Pożoga - Marcin Sindera - ebook + audiobook + książka

Pożoga ebook i audiobook

Sindera Marcin

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zbliża się czas, kiedy swoją pieśń zagrają włócznie i topory, a na zgliszczach plemion narodzą się prawdziwe olbrzymy…

Zjednoczone plemiona Polan stają do nierównej walki z przeważającymi siłami Wieletów. Ziemowit i jego syn Lestek mierzą się z tajemniczym władcą z Radogoszczy, o którym krążą opowieści, jakoby nie był człowiekiem, ale potworem. Czy rodzące się państwo przetrwa nadciągającą zza Odry nawałę?

Tymczasem na północy Niemir Blady, pan na Truso, toczy nieustanną wojnę z ukrytą pośród zdradzieckich bagien Jaćwieżą. Okrutna walka niczym pożoga pochłania zwaśnione plemiona.

Dwie odległe od siebie wojny łączy osoba zapomnianego, władającego przeklętym mieczem wojownika.

Marcin Sindera w swojej trzeciej powieści historyczno-fantastycznej zaprasza do tajemniczego świata wojów, wiedźm, guseł i wielkich bitew. „Pożoga” to zakończenie trylogii o Draconisie – potomku boga Żmija.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 24 min

Lektor: Wojciech Cieślawski
Oceny
4,4 (35 ocen)
19
11
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wanwir

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Ciekawe zakończenie
00
wenika123

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria dla osób lubiących klimaty słowiańskie
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Marcin Sindera, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Ewa Popielarz

Korekta: Bogusława Brzezińska

Ilustracje: Martyna Janik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Ilustracje na okładce: © Martyna Janik

Zdjęcie Marcina Sindery: © archiwum Autora

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67388-80-1 (EPUB); 978-83-67388-81-8 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

WSTĘP

Ogień był darem od bogów. Dzięki jego ciepłu ludzie rozgrzali zmarznięte serca i poczuli, że są stworzeni do władania ziemią oraz żyjącymi na niej istotami. Ogień ogrzewał ich chaty w zimne dni, pomagał walczyć z prastarym lasem i uwalniał z jego mocy glebę, która potrzebna była ludziom pod zasiew i do wypasu bydła. Płomienie utwardzały drewno i chroniły je przed zepsuciem, rozmiękczały też żelazo, które następnie kowale kształtowali wedle własnej woli.

Ale ogień potrafił również okazać gniew i bywał niebezpieczny. Płomienie raniły skórę, niszczyły chaty, pożerały zasiewy. Jeżeli nie potrafiło się ich okiełznać, bywały bezlitosne. Za nic miały sobie, czy ktoś był kniaziem, czy kmieciem, każdego traktowały tak samo.

Ogień budził się i zasypiał, był głodny lub nasycony, lizał, połykał, pożerał, otulał lub się srożył. Był potężny, a kto umiał nim władać – zyskiwał jego moc.

Ogień żył.

ROZDZIAŁ IHartowanie stali
ROK 900 OD NARODZIN JEZUSA Z NAZARETU, LISTOPAD OKOLICE JEZIORA ZWANEGO NIEGOCIN

Słońce pozostawało przesłonięte grubą warstwą chmur. Zniknęły wszelkie odgłosy leśnej zwierzyny i owadów. Cisza była tak gęsta, że dało się ją niemal poczuć na skórze. Drażniła w dziwny, nieprzyjemny sposób. Tak jakby przyroda wiedziała, że za kilka chwil w tym miejscu wydarzy się coś ważnego, a ona sama musi wstrzymać oddech, by swym szelestem niczego nie zakłócić.

Barnim opuścił wzrok, smarknął na trawę, otarł nos rękawicą, po czym spojrzał na ustawionych w rzędzie wojów. W większości była to młódź – krzepka, rumiana, z gotującą się w żyłach krwią, głodna sławy i bogactwa. Gdy tak na nich patrzył, przypominali mu dobrej jakości żelazo, z jakiego wprawny rzemieślnik jest w stanie wykonać znakomity miecz. Jednak, jakkolwiek dobrym materiałem na żołdaków by byli, musieli nabrać doświadczenia, inaczej złamią się, nim zdążą przebić pancerz czy strzaskać tarczę.

Pomiędzy młodzieżą stało kilku starszych wiekiem wojów. Ci byli zimnokrwiści, twardzi, naznaczeni bliznami, znający zarówno słodycz zwycięstwa, jak i gorzki smak porażki – opiekunowie i nauczyciele wojennego fachu. Ich zadaniem w zbliżającym się starciu było pilnowanie podopiecznych, ruganie złych nawyków oraz chwalenie dobrych. To na ich karki spadła rola kowali, którzy będą hartować żelazo.

– Dociągnijcie paski hełmów, żeby mocno siedziały na waszych gorących głowach – przemówił niskim głosem Barnim, gdy wszedł między wojów, by zająć miejsce w szeregu. – Nawet gdy będziecie myśleć, że nie macie już więcej siły, że zaraz zdechniecie, wasza dłoń ma mocno i wysoko trzymać tarczę! Chronicie nią swojego towarzysza po lewej. Tego samego macie się spodziewać po kompanie z prawej. Jesteście ścianą tarcz, która ma wytrzymać uderzenia tarana, jakim jest wasz wróg – mówił powoli, rzeczowo. Robił to już tyle razy, iż słowa same wychodziły mu z gardła.

– Nie ujdą stąd żywi, panie! – krzyknął odważniejszy z młodych, ale stary drużynnik wyczuł w jego głosie nutę strachu.

– Patrz lepiej, żeby dźgać dobrym końcem włóczni! – zażartował z niego. – Trzymajcie się blisko siebie. Jeżeli ktoś się pośliźnie, inni go podtrzymają, by nie upadł. Razem wytrwacie, osobno zdechniecie. To wasz pierwszy bój i macie mi przynieść dumę! Zbyt wiele wiosen przeżyłem, żeby wyzionąć ducha na nieznanej nikomu łące. Szykujcie się, bo zaraz nadejdą!

Było już po żniwach, a okoliczne sioła i osady napełniły swoje spichrze ziarnem. Dzicy Estowie zapuszczali się w głąb ziemi Galindów, by napadać i rabować kmieci. Prócz zapasów, trzody i żelaza plemiona znad Słonej Wody chętnie brały ze sobą niewolników, których następnie prowadzono na sprzedaż do Truso. Obładowani wszelakim dobrem, wracali Estowie do swoich lepianek na przezimowanie, a kolejnej jesieni znowu gotowali się do zbrojnych wypadów.

Jednak tym razem Galindowie nie zamierzali łatwo sprzedać skóry. Za grzywny żelaza, srebra i brązu wynajęli jaćwińskich drużynników, by ci rozbili w pył chciwą bandę Estów.

Tej jesieni łupieżcom przewodził Uģis, łajdak doświadczony i dziki jak zwierzę. Znał szlaki pomiędzy jeziorami i bagnami, wiedział, gdzie tutejsze ludy wzniosły obronne grody oraz którędy prowadzić swoich ludzi, by niepostrzeżenie wtargnąć w głąb galindzkich włości. Uģis znał się na rabowaniu jak mało kto. Umiał uniknąć pogoni, nawet spowalniany łupami i brańcami. Z każdą kolejną wyprawą stawał się coraz śmielszy i groźniejszy.

Jaćwingowie postanowili przechytrzyć rabusiów i gdy ci wciąż łupili w okolicach jeziora zwanego Śniardwy, oni zagrodzili drogę przy jeziorze Niegocin, z której Estowie korzystali podczas poprzednich wypraw. Wydawało się, że tym razem również zdecydują się na wędrówkę znanym szlakiem, więc drużynnicy z Jaćwieży cierpliwie czekali na opitych krwią, rozzuchwalonych zbójców.

Słowa Barnima szybko się sprawdziły. Spomiędzy drzew zaczęła się wylewać łupieżcza wataha Estów.

– Zawrócą? – zapytała wojowniczka Migla, co w mowie Jaćwingów oznaczało Mgła.

Barnim nie raczył na nią spojrzeć, ale odpowiedział:

– Nie sądzę. – W jego głosie brzmiało wieloletnie wojenne doświadczenie. – To jedyne przejście w okolicy jeziora. Jeżeli chcą wrócić na północ, muszą przejść przez nas. Gdyby się wycofali, prędzej czy później natrafiliby na stąpających im po piętach Galindów. Musieliby być wyjątkowymi głupcami, aby nie zdawać sobie z tego sprawy.

– Na bogów, ale ich jest dwa razy tyle, co nas... – jęknęła dziewczyna, gdy zdała sobie sprawę z wielkości grupy, która zmierzała w ich kierunku.

– Mają ze sobą brańców. Taka młoda, a już ci się w oczach miesza. – Drużynnik zaśmiał się i zerknął spod hełmu na rumianą z emocji twarz dziewki. Ta odwzajemniła spojrzenie i także się uśmiechnęła. Dostrzegł, że lekko drgnęła jej górna warga. Zrozumiał, że zaczyna ogarniać ją bitewny strach. – Przypomnij mi, ile masz wiosen. Dziesięć?

Migla zacisnęła ze złości palce na jesionowym drzewcu włóczni. Nie cierpiała, gdy woj kpił sobie z jej wieku, jakby wciąż była małą dziewczynką, która zwykła śpiewać piosenki, siedząc na jego kolanach.

– Siedemnaście – odparła przez zaciśnięte zęby.

– Ja w twoim wieku miałem już kilka bitewnych blizn – stwierdził.

– Najwidoczniej byłeś zbyt wolny i dałeś się zranić – odgryzła się i najwyraźniej chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Estowie dostrzegli już ich zbrojną drużynę. Musieli być świadomi, że przejście w kierunku północy jest zablokowane i nie obejdzie się bez walki.

Łupieżcy zatrzymali pochód i batogami wprowadzili spokój pośród strwożonych niewolników. Najwięcej hałasu czynił jedyny konny, którym był sam Uģis. Na białym jak śnieg rumaku siedział potężny mężczyzna, ubrany w futra oraz obwieszony ozdobami z jantaru i srebra. Chełpił się swoim bogactwem, a biżuteria, którą nosił, obciążała go niczym chomąto.

– Uģisa zostawiam tobie. Masz go tak zsiec, żeby przypominał rozrąbane na dwoje polano – rzekł do Migli stary Barnim z całkowitą powagą.

Nieprzyjemny dreszcz przeszedł po kręgosłupie dziewczyny, a jej pachy zmoczył zimny pot, którego ostrą woń była w stanie wyczuć za każdym razem, gdy ruszała ręką.

– Nie jestem pewna, czy...

– Kobyle spod ogona nie wypadłaś! – warknął na nią drużynnik, nie pozwalając jej dokończyć. Wiedział, co chciała powiedzieć. – Wszyscy na ciebie patrzą. Dzisiaj pokażesz, żeś im równa i choć sikasz w kucki, to masz prawo tu stać. – Spojrzał na nią groźnie i skinął głową, starając się dodać jej otuchy.

Przywódca Estów dał koniowi piętami po bokach i skierował wierzchowca w stronę ustawionych w rzędzie Jaćwingów. Gdy podjechał bliżej, zobaczyli jego wymalowaną w barwy wojenne twarz oraz ludzkie głowy uwiązane przy siodle jako trofea.

– Coście za jedni?! Opowiedzcie się! – krzyknął do nich, a jego mowa była twarda.

– Jam Barnim, a to wojowie z Jaćwieży – odrzekł woj głośno i dumnie. – Dałeś się we znaki Galindom, to wynajęli drużynników i zapędzili cię w kozi róg. Nie pójdziesz dalej! – Migla była pod wrażeniem tego, z jakim spokojem i pewnością siebie przemawiał Barnim.

– Czego chcecie za przejście? Żelaza? Jantaru? Może niewolnych? – Łupieżca zdawał sobie sprawę z tego, że każda walka to ryzyko przegranej. Szybko przeszedł do negocjacji. Widać nie uśmiechała się mu potyczka z zakutymi w żelazo rębajłami. Nie wiedział, że do walki z nim skierowano w większości młódź, która miała w tej potyczce dowieść swego męstwa. Może wtedy byłby pewniejszy swojej szansy.

– Nie ty tu jesteś w mocy, żeby składać nam oferty. Będziemy czegoś od was chcieli, to sobie po prostu weźmiemy! Złaź z konia, łajdaku, i na czworaka podpełznij tutaj! Psem jesteś, to zachowuj się jak na psa przystało! – krzyknął Barnim, chcąc sprowokować potyczkę.

Twarz Esta wykrzywiła się w ohydnym grymasie, gdy krew się w nim zagotowała.

– Starcze! – Uģis wskazał dłonią na woja. – Wyrwę ci wątrobę i zjem ją na twoich oczach. – Splunął na znak pogardy i odjechał w kierunku reszty Estów.

Oddech Migli zaczął się uspokajać, a strach, który wcześniej powodował drżenie wargi i dłoni, przeradzał się w coś, czego jeszcze nie potrafiła określić. Zdała sobie sprawę, że walka jest nieunikniona. Poprawiła chwyt na imaczu okrągłego, zbitego z lipowych deseczek szczytu[1]. Rozprostowała spocone w rękawicy palce drugiej dłoni, aż stawy wydały charakterystyczny, nieprzyjemny dźwięk. Dla pewności dotknęła rękojeści miecza, zawieszonego u lewego boku. Gadyuka[2] wysunęła się lekko z wyściełanej runem pochwy. Barnim usłyszał charakterystyczny dźwięk klingi odblokowanej z brązowego okucia.

– Dzisiaj dasz mu posmakować krwi. To dobre ostrze, możesz mu zaufać. Twój ojciec słono za nie zapłacił i uwierz mi, doskonale wiedział, na co wydaje grzywny srebra.

– Czy przed każdą bitwą trzeba tyle gadać? – zapytała nieco rozbawiona Migla. Emocje zaczynały z niej uchodzić. – Ojciec mówił, że walka to zgiełk, krew, szczęk żelaza i pot zalewający oczy. A na razie urządzamy sobie pogaduszki, jakbyśmy pierze skubali.

– Musisz wiedzieć, że twój ojciec najwięcej miele ozorem przed każdą bitwą. Nigdy nie odpuścił okazji, żeby obrazić i poniżyć swoich przeciwników. Mową można zdziałać równie wiele, jak ostrym nożem. Strwożony lub sprowokowany przeciwnik to już połowa sukcesu.

– Z tego, co widziałam, to ty umiesz tylko prowokować – odgryzła się w odpowiedzi na jego pouczający ton.

Estowie tymczasem uformowali własną ścianę tarcz i w równym szeregu poczęli maszerować w kierunku Jaćwingów.

– Chwytać za włócznie! – Barnim uniósł własną tarczę wyżej i wyrwał zatkniętą w ziemię broń. – Drużyna! Ściana tarcz! – ryknął, ile miał sił w płucach.

***

Lekkozbrojny przebiegł pomiędzy konarami drzew, rozrzucając na wszystkie strony złote i czerwone liście wyściełające runo. Był rumiany na twarzy i zdyszany po biegu.

– Uģis jest wściekły. Zaraz zacznie się bój – oznajmił siedzącemu na pniu mężczyźnie o długich, poznaczonych siwymi pasmami włosach. Ten uśmiechnął się tylko, ale nie przerwał zabawy z wilkiem, który próbował wyrwać z jego dłoni kawałek zawiązanego w supeł powroza.

Draconis puścił nagle zabawkę, a ciemny basior poleciał do tyłu, nie spodziewając się, że przeciwnik tak łatwo odpuści.

– Ruszamy – powiedział. – Niech kilku strzelców zaczai się na Estów pilnujących brańców. Gdyby tamci brali się do rzezania, mają naszpikować ich szypami[3]. Reszta idzie za mną, będziemy obserwować przebieg potyczki.

Mokry od potu woj skinął głową na znak, że zrozumiał, i oddalił się, by szybko przekazać rozkazy reszcie żołdaków ukrytych w lesie.

– Mørke[4]! – gwizdnął na wilka, a zwierzę od razu zareagowało na sygnał.

Draco poprawił srebrzyste futro, które miał narzucone na ramiona, i podszedł do uwiązanego u drzewa wierzchowca. Niespiesznie sprawdził, czy popręg jest dobrze dociągnięty, i poklepał konia po szyi. Trzymając go za uzdę, przeszedł pomiędzy drzewami do oddziału Jaćwingów, któremu przewodził. Mężczyźni byli ubrani w baranice, mieli skórzane czapy na głowach, przy pasach podwieszone kołczany pełne strzał, a w rękach krótkie łuki refleksyjne – broń nietypową, ale zabójczo skuteczną. Wojowie zdążyli już ponaciągać cięciwy, rozgrzać łęczyska i dobrać szypy – byli gotowi do walki.

– Czy będzie dziś padać? – zapytał Draconis, spoglądając w zachmurzone niebo nad ich głową. Deszcz mógłby sprawić, że misterna konstrukcja łuków na nic by się zdała i do walki trzeba by stanąć z żelazem w dłoniach.

– Raczej nie – odparł jeden z wojów, który akurat przykładał łęczysko do oka, aby przyjrzeć się dokładnie, czy wygięcie warstwowej konstrukcji ma odpowiedni kształt. – Płanetnicy śpią mocnym snem, a chmury są tylko ich nakryciem.

– Ilu Estów prowadzi ze sobą Uģis? – Draco głaskał rumaka po chrapach.

– Jest ich około czterdziestu, do tego niewolnicy, których pędzą przed sobą. Wszystko zgadza się z tym, czego się spodziewaliśmy po zostawionych śladach – usłyszał w odpowiedzi. – Przy przejściu przypadają po dwie włócznie Estów na jedną naszych młodzików.

– Nikt im nie obiecywał, że ich pierwsza bitka będzie lekka. Ktoś zorientował się, że tu jesteśmy?

– Barnim i starsi wiedzą, bo daliśmy im znak. Szczeniaki nie mają o nas pojęcia. Nadchodząca bitka zaćmiła im oczy. Są podnieceni jak wilki, co zwietrzyły juchę – powiedział lekkozbrojny, który przyniósł wieść o bitwie.

Draco chciał, żeby młódź była przekonana o tym, że może liczyć tylko na siebie, ale nie zamierzał przy tym ryzykować ich życia. To miał być sprawdzian, a nie rzeź, więc wraz ze swoimi drużynnikami pociągnął na ziemię Galindów i szli za Estami od samego jeziora Śniardwy. Teraz zamierzali przyglądać się bitwie i wkroczyć do niej tylko w przypadku, gdyby szala przechyliła się na stronę łupieżców. Chciał, żeby młódź mogła przypisać zwycięstwo tylko sobie.

– Wstawać, chłopy. Idziemy się przekonać, ile warci są ci, którzy nas zastąpią – zarządził i ruszyli wszyscy w kierunku przejścia, przy którym właśnie rozpoczynała się bitwa.

***

Estowie byli wściekli. Uderzyli z całą dzikością, jaką mieli w sercach. Gdy podeszli dostatecznie blisko, rzucili w drużynników oszczepami. Te jednak nie poczyniły żadnych strat, zatrzymując się na szczelnej ścianie utworzonej z nałożonych na siebie szczytów. Po chwili druga seria pocisków pofrunęła w stronę wojów, ale i ten atak nie zrobił wrażenia na Jaćwingach. W odpowiedzi zaczęli wykrzykiwać obelgi w stronę Estów.

Okazana pogarda jeszcze bardziej rozjuszyła nacierających. Wyciągnęli zatknięte za pasy topory i maczugi, gotując się do bezpośredniej walki.

Migla opuściła włócznię i zaparła ją mocno tylcem w ziemi. Pochyliła się w taki sposób, że mogła obserwować zmierzającą w ich stronę ciżbę znad krawędzi szczytu. Jej serce znowu próbowało wyrwać się z piersi, oddech przyspieszył, a pot ciekł po plecach pomimo tego, że dzień był chłodny.

Łupieżcy może i byli liczniejsi, ale nie mogli się równać uzbrojeniem z Jaćwingami. Ci stanęli do bitwy zbrojni we włócznie i miecze, w dłoniach dzierżyli okrągłe tarcze, a ciała ich chroniły kolczugi. Każdy z nich miał na głowie szyszak ruskiej roboty. Wyglądali jak zawodowe rębajły, podczas gdy Estowie za ochronę mieli jedynie drewniane szczyty. Nikt prócz Uģisa nie nosił żelaznego szłomu[5] ani takiegoż pancerza. Na grzbietach mieli narzucone zwierzęce skóry i zdarte z trupów pikowane kurty. Nie mówiąc już o mieczach – takowego nie dzierżył nawet ich wódz.

Barnim wiedział doskonale, z kim przyjdzie im się mierzyć, i umiał oszacować szanse w walce z takim przeciwnikiem. Nigdy nie lekceważył wroga, wiedząc, jak wiele w bitwie mogą zdziałać gniew i złość, a Estowie byli niczym szczur zapędzony w kąt chałupy. Uģis zdawał sobie sprawę, że jeżeli nie przejdą dalej, dopadną ich rozwścieczeni Galindowie. Jedynym wyjściem z potrzasku było dla niego przebicie się przez ścianę tarcz Jaćwingów, a ludzie w obliczu śmierci potrafili czynić rzeczy niewiarygodne.

W mgnieniu oka łupieżcy dopadli do przeciwników swoją ścianą tarcz. Migla wiedziała, że prędzej czy później nastąpi zderzenie, ale tempo ją zaskoczyło. Pchnęła włócznią i poczuła dziwny rodzaj oporu. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że wraziła grot w ciało przeciwnika, który zaraz zniknął za innymi łupieżcami. Wtedy ich tarcze zderzyły się ze sobą, a dziewczynie odebrało dech. Łomot ogłuszał. Nie miała jak pchnąć włócznią kolejny raz. Puściła ją i wyszarpnęła z pochwy Gadyukę. Gdy Barnim odchylił na moment tarczę, robiąc jej miejsce do ataku, pchnęła ponad osłoną i znowu poczuła, że frankijskie żelazo sięgnęło ciała. Zaczynała lubić to uczucie.

Zaczęła się rąbanina. Szczyt przy szczycie, żelazo krzesało iskry, topory roznosiły lipowe deski w drzazgi, ludzie ryczeli jak zwierzęta. Migla czuła oddechy swoich przeciwników, ale nie wycofała się. Wiedziała, że jest słabsza od rosłych chłopów, którzy na nią napierali, ale na bogów, jeżeli nie okaże Barnimowi swojej woli walki, skończy przy piastowaniu dziatek jak inne białogłowy.

– Wy kurwie syny! – krzyknęła ile sił w płucach i rąbnęła ponad tarczą w łeb Esta okryty baranią czapą. Żelazo z łatwością rozbiło czaszkę, a mózg i krew bryzgnęły wokoło.

– Jeszcze raz! – zachęcił stary woj i naparł na wrogów w taki sposób, że otworzył Migli miejsce do wyprowadzenia kolejnego ataku. Ta podskoczyła i siekła, ile miała siły w ramieniu. Miecz trafił w uniesioną wysoko tarczę, zagłębił się w drewnie i utknął w nim. Jednak drużynniczka nie puściła rękojeści, tylko skręciła nadgarstek, aby ostrze samo wyrwało się z zatrzasku.

Wtedy zza ściany tarcz wyłonił się Uģis. Migla spojrzała na jego wykrzywione w czystej nienawiści oblicze i opadło ją przerażenie. Est wzniósł topór i rąbnął. Barnim w ostatnim momencie ciął nadlatujący obuch swoim mieczem, ale zrobił to o uderzenie serca za późno. Topór sięgnął szłomu Migli. Pociemniało jej przed oczami, w uszach zadzwoniło, a twarz zalała się krwią. Dziewczyna nie kontrolowała już swojego ciała, które niczym szmaciana lalka poleciało w tył.

***

Jaćwingowie przykucnęli pomiędzy drzewami i przyglądali się potyczce. Drużyna prowadzona przez Barnima nie ustępowała pola, wgryzając się co rusz głębiej w zastępy przetrzebionych już mocno Estów. Ci zaś nie potrafili sforsować szczelnej ściany tarcz i żelaznych pancerzy za pomocą toporów i maczug, które dzierżyli. Ich szczyty szły w rozsypkę pod uderzeniami mieczy.

– Szybko idzie – stwierdzili zgodnie wojowie, a Draconis mruknął tylko, zadowolony z przebiegu starcia. – Młócą ich jak zboże. Chyba poczuli, co to zew bitwy! Piwo będzie im dzisiaj wykwintnie smakowało! – przekomarzali się.

Nagle ktoś wskazał ręką na tyły szeregu.

– Migla padła! – krzyknął drużynnik i poderwał się na równe nogi. – Atakujemy? – zapytał, gotowy ruszyć do walki na jeden znak.

Serce Sklavena zabiło szybciej, a kącik oka drgnął mu nerwowo.

– Stać, gdzie stoicie! – Uniósł rękę w powstrzymującym geście. Ciało rwało się do tego, żeby wyszarpnąć z pochwy Czerwień i runąć na Estów z całą furią, ale wiedział, że to nie czas. Odebraliby swoim czyste zwycięstwo. Musiał ochłodzić wzburzoną krew. Wytężył wzrok, żeby dostrzec powaloną dziewkę. Żyła, bo uniosła dłoń, choć zrobiła to powoli i niemrawo. Po otrzymanym ciosie nie kontrolowała w pełni ciała. Gdy reszta wojów rąbała i siekała, zza walczących wychynął Barnim i przypadł do Migli, unosząc lekko jej głowę.

Skryci pomiędzy pniami wojowie przygotowali się do walki, czekając na jedno słowo dowódcy.

Nagle jeden z walczących Estów odłączył się od towarzyszy. Był to Uģis, który zdążył się już zorientować, że bitwa jest przegrana. Tchórz wziął nogi za pas, zostawiając swoją watahę w żelaznych kleszczach Jaćwingów. Przywódca biegł w stronę wierzchowca, który czekał przy strzeżonych brańcach. Dopadł do niego, a ten zatańczył wokół własnej osi, nie pozwalając się dosiąść. Dopiero po chwili Est opanował wierzchowca i wskoczył na kulbakę. Krzyknął, uderzył piętami w końskie boki, a zwierzę zerwało się do galopu, wyrywając kopytami kawały darni – Poślij szypa w jego konia! – rozkazał lekkozbrojnemu Draco, a sam z wyuczoną sprawnością wskoczył na siodło. – Uģis jest mój! – Zazgrzytał zębami.

Łucznik wybiegł zza ściany lasu, przyłożył brzechwę[6] do łęczyska, naciągnął cięciwę, ale nie wypuścił jej z palców. Celował długo, czekał, aż uciekający ruszy w cwał, wyprostuje tor jazdy i nabierze równego tempa.

Sklaven rozpoczął pościg, a Mørke pomknął obok niego niczym cień. Wtedy dopiero świsnęła strzała. Pocisk wystrzelił w górę, osiągnął szczyt i jak piorun posłany przez samego Peruna pomknął w dół. Szyp sięgnął końskiego zadu, na dwie dłonie do ciała Uģisa. Draco wiedział, że przywódca Estów już mu nie umknie. Każdy ruch mięśnia wierzchowca będzie drażnił tkwiący w jego ciele grot, rozrywając ranę i potęgując krwawienie. Na takim koniu nie można zajechać daleko.

Pilnujący brańców łupieżca dostrzegł przywartego do końskiej szyi Draconisa. Przeciął mu drogę i pochylił włócznię, mając nadzieję nadziać na nią woja lub jego wierzchowca. Gdy Sklaven był o długość rzutu włócznią od niego, z nieba spadła kolejna strzała, która ugodziła Esta prosto w szyję. Ten zawinął się wokół włóczni i rzężąc, padł na ziemię. Wierzchowiec przegalopował nad nim, miażdżąc go podkutymi kopytami. Podniecony wilk dopadł do mężczyzny i zaczął go szarpać jak worek.

Dystans pomiędzy Draco a Uģisem skracał się z każdym uderzeniem serca. Est oglądał się co rusz za siebie i widząc mknącego za nim, ogarniętego żądzą krwi wojownika, siekł konia ostrogami po bokach, rozrywając jego delikatną skórę. Piana opadała wielkimi płatami ze zwierzęcych chrap, a jego oddech rzęził coraz mocniej. Uģis wiedział, że daleko nie ujedzie. Nagle zatrzymał konia, zeskoczył z kulbaki i rzucił się biegiem pomiędzy drzewa. Przerażony, otumaniony bólem wierzchowiec umknął w drugą stronę.

Draconis dopadł do ściany lasu, zaciągnął lejce, przerzucił nogę nad końskim łbem i skoczył na ziemię. Jego dłoń od razu powędrowała ku tak dobrze mu znanej rękojeści Czerwienia. Kochał ten moment, kiedy przeklęte ostrze z charakterystycznym dźwiękiem opuszczało wyściełaną runem pochwę. Zanim zanurzył się pomiędzy pnie starych drzew, dostrzegł porozwieszane na drzewach znaki, uplecione z traw i patyków, pozostawione przez okoliczną ludność. Sygnalizowały, że wkracza na teren, po którym grasowała niebezpieczna istota nocy – Bagiennik.

Wielka, niczym krowa, ropucha otworzyła nagle oczy i pokręciła nimi na wszystkie strony. Jakieś duże, ciepłe i zapewne pożywne istoty wkroczyły na jej teren. Czuła na skórze bicie ich serc – jedno szybkie, mocne, dudniące jak u uciekającego zająca czy jelenia, drugie spokojne, rytmiczne i głośne, jak u wilka tropiącego wroga. To musieli być ludzie. Bagiennikowi taka okazja nie zdarzała się często i na samą myśl, że oto trafiła mu się taka szansa na żer, oblizał się swoim lepkim, długim jęzorem. Musiał się spieszyć, aby zdobycz nie uciekła dalej w las, gdzie nie sięgała jego moc. Ropucha zadrżała z podniecenia i wielkim susem wyskoczyła w powietrze, a następnie zapadła się z pluskiem pod cienką warstwą roślinności pokrywającą taflę mokradła.

Uģis biegł, ile sił w nogach. Myśli kotłowały mu się w głowie.

Jak to możliwe, że pobiło ich kilkunastu Jaćwingów? Przecież to były same chłystki, którym jeszcze wąsy dobrze nie wyrosły pod nosami. Nawet dziewka walczyła pośród nich! Dziewka! Tylko kilku z jaćwińskich drużynników miało więcej lat na karku, a pomimo tego jego wataha złamała się niczym suche drewno. On sam zaś umyka jak zając, próbując ratować swój żywot! Kim był pan wilków, który ruszył za nim? Czy to leśna zjawa, czy jakieś kolejne gusła Jaćwingów? Biegł, opierając się co jakiś czas o pnie drzew, by złapać oddech. Każdy haust powietrza kłuł go w płuca tysiącem rozgrzanych igieł. Nagle zorientował się, że jest sam, że nikt za nim nie podąża. Udało się! Zgubił pogoń!

Musiał opanować myśli, nie dać się zwieść. Wiedział, że trzeba iść dalej, umykać tak długo, jak starczy mu sił. Później przyczai się w jakimś wykrocie, odpocznie i ruszy dalej. Nie dopadnie go ani pan wilków, ani przeklęci Galindowie. Wróci do swoich, a następnej jesieni zwoła kolejnych łupieżców i ponabija galindzkie głowy na pale.

Wtedy ziemia pod jego stopami rozwarła się, a on zapadł się w cuchnące zgnilizną bagno, ciągnięty w mętną wodę przez głodnego Bagiennika.

***
POLE BITWY

Migla ujrzała twarz Barnima na tle ciężkich, granatowych chmur. Dzwoniło jej w uszach i nie potrafiła zrozumieć, co mówi do niej stary woj. Na języku czuła metaliczny smak krwi. Ktoś podał jej bukłak z piwem. Krztusząc się, upiła kilka łyków.

– Migla! Co będziesz...? – Tylko tyle zrozumiała z potoku słów, który wylewał z siebie Barnim.

– Będę rzygać! – Przechyliła się przez ramię drużynnika i zwymiotowała na trawę. Teraz miejsce w jej ustach zajął cierpki, kwaśny smak wymiocin. – Żyję? – zapytała, jakby nie była tego pewna.

– W Nawii nie potrzebują takich biesów jak ty! – Woj nie potrafił ukryć radości, że rana, którą zadał jej Uģis, okazała się mniej groźna, niż się początkowo zdawało. – Zdzielił cię w czerep, zamroczyło cię na chwilę i jucha poszła ci z nosa. Pięknie będziesz jutro wyglądała z sinym licem!

Drużynnik rozpiął jej pasek ściągnięty pod brodą i ostrożnie zsunął z głowy szłom. Ciemne, mokre od potu włosy przykleiły się dziewczynie do głowy. Odgarnął je z ojcowską troską i przyjrzał się czaszce. Znowu przeszło mu przez myśl, że była podobna do swojej matki, jakby jakiś rzemieślnik odlał je w tej samej formie.

Migla odruchowo dotknęła twarzy i od razu tego pożałowała. Nos był na swoim miejscu i w całości, ale gdy go tylko tknęła, łzy napłynęły jej do oczu i zasmarkała ramię Barnima krwią i śluzem.

– Przepraszam... – jęknęła.

– Głowa jest cała – stwierdził woj. Pomógł jej ponieść się z wilgotnej ziemi i podprowadził ją pod drzewo, aby mogła usiąść i oprzeć plecy o pień. – Nawet ci blizna nie zostanie. A co to za bitka bez porządnej rany? Walka kogutów, a nie wojna.

– Wygraliśmy? – zapytała i znowu napiła się piwa.

– Estowie poszli w drzazgi. Zmiażdżyliśmy ich jak pędraka. Wszyscy nasi cali, nie licząc ciebie, ale z tego, co widzę, to ręce i nogi masz na swoim miejscu.

– Bogowie... świat mi wiruje, jakbym się miodu ożłopała. – Odetchnęła i nagle opadło ją wspaniałe uczucie zwycięstwa. Była w ścianie tarcz! Walczyła pośród innych jak równa z równym. Pierwszy raz w życiu miała prawdziwego wroga na wyciągnięcie miecza, czuła, jak sztych zagłębia się w ciało, a ją przepełnia moc, gdy zniewala duszę pokonanego. Wiedziała, że może pokochać to uczucie, i wreszcie rozumiała, czemu ojciec mówił, że bitwa potrafi być lepsza od kobiety. – Gdzie Gadyuka? – wypaliła, gdy zdała sobie sprawę, że nie ma przy sobie broni.

Barnim wiedział, że zapyta o klingę, i natychmiast wsunął jej żelazo do ręki.

– Przyłóż sobie głowicę do twarzy. Zimno powinno zmniejszyć opuchliznę. Odpocznij, aż nogi ci się nie będą plątać. – Okrył ją derką, bo dzień nie należał do najcieplejszych.

Migla kiwnęła lekko głową na znak, że się zgadza, i gdy tylko zamknęła oczy, zrobiło jej się dziwnie przyjemnie.

***
ŁOWISKO BAGIENNIKA

Draconis zbliżył się do Uģisa. Obok kroczył wierny Mørke. Z pyska wyzierały mu białe, obnażone kły splamione juchą. Est tonął w bagnie, które pochłonęło go już do ramion. Widać było, że walka ze zdradliwą tonią wyzuła go ze wszystkich sił. Już się nie szarpał, tylko wbijał zaciśnięte palce w ściółkę. Trzymał się życia, choć Nawia go wołała.

– Zajączek umykał, ale był tak przerażony, że nie spostrzegł, gdzie lezie. – Sklaven kucnął na skraju bagniska i wskazał głową rozwieszone po gałęziach symbole, którymi tutejsi myśliwi ostrzegali się wzajemnie przed niebezpieczeństwem.

– Pomóż mi! – jęknął łupieżca. – Zaklinam cię, nie daj mi zdechnąć w ten sposób.

– Czemu miałbym ci pomóc? – Draco karmił się przerażeniem, które ogarnęło serce wroga. – Mam mieć współczucie dla tchórza, który zostawił swoich ludzi na pastwę rębajłów? Ty nie jesteś wojownikiem, Uģisie. Jesteś gównem niezasługującym na szacunek. Napadanie na samotne chaty i sioła to chleb, którymś się żywił. Śpiących kmieci na włócznie żeś nabijał, a w jasyr brałeś dziewki i otroki[7]. Ja jadam chleb z innego pieca. Wojownikowi podałbym dłoń, by mógł umrzeć od miecza, z godnością. Na ciebie nawet nie mam ochoty splunąć.

– Na bogów! – krzyknął Est, który pojął, że nić jego życia zaraz zostanie przecięta. – Mam srebro, jantar, niewolnych! Dam ci wszystko!

Draconis zagwizdał na palcach. Po chwili spomiędzy drzew wyszedł jego rumak i trącił łbem swojego pana w przyjacielskim geście. Wojownik ściągnął z kulbaki powróz, zadzierzgnął na jego końcu pętlę i rzucił ją na szyję Uģisa.

– Nie zdechniesz tutaj, łupieżco. To byłaby dla ciebie łaska, na którą nie zasługujesz. Sprzedam cię Galindom w zamian za jantar. Uwierz mi – wilk zbliżył się do Esta z wyszczerzonymi kłami – oni na ciebie czekają jak na pierwszy wiosenny deszcz.

***
POLE BITWY

Jaćwingowie ściągali skalpy z głów pobitych Estów i dobijali rannych. Następnie grabili zwłoki z wszelkich kosztowności – głównie wisiorów, jantaru i żelaza, choć nie było tego wiele. Nie przez przypadek to oni napadali Galindów, a nie na odwrót.

– Dziewko! – Barnim podszedł do otulonej derką Migli i rzucił jej pod nogi trzy strzępy skóry z kępkami sklejonych krwią włosów. – Całkiem nieźle ci poszło jak na pierwszy raz. Twój ojciec jest z ciebie dumny – pochwalił.

– Będzie dumny, jak mu o wszystkim opowiem. Choć pewnie nie uwierzy. – Wtem nie wiadomo skąd runął na nią ciemny wilczur i zaczął się łasić, jakby od tygodni nie zaznał pieszczot. – Mørke, nie liż! – krzyknęła zaskoczona.

– Musisz wyżej trzymać tarczę – powiedział Draconis i zbliżył się do córki. – Widziałem, jak walczyłaś z Estami.

– Co ty tutaj robisz? – zapytała, wciąż szamocząc się z wilkiem, który pokładał się na niej swoim wielkim cielskiem.

Barnim uścisnął Sklavena w przyjacielskim geście.

– Myślałaś, że ten stary przechera przepuści taką okazję do rozrywki? Szli za nami od samego początku, a gdy walczyliśmy w ścianie tarcz, obserwowali nas z ukrycia. – Barnim spojrzał spode łba na Uģisa klęczącego opodal z pętem na szyi. Dziewka też go dostrzegła i w pierwszej chwili sięgnęła do rękojeści swojego miecza. Po chwili jednak się opanowała. To już nie był ten przerażający łupieżca. Teraz przypominał zmokniętą kurę, której podcięto skrzydła.

– Tak umykał, że nie spojrzał pod nogi i wpadł w bagno – wyjaśnił Draco. – Wymienimy go w osadzie. Jak się umawialiście z Galindami? – skierował pytanie do Barnima.

– Zależało im, żeby pozbyć się tej łupieżczej bandy. Wiele szkody im czyniła każdej jesieni. – Wskazał na zbite w grupę kobiety i dzieci, które zostały już uwolnione z pęt i teraz mogły nabrać sił przed powrotem do domów. – Nie było mowy o żywym Uģisie, ale jestem przekonany, że taki dar uraduje ich serca.

– A może ty, Miglo, chcesz go dla siebie? Mogłabyś wsiadać z jego grzbietu na koń – zapytał ojciec dziewczyny, a ta spojrzała z pogardą na łupieżcę.

– Rąbnął mnie, aż mi w uszach dzwoni! Ale na co mi kundel z przetrąconym karkiem? – Splunęła z pogardą. Przez chwilę chciała nawet pchnąć watażkę mieczem, ale stłumiła to pragnienie. Ojciec nauczył ją, jak panować nad emocjami.

– Postanowione! – Zadowolony Barnim klasnął w dłonie. – Wracamy nad Śniardwy odebrać zapłatę i pohulać! Za dobrą robotę należy się sowita nagroda. – Wszyscy wojowie unieśli w górę włócznie i potrząsając nimi, zakrzyknęli z radością.

Draconis uśmiechnął się do córki, wyciągnął ubraną w skórzaną rękawicę dłoń i pomógł jej stanąć na nogi.

– Jesteś teraz jednym z drużynników – ogłosił, a ona poczuła, jakby stado motyli załaskotało ją w podbrzuszu.

***
OSADA GALINDÓW PRZY JEZIORZE ZWANYM ŚNIARDWY

Ryś spoglądał w rumiane lico siedzącej obok niego dziewczyny i opowiadał jej zabawną historię o tym, jak musiał umykać z Truso, gdy ograł w kości biesiadującego tam zabijakę z północy. Strata na tyle nie spodobała się wojowi, że ten zdecydował się odzyskać przy pomocy pięści postawione w zakładzie lisie skórki. Ale Ryś nie był w ciemię bity, spodziewał się tego, toteż jeszcze tej samej nocy przesadził ostrokół Truso i zniknął w lesie. Skierował swe kroki na południe, ku słynącym z bogactwa ziemiom Galindów.

Dziewka wpatrywała się w niego z błyskiem w oczach, bo Ryś był wielce urodziwy, jeżeli można tak powiedzieć o mężczyźnie. Miał mocną szczękę, wysokie czoło i długie, ciemne włosy związane w gruby warkocz. Był mocno zbudowany, o ramionach szerokich, jak przystało na łucznika, potrafiącego napiąć potężny cisowy łuk. Na modłę ludzi z północy nosił okrągłe kolczyki oraz misternie splecione grzywny srebra na szyi. Do tego wszystkiego był zabawny. Podobał się dziewczynom, co wykorzystywał świadomie, czerpiąc z życia pełnymi garściami.

Nagle młodzieniec przerwał opowieść i jakby rażony piorunem wgapił się w białogłowę, która usiadła przy stole przed gospodą. Sprawiała wrażenie zmęczonej. Przyglądał się jej dokładniej, gdyż uzbrojone jak rębajło dziewki nie stanowiły częstego widoku w sklaveńskich wioskach.

Była w żelaznym pancerzu i pod mieczem. Oparła o ławę szczyt z wymalowaną na czarnym tle białą czaszką, obok siebie położyła zdobiony brązem szłom. Na twarzy nosiła ciemny bojowy malunek.

– Za wysokie progi na twoje nogi! – Dziewczyna, z którą przed momentem rozmawiał z taką ochotą, podążyła za jego wzrokiem. – To jaćwińska morderczyni. – Dziewka ukąsiła Rysia, czując, że ten traci nią zainteresowanie.

– Skąd się tutaj wzięła? – zapytał zaintrygowany i rzucił oczami na boki, żeby określić, gdzie reszta jej drużyny. Wydawało się, że jest sama. – Znasz jej imię?

– A idź w jeżyny, gadzie! Ich plemię rzuca uroki i gzi się z biesami, więc uważaj, gdzie będziesz się gapił i pchał łapy! – Uderzyła go ze złości w ramię, podniosła się z ławy i zniknęła obrażona we wnętrzu gospody.

Ryś rozmasował bolące miejsce. Walnęła go mocno i celnie, tak żeby pożałował. Ale on się nie przejął. Intrygowała go ta dziewczyna, wierzył, że nici ich losów nie mogły się do siebie zbliżyć przypadkiem.

„Uroki...” – pomyślał, ale na wszelki wypadek sięgnął do żelaznej lunuli zawieszonej na szyi, aby odpędzić złe moce. „Mnie się takie rzeczy nie imają”. Wziął w dłoń dorodne jabłko, które planował zjeść później, poprawił niesforny kosmyk włosów wymykający się z warkocza i podszedł do dziewki. Usiadł naprzeciwko niej, a gdy ta, zaskoczona, sięgnęła do pasa po nóż, wyciągnął w jej stronę dłoń z owocem. Uśmiechnęła się. Kiedy znalazł się bliżej, dostrzegł, że ciemny kolor jej skóry to nie bojowe znaki, ale ogromny siniak okalający jej oczy.

– Na pewno on wygląda dużo gorzej. – Puścił do niej oko, a Migla nadziała jabłko na koniec noża, sprawnie wyjmując owoc z jego dłoni. Odkroiła spory kawałek i wzięła go do ust.

– Umm, soczyste! – zachwyciła się. – Mówisz o moim wrogu? Hm? Zobaczysz go dzisiaj nabitego na pal lub rozrywanego końmi. Rozsiekliśmy wczoraj łupieżców, a mój ojciec schwytał Uģisa, którego właśnie sprzedaje waszej starszyźnie.

– Nie jestem Galindem – wyjaśnił i zapytał: – Czemu cię z nimi nie ma?

– Żerca, który przewodzi radzie, nie wpuścił mnie do kąciny. Uważa, że dziewczęca krew ściąga złe duchy. Więc jestem tutaj, póki reszta drużynników nie przyjdzie biesiadować.

– Wołają na mnie Ryś – przedstawił się chłopak.

– Mnie zwą Migla. – Podała mu dłoń z brudem za paznokciami. Spostrzegła się za późno i widać zawstydziło ją to, bo od razu się wytłumaczyła: – To krew i błoto. Nie jest łatwo się umyć w zimnym strumieniu.

Odwzajemnił uścisk, a ona odniosła wrażenie, że trzymał jej dłoń chwilę dłużej, niż to było potrzebne.

– Mówisz, żeś nie jest Galindem. Kim więc jesteś i skąd się tu wziąłeś? – zagaiła. – Albo nie! Poczekaj, sama zgadnę. Włosy masz ciemne, co jest niepodobne do ludzi z północy. Gęba nawet gładka i mądrze ci z oczu patrzy, więc Estem też nie jesteś. Słyszę, że mówisz bez tej śpiewności charakterystycznej dla Rusów z Nowogrodu...

Gdy Migla się zastanawiała, dziewka, którą wcześniej zabawiał Ryś, przyniosła im kubek piwa. Zbliżywszy się do stolika, zmierzyła młodzieńca wzrokiem pełnym nienawiści. Jaćwinka dostrzegła groźny błysk w jej oczach i uśmiechnęła się szeroko. Widziała, że gdy ona szła do gospody, chłopak bałamucił tę karczmarkę. Chwyciła gliniane naczynie i z lubością zamoczyła usta w jęczmiennym trunku. On nie dawał tego po sobie poznać, ale z chęcią również łyknąłby napoju.

– Wychowałem się w okolicy grodu Giecz. Gdybyś stanęła twarzą do Słonej Wody, a następnie odwróciła się na pięcie i szła kilka dni tamtejszymi borami, trafiłabyś niechybnie na zabudowania, a stamtąd do mojej chałupy jest tylko rzut czapką.

– Wiem, gdzie to jest! Chciałam to powiedzieć, ale nie dałeś mi szansy! – uniosła głos. Była zła, że nie pozwolił jej zgadnąć. Draconis wielokrotnie snuł bajania o tym, że jeszcze powróci w tamte okolice. Od słuchania jego opowieści sama chciała się tam kiedyś wybrać, bo nie jeden gród tam można było znaleźć, ale kilka. – Szlak, którym ciągną kupcy po jantar znad Słonej Wody, przechodzi przez Gniazdo, które wznosi się niedaleko Giecza.

Zaskoczony, że dziewczyna wie tak wiele, Ryś otworzył szeroko oczy. Nieczęsto spotykał na swojej drodze ludzi, którzy znali coś więcej niż okolicę własnej chaty. Sam był w wielu miejscach i uważał się za obytego w świecie. Zdarzało mu się wraz z matką odwiedzić Kalisię. Później, gdy już podróżował sam, dostał pracę w osadzie Koło Brzegu, a gdy mu się znudziło, popłynął z transportem soli do Gdanii. Tam zabawił kilka miesięcy, później trafił do Truso, gdzie zimował. Ostatnimi czasy włóczył się po okolicy, handlując skórami i cisowymi łukami, które sam robił; był w tym fachu cenionym rzemieślnikiem.

Migla zauważyła, że Ryś ma przy sobie schowany w pokrowcu długi łuk. Położył go na ławie, gdy się do niej dosiadał.

– Umiesz z niego strzelać? – wskazała rękojeścią noża broń, jednocześnie wrzucając ostatni kawałek jabłka do ust. – Czy może używasz go jako tyczki do strącania jabłek? – Ugodziła celnie, bo po tej uwadze drgnął mu mięsień na policzku. Zmrużył oczy, wpatrując się w nią, aż w końcu się uśmiechnął.

– A ty używasz żelaza, które nosisz przy boku, do walki czy żeby ci się ładnie na biodrach pas układał? – próbował się odgryźć, ale wiedział, że ona była górą.

– To Gadyuka. – Chciała wyciągnąć miecz z pochwy, aby pokazać mu kunsztowną robotę wschodniofrankijskich kowali, ale nie zdążyła. Przez osadę przebiegł młody chłopak, krzycząc, ile sił w płucach:

– Pan na Truso nadjeżdża! Niemir Blady zaraz tu będzie! – Z oddali dało się już słyszeć tętent końskich kopyt dudniących po dukcie.

Migla zareagowała odruchowo – zerwała płaszcz z ramion i zarzuciła go na zdobiący tarczę malunek. Ryś spojrzał na dziewczynę, która nagle zrobiła się blada jak kreda, co w połączeniu z potężnymi sińcami pod oczami nadało jej twarzy odrzucający wygląd. Do osady wpadła kawalkada konnych. Pancerni przejechali na swoich ogromnych rumakach pomiędzy chatami i rozjechali się po placu przed gospodą. Dziewczyna schyliła głowę, aby włosy opadły jej na twarz, a lewą dłonią, ukrytą pod blatem stołu, sięgnęła po miecz. Nacisnęła na jelec kciukiem i poczuła charakterystyczne złagodzenie oporu, oznaczające, że żelazo wysunęło się z okucia.

Wojowie byli głośni, jakby pragnęli, aby cała osada dowiedziała się o tym, że właśnie do niej zawitali. Galindowie od lat płacili Niemirowi trybut, byli więc od niego zależni jak psy od pana. Migla miała świadomość, że jeżeli doszłoby do bitki, mogła liczyć tylko na siebie. Inni nie kiwną palcem, aby ją ratować.

Ryś w momencie dostrzegł, że coś złowrogiego zawisło w powietrzu. Tak jak uczyła go matka, szybko nałożył na twarz maskę pokornego kmiecia.

Niemir Blady zsiadł z konia, z trudem ściągnął rękawicę, której używał w trakcie jazdy, i rzucił ją na kulbakę. Nie miał prawej dłoni. Stojący nieopodal kmieć odebrał od niego lejce i poprowadził wierzchowca na bok.

– Powitać was, Galindowie! – przemówił Niemir do zgromadzonych, którzy oderwali się gwałtownie od codziennej pracy i wychynęli z ciepłych chat, by ów człowiek nie poczuł się obrażony brakiem szacunku.

Migla wodziła za nim wzrokiem. Oto był pan na Truso, z którym przez lata walczył u boku Jaćwingów jej ojciec. Potężny władca, który złupił Giecz. Wojownik, któremu Draconis odjął za pomocą magicznego miecza dłoń. Wróg nad wrogami.

– Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni ze żniw! – przemawiał dalej. – Wiem, że spodziewaliście się mnie później. Wiem, że możecie być nieprzygotowani na spotkanie ze mną. Spokojnie, wszystko to wiem, wiem, wiem! Ale nie przejmujcie się. Mamy kilka dni czasu. Niedługo dotrze tu kilka wozów. Jesteśmy strudzeni po drodze, więc zanim usiądziemy do wspólnej uczty, pokrzepimy się odrobinę. Karczmarzu, lejcie piwa! A w tym czasie niech wasza starszyzna przygotuje się do rozmów.

Niemir przeszedł obok Migli i Rysia, dudniąc podkutymi butami o drewniane deski. Nagle przystanął obok ławy, przy której siedzieli młodzi. Kątem oka mogli dostrzec jego dojrzałe oblicze, poznaczone licznymi bliznami.

„Bogowie, niech się nie zatrzymuje!” – pomyślała dziewczyna, kurczowo zaciskając palce na rękojeści Gadyuki.

– Zróbcie miejsce dla moich ludzi! – Władca spojrzał na Rysia, który czując wiszący nad głową dziewczyny topór, pokornie opuścił wzrok, aby nakarmić pychę wielkiego wodza.

– Tak będzie, panie! – szybko odpowiedział łucznik. Gardło Migli ściskała żelazna obręcz, uniemożliwiając jej wypowiedzenie chociaż jednego słowa.

„Pomylili mnie z mężczyzną” – zdała sobie sprawę. „Lepiej, żeby tak zostało”.

Zadowolony Niemir wraz ze swoimi drużynnikami ruszył dalej i zniknęli we wnętrzu ciepłej, choć ciasnej gospody. Inni rozsiedli się na zewnątrz, gdzie było więcej miejsca. Od tych ludzi dało się wyczuć smród agresji. Czekali tylko, by ktoś ich sprowokował i dał okazję do sięgnięcia po zatknięte za pasy toporki czy noże. Nie zwracali jednak szczególnej uwagi na dwójkę młodych przy stole.

Dziewczyna wstała zza ławy, podniosła tarczę i szłom. Głowę trzymała nisko, tak aby włosy wciąż zasłaniały jej oblicze. Ryś również szybko zebrał swoje rzeczy. Gdy odeszli na bezpieczną odległość, zapytał:

– Widziałem, jak drżała ci broda! Skąd ten nagły strach przed Niemirem?

– Musimy umykać i ostrzec ojca! – Migla chwyciła go za rękę. Widział w jej oczach, że jest prawdziwie przestraszona.

– Ale czemu? Jesteście przez nich ścigani? – Poczuł, że serce zaczyna mu bić jak szalone. Podobało mu się nawet, że znajomość z tą dziewczyną zaczyna się robić tak emocjonująca.

Nie miała czasu wszystkiego mu wyjaśniać, ale zatrzymała się na chwilę, by dodać:

– Niemir to zaprzysięgły wróg Jaćwingów. Mój ojciec ma z nim na pieńku. Jeżeli się spotkają, niechybnie poleje się krew. A nas jest tutaj tylko garstka! Nie mamy szans w walce z pancernymi z Truso. Damy gardła jak barany prowadzone na rzeź.

Tyle mu wystarczyło, żeby podjąć decyzję.

– No to chodu! Za mną, Miglo! Znam tutaj każdą dziurę, znikniemy jak dym na wietrze. – Pociągnął ją za sobą i wpadli pomiędzy chałupy osady. Przebiegli przez stado pasących się gęsi i kur, rozganiając ptactwo na boki, następnie przesadzili płotek, za którym jakiś kmieć trzymał kilka świń. Umorusali się łajnem po kostki, ale nie zwracali na to uwagi.

– Moi są przy kącinie, tam mieli rozprawiać ze starszyzną o zapłacie.

– To dalej! Żwawo! – Szarpnął ją w bok, na wyłożoną drewnianymi balami ścieżkę.

Po chwili wypadli zdyszani przy niewielkim chramie na obrzeżach osady Galindów. Nie było tam jednak żadnego z Jaćwingów.

„Zdążyli uciec!” – pomyślała dziewczyna i poczuła ulgę, która dodała jej sił do dalszego biegu.

***
PUSZCZA W OKOLICY JEZIORA ŚNIARDWY

Las żył swoim nocnym życiem. W oddali pohukiwała sowa, stado dzików ryło w ściółce, mlaskając i sapiąc przy tym tak, że dało się je usłyszeć ze sporej odległości. W innym miejscu żerowała nornica, nieświadoma obecności wygłodniałego lisa.

Migla i Ryś dopiero po zmroku trafili na podkomendnych Draconisa i Barnima. Zbrojni ukryli się w miejscu, gdzie niegdyś Dawni Ludzie wznieśli swój gród. Obecnie stał zapomniany, pochłonięty przez las, który wdarł się tutaj, by odzyskać to, co niegdyś wyrwano z jego trzewi za pomocą brązowych i kamiennych siekier. Drużynnicy rozpalili tylko jedno niewielkie ognisko, zasłonięte przez drzewa i okalające je resztki wałów. Gdyby nie stojący na warcie Jaćwing i jego czujność, Migla i Ryś minęliby obozowisko, nie zdając sobie sprawy, że przechodzą tuż obok.

Mørke zwęszył ich błyskawicznie i podbiegł, żeby się przywitać. Dziewczyna się wystraszyła, gdy ciemny kształt wychynął z ciemności. Wilk był agresywny w stosunku do obcych, nie wiedziała, jak zareaguje na Rysia, ale ten się go w ogóle nie zląkł. Wystawił rękę w przyjaznym geście, basior powąchał ją, a następni polizał.

– Niebywałe! – rzekła zaskoczona Migla.

– Polubił mnie? – Ryś gładził Mørka po łbie.

– Wystarczyłoby, żebyś krzywo spojrzał na mnie lub na ojca, a rozerwałby ci gardło.

Podeszli do zgromadzonych przy ogniu mężczyzn. Draconis zmierzył oceniającym spojrzeniem młodzieńca, którego przyprowadziła ze sobą córka.

– Siadajcie i jedzcie! – Wskazał derkę, która miała chronić ich od zimna wilgotnej ziemi. Barnim podał im niewielką miseczkę z kilkoma kawałkami kiełbasy i świeżo upieczonymi nad ogniem podpłomykami. Wilk rozłożył się na kolanach dziewczyny, prawie wytrącając jej z rąk podaną strawę. – Wojowie już rwali się do ataku na Niemira, żeby cię odbić z niewoli.

– Przez moment myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi. Ale Ryś – przedstawiła towarzysza Migla – pomógł mi ujść z osady, gdy wpadli tam pancerni.

Stary Barnim wyciągnął zza pazuchy niewielki bukłak, odszpuntował go i podał nowemu.

– Piękne masz imię. Twoje zdrowie, Rysiu! To miód na specjalne okazje. Wypij, proszę, w ramach podziękowania, żeś nam sikorkę z opresji wybawił. – Łucznik przyjął dar, przyłożył go do ust i pociągnął solidny łyk. – Nie mam go wiele, ale warto wypić za to, żeśmy wszyscy dotarli tutaj z głowami na karkach.

Migla spojrzała na oświetlone słabym blaskiem oblicze ojca. Ten wpatrywał się czujnie w łucznika, który zaczynał czuć się nieswojo pod jego świdrującym spojrzeniem. Nie wiadomo, czym Draco był bardziej zaskoczony. Tym, że dziewczyna kogoś tu przyprowadziła, czy tym, że wilk nie okazywał mu żadnej wrogości.

– Nie spotkaliśmy się już kiedyś? – zapytał zaintrygowany.

– On jest z Giecza, ojcze! – rzuciła Migla, wiedząc, że tym jednym słowem zatrzyma jego zainteresowanie.

Sklaven pokiwał głową z uznaniem i sam upił miodu z bukłaka, który zataczając koło, trafił w jego ręce.

– Rzadko spotykamy tutaj ludzi z tamtych okolic. Będę miał z tobą do pogadania. Giecz jest miejscem szczególnie bliskim memu sercu. Powiedz mi tylko, jak się ma kniaź Ziemowit. Zdrowie mu dopisuje?

Łucznik odetchnął, gdy się okazało, że znalazł wspólny temat z tym groźnie wyglądającym wojem. Może zaskarbi sobie jego sympatię, choć bywało to niespotykane, jeśli mowa o rodzicach ładnych dziewek.

– Ciężkie czasy nastały dla tamtejszych plemion, panie. Wieleci każdej jesieni dają się we znaki. Wystarczy, że tylko ziarno wymłócimy, już trzeba je pakować do garnców i dostarczać do grodów na spyże dla wojaków. Wojna trwa w najlepsze, a Ziemowit nie ma czasu odłożyć miecza.

Draconis sposępniał na te słowa. Uwadze Barnima nie umknął cień, który okrył twarz kompana. Wiedział, jak często Draco wracał wspomnieniami do lat, gdy zasiadał na tamtejszym tronie i marzył o wielkiej potędze, która miała narodzić się pośród puszczy.

– Będziecie sobie gwarzyć o tym przy ogniu w ciepłej izbie w Jaćwieży – przerwał stary woj. – Teraz ustalmy, co zrobimy z Niemirem. Psi chwost zaskoczył nas jak małe dzieci. Sami Galindowie nie wiedzieli nic o jego przybyciu. Zwykle pojawiał się, by odebrać należny mu trybut, dopiero gdy mrozy chwyciły rzeki i bagna. Coś musiało go gnać.

Jaćwingowie otoczyli ich kołem, żeby lepiej słyszeć, o czym rozprawiają. Tej nocy miała zapaść decyzja, czy wracają do siebie, czy może przyjdzie im jeszcze powalczyć na galindzkiej ziemi.

– Miglo, dostrzegłaś, ilu zbrojnych miał pod swoją komendą? – zapytał Draco.

– Około czterdziestu – odpowiedziała dziewczyna z ustami pełnymi kiełbasy i podpłomyków, bo głód ściskał jej żołądek.

– Są w kompletnym rynsztunku – dodał Ryś. – Mają żelazne kolczugi, pełne hełmy, miecze, topory, szczyty. Nie wybrali się na jarmark, ale na wojnę. Wyglądali mi na starych, zaprawionych w ogniu weteranów.

– Niemir nie jest w ciemię bity. To potężny, świadomy wojak – stwierdził Barnim. – Doskonale wiedział, że plemiona mogą nie być przygotowane do uiszczenia opłaty. Na wypadek, gdyby starszyzna chciała pokazać pazury, wolał mieć ze sobą rębajłów. Truso ma więcej srebra w swoim skarbcu, niż możemy sobie wyobrazić. Mogą najmować zabijaków z całego Pomorza lub spośród ludzi z północy, których pełno w porcie. Wszyscy w okolicy muszą im płacić, jeżeli nie chcą trafić na tamtejszy targ niewolników.

Draconis wyciągnął zza pazuchy drewnianą fajkę, nabił ją ziołami, odpalił patyczkiem z ogniska i spokojnie zaciągnął się dymem.

– Od lat poluję na pana Truso, ale takiej okazji jak teraz jeszcze nigdy nie miałem. – Wszyscy nadstawili uszy, żeby go lepiej słyszeć. – Łajdak zaszył się na swojej ziemi, wiecznie otoczony pancernymi i wysokim ostrokołem. Nigdy nie podróżował bez zbrojnej drużyny, a trybuty zbierali wierni mu żupani[8]. Coś się musiało wydarzyć, że zmienił swoje zwyczaje. – Wypuścił dym z ust w stronę ognia.

– Galindowie na pewno zdradzili, że byliśmy w osadzie i że pokonaliśmy Estów – wtrącił Barnim. Wokół rozległ się pomruk na potwierdzenie słów starego woja.

– Tak, to pewne – potwierdził Draco, ale myślami był już gdzie indziej. – Niemir wie, że jest nas mniej i tylko część jest pancerna. – Miał na myśli drużynników, którzy walczyli przy Niegocinie. – A to oznacza, że nie będzie spodziewał się ataku.

Barnim powiódł wzrokiem po stojących nieopodal młodych, żądnych chwały wojach. Dostrzegł blask ognia odbijający się w ich podnieconych oczach. Wiedział doskonale, co czuli i czego pragnęli. Marzyła im się sława i srebro.

– To zawodowi zabijacy. Żyją z robienia mieczem. Rozniosą naszych szybciej, niż zdążymy się zorientować, że już nie żyjemy – chłodno i bez emocji ocenił szanse w takiej walce.

Młodzi warknęli ze złości. Po potyczce z Estami wrzała w nich krew, czuli się mocni i zdolni góry przenosić. Wydawało im się, że jak pokonali łupieżców, to poradzą sobie z każdym.

– Milczcie, głupcy! – skarcił ich Barnim. – Gówno jeszcze wiecie o prawdziwej bitce! Pancerze, szłomy i miecze dostaliście z zasobów Jaćwieży. Jak zdobędziecie swoje, wtedy uznam was za prawdziwych wojów. – Wylał na nich kubeł zimnej wody, aby ochłodzić rozpalone do czerwoności głowy.

Nawet Mørke zareagował na podniesiony głos, bo zerwał się ze snu i przeniósł w pobliże nóg Draconisa. Ten poklepał wilczura po boku i znowu zaciągnął się aromatycznym dymem.

– Barnim ma rację – popar go Sklaven. – Gdybyśmy stanęli przeciw nim w ścianie tarcz, roznieśliby nas jak nasiona dmuchawca. I na nic się zda wasz zapał czy chęć do walki. Nie jesteście gotowi mierzyć się z rębajłami o takim doświadczeniu. – Podał kompanowi rozpalony cybuch, aby również mógł się zaciągnąć. – Otwarta walka to pójście na rzeź. Ale nie musimy myśleć o takim starciu... Mamy nad nimi przewagę, o której nie mają pojęcia...

Draconis wstał i podszedł do jednego z Jaćwingów. Ten podał mu bojowy łuk refleksyjny. Ryś zdążył już dostrzec, że zgromadzeni tutaj wojowie noszą przy sobie broń o krótkich, mocno powyginanych ramionach, innego typu niż ta, jaką znał.

– To łuk od dzikich Madziarów – zaczął Draco, zbliżając się do ognia, aby wszyscy mogli go lepiej zobaczyć. – Wypuszczona z niego strzała jest w stanie przebić dobrej roboty kolczugę. Jeżeli złapiemy pancernych z Truso w potrzask, zdążymy naszpikować ich szypami, zanim w ogóle się zorientują, skąd nadlatuje śmierć.

Barnim pociągnął dymu z fajki i zacmokał z uznaniem. Prawdę mówiąc, wolałby obecnie grzać kości przy palenisku w ciepłej izbie w potężnej Jaćwieży, ale perspektywa zobaczenia najeżonych brzechwami trupów wzbudzała w nim ciekawość starego wojennika.

– Twój pomysł, Draco, jest szalony – skomentował. – Ale przez to rzeczywiście może się udać. Drużyna Niemira będzie konno, a jej przejazd spowolnią obładowane wozy. Znam miejsce, w którym możemy się na nich zaczaić. Niestety jest ono niedaleko Truso. Jeżeli coś pójdzie nie tak, będziemy uwięzieni niczym w jaskini niedźwiedzia.

– Na pohybel Niemirowi! – wyrwał się Ryś.

– Na pohybel! – zawtórowali mu inni.

***
PUSZCZA W OKOLICY TRUSO

Draconis podzielił ich na dwie grupy. Pierwszą stanowili lekkozbrojni Jaćwingowie, uzbrojeni w madziarskie łuki. Ukryci po dwóch stronach traktu, mieli za zadanie ostrzelać pancernych Niemira. Drugą grupę wziął pod swoje skrzydła Barnim. Pełna zapału i wiary w swoją nieśmiertelność młódź została ustawiona w takim miejscu, żeby w odpowiednim momencie zaatakować tyły wrogów i odciąć im drogę ucieczki, gdy z nieba będą spadały na nich strzały.

Ryś trafił do pierwszej drużyny. Sam strzelał z łuku jak bies, potrafiąc strącić ptaka w locie. Zanim dotarli na miejsce zasadzki, podpytywał Jaćwingów o nową broń, przyjrzał się jej i nawet sprawdził w praktyce. Łuki, które Draconis zakupił u Wiślan, rzeczywiście były niesamowite. Wykonane z sezonowanego drewna, zwierzęcego rogu i włókien pozyskanych ze ścięgien, łączyły w sobie cechy wszystkich elementów, tworząc broń zabójczo skuteczną na krótkim dystansie. Były poręczne i wygodne, ale wymagały krótszych strzał niż w przypadku łuków cisowych. Skradły serce łucznika w pierwszym momencie, w którym dotknął ich łęczyska i mógł naciągnąć cięciwę.

Do drugiej drużyny trafiła Migla. Kręciła teraz młyńce mieczem, żeby rozgrzać nadgarstki i mięśnie przed nadchodzącą potyczką. Wydawało się, że tylko starzy wojowie trzymają nerwy na wodzy i nie wzrusza ich to, że być może przyjdzie im powędrować tego dnia ku Nawii.

Migla znała swojego ojca. Nienawidził Niemira całym sercem. Odkąd pamiętała, marzył o tym, żeby wetknąć ostrze Czerwienia w jego trzewia i spoglądać, jak z łajdaka uchodzi duch. Oto nadszedł dzień, w którym jego marzenie mogło zostać spełnione. Wiedziała, że choćby wszyscy mieli zginać w tym miejscu, on nie odpuści takiej okazji. Potrafił myśleć tylko o sobie, szczególnie gdy brał nad nim władzę bitewny zew i żądza krwi.

– Matka będzie zazdrosna, że zgarniemy całą chwałę dla siebie – zagadnęła Draconisa dziewczyna. Siedzieli wraz z Barnimem na pniu zwalonego drzewa i żuli jakieś magiczne ziele.

– Jegla mnie zabije, gdy się dowie, w co cię wpakowałem, młoda – odpowiedział.

– Dałaby Niemirowi bobu, a później wyrwałaby ci wszystkie siwe kłaki z głowy. – Barnim zaśmiał się tylko, wspominając straszliwą jaćwińską władczynię.

Wtem usłyszeli odgłos lelka wydany przez jednego z Jaćwingów ustawionego na czatach. Oznaczało to, że pancerni z Truso wracają do siebie i, nieświadomi niczego, wpadną zaraz w zastawioną na nich pułapkę.

– Głupcy jednak zignorowali wieść o naszej obecności u Galindów. Umysły przyćmiło im zbieranie myta – stwierdził Barnim.

– Tak się właśnie przegrywa bitwy – skwitował Draconis, wstał z pnia i założył na głowę szyszak z końską kitą. Dokładnie dociągnął pasek pod brodą, po czym sięgnął po leżącą obok okrągłą tarczę. Jej szczyt był obciągnięty skórą, na której szczerzył kły namalowany wilczy łeb.

Był panem wilków, panem mieczy.

Konni, z Niemirem na czele, jechali rozciągnięci w długiej kolumnie. Najpierw podążali wojowie, a za nimi ciągnęły ciężkie, obładowane ziarnem, płótnem, sztabami brązu i żelaza wozy. Jechali powoli, dostosowując tempo do strudzonych już wołów. Wojowie śmiali się, podśpiewywali i rzucali rubasznymi żartami. Wyglądali na rozluźnionych i pewnych siebie. Być może założyli, że tylko szaleniec odważyłby się zapuścić tak blisko Truso i napaść na jego władcę, chronionego zastępami pancernych, doświadczonych wojów. Nie spodziewali się ataku.

Draconis był jednak pewny swojego fortelu i przewagi, jaką dawały jego ludziom nowe łuki.

– Jeżeli staniemy w ścianie tarcz, masz się trzymać blisko mnie i Barnima – poinstruował Miglę tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nawet nie planowała protestować, zdając sobie sprawę z tego, że to byłby próżny trud. Gdy on coś postanowił, nie było dyskusji. – Zaraz się zacznie!

Nagle na wąski gościniec spadło powalone drzewo. Niemir krzyknął, wstrzymując gwałtownie wierzchowca. Pancerni zadziałali odruchowo. Błyskawicznie zeskoczyli z kulbak i sięgnęli do zawieszonych u siodeł okrągłych tarcz. Wtedy cięciwy łuków zaczęły grać swoją zabójczą pieśń. Strzały posypały się na drużynników z dwóch stron. Godziły w zwierzęta i ludzi, uderzały w wozy i leśny dukt. Wojowie z Truso, choć zaskoczeni, nie poszli jednak w rozsypkę. Wykorzystali własne konie jako żywe tarcze i poczynali zbijać się w mniejsze grupy, osłaniając się wzajemnie szczytami.

– Formować osłonę! – krzyczał do swoich Niemir. Kilku z jego ludzi leżało martwych na trakcie, niektórzy ranni krzyczeli z bólu i łamali brzechwy szypów tkwiących w ich ciałach. Wiedzieli doskonale, że wyrwanie grotów z ciała mogło wzmóc krwawienie. Lepiej było poczekać z tym na koniec potyczki.

Gdy łucznicy trzymali w pułapce wojów jadących na przedzie kolumny, Draconis zaatakował jej tyły. Ci, którzy skryli się przy wozach, szybko padli pod razami toporów młodych Jaćwingów. Migla kroczyła ramię w ramię z innymi w ścianie tarcz. Wyczuwała już zbliżające się zwycięstwo, a gniew, jakim emanował jej ojciec, przelewał się również się na nią. Niespotykana siła i duma wdarły się w jej ciało, a uczucie, jakiego doznawała, otumaniało jej umysł niczym zioła lub mocny miód. Pragnęła, aby Gadyuka zatapiała się w ciałach wrogów, wyrywała z nich dusze, czyniła niewolnikami w zaświatach.

Gdy szybko rozbili w pył osłonę wozów, stanęli naprzeciwko prawdziwego wyzwania – karnie ustawionych rębajłów z Truso. Jaćwingowie i pancerni zaczęli obrzucać się obelgami, próbując złamać morale przeciwników przed przystąpieniem do morderczej rąbaniny.

– Jaćwingowie! – rozdarł się na cały głos Niemir. – Porwaliście się na nieodpowiednich ludzi. Nie wiecie, na kogo żeście napadli – huczał, a jego głos ociekał żądzą mordu.

– Wiemy doskonale, psi chwoście! – odparł Draconis.

Pan na Truso rozpoznał głos, który do niego przemówił.

– Nie strzelajcie! – odkrzyknął, a i Sklaven dał znak przyczajonym na pozycjach łucznikom, aby na moment wstrzymali ataki.

Zza ściany tarcz wyszedł dumnie wyprostowany Niemir. Oczy płonęły mu ogniem, a choć nie był już najmłodszy, wciąż prezentował się groźnie. Miał na sobie lamelową zbroję. W całym rozgardiaszu nie zdążył nałożyć na głowę hełmu, skrywał więc włosy tylko pod wełnianą czapką. W lewej ręce dzierżył zdobiony miecz, a tarczę miał nałożoną na kikut przedramienia za pomocą specjalnej skórzanej pętlicy.

– Jestem, skurwysynu! – krzyknął Draconis, również wychodząc przed szereg. – Tyle lat nie mogliśmy się spotkać na ubitej ziemi, a teraz przyjdzie ci zdechnąć tuż pod bramami Truso. Wiesz dobrze, że jestem ci winien śmierć za to, coś mi uczynił, gdy byłem w twojej niewoli!

– Pamiętam tamten dzień, jakby to było wczoraj! Nigdy nie zapomnę, jak się wiłeś, gdy nałożyłem ci na plecy skórę wilkołaka. Byłeś wtedy jak pędrak, którego można zgnieść butem. Chcesz walczyć? Przekonajmy się, czy jesteś coś wart bez swojej boskiej cząstki. Moi pancerni są głodni krwi, rozbijemy waszą ścianę w drzazgi, a później obedrzemy trupy ze wszystkiego, co macie! Nie liczcie, że po bitwie oddamy wasze ciała ziemi. Rozwłóczą was lisy i wilki!

Sklaven wycofał się do swoich i uniósł tarczę. Krew w nim kipiała, ale gdy tylko spojrzał w bok, na Miglę, zazgrzytał ze złości zębami. Gdyby nie było z nimi jego córki, już dawno kazałby rzucić się wojom do walki, nie bacząc na ryzyko. Ale gdy ona stała obok, ogarniały go wątpliwości. Wiedział, że jej marzeniem było zostać drużynnikiem, pójść w ślady matki, o której męstwie opowiadano dzieciom bajki. Jednak tutaj, na leśnym dukcie, naprzeciwko nich stały rębajły z Truso, doświadczeni żołdacy, którzy w niejednej bitwie zabijali i zdobywali rany. To nie była opowieść przy ognisku, to się działo naprawdę, a on miał do dyspozycji tylko łuki i żądnych chwały młodzieniaszków. Zaczął żałować, że zdecydował się na ten atak. Mógł poczekać, przyczaić się sam, dopaść Niemira w jakimś ciemnym zaułku Truso i zabić go skrytobójczo, niegodnie, właśnie tak, jak na to zasługiwał. Teraz było już za późno i zaczynało do niego docierać, iż dał się ponieść emocjom, zamiast iść za doświadczeniem wojennym, którego mu nie brakowało.

Niemir nie miał podobnych wątpliwości. Jego wojowie ruszyli do ataku, wznosząc bojowy okrzyk.

– Drużyna, do mnie! Tarcze wysoko! – krzyknął do drużynników Draconis, którego w jednej chwili przeszył strach.

Ciszę rozdarł łoskot wydany przez zderzające się ze sobą bandy wojów. Tarcze załomotały o siebie, a miecze zaśpiewały ponurą pieśń. Zew krwi zaszumiał w uszach Draconisa, który skoczył na Niemira, zadając razy jeden po drugim. Miecze uderzyły o siebie, krzesząc iskry. Niemir nie pozostawił tego ataku bez odpowiedzi. Pchnął, a później ciął z dużą siłą. Sklaven przyjął cięcie na solidne lipowe drewno, a drzazgi fruwały, jakby drwa rąbali.

Wojowie jednej i drugiej strony co rusz doskakiwali do siebie, po czym odstępowali, by odzyskać siły i uspokoić oddech. W tych krótkich chwilach wytchnienia próbowali znaleźć sposób na przedarcie się przez solidne zasłony i zadanie ciosu mogącego prawdziwie zranić wroga. Ta walka miała trwać długo. W puszczy pod Truso skrzyżowały swe miecze drużyny przewodzone przez potomków bogów: Draconisa – syna Żmija, i Niemira – syna Smoka.

– Na wszystkie kurwy z Truso! Niech Nawia pochłonie przeklętych bogów i ich zabawę ludzkim losem! – warczał Sklaven, a Migla zdała sobie sprawę, że nie wszystko idzie zgodnie z planem. – Są twardzi jak kamień!

Wszyscy dyszeli, jakby zamiast płuc mieli w piersiach kowalskie miechy. Pot lał się z nich strumieniami, a ręce drżały ze zmęczenia.

– Bez wsparcia łuków nie wytrzymamy długo, posiekają nas – stwierdził Barnim, spoglądając zza krawędzi szczytu ku nieprzyjacielowi. – Musimy ich rozciągnąć w linię, aby strzelcy mogli szyć w nich bez ryzyka, że ugodzą naszych.

– Co robimy, ojcze? – Usłyszawszy zwątpienie w głosie starego woja, Migla nagle przestała być pewna zwycięstwa, które jeszcze kilka uderzeń serca temu rozpierało jej piersi. Kilku Jaćwingów już leżało martwych, inni byli mniej lub bardziej poważnie ranni.

Nie zdążyła usłyszeć odpowiedzi, gdyż wojowie z Truso znowu uderzyli w nich z wielką siłą. Ściana jaćwińskich tarcz przesunęła się kilka kroków w tył. Topory załomotały o zmęczone już szczyty. Niemir był w swoim żywiole. Gdy linia Jaćwingów ugięła się pod naporem, poczuł przewagę i wysunął się do przodu.

Migla poddała się emocji, która nagle w nią uderzyła. Barnim nie zdążył jej powstrzymać, gdy wyrwała się zza ściany tarcz. Dziewka wzniosła Gadyukę do ataku. Jej niespodziewane pojawienie się zaskoczyło Niemira. Z trudem przyjął na tarczę spadający cios, ale zaraz potem w kilku szybkich ripostach zepchnął ją do obrony.

– Suka! – warknął ze złością. – Byłaś wtedy w gospodzie Galindów! Że też cię nie poznałem!

Draconis wiele słyszał o szermierczym kunszcie Niemira, gdyż jego wojenna sława docierała nawet do najodleglejszych plemion. Pan na Truso władał mieczem z nielichą sprawnością, a do tego dzierżył oręż w lewej dłoni. Miał wpojone inne niż wszyscy odruchy, inaczej czuł i prowadził żelazo. Sklaven wiedział, że Migla nie ma z nim najmniejszych szans. Sam czuł respekt przed pojedynkiem z takim wojem.

Uderzyła spod tarczy, tak jak uczył ją ojciec. Niemir jednak był o wiele bardziej doświadczony, znał wszelkie zwody i dawał się łatwo zmylić. Odsunął się o krok, unikając pchnięcia, zakręcił mieczem i wyłuskał z dłoni dziewczyny ostrze, które poleciało w tył.

– Głupia dziewko – skarcił ją. – Myślałaś, że możesz podnieść na mnie rękę?

Nie czekając, od razu ruszył w kierunku Migli, unosząc miecz do zadania ciosu. Draconis skoczył, szarpnął dziewczynę, a ta poleciała w tył i zatrzymała się na tworzonej przez Jaćwingów ścianie tarcz.

– Ojcze! – zdążyła tylko krzyknąć, gdy tarcza Barnima zasłoniła jej widok.

Niemir zamarkował cios, Draco postawił zastawę, a wojownik z Truso zwinął się jak fryga, zmieniając tor opadającego żelaza. Miecz zatańczył w powietrzu i sieknął Sklavena w twarz. Cios rozorał policzek i sprawił, że wypłynęło oko. Niemir wykorzystał przewagę i z całych sił pchnął w odsłonięty bok woja. Miecz przebił kolczugę, przeciął z łatwością wojłokowy kaftan i łakomy wgryzł się w miękkie ciało. Wojownik krzyknął z bólu, który rozlał się płomieniem po jego ciele.

Ściany tarcz znowu zderzyły się ze sobą, rozdzielając walczących. Jaćwingowie, widząc, że ich dowódca może zginać, wykrzesali z siebie resztki sił, ale na nic to się zdawało przeciwko rębajłom z Truso. Ci byli niepokonani, a z każdą chwilą szala zwycięstwa przechylała się bardziej na ich stronę.

– Jesteś psem, Draconisie! Jesteś słaby, żałosny. Tak jak myślałem, nie ma w tobie nic ze Żmija – chełpił się Niemir.

– Do tyłu! – krzyczał ile sił w płucach Barnim. Stary woj wiedział, że walka jest przegrana, ale dzięki ustawionym na pozycjach łucznikom mieli jeszcze szansę się wycofać. Gdy wojowie odstąpili od siebie na odpowiednią odległość, znowu zadźwięczały cięciwy, a szypy przecięły powietrze. Zabijacy z Truso, zamiast ruszyć na Jaćwingów, zostali przygwożdżeni w miejscu.

Draconis resztką sił uciskał przebity bok. Krew zalewała mu twarz, a ból odbierał zmysły. Ktoś podniósł go na nogi i wziął pod ramię. Inny wyciągnął z rąk wodza tarczę i miecz.

– Nie masz syna, który by walczył u twojego boku? – kpił Niemir z Draconisa. – Musiałeś ubrać dziewkę w spodnie i nakłaść jej do głowy głupstw o walce w ścianie tarcz? Podobno nie jest jedyna, a w Jaćwieży czekają jeszcze dwie inne twoje córki. Je też zamierzałeś przyuczać do boju? Twoje nasienie jest tak słabe, że nie masz nawet potomka, który przekaże dalej twoją krew. Lepiej ci było założyć pętlę na szyję i skończyć z tak marnym żywotem.

Wtedy w powietrzu świsnęła strzała i ugodziła pyszniącego się zwycięstwem Niemira w twarz. Grot trafił w policzek i przebił go na wylot. Ryś zakładał na cięciwę strzałę za strzałą i ze swojego cisowego łuku posyłał szypy w stronę Niemira. Pociski uderzały teraz w szczyty, które momentalnie zasłoniły dowódcę z Truso.

– Z tej odległości każdego z was potrafię trafić w oko! – krzyknął łucznik.

Niemira ogarnęła wściekłość. Krzywiąc się z bólu, złamał tkwiącą w policzku strzałę i wyciągnął z rany brzechwę, którą odrzucił na bok. Splunął krwią i kawałkami zębów. Krwawiąc obficie, spojrzał z czystą nienawiścią w stronę młodego łucznika.

– Ktoś ty jest? – wychrypiał z wielkim trudem, niepomny na ból i sączącą się po brodzie i piersi ciemną strugę.

– Jestem Ryś z Giecza! – krzyknął chłopak z dumą, tak żeby wszyscy go słyszeli. – Zapamiętaj dobrze to imię, bo bogowie mi świadkami, że jeszcze się spotkamy. Życie za życie! Bierz swoich ludzi i wracajcie do Truso, a my pójdziemy w swoją stronę.

„Do trzech razy sztuka, Draconisie. Dwa razy uszedłeś spod mego miecza dzięki pomocy przyjaciół. Gdy spotkamy się trzeci raz, umrzesz” – pomyślał Niemir, skinął głową na propozycję Rysia i dał znać ludziom, żeby odstąpili od dalszej walki.