Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kmiecie po grodach i wioskach powiadali, że znowu nadchodzi ten czas. Czas miecza i topora, czas łez i krwi, czas, który zbudzi ukryte w ludziach olbrzymy i karły. Czas wojny…
Jest rok 877 po narodzinach Chrystusa. Na tronie w Gnieździe zasiada człowiek uważający się za potomka boga Żmija. Okoliczni władcy czują coraz większe zagrożenie mogące nadejść ze strony rosnącego w siłę sąsiada, który wcale nie ukrywa swoich wielkich ambicji. Pokój nie trwa długo, a ziemia pomiędzy potężnymi rzekami Wisłą i Odrą znowu nasiąka krwią.
Marcin Sindera w swojej drugiej powieści historyczno-fantastycznej ponownie zaprasza do tajemniczego, starosłowiańskiego świata wojów, żerców, rębajłów i spektakularnych bitew. Wokół głównej rozgrywki politycznej autor snuje wielowątkową opowieść, której zakończenie zaskoczy niejednego Czytelnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcin Sindera, „Żmij”, wydanie drugie
uzupełnione i rozszerzone (wydanie pierwsze: 2019 rok)
© Copyright for this edition by Lira Publishing Sp. Z o.o.,
Warszawa 2021
© Copyright by Marcin Sindera, 2021
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Piotr Jabłoński
Korekta: Marek Kowalik
Ilustracje: Martyna Janik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Ilustracje na okładce: © Martyna Janik
Zdjęcie Marcina Sindery: © archiwum Autora
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. Z o.o.
Warszawa 2021
ISBN: 978-83-66966-01-7 (EPUB); 978-83-66966-02-4 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Przychodzi niespodziewanie, w środku nocy łomocze do drzwi, wyrywa ze snu i każe ruszać w mrok. Zmusza człowieka, by zostawił dobytek, porzucił rozsądek i na powrót stał się dzikim zwierzęciem. Wyostrza zmysły. Sprawia, że najgorsze jadło staje się wykwintnym daniem. Nie zna litości, nie zapomina, nie daje szansy, by z niej zrezygnować. Uwielbia karmić się mięsem i kośćmi. Spokojne wioski zmienia w pogorzeliska, łany złotego zboża kładzie pokotem, bydłu rozbija czerepy, a matkom odbiera synów. Tylko władcy potrafią zaspokoić jej wielką żądzę, choć ona woli ciała zwykłych wojów. Jednym pozwala się wzbogacić, a innych skazuje na nędzę. Jest nienasycona – gdyby mogła, pożarłaby cały świat. Podobno jest z ludźmi od początku ich istnienia, trwa przy nich i choć często usypia, w końcu nadchodzi dzień, gdy z tlącej się iskry wybucha ogromnym płomieniem.
Kmiecie po grodach, osadach i wioskach powiadali, że znowu nadchodzi jej czas. Czas miecza i topora, czas łez i krwi, czas, kiedy zbudzą się ukryte w ludziach olbrzymy i karły. Czas wojny.
W trzecim miesiącu roku, który zwany jest brzezień i w którym na niebie zjawiają się wracające z dalekich wypraw bociany, a lód przestaje trzymać w garści Słoną Wodę, trzy drakkary zacumowano w Jomsborgu nad Dziwną Rzeką. Kilkaset chałup, obór, warsztatów, karczm i domów rozpusty otaczały drewniano-ziemne wały, które wieńczył ostrokół. Do osady wiodło dwanaście bram, a nad każdą z nich górowała wieża, gdzie wartę pełnili wojowie z cisowymi łukami. Wejście do portu było równie dobrze strzeżone. Zbudowane z bali i kamieni falochrony tworzyły półokrąg z jednym tylko przesmykiem, przez który mógł wpłynąć korab. Na końcach nasypów były stanowiska łuczników oraz szerokie platformy z ociosanych i nasączonych smołą desek, na których ustawiono siejące postrach strzykusy. Jomsborg przytłaczał przybyszów swoim ogromem, a przepych wewnątrz wałów zapierał im dech. Tu krzyżowały się główne szlaki handlowe, odpoczynku i bogactwa zaś szukali romajscy czy latyńscy handlarze.
Potężny białowłosy wojownik o posturze niedźwiedzia zszedł na ląd i od razu zazgrzytał zębami.
– Psiakrew! – warknął, wycierając umazaną w łajnie podeszwę o skąpą trawę. – Jumno... Mogłem się tego spodziewać. Osada morderców, łajdaków i kurewników, drugiej takiej nie znajdziesz na całym wybrzeżu Słonej Wody. Tutaj wszystko idzie nie po twojej myśli.
Karhu wciągnął głęboko powietrze i poczuł charakterystyczną mieszaninę zapachów tranu, dziegciu, zbutwiałej roślinności i gotowanych ryb.
– Otar, Hlodver, idziecie ze mną! – krzyknął do członków załogi. – Reszta zostaje na łodziach pod bronią. Towar musi dotrwać w całości do jutrzejszego targu. Pamiętajcie, że w porcie łatwiej dostać nożem po żebrach, niż otrzymać całusa od duchny. Wrócimy przed wschodem słońca. – Skinął głową towarzyszom na znak, by ruszali.
Szybko zniknęli wśród chałup, łomocząc po wyłożonej deskami ścieżce. Poruszali się sprawnie, znali bowiem te wąskie uliczki lepiej niż własne sakiewki. Gdy tylko pogoda pozwalała na żeglugę, wypływali obładowanymi drakkarami do sklaveńskich osad, by wymienić dobrej jakości żelazo i broń na niewolników, których sprzedawali później z zyskiem w innym potężnym porcie – Truso.
Maszerując gęsiego, minęli cuchnące chlewy, przekroczyli podwórze jednego z kowali i przecisnęli się między kurnikiem a chatką, w której za kilka wiewiórczych skórek sprzedajna kobieta pozwalała zapomnieć się w rozpuście.
– Gdy dobijemy targu, będę musiał do niej zajrzeć – powiedział Otar, kiedy zza oblepionej gliną wiklinowej ściany usłyszeli jęk rozkoszy.
– Pokażę ci ciekawsze miejsce – rzekł Karhu. – Po handlu będzie cię stać na wdzięki kobiet o skórze ciemnej jak heban. Smakują inaczej niż dziewki, z którymi zadawałeś się do tej pory. Ale teraz nie myśl o cyckach, tylko trzymaj dłoń na rękojeści noża i rozglądaj się uważnie. Jesteśmy w Jomsborgu, tutaj łatwo wdepnąć w gówno – ostrzegł, przypomniawszy sobie pierwszy krok w porcie.
Zmierzali na plac targowy, w pobliżu którego mieściła się największa karczma. Prowadził ją Bezręki, były łupieżca, któremu na jednej z wypraw odjęto dłoń ciosem topora. Karhu zawsze do niego zaglądał, gdy chciał usłyszeć najnowsze plotki. Niektóre wieści pomagały w handlu – było wiadomo, kto się ostatnio wzbogacił, a kto zbiedniał, jakie towary są pożądane w danym miesiącu, czego brakuje w osadzie i co zyskało na wartości. Jednak najcenniejsza okazywała się wiedza o tym, którzy ze znanych wodzów przebywają akurat w Jomsborgu i jakie są ich układy z radą starszych, zwłaszcza zaś z Melkolfem, jej najważniejszym członkiem, człowiekiem niebezpiecznym i nieprzewidywalnym. Wiadomo było, że nie warto wykłócać się o ceny z kupcami pod ochroną Melkolfa, natomiast za głowy jego wrogów niejedna grzywna srebra potrafiła wpaść do kiesy.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Karhu do towarzyszy. – Hlodver, zaczekaj na zewnątrz i obserwuj wszystko. Gdybyś zauważył coś podejrzanego, daj nam znać. Otar, idziesz ze mną. Trzymaj ręce przy sobie, nie obłapiaj niewolnic, nie szukaj zaczepki z miejscowymi. Nie potrzebujemy towarzystwa tutejszych hultajów. Musimy porozmawiać z Bezrękim, pozbyć się srebra i poznać wieści z okolicy.
Wojowie skinęli głowami.
Karhu i Otar weszli do karczmy. Po chwili ich oczy przyzwyczaiły się do panującego wewnątrz półmroku. Na środku palił się ogień, nad którym służący opiekał ociekający tłuszczem udziec. Tłum biesiadników siedział, gdzie tylko się dało – na polepie, pod ścianami lub na pieńkach przy sporych ławach. Karczma pękała w szwach ze względu na wielki targ, który miał się odbyć następnego dnia.
– Tam! – Otar wskazał palcem skóry, na których mogli spocząć.
Z trudem przecisnęli się do ciemnego kąta karczmy i zasiedli na ziemi. Szybko się przekonali, czemu reszta unikała tego miejsca – było oddalone od ognia, a od ścian ciągnął nieprzyjemny chłód. Karhu otulił się szczelnie niedźwiedzim futrem, które nosił na ramionach.
– Podadzą grzane piwo, to zrobi się cieplej – stwierdził. – Idź, poszukaj w tej ciżbie Bezrękiego. Powinien się mnie spodziewać. Niech od razu przyniesie strawę.
Najemnik posłusznie wykonał polecenie i wrócił na miejsce. Po dłuższej chwili karczmarz pokonał morze ludzi i stanął przed wojami. W ręku miał drewnianą misę pełną jadła oraz gliniany dzban z piwem. Kikutem podtrzymywał ciężar, a choć był kaleką, w jego ruchach widać było wyuczoną sprawność. Karhu przywitał go z otwartymi ramionami, a następnie każdy nalał sobie trunku do drewnianych kubków noszonych przy pasie.
– Wybacz brak lepszego miejsca – zaczął Bezręki. – Jak widzisz, goście dzisiaj dopisali.
– W Jomsborgu zawsze trudno o miejsce w dobrej oberży – skomplementował go białowłosy i sięgnął po jedzenie.
– Jak minęła wam podróż? Morze było spokojne? Piraci nie dali się we znaki?
– Nie napotkaliśmy żadnych trudności. Wiatr dmuchał w żagle, a statek ciął fale jak ostry miecz. Widzieliśmy na horyzoncie kilka tutejszych korabi, ale omijały nas szerokim łukiem. Bandera z białym niedźwiedziem zwykle oznacza dla nich kłopoty, więc musieliby być szaleni, żeby podnieść na mnie rękę.
– Brakuje jednego z was – stwierdził karczmarz, uważnie przyglądając się dwójce. – Draconis już z wami nie pływa czy wolał zajrzeć do innej gospody?
– Poszedł własną ścieżką, ale liczę, że zatęskni jeszcze za swoim drakkarem. Dobrze było handlować i wojować u jego boku, ale czasy się zmieniły. Obecnie ja przewodzę drużynie. Niezmienne jednak pozostają moje interesy w Jomsborgu. Przypłynąłem z towarem i chcę go korzystnie sprzedać. – Karhu pociągnął solidny łyk ciemnego, ciężkiego piwa. – Mocne i dobre! – pochwalił.
– Takie piwo dłużej pozostaje świeże, przez co załogi chętnie biorą je na pokład. A dzięki temu ja więcej zarabiam.
Woj pokiwał głową z uznaniem. Odłożył na ziemię pusty kubek, zdjął z przedramienia srebrną obręcz w kształcie dwóch splecionych w uścisku węży i podał ją Bezrękiemu. Ten odebrał przedmiot, przyjrzał mu się uważnie i z uśmiechem włożył biżuterię na sprawną rękę.
– Co do zarobków – Karhu rozpoczął targi – chciałbym wypłynąć z tej pirackiej nory lżejszy o żelazo, które mam na statkach, a cięższy o sakwy pełne denarów. Dlatego jak zawsze potrzebuję informacji. Z kim i jak można na tym zarobić?
Karczmarz przysunął się do wojów, przygładził długą brodę i zaczesał za ucho opadające na twarz strąki siwych włosów.
– Zbliżcie się, nie ma potrzeby krzyczeć – rzekł ściszonym głosem. – Zapłaciliście za wieści, niech trafią tylko do waszych uszu.
– Słuchamy uważnie. – Karhu i Otar pochylili się, by lepiej słyszeć.
– Podejrzewam, że już jutro będziesz jednym z najbogatszych ludzi w Jomsborgu. Melkolf potrzebuje dobrego oręża. Za północne miecze, topory i groty do włóczni jest w stanie zapłacić więcej niż zwykle.
– Zbroi się?
– Gromadzi zapasy, wyposaża drużynę i rekrutuje najemników.
– A kto padnie jego ofiarą? – spytał zaciekawiony Karhu.
– To tylko pogłoski, ale słyszałem, że zamierza ruszyć z Wieletami na sklaveńskie ziemie i podbić tamtejsze grody. Wygląda to na wyprawę wojenną, jakiej dawno tutaj nie było.
Białowłosy wypił łyk piwa i pokiwał z uznaniem głową. Wieści wydawały mu się coraz bardziej interesujące.
– Mało mu niewolników?
– Nie chodzi o niewolników, ale o coś znacznie cenniejszego. Jakiś czas temu przybył na Wolin starzec z trójką chłopców pod opieką. – Wojownik wstrzymał oddech. – Najstarszy z nich wyrwał się spod jego skrzydeł i stanął przed starszyzną. Naopowiadał im, że jest synem wielkiego władcy. Gród jego ojca został zdobyty przez człowieka, któremu służyli ludzie z północy. W zamian za pomoc w odzyskaniu dziedzictwa obiecywał góry srebra, żyzną ziemię i zdrowe bydło. Naiwny dzieciak, ale jego historia spodobała się Melkolfowi na tyle, że rozpoczął przygotowania.
Cienka strużka lodowatego potu spłynęła Karhu po skroni. Doskonale wiedział, o którego sklaveńskiego kniazia chodzi i jaka warownia padła jego łupem.
– Co wiadomo o drużynie, która brała udział w walce? – zapytał, starając się, by jego głos nie zdradził niepokoju.
– Niewiele. Chłopiec pamiętał tylko, że byli to zakuci w żelazo wojownicy, a przewodził im jakiś olbrzym. Podobno byli w zmowie z grupą pod wodzą przerażającego człowieka, który zabił ich ojca, a następnie ściął matkę.
– To mógł być każdy! Po ziemiach południa włóczą się różne bandy. Jedni szukają niewolników, inni grabią dla samej przyjemności – Karhu próbował odwrócić uwagę Bezrękiego. – Ilu ludzi zebrał dotąd Melkolf?
Karczmarz zastanawiał się dłuższą chwilę, podrapał po głowie, a potem po zabliźnionym kikucie.
– Myślisz o tym, żeby się zaciągnąć? – spytał. – Z tego, co wiem, siedem drakkarów popłynie w górę Viadui. Ale trzon armii mają stanowić Wieleci. Są tani i łatwiej zaspokoić ich zachłanność. Wystarczy rzucić im pod nogi łupy, dać kilka dziewek do zgwałcenia, a już czują się wielkimi panami. To dzikie psy, groźne w grupie, ale łatwe do przepędzenia twardym kijem. Umieją poruszać się po puszczy, wiedzą, jak obłaskawić zamieszkujące ją istoty nocy, i pomogą przeprawić się ciężkozbrojnym pod same wały sklaveńskich grodów. Potrafią być niebezpieczni, ale potrzebują silnej ręki zdolnej utrzymać tę watahę w ryzach.
– Co na to wszystko starszyzna? Popiera plan wyprawy?
– Niezbyt, ale w rzeczywistości nie ma wiele do powiedzenia. Młodzi chcą walczyć, łupić i się bogacić. Wolą stanąć w murze tarcz pod wodzą Melkolfa, niż kolejny rok napadać na rozlatujące się krypy kupców. Wierzą w niego, a on obiecuje im sławę, której tak bardzo pragnie serce każdego wojownika. Znasz go dobrze, wiesz, jaki jest...
– Nie dziwię się. – Otar miał trzymać język za zębami, ale dowódca nie zamierzał karcić go za nieposłuszeństwo. – Sam wolę wojaczkę niż dryfowanie bez celu, by może któregoś dnia ograbić rybaków z kilku beczek solonego śledzia.
Białowłosy olbrzym myślał szybko. W kierunku Gniazda i Giecza wyruszy zbrojna wyprawa, o której Draconis zapewne nie ma pojęcia. Wypuszczenie z rąk synów Śmieszka okazało się błędem i sprowadzi na jego najlepszego przyjaciela wojów groźniejszych niż bandy, z którymi miał dotychczas do czynienia. Wolinianie znali się na wojaczce jak mało kto. Ich sojusz z dzikimi Wieletami stanowił wielkie zagrożenie. Ponadto Karhu nie wiedział, jak potoczyły się losy jego druha po tym, gdy wraz z resztą drużyny odpłynęli za Słoną Wodę. Czy udało mu się unicestwić Popiołowłosego? A może na tronie w Gnieździe i Gieczu wciąż zasiada ten chciwy i słaby władca? Bez względu na wszystko musiał ostrzec Sklavena, a wojów, z którymi przypłynął do Jumna, oddać pod jego komendę. To oznaczało, że nie może handlować z Wolinianami żelazem. Jeszcze tej nocy musi opuścić port, co na pewno zwróci uwagę wartowników. Melkolf dowie się o tym i zacznie nabierać podejrzeń. Czemu to stary wilk morski, świetny handlarz i łupieżca opuszcza Jomsborg na dzień przed targiem, na który przypłynął z trzema pełnymi towaru drakkarami? I czemu się z nim nie spotkał, żeby zakończyć dawne sprawy?
„Na głowę mojego dziada!” – przeklął w myślach Karhu. „Cokolwiek zrobię, jestem w potrzasku! Sprzedając oręż Wolinianom, zasilę ich wojsko i stracę kilka cennych dni. Umykając z osady, skieruję na siebie wszystkie oczy. Jeżeli ruszą za nami, dopadną nasze powolne, obciążone statki i przyjdzie wyciągnąć miecze. Chyba że...”.
Galopadę myśli przerwało wejście do karczmy kilku groźnie wyglądających rębajłów. Przewodził im wytatuowany na twarzy rudowłosy mężczyzna o chłodnym spojrzeniu i uśmiechu zniekształconym blizną. Dreszcz przebiegł Karhu po plecach, gdyż miał nadzieję uniknąć tego spotkania dzisiejszej nocy.
– Oto i on, prawdziwy pan Jomsborga – rzekł cicho Bezręki. – Melkolf.
Karczmarz wstał z klepiska i ruszył usługiwać nowym gościom.
Plonek wygrzebał się ze starej słomy, rozejrzał, upewniając się, czy jest sam, i ostrożnie przecisnął przez dziurę w deskach jednej ze ścian stodoły. Kilka dni temu musiał opuścić zimowe legowisko w bocianim gnieździe, ponieważ wróciła zamieszkująca je para ptaków. Nie chciał zadzierać z uzbrojonymi w groźne dzioby sąsiadami, dlatego znalazł sobie inny nocleg. Gdy był już na zewnątrz, rozprostował czarne skrzydła i zamachał kilka razy, wzbijając wszędobylski pył. Słońce zaczęło otulać ziemię, więc pogrzał się trochę w jego objęciach, wystawiając ku ciepłu zdobny w piękne pióra kuper. Później zamierzał pójść do mieszkającej z malutką Różą Dragosławy. Dziewka zeszłej zimy straciła mężczyznę, wziętego do niewoli przez Morawian, i od tamtej pory mogła liczyć tylko na siebie i swoje guślarskie zdolności. Przy jednym z rogów jej chaty plonek zawsze znajdował kilka ziaren oraz skórkę chleba i zjadał je ze smakiem, jeżeli tylko wcześniej do przygotowanego dla niego posiłku nie dobrały się Poziomka i Gaja, dwa króliki. Dziewka była dla niego miła – pamiętała o dawnych zwyczajach, w przeciwieństwie do reszty grodzian, którzy coraz rzadziej dogadzali domowym duchom. Czasami plonek zastanawiał się, czy nie byłoby dobrze zamieszkać u białogłowy na stałe, ale zawsze coś odwracało jego uwagę. Podejdzie do niej innym razem, nie był jeszcze bardzo głodny. Wolał najpierw rozejrzeć się po okolicy, dlatego uważając na wszędobylskie kundle i wścibskie kocury, rozpoczął codzienny obchód.
Gród powoli budził się z odrętwienia. Gospodynie pierwsze wyszły z chałup, kierując się ku oborom, chlewom i kurnikom. Należało wydoić muczące z bólu krowy, wypuścić do zagród świnie oraz rzucić ziarno rozgdakanemu drobiowi. Zwierzęta nie świętowały Jarych Godów, nie wiedziały więc, co to zmęczenie i czerwone od nadmiaru ziół oczy. Jak każdego dnia oczekiwały tego samego – zajęcia się nimi zgodnie z ustalonym rytmem. Natomiast kmiecie nie mieli siły wykonać swych obowiązków. Biesiadowali do białego rana, odurzeni palonymi w fajkach ziołami przygotowanymi przez szeptuchę. Podczas całonocnych obrzędów przepędzających zimę prosili bogów o obfite zbiory i zdrowie dla bydła. Kto mógł, pił na umór resztki trunków zalegające w piwniczkach, by choć trochę zagłuszyć wołanie żołądka o odrobinę jadła, gdyż na przednówku głód zaglądał do chat. Na szczęście z każdym dniem śnieg powoli ustępował pod ciepłymi promieniami wiosennego słońca, zieleniły się łąki, a gadzina mogła się paść wschodzącą trawą, przez co zaoszczędzone ziarno przeznaczano na chleb.
Ziemowit, od czasu buntu przeciw Popiołowłosemu zwany Lestkiem, ziewnął głośno i rozciągnął obolałe plecy. Z trudem podniósł wyjątkowo ciężką tego dnia skórzaną zbroję i przełożył ją przez głowę. Podskoczywszy kilka razy w miejscu, pozwolił zsunąć się sztywnemu pancerzowi na ramiona. Następnie powoli, sapiąc niemiłosiernie, zaczął ściągać umieszczone na bokach rzemienie, aby dopasować całość do ciała.
Z leżącej na klepisku skóry podniósł dobrej jakości frankoński miecz i przewiesił go na pasie przez ramię. Był to dar od Draconisa, nowego kniazia, władcy dwóch potężnych sklaveńskich grodów: Giecza i Gniazda. Człowieka, który położył kres panowaniu Popiołowłosego i który powstał z martwych. Lestek wszak na własne oczy widział, jak kilka pełni księżyca wcześniej jego truchło wrzucono do okalającego grodowe wały jeziora. Zmartwychwstanie to musiało być sprawką magicznych mocy, a z nimi setnik nie chciał mieć nic wspólnego. Nie rozumiał guseł i bardzo się ich bał. Wierzył w ciężar tarczy oraz solidną klingę miecza, a rytuały wolał pozostawić wiedźmom. Pasowała mu rola dowódcy piechoty grodowej – był ważny, ale nie najważniejszy. Sprawował władzę, ale miał kogoś nad sobą, był szanowany, ale nie wzbudzał zawiści. Przyzwyczaił się do takiego stanu rzeczy i cieszył, że zdjęto z jego barków brzemię przewodzenia ludziom. Choć jako Lestek – przywódca buntu przeciw władzy Popiołowłosego – radził sobie doskonale, wolał pozostać w cieniu wielkich spraw. Niegdyś marzył o wojennej sławie, lecz wraz z przybywającymi na czole zmarszczkami dochodził do wniosku, że ciepły kąt i kufel chłodnego piwa w dłoni są lepsze od chaosu bitwy. Nie bał się walki – gdyby przyszło stanąć do boju, trwałby w pierwszym szeregu muru tarcz – ale jeśli można było uniknąć starcia, wolał takie rozwiązanie.
Włożył skórzane rękawice, poprawił ich ułożenie. Z ławy przy drzwiach zabrał solidny szłom, który dzień wcześniej dokładnie natarł starą lanoliną uzyskaną z owczej wełny. Przywiesił go u pasa, a na głowę włożył wełnianą czapkę, zanim bowiem słońce wzeszło odpowiednio wysoko, poranki były jeszcze chłodne. Gotowy do służby wyszedł na zewnątrz. Blask porannego słońca oślepił go. Oczy zaszły mu łzami, które od razu spłynęły do nosa i wywołały głośne kichnięcie. Huknął kilka razy, smarknął przez palce i rozejrzał się. Pomiędzy chałupami krzątali się pierwsi kmiecie, gdzieś szczekał zawszony kundel, na drewnianych wieżach nad bramami zmieniała się zmęczona nocnym czuwaniem warta.
Musiał zrobić codzienny obchód wałów, rozdzielić obowiązki i wypytać, czy coś szczególnego nie zwróciło uwagi psiej wachty, gdy reszta gieczan hulała w najlepsze, wlewając do gardeł kolejne kubki miodu. Draconis kazał przykładać szczególną wagę do czujności wartowników, a wszelkie lenistwo i opieszałość rugować batogiem. Kniaź chciał, by gród był stale w gotowości na wypadek ataku. Podejrzewał, że okolicznym kniaziom mogą nie spodobać się nowe rządy w Gieczu i Gnieździe, przez co spróbują siłą zagarnąć jego tron.
Dotychczas jednak rządy Sklavena były lepsze niż jego zapitego, ogarniętego szaleństwem poprzednika. Draconis ponownie dopuścił do głosu radę starszych, cierpliwie słuchając pod potężnym dębem ich starczego gadania. Dał im miejsca w radzie, by czuli się ważni, choć w rzeczywistości i tak decyzje podejmowano po jego myśli. Potrafił manipulować, namawiać, łgać i schlebiać. Gdy trzeba było – chwalił, innym razem odwracał kota ogonem. Opowiadał o swoich dalekich wojażach, przywoływał zdobyte znajomości, opisywał przeczytane księgi. Umiał roztoczyć wokół siebie magiczną aurę władzy, której starcy ulegali jeden po drugim, popierając go i jednocześnie wierząc, że sami zdecydowali o tej czy innej sprawie.
Z rozkazu Draconisa podniesiono wojom żołd oraz dostarczono uzbrojenie, jakiego zwykli używać ludzie z północy. Sklaven twierdził, że bez dobrego pancerza i solidnej tarczy żołnierz jest jak suchy patyk – łatwo go złamać. Z kolei pancerny mur przyrównywał do lasu zdolnego przetrwać największą zawieruchę. Samotny dąb nietrudno powalić, ale gdy konary wzajemnie o siebie zahaczają, nawet biesy muszą odpuścić. Tak samo mieli walczyć jego drużynnicy. Każdy miał wspierać towarzysza, osłaniając szczytem tego, którego zbrojne we włócznię ramię godzi we wrogów.
Ziemowit wszedł po drewnianych schodach na koronę wałów i rozejrzał się po okolicy. Nad jeziorem i łąkami unosiła się poranna, gęsta jak mleko mgła. Gdzieś w oddali plusnęła ryba, z drugiej strony po wodzie poniosły się głosy kaczek.
– Wyglądacie na słabowitego, setniku – zagadnął jeden z wartowników.
– Nie zaczynasz dobrze spotkania... – obruszył się Ziemowit. – Niewiele spałem, ale za to przegnaliśmy zimę. Kukły płonęły aż miło! Starucha uleciała wraz z dymem i mam nadzieję, że nieprędko wróci na te ziemie. – Wskazał spalone resztki unoszące się na wodzie tuż przy belkach mostu.
– To prawda! Z wieży było wszystko widać jak na dłoni. Teraz tylko nakładać wołom jarzmo na rogi, ostrzyć radła, szarpać ziemię i siać ziarno. Mój ojciec powiada, że tego lata pisany jest nam urodzaj. Dosyć już miałem tego śniegu, chłodu i słoty.
– Jak chyba każdy – przytaknął Ziemowit. – Ale mniejsza o to, co było wczoraj. Szkoda strzępić język po próżnicy, gdy czas gadać o ważnych rzeczach. Widzieliście coś, o czym powinienem wiedzieć?
– Noc minęła spokojnie. Inni wartownicy też nie zgłaszali niczego podejrzanego. Cisza w okolicy, jakiej od dawna nie było.
– Nie dajcie się zwieść pozorom i nie straćcie czujności. Draconis powiada, że teraz szczególnie musimy mieć się na baczności. Wraz z roztopami watahy podobne do tej, której przewodził Żelazny Wilk, ponownie ruszają na żer. Nie chcemy, by w nocy zbudziły nas noże wrażone między żebra, i wasza w tym głowa, żeby tak się nie stało!
– Jesteśmy gotowi! – Wartownik wskazał głową stojącego dwa kroki dalej kompana. – Młody do dzisiaj ma na garbie pręgę od kniaziowskiego batoga. Drugi raz już nie zaśnie na warcie. Gdyby tylko ktoś podejrzany podszedł pod wały, zaraz pośle mu strzałę...
Nagle Ziemowit podniósł zaciśniętą w pięść dłoń i wstrzymał oddech.
– Cisza! – warknął. Posłyszał coś niepokojącego, ale nie wiedział, czy tylko mu się zdawało, czy rzeczywiście słuch go nie mylił. Spojrzał w kierunku wydeptanej drogi prowadzącej do głównej bramy Giecza.
Wartownicy nadstawili uszu.
– Konni – wyszeptał Młody.
Niczym duch z mgły wyłonił się siedzący na karym rumaku, zakuty w żelazny pancerz zbrojny. Na głowie miał hełm z żelaznymi okularami, do których doczepiony był kolczy kołnierz chroniący szyję i ramiona. Plecy okrywały mu wilcze futra. Jeździec zatrzymał wierzchowca na granicy widoczności. Zwierzę zatańczyło dokoła, a pancerny machnął na kogoś ręką. Po chwili na trakcie pojawił się kolejny woj, a za nim jeszcze jeden.
– Psia mać... – wysyczał setnik. – Bijcie na alarm i biegnijcie po Draconisa. Powiedzcie mu, że wróg stoi u bram.
Karhu wpatrywał się uważnie w twarz siedzącego naprzeciwko Melkolfa. Próbował wyczytać z niej nastrój Wolinianina. Musiał wiedzieć, na ile może sobie pozwolić w trakcie rozmowy, która od początku nie zapowiadała się dla niego dobrze.
– Chcę to usłyszeć raz jeszcze z twoich ust. – Melkolf upił syconego miodu z ziołami i odstawił kubek na skraj stołu, by karczmarz wiedział, że ma go napełnić. – Nie popłyniesz z nami na sklaveńskie grody?
– Dobrze słyszałeś. – Białowłosy woj starał się, żeby jego głos brzmiał spokojnie, ale stanowczo. – Po targu zamierzam ruszyć z towarem do Truso, a później wracam na swoje ziemie. Nie interesuje mnie podbój rozpadających się drewnianych chat – skłamał.
– Droga do Truso jest daleka. Po co masz się trudzić, jeśli możesz sprzedać miecze tutaj. Jeśli możesz sprzedać je mnie... – Uśmiechnął się.
– Tam dostanę lepszą cenę...
– Zapłacę dwa razy tyle, ile obiecał ci Niemir!
– W handlu nie zawsze chodzi o srebro. Często ważniejsze jest dane słowo. – Karhu zacisnął palce na kuflu. Chciał się napić, by zrobić jakikolwiek ruch pozwalający rozluźnić mięśnie, ale naczynie było już puste.
– Puszczasz mi dym w oczy! Trudno uwierzyć, że odmawiasz wojaczki! Waleczny Karhu, postrach Słonej Wody, nie jest zainteresowany bitką? Dobre sobie! – Tatuaże na twarzy Melkolfa zadrgały nerwowo. – A skoro wspomniałeś o uczciwości, to i ja chciałbym poruszyć ten temat. Pamiętasz o długu, jaki masz u mnie?
– Oddam wszystko z nawiązką, gdy powrócę z Truso.
– Termin spłaty już minął. Czemu miałbym wierzyć, że nie chcesz mnie ponownie oszukać?
– Nie oszukałem cię... – powiedział wolno Karhu, siląc się na spokój. – Przypłynąłem do Jomsborga o umówionym czasie. To ciebie nie było na wyspie. Wiesz dobrze, że czekałem w porcie, ale nie mogłem tkwić tu w nieskończoność.
– Dlaczego nie zostawiłeś dla mnie srebra?
– Nie ufam twoim ludziom. Daj mi choć jeden powód, dla którego miałbym przekazać równowartość kilku korabi jakiemuś łachmycie? – Towarzyszący Melkolfowi mężczyźni chwycili rękojeści zatkniętych za pasy długich noży, ale białowłosy olbrzym nawet nie drgnął. Stojący za dowódcą Otar spiął mięśnie gotowy do walki, ale widząc reakcję Karhu, w ostatnim momencie się powstrzymał. Wiedział, że dowódcy nie pozwolą sobie na rozlew krwi w karczmie.
– Spokój! Ręce z dala od żelaza! – ryknął na swoich ludzi Wolinianin, nie odrywając wzroku od rozmówcy. – Słusznie postąpiłeś, Karhu! Srebro potrafi zamącić w głowie najwierniejszym sługom. Powiedz mi, co zrobisz, jeśli teraz zażądam zapłaty. Wszak mam do tego prawo.
Karhu postanowił skłamać.
– Wiesz, że przychodzę z pustymi rękami. Zainwestowałem wszystko w broń wykutą przez karły. Gdy sprzedam ją z zyskiem, należność zwrócę w dobrej jakości płótnie.
– Nie potrzebuję żagli, tylko całych statków. Jako spłatę części długu oddaj mi rzeczy, które masz na pokładzie, a w zamian za darowanie reszty dołącz do mej wyprawy. Chcę twoich drakkarów, ludzi i włóczni. Oferuję uczciwą cenę, a żądam mniej, niż powinieneś zwrócić.
Mierzyli się wzrokiem jak dwa węże.
– Już mówiłem: towar jest dla Niemira Bladego. Co miałbym mu powiedzieć, gdybym zawinął do Truso bez szłomów i grotów? Że zgubiłem wszystko w Jomsborgu?
– Gówno mnie obchodzi, jakim kłamstwem ratowałbyś tyłek – warknął Melkolf. – To już twój problem. Mnie interesują tylko moje sprawy i nie chciałbym być stratny.
– Znasz mnie. – Karhu rozłożył ręce w pokojowym geście. – Niejeden raz wzbogaciłeś się na targach, które robiliśmy z Draconisem. Czy nie dawaliśmy ci szansy obejrzenia niewolników przed wystawieniem ich na licytację? Czy miecze, które od nas dostawałeś, okazywały się tępe? Czy hełmy nie uratowały życia niejednego z wolińskich wojów? Dobrze wiesz, że zawsze spłacam długi, a moje słowo znaczy więcej niż skrzynia denarów. Gdybyś mi nie ufał, w porcie czekaliby siepacze i nie zrobiłbym kroku z głową na karku. Mniemam, że żyję jeszcze z kilku powodów. – Zaczął wyliczać na palcach. – Po pierwsze, jeśli sczeznę, nie odzyskasz długu. Po drugie, wiesz, że moi ludzie nie stoją bezczynnie, gdy ich dowódca potrzebuje pomocy, a walka z watahą znudzonych wojów nie przyniosłaby Jomsborgowi nic dobrego. To nie są pierwsi lepsi chłopcy do bicia, lecz łupieżcy. Po trzecie, potrzebujesz moich drakkarów, by napaść na te sklaveńskie grody. Dzieci, które podają się za synów wielkiego kniazia Południa, rozpaliły twoją wyobraźnię. Widzisz zyski, ale nie wiesz, czego się spodziewać. Stąd zbroisz się na potęgę i zawarłeś sojusz z Wieletami. Ty nie jesteś głupcem, Melkolf, ty umiesz liczyć jak mało kto...
Wolinianin oblizał spierzchnięte wargi. W jego nerwowych ruchach Karhu dostrzegał tłumiony z trudem gniew. Wiedział, że rozmowa z tym człowiekiem jest niczym balansowanie na linie rozciągniętej między dwoma pokładami. Jeden nieostrożny ruch i lądujesz w wodzie.
– Myślisz, że jesteś sprytny i udało ci się rozgryźć starego Melkolfa – rzekł mężczyzna. – Że dzięki naszej znajomości wyłgasz się, będziesz obracał moim srebrem i obrastał w tłuszcz. Dosyć tego! – Uderzył kubkiem o stół, rozlewając jego zawartość na blat. Inni biesiadujący w karczmie zwrócili na nich uwagę, kilku, zostawiwszy niedopite trunki, wyszło, bo chciało uniknąć nadchodzącej bójki. – Czasy się zmieniły, Karhu, a ja muszę wyrównać rachunek. Jeszcze dziś oddasz dług w towarze, który masz na pokładach. Nie chcesz ze mną płynąć? Niech ci będzie. Ale do Niemira powiosłujesz na dłubankach, bo zatrzymuję twoje drakkary na wyprawę. Wpłynąłeś do mojego portu, więc zastosujesz się do moich decyzji!
– Popełniasz błąd... – zaczął białowłosy.
– Ja, kurwa, nie popełniam błędów! – Melkolf akcentował każde słowo.
„Zdechniesz za to, skurwielu!” – pomyślał Karhu. „I obiecuję, że przeciągnę cię pod kadłubem okrętu, a twoje truchło rzucę ptakom na żer”.
– Spokój! – Udał przegranego. – Będzie po twojemu, Melkolf! Nie zamierzam stawać okoniem. Za dużo dzięki tobie zyskałem, by pogrzebać tę znajomość tak błahą sprawą. Zrozum moją chęć zysku... – próbował załagodzić sytuację.
– Tak już lepiej.
Dowódca ludzi z północy skinął na karczmarza. Bezręki, jakby czytając w myślach, szybko podszedł do stołu i położył na nim misę z parującym apetycznie baranim udźcem. Karhu chwycił zawieszony u szyi nożyk i wyciągnąwszy go z pochwy, niespiesznie odkroił kawałek spieczonej skóry. Chciał uspokoić rozmowę, a sobie dać czas do namysłu.
– Dostaniesz ode mnie towar i popłyniemy z tobą na Sklavenów. Moi ludzie chętnie rozgrzeją mięśnie, wojując z tymi dzikusami. Skarby zostawimy tobie, my weźmiemy niewolników. Ich dziewki są wysoko cenione, więc odzyskam, co moje, sprzedając je. Ale stawiam warunek... – powiedział, obserwując bacznie Melkolfa i jego rębajłów.
– Bacząc na naszą wieloletnią przyjaźń, zamieniam się w słuch.
– Żelazo odbierzesz jutro podczas targu. Chcę, żeby wyglądało to na normalną wymianę. Plotki szybko się rozchodzą, a ja muszę dbać o dobre imię.
– Niech ci będzie! – Melkolf klasnął zadowolony. – A jednak płyniesz z nami! Nie chcę być w skórze tamtejszych wojów, gdy twoi łupieżcy zejdą z pokładów!
„A ja nie chciałbym być w twojej skórze, gdy dobiorę ci się do dupy. Zapamiętasz dzień, w którym mi groziłeś, gnido...” – pomyślał Karhu, lecz uśmiechnął się promiennie do Wolinianina i kazał karczmarzowi polać miodu.
Jakiś dziwny, nieopisany strach przeszywał ciało niewolnika, choć ten doskonale wiedział, co powinien zrobić. Wsparty o ścianę dworu wartownik przyglądał mu się z szyderczym uśmiechem.
– Rusz się, łachudro, bo cię batogiem popędzę! – huknął.
Służący się zatrząsł, ale krzyk otrzeźwił go na moment. Wiedział, że musi brać się do pracy. Stęknął, kładąc na ziemi zawieszone na szuńdach wiadra z wodą z jeziora. Minął strażnika, nawet na niego nie patrząc. Po wejściu do głównej izby musiał na chwilę przystanąć, by wzrok przyzwyczaił się do panującej w niej ciemności. Wnętrze śmierdziało piwem, dymem i licznymi gośćmi śpiącymi na klepisku. Palenisko, przy którym leżeli, prawie wygasło. Niektórzy wojowie pochrapywali w objęciach sprzedajnych kobiet, z którymi zabawiali się w nocy. Nikt nie miał siły dokładać drew do ognia, więc izba mocno się wychłodziła. Niewolnik ostrożnie przeszedł między zwiniętymi w kłębki ciałami. Nie chciał nikogo szturchnąć, bo mogłoby to wywołać falę gniewu. Po chwili znalazł się na tyłach dworu, skąd już bez problemów mógł przejść do izby kniazia.
Niewielkie drzwi były zamknięte. Zza pazuchy wyciągnął kaganek, odpalił go za pomocą krzesiwa i z małym ogniem w dłoni podniósł cicho skobel, po czym wślizgnął się do środka.
W delikatnym świetle rozejrzał się po izbie. Kniaź leżał nago na łożu wyłożonym skórami. Spod okryć z lewej strony wystawała zgrabna noga jednej z dziewek służących we dworze. Druga krasawica tuliła się do pleców mężczyzny, próbując złapać choć trochę dodatkowego ciepła. Żadne z tej trójki nie zauważyło wejścia niewolnika. Najwidoczniej działały jeszcze wywary, którymi się odurzyli.
Zabrał się do rozniecania ognia. Spod ściany przyniósł kilka kawałków drewna, ułożył je sprawnie nad resztkami żaru, delikatnie podmuchał w popiół. Po krótkiej chwili mech i patyczki zajęły się płomieniem. Dołożył kilka większych gałęzi, aby go nakarmić, duch ognia bowiem na pewno był głodny. Nie spieszył się z pracą, odwlekając moment, który go przerażał. W sumie nie miał powodu się denerwować, ale coś ciężkiego i lepkiego siedziało w jego trzewiach i gniotło go od środka. Choć Popiołowłosy, który bił go z byle powodu, już sczezł, strach przed bólem został w głowie. Wiedział, że musi teraz obudzić pana i – jeżeli będzie trzeba – przyjąć pokornie razy. Na palcach podszedł do łoża. Jedna z niewolnic zamruczała coś i obróciła się pod skórami na drugi bok.
– Panie – szepnął sługa i delikatnie dotknął nagiego ramienia Draconisa. – Ranek...
Ku jego zaskoczeniu nie spotkały go krzyki czy ciosy.
Sklaven słyszał, że ktoś do niego szepcze. Zanim otworzył oczy, przejechał obolałym językiem po suchych jak kora ustach. Próbował choć trochę zwilżyć gardło, ale ślina jak na złość nie chciała wypełnić ust. Z trudem otworzył jedno oko. Przed sobą zobaczył rumianą twarz śpiącej dziewki. Z kącika ust ciekła jej strużka śliny, a zmierzwione włosy opadały na piegowaty policzek.
– Już pora – ponaglił go dobrze znany głos.
Odwrócił głowę i zamrugał kilkukrotnie, aby skupić uwagę na tym, kto do niego mówił. Nad łożem pochylał się mężczyzna w sile wieku, niewolnik Popiołowłosego, który obecnie służył jemu.
– Tak? – zapytał Draco, jeszcze pływając między snem a jawą.
– Panie, świta. Kazałeś mi się zbudzić, gdy zapieją kury.
– Daj mi pić – wycharczał Draco przez obolałe gardło.
Niewolnik szybko wyszedł z izby. Draconis delikatnie zdjął z piersi piegowatą dłoń jasnowłosej i usiadł na posłaniu. Czuł, że śmierdzi potem i resztkami miłości, która wyzuła go z sił. Zmęczony potarł twarz dłońmi, a następnie rozejrzał się po izbie, choć znał ją na pamięć. Niewielkie pomieszczenie na tyłach drewnianego dworu, na środku palenisko, pod ścianą niska ława na napoje i jadło, obok stojak z piękną żelazną kolczugą, szłomem z końską kitą i okrągłą, okutą tarczą. Czerwień, schowany w skórzanej pochwie, wisiał na kołku wbitym w ścianę. Draco dłuższą chwilę skupiał wzrok na mieczu, czując drzemiący w nim głód. Odepchnął wciskające się do głowy myśli.
– Zostań – mruknęła dziewczyna, ale była tak śpiąca, iż nie zwróciła uwagi na to, że potraktował ją jak powietrze.
Położył bose stopy na klepisku, by chłód ziemi trochę przywrócił mu zmysły. W tej pozycji siedział dłuższą chwilę, po czym wstał, podszedł do trzaskającego ognia i zaczął ogrzewać zmarznięte po nocy dłonie. Nie zdążył jeszcze pozbyć się gęsiej skórki wywołanej przyjemnym ciepłem płomieni, gdy wrócił niewolnik z wypełnionym po brzegi kuflem.
„Bogowie, niech to będzie piwo!” – pomyślał i szybko przechylił naczynie. Pił tak łapczywie, że woda spływała mu po brodzie.
– Niestety nie została ani kropla zacniejszego trunku – rzekł sługa, widząc rozczarowanie kniazia. – Biesiadnicy opróżnili piwniczkę do cna. – Postanowił zmienić temat. – Tak jak wczoraj rozkazałeś, wiadra z czystą wodą czekają już na zewnątrz.
– Dobrze – pochwalił go Sklaven. – Podaj mi ubranie. Muszę wrócić do świata żywych.
Draconis włożył portki, stopy owinął onucami i wsunął w skórzane trzewiki, a lnianą koszulę przerzucił przez ramię. Wyszli na zewnątrz, omijając śpiących w głównej izbie. Ujrzawszy kniazia, wartownik naprężył się jak cięciwa z jelita, ale Sklaven dał mu znak, by spoczął. Nie myślał w tym momencie o swoim tytule czy należnym mu szacunku. Chciał tylko zanurzyć głowę w lodowatej wodzie, aby pozbyć się zmęczenia. Dzień wcześniej świętował z kmieciami Jare Gody. W trakcie rytuałów przepędzili Zimnicę, prosili bogów o dobre plony oraz zdrowie dla trzody i dziatek. Ludzie mieli nadzieję, że nadchodzący czas będzie urodzajny, a nowy kniaź okaże się lepszy niż Popiołowłosy, znienawidzony władca grodu w Gieczu, który kilka pełnych księżyców wcześniej zginął z ręki Draconisa. W trakcie wiecu starszyzny ten wpierw ugodził śmiertelnie kniaziowską córkę Semmirę, a następnie w krwawym szale ściął znienawidzonego wroga. Pielęgnowana latami zemsta zebrała żniwo, uwalniając wojownika od choroby zatruwającej jego krew. Zgodnie z dawnym zwyczajem, zabijając kniazia, Draco przejął władzę nad okoliczną ziemią i żyjącymi tam ludźmi. Ziemowit, setnik piechoty grodowej, a później przywódca buntu przeciw Popiołowłosemu, oddał się pod rozkazy człowieka z północy, w ślad za nim zaś poszli inni wojowie i kmiecie. Nowy kniaź musiał być kimś wyjątkowym, skoro pokonał śmierć, wrócił do krainy ludzi i dopełnił wróżdy. Pogromca Żelaznego Wilka i zdobywca potężnego Gniazda nie był im obcy. Włócznicy mieli okazję bić się pod jego komendą, dzięki czemu poznali sposób wojowania ludzi z północy. Na własnej skórze odczuli, jak dużą przewagę daje odpowiednia taktyka. Wierzyli, że pod wodzą Sklavena staną się częścią rodzącej się potęgi, która weźmie w karby tutejsze skłócone, szarpiące się jak dzikie psy rody i plemiona. Mieli nadzieję na sławę i bogactwo znane tylko z opowieści.
Niewolnik z koszulą w ręku stanął obok. Draconis nachylił się nad wiadrem i zaczął myć, prychając głośno, gdyż woda była bardzo zimna. Gdy skończył, na mokre jeszcze ciało nałożył świeżą szatę, a długie włosy związał rzemieniem w koński ogon.
Plonek siedział tymczasem na dachu jednej z chałup i przyglądał się życiu w grodzie. Intrygował go nowy kniaź, gdyż wiedział, że to ostatni z potomków boga. Przez lata myślał, że Popiołowłosy wyrżnął wszystkich mężczyzn z rodu Żmijów, ale nagłe przybycie Draconisa do Giecza napełniło go nadzieją, że jest jeszcze szansa na odrodzenie się starych zwyczajów. Kmiecie coraz częściej zapominali o dawnych bogach i istotach nocy. Nie oddawali należnej im czci, skąpili ofiar, tracili wiarę w prastare moce rządzące krainą. Syn Żmija, wojownik zawieszony między światem ludzi i czarów, mógł przywrócić bogom ich status, obudzić uśpione w puszczach stwory, wyciągnąć spod progów duszki opiekuńcze, sprawić, że ludzie znowu będą w nie wierzyć. Dla plonka ten człowiek był nadzieją na powrót dawnego świata. Świata, w którym mógłby żyć dostatnio, bez strachu, że któregoś dnia zostanie zapomniany.
– Od razu lepiej! – rzucił Draco zadowolony i roztarł zmarznięte dłonie. – A teraz powiedz mi, niewolniku, gdzie znajdę Ziemowita.
– Widziałem go, panie, jak szedł w pełnym rynsztunku w kierunku głównej bramy. Podejrzewam, że robił obchód po wartach.
– A to ci łajdak! – zaśmiał się Draco. – Udało mu się wyleźć z barłogu wcześniej.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, gdy w śpiącym jeszcze grodzie rozległ się dźwięk dzwonu, w który bito na alarm. Hałas przepłoszył ze strzechy jednej z chałup wielkiego czarnego koguta, który przyglądał się placowi przed dworem. Kilka uderzeń serca później od bramy do wewnętrznego grodu przybiegł włócznik. Nie miał broni, a szłom wisiał mu u pasa, obijając boleśnie uda w trakcie biegu.
– Zbrojni stanęli pod grodem! – zawołał, z trudem łapiąc oddech.
– Wiadomo, kim są? – zapytał Draco.
– To ludzie z północy! Siła ich!
Draconis wciągnął ze świstem powietrze, chcąc uspokoić bijące coraz szybciej serce. Od dawna spodziewał się ataku innych plemion czy watahy pokroju tej, której przewodził wilkołak. Nie dopuszczał natomiast do siebie myśli, iż przyjdzie mu walczyć z bezlitosnymi łupieżcami, ludźmi hartowanymi w ogniu walki, mordercami i rozbójnikami, którymi straszono małe dzieci. Znał ich doskonale. Wychowali go. Był jednym z nich, pływali razem na drakkarach, stawali ramię w ramię w murze tarcz, uczyli go rzemiosła wojennego. Doskonale wiedział, jak groźnymi są przeciwnikami. Nie sądził, że zapuszczą się aż tutaj, i bał się starcia z nimi.
Ruchem ręki przywołał niewolnika.
– Przynieś mój miecz i kaftan, a ludzie niech szykują się do walki – rzekł, starając się zachować spokój. – Mam nadzieję, że dobrze was przygotowałem, bo nie czekam na starych przyjaciół.
– Żwawiej! – ponaglił Karhu, choć Otar i Hlodver wcale nie potrzebowali popędzania.
Spieszyli się. Po rozmowie z Melkolfem dowódca był bardzo rozsierdzony, jednak upust gniewowi dał dopiero, gdy znaleźli się daleko od karczmy. Nie chciał, by któryś z ludzi Wolinianina dostrzegł jego wzburzenie. Otar wiedział doskonale, co popsuło nastrój jarla, natomiast Hlodver czuł, że to nie czas na zadawanie pytań.
– Zgniotę tę gnidę w palcach! – warknął pod nosem białowłosy olbrzym. – Wyrwę mu flaki i rzucę je rybom. Skurwysyn będzie oglądał swoje serce na mojej dłoni! Gdy weszli do portu, skierowali kroki ku głównemu drakkarowi zacumowanemu przy pomoście.
– Maci, do mnie! – krzyknął do grających w kości mężczyzn.
Obaj mieli wytatuowane twarze, groźne spojrzenia i wyglądali na łajdaków, którym lepiej nie wchodzić w drogę, ale przerwali rozgrywkę, nim Karhu wypowiedział ostatnie słowo.
Stanęli w trójkę na pokładzie. Wyciągnęli z worka gliniany dzban z mocnym miodem, rozlali do kubków i wypili szybko. Powtórzyli kolejkę, a dowódca streścił im w tym czasie rozmowę z Bezrękim i opowiedział o niespodziewanym spotkaniu z Melkolfem.
– Nie będę wykonywał rozkazów tego człowieka – rzekł Karhu. – Znamy się nie od dzisiaj. Zawsze służyliście mi wiernie, razem walczyliśmy i grzebaliśmy towarzyszy broni. Nigdy nie zwątpiłem w wasze oddanie, ale dziś oczekuję od was decyzji jak od przyjaciół, nie podwładnych. Jeżeli dalej będziecie ze mną, staniecie się wrogami jomsborczyków i być może jeszcze tej nocy przyjdzie nam położyć głowy pod topór. Możecie też pójść swoją drogą, a ja nie będę miał o to żalu. Wybierajcie! Jesteście ze mną czy przeciwko mnie? – zapytał.
Stojąc w świetle pochodni, wojowie długo się zastanawiali. Ich zamyślone spojrzenia świadczyły, że mają twardy orzech do zgryzienia. Decyzja nie była łatwa. Wahali się, gdyż właśnie kładli na szali swe życie.
Draconis wbiegł po schodach na drewnianą wieżę nad główną bramą Giecza. Na szczycie czekali na niego Ziemowit, Młody i trzech innych łuczników. Dowódca piechoty grodowej był już w pełnym rynsztunku – spękanym skórzanym kaftanie, szłomie na głowie i z mieczem przy boku. Przywitali się, ściskając sobie dłonie.
– Czekają. – Lestek wskazał dłonią w rękawicy stojących na skraju mgły przybyszów.
Czterdziestu wojów odzianych w wilcze i niedźwiedzie futra, żelazne zbroje i typowe dla ludzi z północy hełmy stało na ogołoconym z drzew przedpolu. Draconis wiedział, że we mgle może się kryć jeszcze wielu łupieżców. Pytanie brzmiało, iloma statkami przypłynęli. Zwykle na drakkarze pływało od trzydziestu do czterdziestu żeglarzy. Jeżeli ludzie-wilki wyprawili się tak głęboko w głąb sklaveńskiej ziemi, raczej nie była to zagubiona grupa, lecz oddział świadomych wojowników.
– Widziałeś ich znak? – zapytał kniaź.
– Niestety nie. Stanęli na granicy mgły i nie czynią żadnych ruchów. Wyglądają na wyjątkowo spokojnych. Karmią konie, a niektórzy nawet rozsiedli się na trawie.
– Wysłali kogoś do rozmów? Podchodzili pod bramy?
Ziemowit zaprzeczył, kręcąc głową.
– Dziwne zachowanie. Nie podoba mi się to. – Draco pogładził się po brodzie. – Poślij kilka dłubanek na jezioro i przeciwległy brzeg. Musimy wiedzieć, czy nie próbują fortelu. Możliwe, że ci tutaj mają odwrócić naszą uwagę, a reszta otacza gród. Ludzie mają mieć pod ręką rogi, by w razie czego dać sygnał. Niech nie szukają zwady, bo nie uniosą z niej głów na karku. Niech zorientują się w sytuacji, a w razie czego uciekają. Nie chcę trupów.
Ziemowit szybko wydał rozkazy wojom u stóp wieży. Włócznicy skinęli głowami i ruszyli wykonać polecenie.
– Otwórzcie bramę! – powiedział Draconis.
– Co planujesz?! – zdziwił się setnik.
– Pójdę omówić warunki odstąpienia od grodu.
– Ubiją cię!
– Oni nie pragną walki, tylko łupów. Nie chcą tracić ludzi w nierównym boju, a taki na pewno będzie. Najpierw zechcą się układać. – Sklaven poprawił zapięcie kaftana i ułożył wygodniej rzemień, na którym u jego boku zwisał miecz. – W każdym razie ja bym tak postąpił. – Spojrzał na dzierżących cisowe łuki młodzieńców. – Trzymajcie strzały na łęczyskach. W razie burdy szyjcie bez komendy.
„Oby chłopcy mieli dobre oko” – przeszło mu przez myśl.
Przecisnął się przez uchylone lekko wrota, a te zaraz za nim zawarto. Usłyszał tylko głuchy dźwięk zakładanej na odrzwia belki. Wyraźnie czuł powiew zimnego powietrza na rozgrzanej z emocji twarzy. Wciągnął w nozdrza zapach wilgotnej gleby i charakterystyczną woń butwiejącej nad brzegiem roślinności. Nie miał czasu do stracenia, skupił więc wzrok na zbrojnych. Pewnym krokiem ruszył przed siebie. Na znak pokojowych zamiarów trzymał w dłoni zieloną gałązkę. Uniósł ją nad głowę, by wiedzieli, że planuje rozmawiać.
Zza pleców pancernych wyłonił się ogromnej postury woj, a rębajły rozstępowały się przed nim z wyraźnym szacunkiem. Człowiek z północy szedł w stronę kniazia z rozłożonymi szeroko rękami. Tak samo jak Draco nosił długi miecz przewieszony na rzemieniu przez ramię. Obaj byli uzbrojeni, na wypadek gdyby doszło do zbyt dużej różnicy zdań, co często się zdarzało wśród nieokrzesanych plemion.
Spotkali się w połowie drogi. Draconis musiał zadzierać głowę, ponieważ żelazny olbrzym górował nad nim niczym magiczna istota ze strasznych opowieści mamek. W milczeniu mierzyli się wzrokiem. Kniaź mrużył lekko oczy, a woj stał bez ruchu z wciąż rozpostartymi rękami. Ludzie na wieży czekali w skupieniu na dalszy bieg wydarzeń, włócznicy zaciskali palce na drzewcach broni, a łucznicy co rusz sprawdzali, czy strzały dobrze leżą na cięciwach.
– Ty tutaj rządzisz? – spytał drużynnik, a jego głos brzmiał niewyraźnie spod okularowego hełmu i przyczepionej do niego kolczej siatki.
– Ja! – hardo potwierdził Draconis.
– To słuchaj uważnie, karzełku. Przyprowadziłem dziewięćdziesięciu żądnych łupów morderców. Nasze topory rozrąbią te śmiechu warte bramy, a żelazne zbroje wytrzymają cios włócznią. Nie macie szans przetrwać pierwszego ataku – zagroził olbrzym.
– A ja mam gród z pełną załogą i zapasami ziarna na czas oblężenia. – Draco wskazał potężne obwałowania za swoimi plecami. – Moi ludzie trafiają strzałą kurę ze stu kroków. Nim nadejdzie świt, nadziejemy na groty oszczepów wasze odrąbane łby.
– Co więc proponujesz?
– Chciałbym, żebyś zdjął z grzbietu te zawszone wilcze skóry i powiedział mi, od kiedy to twoi łupieżcy próbują nieudolnie udawać Wieletów – zakpił kniaź.
– Nie wiedziałem, czego się tu spodziewać, przyjacielu. – Karhu ściągnął z głowy hełm, a burza białych jak mleko włosów wysypała się na jego ramiona. – Musiałem poczekać do chwili, gdy ujrzałem cię na wieży.
Draconis uśmiechnął się szeroko, widząc pełną blizn twarz. Odrzucił na bok gałązkę i szczerze uściskał kompana, waląc kułakami po jego ogromnych plecach.
– Bogowie, aleście rabanu narobili w grodzie! Dopiero gdy się odezwałeś, wiedziałem, że to ty! – Sklaven raz jeszcze zmierzył wzrokiem przyjaciela, nie mogąc uwierzyć w jego obecność. – Co was sprowadza na te ziemie? Czemu wróciliście?
Po chwili ruszyli razem w kierunku drużyny. Draco witał się z towarzyszami, a ci wiwatowali na widok dawnego jarla. Kniaź dał znać ręką ludziom na wieży, żeby otwarli bramę.
– Przynoszę ci złe wieści, stary druhu – zaczął olbrzym.
– Będzie na nie czas – przerwał mu Draconis. – Daj mi się nacieszyć waszym widokiem. Nie odbieraj mi tej radości jeszcze przez chwilę. Zapraszam do grodu! – krzyknął, żeby głos przebił się przez harmider. – Oto Giecz!
„To tutaj wszystko się zacznie” – dodał już w myślach.
Miejsce cuchnęło śmiercią. Melkolf siedział na pniaku do ćwiartowania mięsa. Kilku rębajłów stało obok, rozświetlając ubojnię pochodniami. Rzeźnik trzymał się z boku, a pięciu córkom i żonie zakazał wychodzić z chałupy. Nie wiedział, czemu bandziory naszły jego chatę w środku nocy, ale wolał nie pytać o szczegóły. Warknął na wystraszone niewiasty, by nie ważyły się wyglądać na zewnątrz, choćby słyszały najstraszniejsze rzeczy, a sam narzucił na plecy baranicę, naciągnął czapę na łysą czaszkę i stanął przed chałupą. W Jomsborgu wydarzyło się coś złego. Widział zamieszanie ogarniające całe podgrodzie, gdy nocne niebo nad oddalonym portem rozświetliła łuna pożarów. Sam nie pchał się w tamtą stronę, tylko zabarykadował obejście. Później przyszli ludzie Melkolfa i kazali mu wyjść. Więcej nie mówili.
Mężczyźni byli podenerwowani. Czuć od nich było spaleniznę i krew. Niektórzy mieli lica ubrudzone sadzą, inni ocierali skropione potem czoła i dyszeli jak po wielkim wysiłku. Czekali na coś.
W ciepły blask gorejących pochodni weszło jeszcze kilku bandziorów. Prowadzili jakiegoś woja, ten jednak nie miał na głowie szłomu, a w dłoni włóczni. Pchnęli zdezorientowanego mężczyznę pod nogi Melkolfa. Upadł w błoto, po czym podniósł się na kolana, ale silne, twarde dłonie nie pozwoliły mu na więcej.
– Panie, jam niewinny! – wyjęczał.
– Pełniłeś wartę, widziałeś zatem wszystko dokładnie. Byłeś w samym sercu pożogi, a jednak wciąż żyjesz... – Głos Melkolfa był zimny jak lód. – Opowiedz, co dokładnie wydarzyło się w porcie.
Woja ogarnął wielki strach i zaczął płakać jak dziecko. Czuł, że bezwiednie popuścił w spodnie. Słowa, które chciał z siebie wyrzucić, więzły mu w gardle. Starał się uspokoić, by zacząć mówić składniej, ale z każdym niemym uderzeniem serca ogarniało go coraz większe przerażenie. Gdy cisza wręcz wibrowała w powietrzu, osmolony rębajło doskoczył do niego i trzasnął z otwartej dłoni w pysk tak mocno, że woj ponownie padł w błoto. Cios go otrzeźwił. Zrozumiał, że jego życie zależy od tego, co powie.
– To nie była moja wina – próbował się bronić.
– Gadaj, pókim cierpliwy! – ryknął Melkolf.
– Z miejsca, gdzie czatowałem, widziałem niewiele. Wiem, że Karhu i dwaj jego przyboczni wrócili na statki. Potem białowłosy rozmawiał z matami, ale przysięgam, nie wiem, o czym prawili. Jam prosty kmieć, nie rozumiem ich przeklętej mowy.
– A później?
– Minęło trochę czasu. Część ludzi rozeszła się po grodzie, reszta została na pokładach. Potem zaczęło goreć. Zobaczyłem płomienie na naszych drakkarach. Pożoga omijała tylko okręty ludzi z północy. Wszyscy wokoło krzyczeli, łapali wiadra i próbowali gasić rozprzestrzeniający się ogień. Wtedy z ciemności rzucili się na nas łajdacy Karhu. Podkradli się do naszych wart i runęli jak biesy, gdy uwagę wszystkich odwróciły łodzie. W kilka chwil rozgromili strażników i już byli na pomostach, gdzie stały strzykusy.
– Czemu nie stawiłeś im oporu?
– Było ich kilku, nie miałem szans! – skomlał wartownik.
– Zesrałeś się w portki, tchórzu! – ryknął Melkolf. – Podobno nie mieli pancerzy, tylko toporki i noże. Wraz z innymi miałeś chronić trebusze!
– Wybacz mi, panie! Słyszałem łoskot bitwy, huk ognia i jęki szlachtowanych. Skoczyłem do wody, by ratować żywot. Siła ich szła ku nam i wyglądali strasznie! Oblicza mieli poczernione, a oczy świeciły im na czerwono! To były prawdziwe demony!
– To byli zwykli drużynnicy, strachliwy kundlu. Wzięli was podstępem, a wy nic nie zrobiliście. – Wolinianin spojrzał na rzeźnika, który stał w mroku i usiłował nie rzucać się rozjuszonym mężom w oczy. – Mistrzu, spraw go jak świnię. – Melkolf wskazał od niechcenia klęczącego woja. – Ma wiedzieć, że umiera. Wytrzeb go powoli. Chcę, żeby inni zapamiętali sobie widok, którym uraczę ich o świcie.
– Poniechaj mnie, panie! Błagam! – krzyczał mężczyzna.
Ludzie Melkolfa trzymali go w żelaznym uścisku, przyciskając boleśnie kolanami. Wił się, ale nie miał żadnych szans. Trzech brutalnych oprawców zdarło z niego ubranie, obaliło go na ziemię i założyło mu szorstką pętlę na kostkę. Rzeźnik, przerażony krzykiem woja oraz smrodem wydzielanym przez spanikowane ciało, drżał ze strachu, ale wykonał swoją robotę. Kilka razy pociągnął wyuczonym latami ruchem przerzucony przez belkę koniec konopnego sznura. Po chwili woj zawisł głową w dół. Chąśnicy z trudem chwycili drugą, wierzgającą nogę, skrępowali ją innym sznurem i naprężyli go boleśnie. Woj zawisł rozciągnięty jak rzeźne zwierzę do sprawienia.
– Nie! Zostawcie mnie! – ryczał strażnik. – Będziecie przeklęci! Na bogów! – darł się. – Poniechajcie!
Rzeźnik nie zamierzał sprzeciwiać się Melkolfowi. Kto raz wszedł mu w drogę, nie miał już szczęścia w Jomsborgu. Ten mężczyzna z tatuażami na twarzy był prawem i siłą osady. Można było być tylko z nim lub przeciwko niemu. Inna droga nie istniała. Rozcinając ostrym nożem krocze mężczyzny, myślał o skrytych w chacie córkach i żonie. Robił to dla nich, choć brzydził się siebie. Zabić człowieka w walce nie było strasznie, ale zarzynać go jak wieprza... Pociągnął nożem w dół, aż ostrze zatrzymało się na kościach. Z otwartego brzucha buchnęły para i charakterystyczny smród. Melkolf i jego ludzie stali z boku, przyglądając się wszystkiemu w cmentarnym milczeniu. Kmieć zagłębił ręce w trzewiach strażnika, a ten ryknął z bólu tak straszliwie, że po policzku oprawcy spłynęła łza. Myślał jednak o rodzinie – ona była najważniejsza, dla niej to robił. Szarpnął mocno raz i drugi, tak że bebechy opadły swobodnie na pierś żyjącego wciąż mężczyzny.
– Wystarczy! – rzucił Melkolf. – Zabierzcie truchło do Jomsborga i powieście na głównym placu. – Wyciągnął zza pazuchy drewnianą fajkę, nabił ją zielem i odpalił od kawałka gałązki wetkniętego w płomień pochodni. Zaciągnął się kilka razy aromatycznym dymem, okadził nim włosy i twarz. – A teraz przyprowadźcie mi resztę wartowników, którzy byli w porcie. – Kiwnął głową na rębajłów. – Zajrzyjcie też do karczmy Bezrękiego. Z nim również muszę porozmawiać. – Spojrzał na bladego, umazanego krwią rzeźnika. – A ty jeszcze nie odchodź. Masz robotę do wykonania.
Płaszcze zbirów rozmyły się w ciemności spowijającej brzeg rzeki.
Promienie słońca z trudem przebijały się między sięgającymi aż pod nieboskłon gałęziami prastarych dębów. Siedzieli w cieniu na oczyszczonej przez guślarzy z krzewów i paproci połaci ziemi, a dookoła otaczały ich wyrzeźbione w drewnie małe i większe bałwany. Stały tutaj już w czasach, gdy okolice w te przywędrowali najeźdźcy, przepędzając żyjące tu wcześniej plemiona. Większość idoli była sczerniała, spróchniała lub pokryta zielonym mchem. Jedne przedstawiały istoty ludzkie, inne biesy i stwory lękające się światła dnia. Wszyscy, którzy stanęli pod przytłaczającym ogromem dębem, czuli respekt przed magiczną mocą związaną z uroczyskiem.
Dawno temu kmiecie zbierali się tu, by radzić. Za rządów Popiołowłosego zwyczaj odszedł w zapomnienie, ale teraz Draconis postanowił wrócić do starej tradycji, wzywając głowy rodów na wiec.
Na rozłożonych na trawie skórach spoczęli najważniejsi włodarze z okolicy. Ostatni powoli się schodzili, wynurzając zza ściany otaczającej ich puszczy. Pomiędzy drzewami stanęli Draconis z nieodłącznym Karhu. Nieopodal spoczął Radomir, któremu usługiwał niewolny, gdyż młodzieńca pozbawiono oczu i odjęto mu prawą dłoń. Po lewej popijał z bukłaka Ziemowit. Na spotkanie przybyli również znaczący kmiecie: sędziwy Dąbrowa, jego sąsiad Ligut, waleczny Żbik, spasiony jak wieprz Baryłko i syn zabitego przez Popiołowłosego Tura. Na wezwanie odpowiedziały także głowy rodów spod Gniazda – spokojny Czeremcha, postawny jak buk Witek czy przypominający szczura Bylina. Gdzieś pomiędzy wiecującymi kręcił się żerca, opiekun tego miejsca. Starzec ciągle mruczał pod nosem pradawne słowa modlitw. Obiatą z chleba moczonego w mleku zmieszanym z miodem chciał obłaskawić leśne duchy, które mogły wspomóc zebranych swą mądrością.
Draconis ściągnął z głowy świętą opaskę zdobioną jantarem i położył ją przed sobą.
– Podczas wiecu nie ma władców, kniaziów czy panów. Wszyscy jesteśmy równi – rozpoczął spotkanie, a kmiecie aż zamruczeli zadowoleni, gdyż dawno nie byli świadkami takiego zachowania. – Wezwałem was tutaj, bo potrzebuję waszej rady. Ledwo co zdołaliśmy rozpędzić chmury zbierające się nad naszymi głowami, a już nadciągają kolejne, kto wie, czy nie zwiastujące większej burzy. Stojący obok mnie człowiek, mój wierny druh, witeź nad witeziami Karhu – szukał w oczach kmieci z Gniazda złości czy nienawiści, jednak jej nie dostrzegł – przybył z samego Jomsborga, przynosząc złe wieści. Tamtejsi chąśnicy postanowili zorganizować zbrojną wyprawę na nasze grody.
– Jak wielu pójdzie przeciw nam? – Dąbrowa przeciągnął po sumiastych wąsach szorstkimi od ciężkiej pracy palcami.
– Ciężkozbrojnych Wolinian będą ze dwie setki – odpowiedział Karhu. Znał język tutejszego ludu, gdyż wiele lat handlował z plemionami Pomeran. – Ale z tego, co się wywiedziałem u miejscowych, trzon wyprawy mają stanowić siły najemnych Wieletów.
Pomiędzy zebranymi przeszedł szmer złorzeczeń i nieskrywanego zdumienia. Kmiecie bali się plemion zza Viadui, były bowiem okrutne i dzikie, brały niewolników, paliły osady i mordowały chłopów dla samej uciechy siania przerażenia.
– Jomsborczycy to zabijaki z krwi i kości – kontynuował białowłosy, nie zważając na poruszenie, jakie wywołały jego słowa. – Od najmłodszych lat walczą na pokładach łupieżczych statków, są dobrze uzbrojeni, kochają walkę i jak wilki, wciąż nienasyceni, łakną krwi. – Chciał rozbudzić w słuchaczach chęć odwetu.
– Mamy czas, żeby przygotować obronę – włączył się Draconis. – Ten stolem północy, postrach Słonej Wody – poklepał olbrzyma po plecach – spalił w porcie statki, którymi mieli przypłynąć, więc będą musieli przedzierać się przez lasy lub korzystać z powolnych i niełatwych w żegludze barek.
– Musimy zamknąć się w grodach i ich przeczekać. Gniazdo i Giecz to potężne twierdze, mogą się bronić choćby sto lat – rzekł Dąbrowa.
Kmiecie pokiwali z uznaniem głowami, popierając jego propozycję.
– I co zrobicie w tych grodach? – zapytał Draco. – Właśnie skończyła się zima. Ziarna zgromadzonego z takim trudem w spichlerzach starczy jeno do wykarmienia wojów. Co będą jadły niewiasty i otroki? Napełnią brzuchy skórzanymi paskami lub wywarami z ciżem? Kto zaorze pola? Kto je obsieje? Będziecie wypuszczać krowy na pastwiska, aby skarmiały się między szałasami Wieletów? Prawda jest taka, że zdechniemy pośród wałów, zżerając się nawzajem.
– Pójdziemy więc w lasy! Przeczekamy ich, a później wrócimy na ojcowiznę. Tak robili nasi ojcowie i ich ojcowie – rzekł chytry Bylina.
– Chcesz zostać Dzikim Człowiekiem? – zapytał Draco. – Będziesz jadł pędraki, pił wodę ze źródła i szukał żołędzi w ściółce? Wolinianie przyjdą po ciebie, poszczują psami i wygubią tak, jak niszczy się wesz na łbie. Ogrzeją sobie łoże ciałem twojej córki, bo gdy ty będziesz gryzł ziemię, ona zostanie niewolną, której los gorszy będzie od psiego. Daleko ujdziesz od chałupy?
Kmieć nie wiedział, jak się odgryźć.
– Musimy się wykupić! – zadudnił Baryłko, aż zafalowało sadło na jego podwójnej gardzieli. – Damy im skóry, miód, jantar, a jeżeli będzie trzeba, to i odstąpimy dziewki. Nasycą żądze i wrócą, skąd przyszli!
– Ciekawym, czy miałbyś odwagę powiedzieć to przy żonie – zakpił kniaź.
Wszyscy gruchnęli śmiechem, a lico grubasa spłonęło rumieńcem.
Draco wstał, by nadać powagi swoim słowom.
– Posłuchajcie, co proponuję! Zrobimy coś całkiem innego, coś, czego wróg się nie spodziewa. – Oczy zgromadzonych wpatrzone były w Sklavena. Chcieli słuchać, wiedząc, że to sławny wojennik. – Wyjdziemy im naprzeciw, będziemy kąsać, gryźć i łupić. Nie zasną spokojnie, bo zawsze będziemy czyhać w mroku. Przemienimy się w wilki, co ciągną za ofiarą, aż ta padnie ze zmęczenia. Gdy nadejdzie odpowiedni czas, wypowiemy bitwę w miejscu, które my uznamy za odpowiednie.
Wzburzeni kmiecie zerwali się z ziemi i zaczęli się przekrzykiwać, gdyż nie podobało im się to rozwiązanie. Otwarta walka wydawała się czymś, co sprowadzi na ich głowy śmierć.
– Wygubisz nas! – warknął Bylina. – Nie mamy szans z takimi mordercami jak jomsborczycy! Wieleci rozwieszą nasze truchła na drzewach, a ich dzikie psy będą chłeptać juchę z naszych otwartych brzuchów!
– Cisza! – ryknął jak tur Karhu. Jego głos zadudnił pośród drzew niczym grom, a zebrani na wiecu umilkli przestraszeni nagłym gniewem olbrzyma.