Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
A gdyby historia nie kończyła się wraz z powieścią?
I nie zaczynała tam, gdzie ta się rozpoczyna?
Gdyby tak można było zerknąć na nią z całkiem innej perspektywy?
Czas, byście usłyszeli, w jaki sposób Nikita zabawiała demona. Dowiedzieli się, co porabiali wilkołaczka Anna, Rafał i gromada rysiąt, kiedy Nikita, Robin i wiedźmy poszukiwały zaginionych braci Rudeckich. A także jak skończył się kryzys Brynjara – co właściwie gryzło berserka?
I na czym stanęło z gryfami, które przejęły mieszkanie Robina?
W „Próbach ognia i wody” znajdziecie odpowiedzi na pytania, które zapewne rodziły się wam podczas lektury „Afery na tuzin rysiów”. Bo dobra historia rzadko się zmieści w jednej powieści. Czasem potrzebuje jeszcze paru opowiadań.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zaczęło się od pandemii i lockdownu. Powinnam pisać coś zupełnie innego, ale moją głowę nagle opanowały rysie. Wyobraźnia podsuwała kolejne scenki i obrazki. Pinterest szybko wyłapał moją nową obsesję i moja tablica wypełniła się rysiętami. Walka nie trwała zbyt długo ani, przyznam, nie była specjalnie zacięta. Zaczęłam pisać to, co trafiło w Wasze ręce jako Afera na tuzin rysiów.
Oto do Warsa zakrada się wiosna, Nikita dochodzi do siebie po ciężkiej robocie i czeka na Robina, który wreszcie, po trzech miesiącach, ma wrócić do miasta z odwiedzin u mamy. A Michaś wynajmuje Nikitę, bo jego rodzinie naprawdę przydałaby się kawaleria…
Nowe rozdanie, nowa historia. Trylogia Nikity była jej poszukiwaniem odpowiedzi na pytania o przeszłość i o granice tożsamości, a także jej własną debatą na temat: „Geny czy wychowanie?”. Jak również próbą sformułowania odpowiedzi: „Żadne z nich – sama piszę swoją historię”.
Teraz Nikita szuka swojego miejsca w świecie, wrasta w sąsiedztwo, zapuszcza korzenie w Warsie i lepiej poznaje ludzi żyjących wokół niej. Przestaje przemykać na marginesach, staje się częścią ich historii.
Od początku wiedziałam, że ta powieść jest trochę inna niż dotychczasowe i wiążą się z nią pewne wyzwania… Ten zbiór to moja próba sprostania części z nich. Nigdy jeszcze nie napisałam antologii związanej z powieścią tak ściśle, że właściwie najlepiej byłoby je czytać razem. Ktoś może uznać ten pomysł za osobliwy, ale struktura powieści ma konkretne wymogi i beztroskie pączkowanie wątków pobocznych nie działa na jej korzyść. Mogłabym za kilka lat wydać zbiór podobny do Ropuszek – tylko czemu właściwie mielibyście czekać tak długo, skoro możecie dostać te historie już teraz?
Pierwsza w zbiorze jest Stella i opowiadanie Czym karmię swoje demony.
W powieści Nikita wiele razy wspomina o sprawie, która rozegrała się tuż przed początkiem wydarzeń opisanych w Aferze…, o traumie i konsekwencjach tego, co ją spotkało w domu Stelli. Oczywiście rodzi się pytanie: CO TAM SIĘ STAŁO? No więc to grubsza historia i gdybym zdecydowała się ją uczynić częścią powieści, musiałabym ją radykalnie skrócić – ze szkodą dla niej. Stąd opowiadanie. Chwilami jest dziwne i niepokojące, ale myślę, że odkrywa o Nikicie coś, co zaskoczyło nawet ją.
Kolejne w zbiorze Ręce pełne rysiówbyły po prostu koniecznością!
Kiedy wiele lat temu napisałam opowiadanie Jak pies z kotem, jako prezent dla Was na święta (trafiło później do zbioru Dynia i jemioła), pytaliście mnie często, czy to część Thornverse’u. Jak miałam Wam wytłumaczyć, że owszem, ale Rafał jest spokrewniony z bohaterami, których właściwie jeszcze nie poznaliście? Bez sensu. Aż wreszcie dotarłam do momentu, kiedy rysie przejęły kontrolę i cała historia zaczęła się toczyć wokół rodziny Rudeckich. To był moment, kiedy mogłam ujawnić, że Rafał jest wujkiem Michasia i młodszym bratem spluwającego nabojami Tyma Rudeckiego. Co więcej, mogłam zabrać Rafała i Annę z ich bezpiecznego, przytulnego miasteczka i rzucić wprost w paszczę Warsa. Autorzy czasami bywają brutalni. W trakcie pisania powieści zrozumiałam jednak, że ogromna część tej przygody Anny i Rafała nie trafi do czytelników, bo narracja w rękach Nikity podąża innymi ścieżkami. Konieczne było więc długie, naprawdę długie opowiadanie, z którego moglibyście się dowiedzieć nie tylko, jak doszło do tego, że Rafał i Anna przyjechali do Warsa, ale też jakie przygody przeżywali, kiedy wszyscy byli zajęci czymś zupełnie innym. A jeśli przy okazji ujawnię kilka malutkich tajemnic Karmy i Ilii, to chyba nic się złego się nie stanie, prawda…? Opowiadanie chwilami krzyżuje się z fabułą powieści i pozwala spojrzeć na pewne wydarzenia z perspektywy kogoś, kto Warsa nie zna i ma nieco inną definicję normalności. Częściej jednak biegnie równolegle do fabuły Afery…, podążając za Anną, rysiami i ich przygodami.
Nie jest może opowiadanie Ręce pełne rysiów tak słodkie i pełne złośliwości jak opowieść Jak pies z kotem, ale mam nadzieję, że się Wam spodoba. Tu pozdrawiam Helenę Stawicką, moją młodą czytelniczkę, której zaangażowanie i uwielbienie dla rysia i jego wilczycy jest wręcz legendarne. Helenka bardzo skutecznie pilnowała, bym nigdy nie zapomniała o tych bohaterach, więc to opowiadanie i ich obecność w Aferze na tuzin rysiów to poniekąd i jej zasługa.
I wreszcie Haczyki w sercu – tekst będący poniekąd epilogiem zarówno Czym karmię swoje demony, jak i Afery…. Tu do głosu dochodzi Brynjar, ten, który milczał. Nie napiszę nic więcej, poza tym, że mogą się Wam przydać chusteczki. Mnie były potrzebne, kiedy pisałam ten okruch historii Nikity i jej berserka.
***
Wars i Sawa nie są najłatwiejszymi miejscami do życia, ale muszę przyznać, że w ostatnim czasie zyskują w moich oczach. Pewnie przez porównanie ze światem realnym. Czymże jest czkawka czy kilka potworów w porównaniu ze pandemią i wojną? Niewykluczone, że trzy czy cztery lata temu nie wpadłabym na to, by schronić się w Warsie, z Nikitą, ale teraz cieszę się, że tak właśnie się stało. Cieszę się nowym etapem jej przygody i mam przypuszczenie graniczące z pewnością, że to jeszcze nie koniec.
Gdybym miała choć odrobinę rozumu, siedziałabym teraz w domu, parzyła sobie język odgrzaną w mikrofalówce zapiekanką i świętowała koniec roboty. Zamiast tego tkwiłam na bulwarach, wpatrując się w czarną, niespokojną Wisłę. I w neonowozielony but, który unosił się na powierzchni dzięki grubej, piankowej podeszwie. Z buta wystawała ludzka łydka, biała, pomarszczona, ze sterczącym w niebo ostrym odłamkiem piszczeli. Podrygiwała na falach, gdy dwa kelpie przepychały się obok, walcząc o pierwszeństwo do uczty. Nie ja wrzuciłam im ten smakołyk, nie miałam też pojęcia, do kogo jeszcze kilka dni temu należała noga. Siedziałam w jednym z najniebezpieczniejszych miejsc w Warsie i gapiłam się na rzeczne ścierwojady tylko dlatego, że alternatywą był powrót do pustego domu.
Właśnie to mnie wkurwiało i wytrącało z równowagi. Mój dom zwykle stał pusty i przez większość czasu uważałam to za jego główną zaletę. Ten stan oznaczał, że w środku nie czai się ktoś, kto mógłby mnie zabić. Na przykład moi rodzice. Ceniłam sobie samotność. Kultywowałam ją. Strzelałam do każdego, kto próbował wtargnąć na moje terytorium. A potem przyszedł łosiek. Stanął przede mną z tym idiotycznym przyjaznym uśmiechem, obwieścił, że jest moim nowym partnerem, a ja zamiast go zastrzelić na miejscu, pozwoliłam mu się, kurwa, ze mną zaprzyjaźnić. Superpomysł, doprawdy.
Przeżyliśmy razem mnóstwo przygód i naprawdę go polubiłam. Dopiero kiedy znikał z mojego życia na dłużej, docierało do mnie, jak kretyńsko się załatwiłam. Sama sobie zgotowałam ten los. Nagle mój dom stawał się nieprzyjemnie pusty, a ja, jak pierwsza lepsza idiotka, odliczałam czas do powrotu łośka i tęskniłam. Tak, byłam sobą zniesmaczona. Co dalej? Kupię nam łamany na pół wisiorek przyjaźni? Uplotę bransoletkę?
To był pierwszy raz, kiedy wyjechał do matki na tak długo. Odwiedzał ją już wcześniej, ale wizyty trwały góra kilka dni. Tym razem to były trzy miesiące. Kupa czasu. O ile w ogóle będzie czuł jego upływ tam, w tej dziwnej kieszonce między realnym światem a Zaświatami – małej, choć niewątpliwie boskiej domenie Rigani, gaelickiej bogini, która bardzo kochała swojego odzyskanego syna i na pewno znajdzie milion powodów, by przedłużył tę wizytę.
Powinnam się cieszyć, że się odnaleźli, dogadali i spędzają miło czas. Zamiast tego unikałam własnego domu. Brałam każde, nawet najdurniejsze zlecenie. I prawie mi się udało dociągnąć do końca marca, czyli terminu powrotu Robina, ale zostało osiem dni. Sporo. Może jeszcze znajdę na słupie ogłoszenie o zaginionym kocie. Albo pójdę się bić z kelpie o tę nogę i neonowy but…
Żałosne.
Gdy rozdzwonił się telefon w kieszeni mojej kurtki, pomyślałam, że opatrzność boska czuwa nad kelpie. Nie znałam numeru, który wyświetlał się na ekranie, z tym że to akurat nie było niczym niezwykłym. Rozdałam tu i ówdzie sporo wizytówek, a mój numer krążył po Warsie, gdzie zawsze znajdował się ktoś, kto szukał łowcy potworów czy ochroniarza. Paru wciąż chciało wynająć cyngla, ale w ostatnich miesiącach uparcie odrzucałam takie zlecenia. Poszukiwałam nowej ścieżki. Powiedzmy.
Odebrałam.
– Słucham – odezwałam się spokojnym, choć niezbyt przyjaznym tonem.
Może i prowadziłam biznes, ale nie była to branża, w której klienci spodziewali się po mnie ciepełka i sprawnego nawiązywania relacji. Woleli, bym żuła pszczoły i spluwała nabojami.
– Czy dodzwoniłam się do Nikity, byłego Cienia? – Głos należał do kobiety. Wyłapywałam lekkie nuty determinacji i podenerwowania.
– Jedynej i niepowtarzalnej. Z kim rozmawiam?
Zawahała się, a potem powiedziała już pewniejszym tonem:
– Stella. Chciałabym panią wynająć.
– Skąd ma pani mój numer? – zapytałam.
To była dość istotna informacja. Rodzaj zlecenia mógł bowiem zależeć od tego, czy namiary na mnie dał kobiecie ktoś ze wspólnot mieszkaniowych w Warsie (istniało mnóstwo powodów, by mieszkańcy szukali ze mną kontaktu, choć zwykle wiązały się one z czkawką, potworami, czymś, co wyszło z Wisły i zjadało koty w sąsiedztwie lub sprawiło, że woda w kranie zrobiła się fioletowa), jeden z klientów, którym zapewniałam ochronę albo których konwojowałam w czasie wypraw na Rubieże czy do Sawy, czy wreszcie ktoś z czasów, kiedy można było kupić u mnie kulkę w łeb dla wrogów lub konkurencji.
– Byłam w Zakonie. Sekretarka Matki Przełożonej mi go dała i poniekąd panią poleciła.
W jej głosie usłyszałam coś w rodzaju wahania.
– Co dokładnie powiedziała? – zapytałam.
Nie musiałam tego robić. Znałam Mariannę i domyślałam się, co mogła powiedzieć na mój temat. Byłam jednak ciekawa, czy dzwoniąca powie prawdę, czy ocenzuruje i pocukruje odpowiedź. To kolejna istotna wskazówka na temat osobowości potencjalnej klientki.
Kobieta westchnęła i oznajmiła z nutką rezygnacji:
– Że tylko pani jest na tyle dobra i na tyle głupia, żeby się na to pisać. I że jeśli ktoś może uratować moje życie, to pani. I jeżeli mam szczęście, weźmie pani tę robotę, choć nikt przy zdrowych zmysłach by tego nie zrobił.
– Czuję się zaintrygowana i już prawie mam ochotę przyjąć to zlecenie – zażartowałam. – Gdyby tylko powiedziała pani, o co chodzi.
– To za długa rozmowa na telefon. Poza tym chcę panią zobaczyć, zanim wszystko opowiem – odparła twardo.
Wyglądałam całkiem normalnie jak na Warsa, przynajmniej wtedy, kiedy ja byłam u steru – metr siedemdziesiąt, muskularna sylwetka, prawie czarne włosy, lekko śniada karnacja i odrobinę skośne ciemne oczy, które dowodziły, że odziedziczyłam coś po dziadku ze Wschodu. Kiedy dominował Brynjar, wyglądałam, no cóż, jak potwór. Oficjalnie wpadam w tę rubryczkę jako berserk. Dlatego to ja chodziłam na spotkania z klientami.
– Gdzie i kiedy? – zapytałam krótko.
Podała mi adres luksusowej kawiarni przy Fosie Walesa, na obrzeżach Twierdzy. Lokal był drogi i prestiżowy, głównie ze względu na lokalizację w bezpiecznej dzielnicy. Moja matka mieszkała trzy przecznice dalej. W niewiele większej odległości znajdowała się siedziba Zakonu.
– Za godzinę? – zapytała i znów słyszałam w jej głosie nerwowy ton.
– Będę. Jestem w okolicy.
Zanim się rozłączyła, dobiegło mnie westchnienie ulgi.
Zielony but sportowy wciąż unosił się na wodzie, ale po nodze i kelpie nie został już ślad. Przegapiłam rozwiązanie konfliktu.
Wyglądało na to, że jednak nie muszę wracać do domu. Praca, praca, praca.
Kawiarnia Jaśmin i Koliber należała do tych miejsc, w których tylko określony typ ludzi czuje się swobodnie i wie, że do nich pasuje. Subtelne, utrzymane w kobiecym klimacie wnętrze pełne światła, jasnych tkanin, miękko układających się i miłych w dotyku, delikatnych krzesełek i stoliczków o szklanych blatach. Na miłość bogów, jedna ściana była niemal całkowicie przeszklona (w wykuszu francuskiego okna stały donice ze storczykami i różowymi, pachnącymi oszałamiająco hiacyntami), a na drugiej wisiało kilkanaście wielkich luster w bogato zdobionych ramach. Lśniąca czystością podłoga z kremowego, żyłkowanego różowo marmuru odbijała blask kryształowych żyrandoli. Wszystko było tak jasne, świetliste i kruche, że kiedy wkroczyłam do środka, od razu poczułam na sobie niechętne spojrzenia pracownic kawiarni.
Cóż, nie pasowałam tam. W czarnych ciuchach roboczych, ciężkich butach z okutymi noskami, z kaburami z bronią pod pachą i przy pasku wyglądałam jak ktoś, kto może obrócić to miejsce w miliard szklanych odłamków. Klientki siedzące przy czterech stolikach obejrzały się w moją stronę, jakby wyczuły pojawienie się drapieżnika. Same też były drapieżnikami, ale w eleganckich garsonkach, z perfekcyjnymi makijażami i fryzurami spod grzebienia najmodniejszych fryzjerów prezentowały się zdecydowanie dyskretniej. Ot, inny gatunek, choć nie mniej krwiożerczy.
Żadna nie siedziała sama, więc najpewniej wyprzedziłam swoją potencjalną klientkę. Wybrałam stolik najdalej od okna i towarzystwa, za to blisko wyjścia na zaplecze, i usiadłam. Kelnerka podeszła niemal natychmiast. Po jej minie poznałam, że najchętniej wyprosiłaby mnie od razu, ale oceniła, że bezpieczniej będzie mnie szybko obsłużyć i nie ryzykować awantury.
– Coś podać? – zapytała chłodno.
Uśmiechnęłam się, a ona się wzdrygnęła, jakbym na nią warknęła. Irytujące. Byłam czysta, nie zostawiałam za sobą śladów krwi i nigdy tu nikogo nie zabiłam. Zachowanie kelnerki podpadało pod uprzedzenia.
– Poczekam na koleżankę – powiedziałam i posłałam jej jeszcze jeden uśmiech. Tym razem mniej przyjazny.
Uciekła. Gdyby był ze mną Robin, pewnie już by mu podsunęła serwetkę ze swoim numerem telefonu i trzepotała rzęsami na widok szczeniaczkowych ocząt i szerokich barków mojego partnera.
Zadźwięczał dzwoneczek nad drzwiami i stanęła w nich wysoka, smukła kobieta. W popielatym moherowym płaszczu i ołówkowej sukience leżącej na niej jak rękawiczka pasowała do Jaśminu i Kolibra zdecydowanie bardziej niż ja. Kelnerka powitała ją szczerym uśmiechem i chciała zaprowadzić do „tego stolika, co zawsze”, ale Stella rozejrzała się i natychmiast rozpoznała niepasujący do otoczenia element. Gdzie jest Wally?, wersja dla leniwych.
Podeszła do mojego stolika pewnym krokiem, ale jej palce były zaciśnięte na rączce torebki z miodowej skóry odrobinę za mocno. Botki na zabójczo wysokich obcasach robiły cudowne rzeczy z jej wyrzeźbionymi, choć smukłymi łydkami. Raczej joga niż bieganie czy siłownia, oceniłam.
Usiadła przy stoliku i przez chwilę przyglądała mi się z uwagą dużymi piwnymi oczami. Nie pozostawałam jej dłużna. Była atrakcyjną kobietą koło czterdziestki, ale dbała, by zegar nie pędził bardziej, niż musi. Włosy w kolorze mlecznej czekolady z idealnymi miodowymi pasemkami miała elegancko upięte, z płatków uszu zwisały duże krople mieniących się ametystów w złotej oprawie. Na twarzy o wyrazistych rysach, może odrobinę zbyt szczupłej, pod oliwkową skórą widniał zarys kości policzkowych i szczęki. Dyskretny makijaż miał maskować podkrążone oczy i linie napięcia w kącikach ust i oczu.
Nie wiem, co ona zobaczyła, ale wydawała się zadowolona ze swoich oględzin, bo odłożyła torebkę na sąsiednie siedzenie i gładkim gestem zsunęła z ramion płaszcz, tak że opadł na oparcie krzesła.
– Zamówiła już coś pani? – zapytała pewnym tonem.
– Czekałam na panią.
Kelnerka pojawiła się niemal natychmiast i przyjęła od nas zamówienie na dwa dzbanki herbaty jaśminowej.
– Próbowała pani tutejszych makaroników? – zapytała nieoczekiwanie Stella. – Są warte grzechu.
Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Nie miałam dotąd okazji – przyznałam rozbawiona.
Dodała do zamówienia tuzin ciasteczek i czekała w milczeniu, aż kelnerka przyniesie napoje i małą paterę pełną tęczowych makaroników, rozstawi wszystko na szklanym blacie, naleje herbaty do filiżanek z przejrzystej chińskiej porcelany, po czym oddali się wystarczająco, byśmy mogły rozmawiać bez ryzyka, że coś usłyszy.
– Chcę panią wynająć na najbliższe dni. Do poniedziałku trzydziestego marca. Mój mąż próbuje mnie zabić – oświadczyła Stella.
– A trzydziestego przestanie chcieć? Czy to ja mam czas do trzydziestego, by się nim zająć? – zapytałam rzeczowo.
– Nie szukam zabójcy na zlecenie, pani Nikito. Szukam ochrony. Możliwie najlepszej. Trzydziestego o ósmej rano złożę w sądzie pozew rozwodowy i mojemu mężowi nie będzie się już opłacało mnie zabić.
– Czemu nie złoży go pani dziś? – zapytałam z zainteresowaniem.
– W niedzielę o północy mija karencja zapisana w naszej intercyzie. Gdybym rozwiodła się z nim przed jej upływem, miałby prawo do połowy mojego majątku.
– A gdyby pani zginęła przed końcem karencji?
– Cóż, otrzymałby wszystko.
Sięgnęła po filiżankę i choć starała się nie okazywać emocji, płyn kołysał się w naczyniu, gdy uniosła je drżącą dłonią. Upiłam łyk herbaty. Była doskonała, aromatyczna i delikatna, bez śladu cierpkości. Stella srebrnymi szczypczykami nałożyła sobie na talerzyk żółty makaronik i zaczęła go rozkruszać w palcach, jakby kompletnie nieświadoma tego, co robi. Wzięłam dwa na swój talerzyk i jeden od razu wrzuciłam do ust. Słodycz i smak pistacji rozpłynęły mi się na języku. Mogłabym zjeść ich sto i nie miałabym dość. Zrobiło mi się żal rozdrobnionego już na okruszki makaronika na talerzyku Stelli.
– O jak dużym majątku mówimy? – zapytałam, choć to nie miało wielkiego znaczenia. Ludzie zabijali i dla milionów, i dla forsy zbyt małej, by kupić za nią butelkę wódki.
– Kojarzy pani firmę Kruk i Syn? – zapytała.
Przytaknęłam. Owszem, obiło mi się o uszy, że to jedna z największych i najstarszych firm jubilerskich w Warsie, specjalizujących się w biżuterii magicznej. Warta miliony.
– Pani mąż to Kruk czy Syn? – zapytałam, zniżając głos.
Parsknęła cicho.
– Tak naprawdę jedynym Krukiem w naszym małżeństwie jestem ja. Miałam być synem, ale cóż. Ojciec nigdy nie zapomniał zawodu, jaki mu sprawiłam, i zostawił tego „Syna” w nazwie firmy. Po ślubie mąż przyjął nasze nazwisko. To był jeden z warunków zapisanych w intercyzie. Pracował w firmie przez dwadzieścia lat, ale od śmierci mojego ojca, czyli od ponad roku, wszystko należy do mnie. Może pani być spokojna, stać mnie na pani usługi.
– Wystarczy Nikita. Czemu odmówiono pani usług Zakonu? Na nich też panią stać – zauważyłam przytomnie.
– Uznali, że byłby to konflikt interesów. Mają już kontrakt podpisany z moim mężem – odpowiedziała cicho.
Niedobrze.
– Współpracował z nimi wcześniej? – zapytałam z nadzieją.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedziała głucho.
To komplikowało sprawę. Mogłam się założyć, że Cienie były nie mniej od męża Stelli zainteresowane tym, by nie dożyła poniedziałku, i zapewne podejdą do tematu proaktywnie.
– Mogę panią ochronić. Najrozsądniej byłoby przenieść się na najbliższy tydzień do Warszawy, mam tam dyskretne mieszkanie. Trudniej będzie im atakować po tamtej stronie bramy, zwłaszcza jeśli planowali atak magiczny. Dowiozę panią do sądu w poniedziałek.
Uśmiechnęła się blado.
– To akurat nie wchodzi w grę. Muszę zostać w domu. Ten warunek nie podlega negocjacji.
Przez chwilę żułam malinowy makaronik, zastanawiając się, co jej odpowiedzieć. Ta robota i bez dodatkowych komplikacji mogła być cholernie trudna.
– Proszę zrozumieć. Nie mogę wyjechać. Nawet teraz potrzeba, by wrócić do domu, jest obezwładniająca, a nie minęła godzina, odkąd jestem poza nim – powiedziała cicho.
– Magia? – zapytałam.
– Poniekąd. Proszę. Nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Odesłali mnie wszyscy. Najwyraźniej każdy robi interesy z moim mężem. Albo ma już inną robotę. I jestem pewna, że przynajmniej kilka z tych „robót” to zlecenia na mnie. Proszę mi pomóc…
Pewność siebie, z jaką tu wmaszerowała, częściowo się ulotniła. Z jej wielkich piwnych oczu na chwilę wyjrzało autentyczne przerażenie.
– Ma pani szczęście – powiedziałam spokojnie. – Marianna miała rację, jestem dość głupia, by się tego podjąć. I mam nadzieję, że dość dobra, byśmy w poniedziałek dotarły do sądu i zakończyły tę imprezę z przytupem.
Uśmiechnęła się z taką ulgą, że poczułam się nieco nieswojo. Może powinnam dodać, że poza szczęściem potrzebny był jej jeszcze cud?
*
Stella wsiadła do Brzydala z oporami, jakby nie była pewna, czy moja terenówka jej nie pożre. Przerzuciłam torbę z bronią na tylne siedzenie, ale to niewiele pomogło.
– Tak będzie szybciej. Poza tym nie zostawię tu auta. Nawet w tej dzielnicy byłoby to głupie – powiedziałam.
Chyba to, że prędzej dojedziemy, ją przekonało. Była nerwowa. Jakby w głowie tykał jej zegar i zbliżał się do wybicia pełnej godziny. Podała mi adres, a potem przez większość drogi milczała. Faktycznie nie było daleko, może dwa kilometry od kawiarni, w głąb Twierdzy. Prawie po sąsiedzku z domem mojej matki – trudno o bardziej prestiżowy adres w Warsie. Gdy podjechałyśmy do bramy, Stella wychyliła się i pomachała w kierunku kamery. Zamrugało światełko nad wjazdem i wrota otworzyły się z cichym brzęczeniem silniczka.
Bez wątpienia mieli forsę, i to od pokoleń. Działka była tak rozległa, że z ulicy nawet nie widziałam domu. Zaraz za bramą wyrastał gęsty, stary park, którego zieloną ścianę przecinał podjazd z kremowego piaskowca. Przejechałam nim dobre osiemdziesiąt metrów, zanim zobaczyłam bielejący w oddali budynek.
Cena ziemi w takiej lokalizacji musiała być astronomiczna. Arogancja właścicieli podobnie. Rezydencja Kruków stanowiła rzadki okaz jak na standardy Warsa. Wiele domów w moim mieście zbudowano przed wojną i wielką zmianą, z niefrasobliwością architektoniczną typową dla czasów, kiedy życie tu było prostsze i bezpieczniejsze. Potem budynki zaczęto dostosowywać do nowych okoliczności. Wzmacniano fundamenty, zmniejszano liczbę i rozmiar okien, rezygnując z większej ilości światła na rzecz bezpieczeństwa. Te nowe, mniejsze okna często wyposażano w kraty albo solidne okiennice lub stalowe rolety, które zamykano, kiedy nadciągała czkawka. Nawet małe domki nabierały cech fortecy, bo po prawdzie nimi były – miały zapewnić bezpieczeństwo mieszkającym w nich ludziom i powstrzymać wszystko, co czyhało na zewnątrz.
Zbudowany przed wojną dom Kruków, flirtujący z modernistyczną estetyką i fascynacją miękkimi liniami oraz wielkimi szklanymi taflami, wyglądał niczym biały słoń przycupnięty pośrodku starego parku. W oczy rzucało się mnóstwo szkła, przeszklone były nawet wielkie drzwi wejściowe. Ani śladu okiennic czy podstawowych środków bezpieczeństwa. Miałoby to sens, gdyby użyto tu porządnej magii defensywnej – wtedy byłby to chojracki, ale czytelny komunikat: jesteśmy na tyle potężni, by się nie bać tego, co może przyjść po nas nocą. Z tym że Krukowie rażąco zaniedbali te środki bezpieczeństwa. Przecinałam rozległy trawnik wokół domu i nie czułam nawet śladu barier ochronnych. Dopiero jakieś trzy metry od budynku targnęło mną delikatne szarpnięcie. Krąg był stanowczo zbyt słaby, by mnie zatrzymać. Przeszłam przez niego jak przez zasłonę z drewnianych koralików, wiszącą w wejściu zamiast drzwi antywłamaniowych.
Ludzie z taką forsą i tak wielką chałupą mieli pojedynczy krąg ochronny, nieodnawiany od kilku tygodni, może miesięcy?
Milczałam. Zanim powiem Stelli, że jest idiotką, chciałam się rozejrzeć. Może w środku znajdował się panic room, może wielki, biały słoń skrywał wewnątrz jakieś niespodzianki, a to wrażenie bezbronności było tylko zmyłką?
– Kto dba o bezpieczeństwo rezydencji? – zapytałam.
– Mieczysław. Był lokajem mojego ojca – powiedziała, wysiadając.
– Nadal dla pani pracuje?
– Tak, skąd pytanie?
Nie odpowiedziałam. Jeśli żył i wciąż pobierał wynagrodzenie, nic nie usprawiedliwiało takiego niedbalstwa, ale o tym, uznałam, zdążymy porozmawiać, kiedy będę jej wyjaśniać, dlaczego nie możemy tu zostać. Wykluczone, bym zdołała zbudować mocne kręgi wokół tak wielkiego budynku. Powinni byli robić to systematycznie przez ostatnich osiemdziesiąt lat, regularnie dokładać warstwy, aż przed nadejściem czkawki wystarczyłyby przypominające impulsy, by dom był chroniony. Zresztą nawet jeśli stosowano taką praktykę przez lata, to w ostatnich miesiącach zaniedbano ją do tego stopnia, że rezydencja i jej mieszkańcy znajdowali się w niebezpieczeństwie.
Choćby Stella dożyła poniedziałku, nadciągała wiosenna fala czkawek. Bylibyśmy w tym domu jak kaczki na strzelnicy.
W myślach szykowałam przemowę, dlaczego upór i duma mają swoje granice, za to rozsądek pozwala żyć dłużej. W mojej ocenie Stella musiała zrobić dwie rzeczy: wynieść się stąd na czas podwyższonego ryzyka, a potem zatrudnić wiedźmę, która ustawi jej tu uczciwe kręgi bezpieczeństwa.
W tym momencie jeszcze myślałam, że to jest normalna robota.
Zakładałam też, że to mąż Stelli i potencjalna czkawka są największym zagrożeniem, z jakim przyjdzie mi się zmierzyć w trzewiach białego słonia.
*
Stella wbiegła po jasnych marmurowych schodach. Przekraczając próg, odetchnęła z ulgą, jak gdyby po tej stronie drzwi czuła się bezpiecznie.
– Czy zdjęła pani osłony z domu? – zapytałam.
Zmarszczyła brwi, jakby nie wiedziała, o czym mówię.
– Są takie jak zawsze.
– Czy to pani ustawiała bariery?
Pokręciła głową.
– Nie mam wystarczająco dużo magii. Zawsze zajmował się tym ojciec, a po jego śmierci mój mąż. Rodzina ojca była silnie magiczna. Ja większość cech odziedziczyłam po matce. Była piękną kobietą, ale w pełni człowiekiem, żadnej magii.
No tak, w wypadku magii ruletka genetyczna potrafiła być perfidna, co tylko pogarszało sytuację mojej klientki. Musiałam powiedzieć to Stelli wprost.
– Pani szanse na przeżycie najbliższego tygodnia w tym domu są nikłe. Nawet hotel byłby lepszym pomysłem.
Zaplotła ramiona na piersi i posłała mi ostre spojrzenie.
– Rób, co musisz, ale zostajemy tutaj.
– Jest bardzo niewiele rzeczy, które mogę tu zrobić, by była pani bezpieczna – rzuciłam z frustracją.
– Nie mogę stąd odejść – odpowiedziała twardo.
– Mówiła pani, że chce dożyć poniedziałku. Po co się aż tak narażać?
– Chodź za mną. Zrozumiesz, czemu muszę tu zostać – odparła i ruszyła na piętro.
Poszłam bardziej z ciekawości niż wiary w to, że cokolwiek może mnie przekonać do zmiany zdania.
Weszłyśmy do dużego pokoju o kremowych ścianach, wyłożonego puszystym zielonkawym dywanem. Stella rozsunęła zasłony, wpuszczając światło. Rozglądałam się dookoła, odruchowo omijając wzrokiem stojące na środku szpitalne łóżko. Na długim pałąku wisiały worki z kroplówkami, na ekranie aparatury medycznej systematycznie pojawiały się niewielkie wychylenia linii.
– Nie opuszczę babci – szepnęła Stella. – Tylko ona mi została.
Zmusiłam się, by spojrzeć na niewielką postać na łóżku. W pościeli w kwiatowy rzucik leżała szczuplutka, stara kobieta. Nieprzytomna. Twarz miała wychudzoną, z głęboko zapadniętymi oczodołami, a przypominająca pergamin skóra wisiała luźno na podbródku i kościach policzkowych. Cienkie jak pajęczyna siwe włosy leżały na poduszce, starannie uczesane. Gdyby nie cichutkie, regularne „ping” aparatury, można by wątpić, czy staruszka jeszcze żyje. Czułam w pomieszczeniu magię, więc może babcia Stelli nie była całkiem nieobecna, ale odpłynęła naprawdę daleko.
– Co jej jest? – zapytałam wprost.
– Nikt nie wie. Widział ją już każdy lekarz w tym mieście i kilku przyjezdnych. Może starość, może udar, może magia. Miała nieznaczne początki demencji, ale poza tym była zdrowa i silna, w pełni samodzielna. Prawie trzy miesiące temu którejś nocy wymknęła się z domu, a rano znaleźliśmy ją w tym stanie na podjeździe przed bramą.
– Jakie są rokowania?
– Lekarze nie robili mi wielkich nadziei, jeśli o to pytasz. Ale to nic nie zmienia. Nie zostawię jej, na jego łasce nie przeżyje nawet godziny. Nigdy się nie dogadywali.
– Nie musi jej pani zostawiać. Mogę zorganizować transport, karetkę, przewieziemy ją w bezpieczne miejsce i wrócimy po złożeniu przez panią pozwu i dopilnowaniu, by objęła was ochronna karencja.
Stella patrzyła na babkę z ubolewaniem, ale wypełniała ją determinacja starczająca za obie.
– Ona nie może opuścić domu. Co do tego lekarze się zgadzają. Niewykluczone, że tylko on trzyma ją przy życiu, może nawet próbuje ją uleczyć. Echo naszej rodzinnej magii. Każda próba przewiezienia jej do szpitala na badania kończyła się tak samo. Przestawała oddychać, a jej serce stawało.
Pokręciła głową i się wyprostowała, na powrót przyjmując nieugiętą postawę. Odwróciła się od nieprzytomnej babci i wbiła we mnie twarde spojrzenie.
– Czy nas ochronisz? Obie? Dobrze zapłacę za tę niedogodność.
Kolejna komplikacja. Wiedziałam, że nie zdołam przekonać Stelli. A co gorsza – wiedziałam, że jeśli odmówię i odejdę, zostanie z tym sama. Byłam jej ostatnią nadzieją.
– Jaką magią włada pani mąż? – zapytałam.
Skrzywiła się lekko i wyprowadziła mnie z pokoju.
– Ma niewiele magii ziemi, związanej z metalem. Zawsze jednak szukał dodatkowych źródeł. To dlatego zainteresował się kamieniami magicznymi i biżuterią ogniskującą. Zaczął pracować u mojego ojca i tak się poznaliśmy. A potem, zanim się spostrzegłam, ojciec zaczął go traktować jak syna i pojawił się temat małżeństwa. Niewiele miałam do powiedzenia w tej kwestii. Babcia była przeciwna, ale ojciec potrafił być uparty i gdy coś postanowił, rzadko zmieniał zdanie. Uległ jej tylko w sprawie intercyzy. Nigdy Bohdana nie polubiła, wciąż darli koty. Ze mną już dawno się nie kłócił, po prostu mnie ignorował. Jej się nie dało ignorować. Gdyby była przytomna, dałaby mu do wiwatu, kiedy się wyprowadzał. Nikito, zrób wszystko, co się da. Cena nie gra roli. Mieczysław ci pomoże – dodała.
*
Mieczysław był facetem po pięćdziesiątce. Żylastym i twardym jak rzemień, łysym jak kolano i zgorzkniałym. Nie darzył swojej szefowej przesadnym sentymentem. Wystarczyło kilka minut rozmowy, bym zrozumiała, że jego lojalność względem rodziny umarła wraz z seniorem Krukiem i na służbie trzymał go tylko brak pomysłu, co dalej ze sobą zrobić. Praca dla „panienki”, jak uparcie nazywał Stellę, była mu wyraźnie nie w smak. Ze mną też miał problem. I z gospodynią. Szybko się zorientowałam, że naszą podstawową wadą fabryczną, której przy swoich uprzedzeniach nie potrafił zaakceptować, jest to, że urodziłyśmy się kobietami. Przepytałam go na okoliczność kręgu ochronnego. Stella była przekonana, że o niego dbał, ja miałam wystarczająco dużo magii, by wiedzieć, że najprawdopodobniej od dnia, w którym Bohdan się wyprowadził, lokaj nie zrobił nic w tym kierunku. Dociśnięty, uśmiechnął się złośliwie i powiedział:
– Jak komuś nie starcza magii, by to zauważyć, dawno powinien się zwijać z tego miasta.
Wypytałam go o zabezpieczenia na wypadek czkawki. Niechętnie zaprowadził mnie do piwnicy, gdzie jedno spore pomieszczenie wypełniały okiennice na aluminiowych szynach.
– Zamontuj je jak przed czkawką – poleciłam.
– Nie muszę słuchać twoich rozkazów – warknął.
– Nie musisz. Możesz wypierdalać już teraz i szukać nowej posady – odpowiedziałam.
Splunął mi pod nogi, ale zaczął przenosić i montować osłony na oknach.
– Jakby to miało uchronić dziwkę przed nieuchronnym losem – wymamrotał, myśląc, że nie słyszę.
Uroczy typ, aż się prosił o kulkę między oczy. Do tego zresztą dojdziemy.
*
Poza Mieczysławem w domu przebywały jeszcze dwie osoby ze służby: Halina, starsza, krągła gospodyni, która pracowała dla Kruków od śmierci matki mojej klientki (Stella była wówczas nastolatką), oraz Małgorzata, wykwalifikowana pielęgniarka koło trzydziestki, zatrudniona trzy miesiące wcześniej, zaraz po tym, jak stan babci z dnia na dzień gwałtownie się pogorszył. Obie podeszły do mnie z pewną rezerwą, ale bez wrogości.
Gospodyni złapała mnie, gdy kręciłam się po domu, i otwarcie zapytała:
– Czy mam się spodziewać kłopotów?
– Intercyza wygasa w tę niedzielę – odpowiedziałam, ciekawa jej wniosków.
Zacisnęła zęby, aż mięsień zadrgał jej na policzku.
– Gdyby pan żył, Bohdan nie odważyłby się na nią podnieść ręki. Trzymał go w garści przez te wszystkie lata. Magią i forsą. Tylko te dwie rzeczy interesowały tego… – Zamilkła, jakby ważyła, ile może mi powiedzieć, a potem westchnęła i wyznała: – Powinna pani zajrzeć do gabinetu pana Bohdana. Nie oficjalnego, ale tego w piwnicy, za wzmocnionymi czerwonymi drzwiami zamkniętymi na kłódkę.
– Była tam pani? – zapytałam zaciekawiona.
– Kiedy tu mieszkał, nie pozwalał nikomu się tam zbliżać. Przesiadywał w nim całe godziny. Gdy się wyprowadzał, nie wyniósł stamtąd zbyt wiele, więc pewnie sporo zostało. Nie mam klucza, ale to dla pani pewnie żaden problem?
– Żaden – przyznałam.
– Ma ją pani chronić, pomyślałam, że powinna pani wiedzieć… Nie wiem, co on tam robił, ale wiem, co od niego czułam, kiedy stamtąd wychodził.
Zaciekawiła mnie. Znalazłam drzwi i kłódkę. Nie było na niej żadnych magicznych zabezpieczeń, ot, solidna kłódka antywłamaniowa. Przecięłam ją w kilka minut znalezionym w warsztacie pilnikiem.
W środku cuchnęło starą krwią i siarką. Na małym ołtarzu leżało truchło królika, a raczej jego resztki. Nie znałam symboli, które mąż Stelli wypisał na ścianie i na podłodze obok ołtarza, ale zapach siarki stanowił dość oczywistą wskazówkę. Na stole zobaczyłam kilkadziesiąt odłamków kryształów i innych kamieni. Były puste i magicznie nieaktywne.
Opuściłam pokój i zamknęłam drzwi nową kłódką. Czy Stella wiedziała? Uznałam, że raczej nie. Inaczej nie musiałby się z tym ukrywać. Wiele bym dała za informację, czy udało mu się tu coś wskórać…
Piwnica kryła jeszcze jedną niespodziankę. Stalowe, masywne drzwi, wysokie na nie więcej niż metr pięćdziesiąt, wyglądały, jakby znajdował się za nimi sejf. Były zamknięte na klucz, który na szczęście wisiał na gwoździu wbitym w futrynę. Zawołałam Halinę.
– Tam jest tunel, prowadzi Bóg wie gdzie… Dziewięćdziesiąt lat temu, kiedy powstawał ten dom, wykopały go pracujące przy budowie krasnoludy. Stary pan Kruk miał z nimi różne interesy, ale nie znam szczegółów.
– Jest zasypany? – zapytałam.
– Nie wiem, nigdy mnie nie kusiło, żeby się tam wczołgać. Stella raz weszła do środka, jak była mała, ale daleko nie zaszła, bo robiło się za nisko nawet dla dziesięcioletniej dziewczynki.
Zamknęłam drzwi i zamontowałam czujnik ruchu. Identyczne umieściłam przy pozostałych drzwiach oraz przy oknach, a potem połączyłam je z alarmem. Założyłam też dodatkowe kamery bezpieczeństwa i podłączyłam je do centralnego systemu. To wszystko, co mogłam zrobić, by zabezpieczyć dom. Jakby torba sprzętu mogła zmienić fakt, że działam w pojedynkę, w wielkiej chałupie bez solidnych zabezpieczeń.
W szafie na korytarzu były ukryte monitory i panel sterowania. Nie modernizowano ich od kilku lat, ale kiedy senior je kupował, były najlepszym, co mógł dostać za pieniądze. Dziś z trudem zsynchronizowałam je z nowszym sprzętem. Kręciłam się po domu i terenie wokół, szukając słabych punktów. Okiennice, alarmy i czujki w jakimś stopniu poprawiały poziom bezpieczeństwa, jednak wciąż czekała mnie masa pracy.
Przede wszystkim brakowało ludzi. Nie pogardziłabym przynajmniej dziesięciorgiem strażników. W żaden sposób nie mogłam ściągnąć tu Robina, wiedziałam też, że nikt w Zakonie nie zechce tej roboty, ale pozostawał jeszcze Jurij. Przeszedł na emeryturę wcześniej niż ja. Twardy, bystry i cwany, bez problemu przeżył rozstanie z Zakonem. Pracowałam z nim kilkakrotnie i miałam nadzieję, że i tym razem będzie dostępny.
Zadzwoniłam do niego z ofertą. Próbowałam się połączyć raz i drugi, a kiedy w końcu odebrał, ledwie go słyszałam, bo niemiłosiernie rwał się zasięg. W końcu zdołałam z niego wyciągnąć, że jest na robocie i wróci do Warsa za jakieś dwa tygodnie, o ile wcześniej nie zamorduje swojego klienta, który wybitnie działał mu na nerwy. Byłam zdana na siebie.
W mieście pełnym najemników najwyraźniej wszyscy mieli zatrudnienie. A ja mogłam tylko zgadywać, kogo z ich grona miałam w ciągu najbliższych dni spotkać po drugiej stronie barykady.
Próby ognia i wody
Copyright © by Aneta Jadowska 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Anna Strożek
Skład i łamanie – Natalia Patorska
Okładka – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl
Ilustracje wewnątrz książki – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382106510
ISBN epub: 9788382106527
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Beata Nowak, Piotr Jankowski
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl