Heroniye wstrząsnął dreszcz. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Oczy zaszły mgłą, w końcu osunął się na ziemię.

Z krtani zgromadzonych Tielvii wydobył się okrzyk triumfu.

– Huu! Huu!

– Zabić ich wszystkich! – krzyknął Gloe.

Noeh w jednej chwili wyrwał się ze słabnącego uścisku olbrzyma, zostawiając swoją włócznię w jego ciele. Zachwiał się i to uratowało mu życie – tuż przed jego twarzą przesunęło się ostrze noża. To jeden z wioślarzy stwierdził, że zamiast uciec i ratować życie, spróbuje zyskać nieśmiertelność jako mściciel Heroniye. Noeh chwycił jego rękę i wykręcił ją w nadgarstku. Nóż upadł w trawę. Chłopak kopnął przeciwnika, posyłając go w stronę jednego ze swoich uzbrojonych we włócznie towarzyszy. Obrócił się do kolejnego Gaeshii, o chwilę za późno. Coś uderzyło go w ramię. Niezbyt mocno – w bitewnym uniesieniu prawie nie poczuł bólu – ale wystarczająco, by zatoczył się i upadł. Spojrzał w górę – ciemna sylwetka stała nad nim, unosząc maczugę do kolejnego ciosu. Nagle spoza jego pola widzenia wyłoniła się włócznia; jej ostrze wbiło się w brzuch Gaeshii i odepchnęło go w tył, w mrok i śmierć.

– Kiedyś zginiesz przez te swoje sztuczki – usłyszał nad sobą głos Ieremaiaha.

Jego wybawca nie czekał na odpowiedź. Przeskoczył nad nim, z włócznią wciąż trzymaną pewnie w żylastych dłoniach, wyszarpnął grot z ciała wroga i zniknął w ciemności. Noeh podniósł się. Bitwa odsunęła się od niego nagle, niczym fala odpływu. Tych kilku Gaeshii, którzy rzucili się do walki, już nie żyło. Inni uciekali, lub klękali z podniesionymi rękoma, błagając o litość.

– Zabić wszystkich! – powtórzył Gloe.

Król stał w wejściu do namiotu. Prawą ręką odchylał kotarę. W lewej trzymał nóż. Odwrócił się na moment, obrzucił wzrokiem plac wokół ogniska, po czym zniknął we wnętrzu. Coś na moment wybrzuszyło połę namiotu. Gloe cofnął się – Noeh zobaczył ponownie jego plecy – ale zaraz ponownie postąpił do przodu. Niewiele myśląc Noeh rzucił się za nim.

W namiocie panowała ciemność i przez moment Noeh nie widział kompletnie nic. Wiedział, że Gloe musi znajdować się tuż przed nim, ale potrzebował chwili, by jego oczy przyzwyczaiły się do mroku i by dostrzegł zarys sylwetki króla, a następnie zrozumiał, co się wydarzyło. Gloe stał pochylony nad kobietą. Trzymał ją za włosy; jego nóż tkwił w jej szyi. Jej ciało osuwało się powoli na ziemię, bez życia. Przyciskała do ciała jakąś rzecz pokaźnych rozmiarów, lecz jej ręce już opadały bezwładnie. Dziecko – to na pewno było dziecko – zsuwało się powoli po jej piersiach i brzuchu, głową w dół. Jeszcze chwila i uderzy… Noeh zanurkował i złapał niemowlę w ostatniej chwili. Gloe z całej siły kopnął go w bok. I jeszcze raz.

– To ja, panie! Nie bij! – jęknął z bólu.

Niemowlę, dziwnie ciche jeszcze chwilę temu, zaczęło wrzeszczeć z całych sił w swych maleńkich płucach. Trup jego matki upadł na ziemię tuż obok twarzy Noeha. Struga ciepłej krwi chlusnęła mu prosto w oczy. Noeh przeturlał się na plecy, tarasując sobą wejście do namiotu, położył na brzuchu zawiniątko z rozkrzyczanym niemowlakiem i wolną ręką otarł twarz. Gloe stał nad nim na ugiętych kolanach, zgięty wpół. Światło ogniska wreszcie wpadło do środka przez uchyloną kotarę rzucając bladą poświatę na jego twarz.

– Daj mi go – warknął.

Noeh wbił pięty w ziemię i odepchnął się, wysuwając się do połowy na zewnątrz i usiłując zyskać dystans między dzieckiem a królem, który chciał je zabić. Wybełkotał coś. Przełknął ślinę. Spróbował ponownie.

– Zabić dziecko to straszny grzech, panie. Bogowie rzucą klątwę na nas wszystkich.

Jego król prychnął, jakby usłyszał właśnie nieśmieszny dowcip.

– Poniosę to ryzyko, wojowniku. Bardziej obawiam się zostawić przy życiu tę małą pluskwę Gaeshii. Gdy dorośnie, zapragnie zemsty.

– Zeraha nie ma tutaj, panie.

– Co? – Gloe cofnął dłoń, którą już niemalże dotykał głowy dziecka.