Propozycja szefa. Garnitury Seattle #1 - Snow Nicole - ebook

Propozycja szefa. Garnitury Seattle #1 ebook

Snow Nicole

4,8
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dakota Poe miała zły dzień. Taki, że pocieszyć ją mogła jedynie ogromna cynamonka z grubą warstwą lukru. Udało jej się kupić ostatnią, co wzburzyło stojącego za nią w kolejce seksownego przystojniaka. Nieznajomy nie potrafił przyjąć do wiadomości, że tego dnia nie kupi pachnącej drożdżówki. Obcesowo zażądał od Dakoty odstąpienia przysmaku za absurdalną kwotę. Zachowywał się jak desperat. Odmowa doprowadziła go do furii, czym sprawił dziewczynie sporo satysfakcji. Dakota sądziła, że więcej nie spotka tego aroganckiego bufona. Myliła się. Spotkała go już następnego dnia, podczas rozmowy o pracę. Okazał się jej przyszłym szefem.

Arogancki bufon nazywał się Lincoln Burns i był władcą imperium modowego. Zgodził się zatrudnić Dakotę tylko dlatego, że była najlepszą kandydatką, jednak nie miał zamiaru puścić w niepamięć upokorzenia, które przeżył w cukierni. Szybko się przekonał, że dziewczyna jest świetna w swoim fachu. Ostre sprzeczki wkrótce zmieniły się w flirt, a niechęć w fascynację. I wtedy przedstawił Dakocie kolejną propozycję. Z pewnych względów potrzebna mu była dziewczyna, najlepiej narzeczona, choć Lincoln nie planował się żenić. Śliczna, inteligentna Dakota świetnie się do tej roli nadawała.

Tymczasem granica między grą a prawdziwym uczuciem bywa ulotna...

Dlaczego nikt nie dołącza ostrzeżenia do bułeczek cynamonowych?

Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 666

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kantorek90

Dobrze spędzony czas

Współpraca reklamowa @editio.red Czy spór o cynamonową bułeczkę może być dobrym wstępem do romansu? Oczywiście, bo przecież powszechnie wiadomo, że kto się czubi, ten się lubi. Dlatego pewnie nikogo nie zdziwi, że podobnie było w przypadku głównych bohaterów „Propozycji szefa”, czyli pierwszej odsłony serii „Garnitury Seattle” autorstwa Nicole Snow. Chociaż mogłoby się wydawać, że motyw romansu z szefem jest już dość oklepany i powinien odejść do lamusa, co nóż na rynku wydawniczym pojawiają się nowe książki, które go w sobie zawierają. I może nie jest to jeden z moich ulubionych wątków, jednak zawsze chętnie sięgam po publikacje, w których się pojawia, dlatego też podjęłam się współpracy przy tej książce. Czy okazała się ona owocna? Myślę, że tak, ponieważ historia Dakoty Poe i Lincolna Burnsa była naprawdę przyjemną lekturą, która zarówno rozbawiała mnie do łez, jak i skłaniała do refleksji nad tym, jak czasem los bywa nieprzewidywalny. Bardzo podobało mi się to, jak autorka uchw...
00
Zaneta29_08

Nie oderwiesz się od lektury

❤❤❤
00
Lenka884

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00



Nicole Snow

Propozycja szefa

Garnitury Seattle #1

Tłumaczenie: Marta Czub

Tytuł oryginału: One Bossy Proposal (Bossy Seattle Suits #1)

Tłumaczenie: Marta Czub

Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.

ISBN: 978-83-289-1036-2

Copyright © 2022. ONE BOSSY PROPOSAL by Nicole Snow The moral rights of the author have been asserted.

Translation copyright © 2025 Helion S.A.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

https://editio.pl/user/opinie/progs1_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

HELION S.A.

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Kup w wersji papierowejPoleć książkę na Facebook.comOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » Nasza społeczność

I. Gdy znużyło mnie dumanie1 (Dakota)

Promienie wiosennego słońca nad Seattle są jak sztylety przeszywające mój wewnętrzny mrok.

Jestem smutna i głodna, a to niebezpieczne połączenie.

Upłynął dokładnie rok, odkąd pogrzebałam swoje serce – a wraz z nim skończonego drania, który wdeptał je w ziemię, oblał benzyną i spalił na zwęglony wiór – i mam wrażenie, że od tego czasu minęła cała wieczność.

Z niektórych rzeczy można się podnieść tylko częściowo.

Niektórych rzeczy nigdy się nie zapomina.

Przestań się nad sobą użalać, Dakota. Bez niego ci lepiej. Znajdujesz się setki kilometrów od domu, masz nowe życie, powtarzam sobie.

Ślinienie się na widok pyszności wystawionych w witrynie z wypiekami pomaga.

To prawda. Odbudowałam swoje życie. Do pewnego stopnia.

Porzuciłam małomiasteczkową monotonię i tamtejsze żale. W przyszłym tygodniu idę na rozmowę o świetną pracę, a jeśli jej nie dostanę, to będę szukała dalej, póki nie trafi się coś z wypłatą godną dużej dziewczynki i realną szansą, żeby wprawić w ruch moje pisarskie mięśnie.

Gdybym latem zeszłego roku nie uciekła w potoku łez, nie byłoby mnie teraz tutaj w Seattle, gdzie praktycznie ślinię się na widok napakowanych cukrem przysmaków, z których każdy zdaje się mnie przywoływać.

Miałabym też znacznie mniej czasu na pisanie i wciąż tkwiłabym na stażu w tej kanciapie, która stroi się w piórka agencji reklamowej.

Niech żyje złamane serce.

Niech żyje Jay Foyt.

Jego głupota pozwoliła mi zacząć nowe życie.

– Jest pani głodna czy przyszła pani tylko podziwiać? Podać coś? – Za gablotą ze słodkościami pojawia się baristka i parska dziewczęcym śmiechem.

– Słucham? Ojej, przepraszam… – Do diabła, Dakota, przestań bujać w obłokach. – Poproszę bułeczkę Regisów i małe karmelowe latte.

– Już podaję! – Dziewczyna uśmiecha się i chwyta szczypcami ogromną cynamonkę skąpaną w lukrze. Biała warstwa jest tak gruba, że chyba sięga innej strefy czasowej. – Ma pani farta, upolowała pani ostatnią! Skończyły się. Proszę sobie wyobrazić, że w porannej dostawie zabrakło cynamonu.

Ale ze mnie szczęściara.

Gdyby tylko szczęście do drożdżówek przełożyło się na inne sprawy. Mogłabym na przykład wygrać los na loterii albo jakaś gruba ryba wydawnicza mogłaby zachwycić się moimi wierszami. Zadowoliłabym się nawet przyzwoitą randką z Tindera z facetem, któremu nie zależy tylko na jednym.

Nie. Proszę o zbyt wiele.

Dziś Fortuna spełnia pomniejsze życzenia. Zapewnia ostatni dostępny kawałek lepkiej cynamonki i ćwierć kilo więcej w udach.

Zawsze to jakiś początek, prawda?

Podchodzę do kasy i płacę.

– W takim razie cieszę się, że udało mi się kupić, zanim się skończyły – mówię, przesuwając kartę. – Będę się nią delektować…

– Jak to się skończyły? – Gdzieś za moimi plecami dudni czyjś głęboki głos. – Przychodzę tu dokładnie o tej samej porze od Bożego Narodzenia i zawsze były.

Jasny gwint.

A myślałam, że to ja mam zły dzień…

Odwracam się, żeby zobaczyć, co to za ogr wychynął ze swoich moczarów, by się pieklić z powodu braku cynamonki.

– Przykro mi. Ta pani kupiła ostatnią – oznajmia baristka, marszcząc dobrodusznie brwi. – Z jakiegoś dziwnego powodu brakuje cynamonu…

– Chce mi pani powiedzieć, że w całej kawiarni nie ma ani jednej bułeczki Regisów? – Mężczyzna jest wysoki, dobrze zbudowany i nieziemsko wkurzony.

– No nie ma. Tak jak powiedziałam… brak cynamonu. – Baristka uśmiecha się ze współczuciem. – Obawiam się, że kto pierwszy, ten lepszy. Możemy dla pana jutro jedną odłożyć, jeśli będzie pan miał ochotę podejść.

Baristka kiwa mi rzeczowo głową.

Ogr odwraca się do mnie gwałtownie i patrzy takim wzrokiem, jakby mógł ciskać oczami śmiercionośne gromy.

Stan najwyższego ostrzeżenia.

Wybuchowością facet dorównuje przeciętnemu ogrowi, ale z wyglądu jest zupełnym przeciwieństwem Shreka. Gdyby zielony stwór miał równie powalające mięśnie brzucha i opaloną skórę zamiast intensywnej barwy brukselki, to być może dorównałby urodą Seksownemu Shrekowi stojącemu naprzeciwko mnie.

Oddech więźnie mi w gardle.

Chyba nigdy nie widziałam oczu w bursztynowym kolorze whisky, błyskających w porannym świetle.

Gdyby gość nie warczał jak wściekły rosomak, to być może byłby bardziej nęcący niż ciepła drożdżówka w mojej dłoni. Chłód jego spojrzenia wspaniale kontrastuje z ciemnymi włosami, zmarszczoną brwią i tak wyraźnie zarysowaną szczęką, że zawstydza zwykłych śmiertelników.

Na oko ma niewiele ponad trzydzieści lat. Jego twarz wygląda młodo, lecz jednocześnie maluje się na niej doświadczenie.

Jego rysy w pełni pasują do budowy ciała. Facet jest tak umięśniony, jakby grał w futbol, a ubrany tak, jakby przed chwilą zszedł z planu W garniturach.

W swoich ubraniach od Gucciego wygląda jak stworzony do grzechu.

Jest wcieleniem kobiecych fantazji o mrocznym wampirze – a może tylko moich.

Kiedy ma się na nazwisko Poe – i jest się bardzo, bardzo daleką krewną Edgara Allana – to dość normalne.

Siłą rzeczy zastanawiam się, czy obudził się dziś rano z parującym kubkiem chamstwa, że robi tak paskudną minę.

Zaczynam dostrzegać pewien schemat w tym mieście. Dlaczego Seattle produkuje zrzędy o wyglądzie bogów seksu?

Czy to skutek tutejszych opadów?

Co więcej, facet jest ode mnie znacznie wyższy; przewrażliwiony na własnym punkcie siłacz jak z obrazka, który nabrał przekonania, że ma prawo ryczeć na świat, jeśli ten nie pada do jego stóp.

Choć mężczyzna jest irytująco przystojny, a jego garnitur kosztuje zapewne połowę mojej rocznej pensji, to siłą rzeczy nie mogę się mu nadziwić. Co sprawia, że facet jest taki rozeźlony tylko dlatego, że zabrakło dla niego porannej dawki cukru?

Jasne, sama z chęcią przyznam, że dla tych cynamonek niemal warto dać się ponieść. Niemal.

Podczas gdy Hades wbija we mnie uporczywe spojrzenie, ja w odpowiedzi przewracam oczami i przechodzę kawałek dalej, by zaczekać na kawę.

Bezcenny dystans.

Pomarudziwszy przez pełną minutę, mężczyzna przesuwa kartę niczym sztylet przy kasie, a potem idzie za mną i staje z boku kontuaru.

O-o.

Chyba nie dojdzie do konfrontacji?

Nie odważy się tego zrobić.

Och, ale on już stoi przy mnie.

Nadal piorunuje mnie wzrokiem tak, jakbym zabiła mu pierworodnego syna.

Wyciąga portfel, otwiera go i wydobywa z niego szeleszczący banknot, który następnie wyciąga w moim kierunku, jakby się palił.

– Pięćdziesiąt dolarów – warczy Seksowny Shrek.

– Słucham?

– Pięćdziesiąt dolców. Zapłacę pięć razy tyle w ramach rekompensaty.

– Że co? – Mrugam, bo choć słyszę, co mówi, to zupełnie go nie rozumiem.

Mężczyzna wskazuje na białą papierową torebkę w mojej dłoni, w której spoczywa mój prywatny skrawek nieba.

– Za pani bułeczkę Regisów. Odkupię ją od pani.

– Momencik, czy pan… Czy panu naprawdę aż tak bardzo zależy na odkupieniu mojej cynamonki?

– A nie to właśnie powiedziałem? Poza tym to nie jest cynamonka, tylko bułeczka Regisów – poprawia mnie ostro. – No wie pani, ta, za którą człowiek dałby się zabić. Oryginalna receptura stworzona w Heart’s Edge w Montanie, zatwierdzona przez przerażającego, poparzonego faceta, którego pokazywali w wiadomościach ogólnokrajowych i który regularnie pojawia się w rolach epizodycznych w różnych filmach.

Parskam śmiechem. Dokładnie takie obietnice składają reklamy Sweeter Grind w związku z nieziemską bułeczką Regisów, dziełem Clarissy i Leo Regisów, właścicieli małomiasteczkowej cukierni rozsławionej na skutek jakichś dziwnych, dramatycznych wydarzeń sprzed kilku lat.

– Mniejsza z tym – warczy ogr. – Chce pani dobić targu?

– Powinien pan występować w reklamach – prycham. – Zaraz, a nie o to przypadkiem chodzi? To nie jest jakiś dziwny chwyt marketingowy?

Wstrzymuję oddech. To by przynajmniej wyjaśniało, dlaczego ten chodzący model „GQ” wpada w istny szał z równie trywialnego powodu.

Poza tym dziś przypada rocznica najbardziej upokarzającego dnia w moim życiu.

Ta drożdżówka jest mi potrzebna tak samo jak wiara w to, że jest jeszcze na tym świecie coś dobrego. Poza tym co za psychol próbuje odkupić od kogoś cynamonkę za pięciokrotność jej ceny?

– Czy ja pani wyglądam na komedianta? – warczy facet, przewracając oczami. – Pięćdziesiąt dolarów. Łatwy zarobek. Zwykły handel.

– Facet, chyba zwariowałeś – mówię szeptem.

– Facetko – odpowiada ostro, z nieco większą zapalczywością – zapewniam, że nie. Muszę mieć tę bułkę i jestem gotowy hojnie za nią zapłacić. Podejrzewam, że pani pieniądze bardziej się przydadzą niż mnie.

Prycham tak głośno, że aż boli mnie twarz.

Oczywiście musisz mi to wypominać, co? Pewnie powinnam być zdumiona, że ty, pan i władca owładnięty drożdżową obsesją, zniżasz się do rozmowy z nami, „zwykłymi zjadaczami chleba”.

– Ale miło, bułeczkowy królu. A co dostanę w zamian za szarlotkę? Laptopa? – Kręcę głową.

Posyła mi spojrzenie, które jeszcze dobitniej pokazuje, że ma dość mojego gadania.

– Dakota! – Chłopak za barem wywołuje mnie i stawia na blacie moją kawę.

Ekstra. To znak, że mogę opuścić ten dom wariatów i wyjść znów na wiosenne powietrze, gdzie świergoczą ptaki, kwitną kwiaty i nikt nie robi burdy z powodu braku cynamonu.

Biorę kubek i ruszam w kierunku drzwi.

– Niech pani zaczeka! – woła za mną Seksowny Shrek. – Dakota.

Uch.

Moje imię nie powinno brzmieć tak cudownie ostro w ustach jakiegokolwiek mężczyzny. A zwłaszcza takiego, który proponuje nieznajomym absurdalne kwoty w zamian za drożdżówki.

Wiedząc, że przyjdzie mi tego pożałować, odwracam się twarzą do niego.

– Co? – pytam krótko.

– Jeszcze nie skończyliśmy.

– No pewnie. Bo nie dobijemy żadnego targu – odpowiadam ostro i znów się odwracam.

No dobra. Wcześniej miałam zwyczajnie ochotę opchać się tą lepką od lukru bułeczką. Teraz natomiast potrzebuję tej cholernej cynamonki jak powietrza.

Jeśli zrobię na złość najprzystojniejszemu wariatowi, jaki wypełzł z moczarów, później będę mogła się z tego pośmiać.

Zgodnie z obietnicą złożoną baristce będę delektować się smakiem drożdżówki, a jednocześnie odrobinę mniej pławić we własnym nieszczęściu, pomna, że wiodę teraz lepsze życie – życie, w którym jest najwyraźniej miejsce na przystojnych stalkerów chcących mi na siłę wcisnąć pieniądze do ręki.

– Proszę zaczekać. Ja potrzebuję tej bułki bardziej niż pani. Przysięgam – oznajmia facet szorstko, a potem łapie mnie za ramię i odwraca przodem do siebie.

Odtrącam jego rękę, jednocześnie poirytowana i zaskoczona.

– Zwariował pan. Jeśli jeszcze raz mnie pan dotknie, oskarżę pana o napad rabunkowy. To zwykła cynamonka. Niech pan wyluzuje i przyjdzie jutro, kiedy będzie świeża dostawa. – Siorbię w panice swoje latte i wychodzę za drzwi.

Seksowny Stalker Shrek nie daje się zbyć.

Wychodzi w ślad za mną na zalane słońcem ulice Seattle. Bierze głęboki wdech.

– Siedemdziesiąt pięć! – woła.

– Co?

– Siedemdziesiąt pięć dolarów.

– Yyy, nie. – Pospiesznie podchodzę do stojaka na rowery i jedną ręką odpinam moje dwa kółka, w drugiej trzymając bułeczkę Regisów i latte.

– Dam nawet sto dolarów – krzyczy za mną.

Święta Panienko. Jak dużo jest gotów zaoferować?

– Sto pięćdziesiąt – podbija dwie sekundy później, a ja zbieram szczękę z chodnika.

Ogarnia mnie przerażenie. Obawiam się, że porzucamy strefę zwykłego ekscentryzmu na rzecz klinicznego szaleństwa.

Poniekąd wolałabym go nakłonić do dalszego gadania, byle nie zaciągnął mnie do swojej nory. Wyobrażam sobie jakiś magazynek wypełniony po sam sufit zgniecionymi pudełkami po cynamonkach.

– Czy pan naprawdę właśnie zaproponował mi sto pięćdziesiąt dolarów za cynamonkę? – Wsuwam kubek z latte do uchwytu przy kierownicy i wsiadam na rower.

Facet posyła mi mroźne spojrzenie, jakby wiedział, że ma mnie teraz w garści i że właśnie zaakceptowałam jego szczodrą ofertę.

– Nie ma za co. Może pani zamówić ubera, a i tak jeszcze sporo zostanie.

Mierzę go wzrokiem z góry na dół, celowo zatrzymując spojrzenie o sekundę zbyt długo na wypolerowanych skórzanych butach. W innym miejscu i czasie upiłabym solidny łyk kawy, a następnie obryzgałabym mu nią buty, ale… już tak nie postępuję.

Mam swoją godność. I zamierzam zyskać jej odrobinę więcej, kiedy bezpiecznie się stąd oddalę.

– Być może będzie to dla pana szokiem, ale nie wszyscy czczą pieniądze, królu Midasie – oznajmiam.

– Co to ma niby znaczyć? – prycha mężczyzna, prostując masywne barki.

– Jest pan szurnięty. Naprawdę nienormalny. – Zerkam dla pewności na jego nadgarstki, autentycznie ciekawa, czy zobaczę na nich szpitalną opaskę.

– Nie jestem. Próbowała pani kiedyś bułeczki Regisów? Największy krytyk kulinarny w Seattle określił je jako… Jak to szło? Gastroorgazm najwyższej kategorii?

Moje wargi drgają. Staram się z całej siły nie wybuchnąć zażenowanym śmiechem.

– Człowieku, nie będę z panem rozmawiała na temat gastroorgazmu – oświadczam.

– Zupełnie nie w tym rzecz – odpowiada ostro. – Pomagając mnie, pomoże pani sobie. Nigdy więcej się nie spotkamy, a pani będzie o trzysta dolarów bogatsza.

– Trzysta? – powtarzam powoli, rozdziawiając usta.

– Dobrze mnie pani słyszała. – W jego wzroku błyska nadzieja i poczucie triumfu. Facet sięga po portfel.

Bądź silna.

Niewidoczny krzyż.

Święcona woda latte.

Nie daj się zwieść na pokuszenie Lucyferowi.

– Widzi pan, jest pan zupełnie nieprzekonujący. Tylko potwierdza pan swoją niepoczytalność. – Przyglądam się mu nieufnie. Może za tym wszystkim kryje się jakaś nieprawdopodobna historia. Może facet ukradł ten garnitur i naprawdę uciekł z zakładu psychiatrycznego.

To by było najbardziej wiarygodne wyjaśnienie tego, co się tutaj dzieje.

I szczerze mówiąc, o wiele mniej przerażające niż świadomość, że faceci o wyglądzie miliarderów są gotowi poświęcać czas na odwróconą wersję okradania nieznajomych z zakupionych przed chwilą drożdżówek.

– Pięćset dolarów, do licha ciężkiego – mruczy typ. – To moja ostateczna oferta.

Moja szczęka odrywa się od twarzy.

Pięćset cholernych zielonych?

To więcej niż rata pożyczki studenckiej w tym miesiącu. Niemal połowa mojego czynszu. Kusi mnie, żeby zaprzedać duszę diabłu, ale palce zaciskają się mocniej na torebce, domagając się ode mnie odwagi.

Nie dzisiaj, Kawiarniany Szatanie.

Na jego usta wypływa uśmiech, który wygląda niemal komicznie błagalnie.

Niech mnie. Jakimś cudem typ wygląda jeszcze ponętniej, kiedy się uśmiecha i robi takie słodkie oczy. Taką twarz należałoby opatrzyć ostrzeżeniem.

– Widzę, że to panią zainteresowało – szepcze.

– Czyżby?

– Otworzyła pani usta ze zdziwienia – zauważa, a ja jestem boleśnie świadoma, że patrzy przy tym na moje wargi. Nie wiem nawet, co w związku z tym zrobić.

Facet podchodzi do mnie i sięga po papierową torbę, starając się wykorzystać chwilę mojej słabości.

– Ej! Nie! Mówiłam, że się nie zgadzam, szajbusie. – Nie podoba mi się, że on tak po prostu naruszył moją przestrzeń osobistą. Poza tym nie pozwalam sobą pomiatać. Taki mam brzydki nawyk. Zwłaszcza na przestrzeni minionego roku.

Ale oprócz tego z tyłu głowy brzęczy mi myśl, że ten mężczyzna niczym się nie różni od Jaya.

Jest tylko bogatszy, silniejszy, przystojniejszy i być może bardziej arogancki.

Nie dopuszczając do tego, by ta cynamonka trafiła w jego brudne łapska, Dakota Poe odniesie małe zwycięstwo w walce z rodzajem męskim. W walce z każdym kutasem, który obnosi się ze swoim samolubnym ego jak z kijem baseballowym.

– Jestem całkowicie normalny. Po prostu chcę dostać tę bułkę i nie odejdę z pustymi rękami – wyjaśnia.

– Wie pan co, obudziłam się dziś z przypływem weny. Ale nie podejrzewałam, że życie podsunie mi prosto pod nos inspirację pod postacią kogoś równie absurdalnego.

– Nie mam pojęcia, co to znaczy, ale mnie potrzebna jest ta bułka, a pani pieniądze. Dobijemy targu?

– Dlaczego jakoś mnie nie dziwi, że nie rozumie pan, jak się mówi do pana po ludzku? Czy jest pan typem faceta, który zapłacił pięćset dolarów jakiemuś biednemu geekowi, żeby poprawił panu oceny?

Mężczyzna obrzuca mnie spojrzeniem rozjuszonego buhaja.

– Niech pani lepiej uważa, panno mądralińska. Nic pani o mnie nie wie. Dobijmy targu i niech każde z nas pójdzie w swoją stronę dla dobra ciśnienia krwi nas obojga. – Facet posyła mi powolne oceniające spojrzenie i przesuwa wzrok w górę mojego ciała z natężeniem, od którego zaczynam drżeć. – Przyjechała pani na rowerze. Niech mi pani nie mówi, że nie przydałoby się pani kilkaset dolarów.

– A może jestem nadziana, bo produkuję zieloną energię, i mój wizerunek musi utożsamiać się z zasadami firmy? – odpowiadam. – Poza tym jazda na rowerze pomaga spuścić trochę pary. Powinien pan spróbować i samemu się przekonać.

Krzywiąc się ze złości, facet znów próbuje złapać papierową torbę.

W ostatniej sekundzie się odsuwam i odpycham jego wielką dłoń.

Mam tego serdecznie dość.

Mrużę oczy i posyłam mu wściekłe spojrzenie, a potem wyciągam z torby ciepłą cynamonkę. Niespiesznie odgryzam potężny kęs.

Przeżuwam tak głośno, jak tylko jestem w stanie, cmokając, jakbym grała na wojennych werblach.

Z moich ust wyrywa się najbardziej gastroorgazmiczne „mmmmm-mmm-mmmm!”, jakie kiedykolwiek z siebie wydałam.

Zaraz potem wrzucam ugryzioną bułkę z powrotem do torebki, oblizuję palce i wycieram bezceremonialnie dłonie o dżinsy.

– Widzi pan? Nie wszystko da się kupić. Nie dobijemy żadnego targu.

Dobry Boże.

Widziałam w życiu niejednego egoistę, ale ten tutaj to szczyt wszystkiego – próbuje odebrać mi cynamonkę, której ja nie chcę mu oddać. Furia, która wypływa na jego twarz, kiedy daję mu jednoznacznie do zrozumienia, że nie dostanie upragnionej drożdżówki, śmiertelnie przeraziłaby najlepszą nauczycielkę wychowania przedszkolnego.

Jego szczęki się zaciskają.

Niedźwiedzie brązowe oczy stają się jaśniejsze, gorętsze, głośniejsze. Słyszę, jak obrzucają mnie stekiem wyzwisk.

To nie w porządku.

Kiedy jest taki rozwścieczony, robi się sto razy przystojniejszy niż na pierwszy rzut oka.

Jego wzrok zsuwa się na moje usta i zostaje tam na jedną, zapierającą dech w piersiach sekundę.

Jego spojrzenie jest tak ciężkie, że obejmuję się rękami, starając się ukryć przed natężeniem wzroku tego urażonego bożka, bo mógłby mnie chyba zamienić w słup soli.

Chcę coś powiedzieć, aby przerwać nieprzyjemną ciszę jakimś żartem, ale nie jestem pewna, czy to możliwe.

Czy powinnam mu uświadomić, że jest uprzywilejowanym dupkiem?

Że ma wielkie szczęście, że nie splunęłam mu w tę jego nadąsaną gębę kawałkiem cynamonki wycenionym na pięćdziesiąt dolarów?

To jednak nie ma znaczenia.

Nie udaje mi się w porę kazać mu się odwalić w wymyślny sposób, bo on już odwraca się do mnie masywnymi plecami i odchodzi, mamrocząc coś cicho pod nosem.

Skręca na rogu i idzie dalej, nie oglądając się za siebie.

Chryste Panie. Czy facet z taką ilością pieniędzy i z jeszcze większym ego nie powinien mieć samochodu?

Zresztą.

Nie moja sprawa.

Muszę jechać do pracy.

Czynsz nie zaczeka, aż uporam się z moim osobistym rocznicowym piekłem ani ze spotkaniami z obcymi mężczyznami, którzy toczą ze mną boje o gigantyczne drożdżówki.

Ruszam do biura z trzema czwartymi bułeczki Regisów. Zamierzam delektować się tym idealnym wypiekiem, ale fakt, że udało mi się ochronić cenny nabytek przed Seksownym Shrekiem, zapewnia mi równie duży wyrzut endorfin co cukrowy haj.

Kapitan Gburek i jego męskie fochy wkurzyły mnie do tego stopnia, że pedałuję jak szalona. Docieram do biura ze sporym zapasem czasu i pożeram w całości lukrowaną cynamonową pyszność, a potem siłą zmuszam się do udziału w biurowym wyścigu szczurów.

Jeszcze tylko kilka tygodni i już cię tu nie będzie. Masz wielkie plany. Wytrzymasz.

Później powtarzam sobie w kółko tę samą mantrę, kiedy osoba, która zarabia dwa razy więcej ode mnie, popełnia błąd skutkujący rozwaleniem całego projektu.

Typowy dzień na stanowisku copywriterki, gdzie ilość pracy jest niewspółmierna do zarobków.

Siedzę w robocie do zmroku, desperacko próbując ratować sytuację.

Żałuję, że cynamonkowy fart i euforia związana z odniesionym zwycięstwem nie trwały dłużej.

Zamiast tego wracam do smutnej rzeczywistości, gdzie jedyną pisaną przeze mnie poezją jest tworzona w pocie czoła oda do rozwiązywania problemów innych.

***

Nie jestem nawet zła.

Nie jestem.

Minęła dwudziesta pierwsza i jest już ciemno, kiedy wycieńczona wlokę się z powrotem do maciupkiego mieszkania. Przy odrobinie szczęścia wkrótce rozpocznę dwutygodniowy okres wypowiedzenia.

Nie poddawaj się, powtarzam sobie.

Nie zawadzi zrobić na koniec dobre wrażenie, a potem czmychnąć tam, gdzie trawa jest bardziej zielona.

Zatrzymuję się przy skrzynce pocztowej, nim rozpocznę kolejny samotny wieczór. Za taki stan rzeczy należą się podziękowania mężczyznom, zapatrzonym w czubek własnego nosa gnojkom, którzy lubią potykać się o własnego fiuta.

Wsuwam klucz do zamka w skrzynce i przekręcam.

Ze skrytki wylewa się rzeka papierzysk. Udaje mi się złapać większość z nich, nim spadną na podłogę.

Wszystkie ulotki trafiają prosto do kosza na papier. Zostaje mi pięć kopert. Powiadomienie o spisie ludności, cienki list od czasopisma literackiego z Portland, po którym od razu domyślam się odrzucenia, wysłana ze współczucia pocztówka od babci upozorowana na zwykłe „cześć” oraz…

O nie.

Wciskam ostatnią kopertę do torebki i opieram się o ścianę, starając się nie krzyczeć.

– Cześć, Dakota! Co się stało? Tylko mi nie mów, że dopiero wracasz do domu – odzywa się pogodny głos.

– O, cześć. – Odwracam się przez ramię, a Eliza podchodzi do mnie, jak zwykle uśmiechając się rozbrajająco. – Tak, siedziałam do późna. Zresztą nieważne. Zostało mi jeszcze tylko kilka tygodni.

– Jadłaś kolację? – pyta. Nim zdążę jej odpowiedzieć, już mówi dalej: – Wyciągnę tylko pocztę i zapraszam do mnie. Powinnaś spróbować mojej nowej mieszanki.

– Dochodzi dziesiąta. Trochę późno na kawę. – Burczy mi jednak w brzuchu, co mi przypomina, że jeszcze nic nie jadłam, a jutro czeka mnie kolejna wczesna pobudka.

– W życiu trzeba ryzykować.

Parskam śmiechem, a mój żołądek podejmuje decyzję za mnie. Kawa i smaczne przekąski brzmią bardziej zachęcająco niż kolejna porcja zielonego fettuccine z zamrażarki. To też dobra metoda na to, żeby odwlec w czasie to, co nieuniknione.

– No dobra – ustępuję.

Eliza otwiera swoją skrzynkę i wyciąga dwie koperty, a potem wlecze mnie za rękę do swojego mieszkania.

– Musisz spróbować palonego pekana. Po prostu padniesz.

Zanim jeszcze na dobre otworzy drzwi, uderza mnie mocny zapach kawy.

Ale nie tylko kawy. Mieszkanie Elizy zawsze pachnie intensywną mieszanką słodyczy i subtelnych owocowych nut. Wszystko, co dobre w życiu, jest skondensowane w kompozycji deserowych zapachów.

– Czy ja wyczuwam wanilię? Pycha.

Eliza uśmiecha się szeroko.

– Twoja ulubiona. Zrobiłam mieszankę z wanilią specjalnie dla ciebie. Jadłaś już? Bo mi nie odpowiedziałaś.

Nie i zaraz odgryzę sobie własną rękę. Ale nie chcę tego mówić.

– Co pasuje do kawy? – pyta Eliza i porusza brwiami, jakby to była kartkówka.

– Eee… bajgle?

Przewraca oczami.

– Też wymyśliłaś, Dakota. Ty to potrafisz zepsuć najlepszy kofeinowy haj.

Parskam śmiechem.

– Nie jestem takim koliberkiem jak ty, który żywi się samym cukrem. Oświeć mnie.

– Babeczki! Godzinę temu upiekłam całą blachę wielkich, świeżych jagodowych muffinek. Posmakują ci.

Tu mnie ma.

Jak można nie lubić tego, że się mieszka nad szurniętą kofeinową naukowczynią, która zawsze ma ochotę na filiżankę idealnego naparu uzupełnioną o najpyszniejsze domowe wypieki.

Zdejmuję buty i wchodzę do jej małego mieszkania, niemal równie zagraconego jak moje.

W części dziennej jest leżanka i dwa krzesła, a z boku nieduża kuchnia. Eliza podchodzi do kuchennego baru i rzuca pocztę na blat.

Moja kawalerka przypomina standardowe mieszkanie wielkości znaczka pocztowego, ale jej kuchnia całkowicie różni się od mojej.

Szklane zlewki, słoiki, puszki z kawą, mocne lampy i maleńkie roślinki w doniczkach sprawiają, że to miejsce przypomina raczej laboratorium, a nie kuchnię.

– Czy te rośliny są nowe? – szepczę.

Niemal boję się spytać.

Sąsiadka się uśmiecha.

– Próbuję wyhodować hybrydowe ziarno. Jak dotąd bez spektakularnych efektów.

– Cholewcia. Czyli przeszłaś na wyższy poziom? Hodujesz własną kawę w mrocznym Seattle, żeby podtrzymać swój nałóg?

– Nałogiem może być alkohol. Kawa to życie. – Przyjaciółka rozkłada ramiona i z uczuciem zatacza rękami po przypominającej laboratorium kuchni. – To nie jest zwykłe hobby. Pewnego dnia wszystko, co tu wymyślam, będzie stanowiło trzon Liza’s Love.

– Obiecuję, że kiedy otworzysz Liza’s Love, przeczytam swoje wiersze podczas open mic.

– Goście będą mogli się prezentować co wieczór. – Kiwa palcem, jakby to już zostało postanowione.

– Świetnie. W takim razie będę przychodziła codziennie, a ty będziesz mnie karmić jak włóczęgę, który właśnie przegrał ostatnią partię pokera.

Eliza ze śmiechem wchodzi do kuchni i nalewa kawę do trzech maleńkich szklanek, a następnie nakłada na talerz stos babeczek. Stawia wszystko na barze oddzielającym kuchnię od salonu.

– Powiedz, która ci najbardziej smakuje – prosi.

Wypijam jednym haustem pierwszą kawę i marszczę nos.

– Uch. Ta smakuje jak zwykła… kawa. Przydałoby się ją trochę posłodzić.

Eliza piorunuje mnie wzrokiem.

Unoszę dłonie w obronnym geście, a potem piję z drugiej szklaneczki.

– O raju, ta jest pyszna – mruczę, czując na języku spienioną słodycz.

– Co wyczuwasz? – Sąsiadka przygląda mi się z podekscytowaniem, trzymając przed sobą złożone ręce.

– Wanilię. Nutę słodyczy. Odrobinę śmietanki. Coś prawie jak… smak ciasta?

Eliza się uśmiecha i kiwa z zadowoleniem głową jak nauczycielka.

Przepłukuję usta wodą, a potem biorę łyk z trzeciej filiżaneczki i cmokam.

– Hm. Cynamon?

– I pekany. – Eliza kiwa głową.

– Ciekawe połączenie – stwierdzam, mlaskając lekko. – Ale chyba druga smakowała mi najbardziej.

– Naleję ci cały kubek kawy tortowej. Ze śmietanką i cukrem?

– Z samą śmietanką.

Eliza otwiera szafkę, wyciąga zwykłych rozmiarów kubek i zabiera się za przygotowanie mojego napoju.

Biorę z talerza wyrośniętą babeczkę i odgryzam kawałek.

Jest jak zwykle pyszna, a ja umieram z głodu. Po chwili zaczynam się opychać jak szop pracz w ślepej uliczce.

Cały mój dzień opierał się na węglowodanach i w tej chwili dokładam kolejne centymetry do obwodu ud.

Ale warto.

Przez cały ten czas trzymam też listy, które ze sobą przyniosłam. Wyciągam koperty i przeglądam je uważniej, zostawiając ostatnią na koniec, jak przystało na trujący liść bluszczu, którym jest.

Na adresie zwrotnym widnieje miejscowość Dickinson w Dakocie Północnej.

Niepokojąco mała odległość. Zbyt blisko mojego rodzinnego Dallas – zapylonego małego miasteczka na północy żyjącego z ropy naftowej, z którym wiąże się zbyt wiele złych wspomnień, kładących się cieniem na dobrych czasach. To miejsce, gdzie wszystkich poza mną spotkała wielka miłość.

– Co to jest? – pyta Eliza, zauważając moją skwaszoną minę.

Kręcę głową.

– Nic takiego. – Rzucam listy na kolana i biorę parujący kubek, który Eliza postawiła przede mną.

– Znów Król Kretynów?

– Może… – Biorę kubek i upijam kolejny łyk przepysznego naparu Elizy, który ogrzewa mi serce. Przesuwam list po blacie w jej stronę. – Wyrzucisz?

– Jasne! Jesteś pewna, że nie chcesz najpierw przeczytać?

Waham się przez chwilę. Ale bez względu na rodzaj bezdusznych przeprosin lub wyjaśnień, które wysłał mi mój były, nie warto narażać się dla nich na cierpienie. Zwłaszcza dzisiaj.

– Nie. Nie krępuj się – zachęcam, siorbiąc głośno kawę.

Eliza z szerokim uśmiechem zgniata list w niezgrabną kulkę i wrzuca do różowej skrzynki z paskami brokatu po przeciwnej stronie pokoju, do której zbiera zużyty papier.

– Trafiłam! – Aby uczcić celny rzut, sąsiadka nalewa sobie kawy i siada obok mnie.

– Elizo, spróbuję powiedzieć to delikatnie, ale… nie wydaje mi się, że powinnaś pić więcej kawy. – Klepię ją po ramieniu.

– W tym domu się nie bluźni.

Parskam śmiechem.

– Czy ty w ogóle dzisiaj zaśniesz?

Dziewczyna bierze babeczkę i wgryza się w nią z zapałem.

– W końcu tak. Jak ci minął dzień? Poza tym, że pracujesz po nocach jak zombie i dostajesz listy od Króla Kretynów?

– Dzień jak co dzień, tylko dureń inny. – Dodaję z wahaniem ostatnie słowa, przypominając sobie poranną sprzeczkę w kawiarni. – A właściwie to nie do końca prawda. Wpadłam dziś rano w Sweeter Grind na autentycznego czubka…

– O? – Eliza unosi brwi. – Śledził cię? Próbował…

– Tak, poszedł za mną. Ale nie. To nie było typowe molestowanie, o jakim myślisz. Strzelił męskiego focha, bo stałam przed nim w kolejce i kupiłam ostatnią bułeczkę Regisów.

– W takim razie trudno go winić. Bułeczki Regisów są boskie.

Wybucham śmiechem. Gdyby Eliza mogła zbudować sobie ołtarz, na którym składałaby ofiary z wypieków niczym szurnięta kofeinowa poganka, to na pewno centralne miejsce zajmowałaby bułeczka Regisów.

– Tak, ale słuchaj dalej – ciągnę. – Kolesiowi kompletnie odwaliło, kiedy się dowiedział, że właśnie sprzedano ostatnią bułkę. Nawrzeszczał na baristkę, a potem próbował odkupić ode mnie drożdżówkę.

– Co takiego? – Eliza zwija się ze śmiechu, mrużąc przy tym oczy w ten swój zabawny sposób, przez co przyłączam się do jej wesołości. – Wow. Powinnaś była rzucić jakąś zaporową cenę, żeby się przekonać, czy ją zaakceptuje. Mogłabyś mieć niezły dzienny utarg!

Zaciskam wargi.

– No cóż… Zaczął się licytować. Doszedł do pięciuset dolarów bez żadnej zachęty z mojej strony.

– Że co? – Eliza rozdziawia usta. – Żartujesz sobie ze mnie? Na pewno dobrze rozumiem? Jakiś przypadkowy gość w Sweeter Grind oferuje ci pięćset dolarów za cynamonkę? Jasna dupa. Ale ci się fartnęło! Przez tydzień ucztowałabym w Le Panier, gdyby to mnie się tak poszczęściło.

– Jest jeden problem. – Odgryzam kolejny kawałek babeczki i przeżuwam go, poważnie się zastanawiając nad stanem swojego zdrowia psychicznego. – Nie przyjęłam tych pieniędzy.

Oczy Elizy niemal wyskakują z orbit. Klepie się w udo tak mocno, że trzęsie jej się kubek z kawą.

– No co ty! Dlaczego?

– No bo nie. Ten facet potrzebował lekcji pokory. Zjawia się w trzyczęściowym garniturze, w którym wygląda jak model, i żąda ostatniej cynamonki tylko dlatego, że chodzi i żyje? Bo jest bogaty? Sama nie wiem, to po prostu chore. Ktoś musiał mu dać nauczkę.

– Aha. A ty, panno Poe, akurat przypadkiem zwróciłaś uwagę na jego garnitur?

Otwieram usta, żeby coś jej odpowiedzieć, ale nie wydobywają się ze mnie żadne słowa.

– Dakota. Zrezygnowałaś z pięciu stówek i z okazji na ognisty flirt z bogatym przystojniakiem, którego już nigdy więcej nie zobaczysz? – Eliza wyciąga rękę i delikatnie pstryka mnie w czoło. – Na pewno dobrze się czujesz? To znaczy, czy masz pewność, że obłęd Edgara Allana nie jest dziedziczny?

– Daj spokój. Jestem z nim bardzo daleko spokrewniona. – Przewracam oczami. – Poza tym tamten gość nie flirtował. Zachowywał się okropnie. Był napastliwy i ciągle podwyższał ofertę, to co miałam zrobić? Na jego oczach odgryzłam duży kawałek cynamonki, żeby wbił sobie do tego pustego neandertalskiego łba, że w żadnym wypadku nie odkupi ode mnie bułki. Bogactwo nie czyni z ciebie boga.

Sąsiadka wzrusza ramionami.

– Dostajesz piątkę z etyki. Serio, ale ja bym wzięła te pięćset dolców. – Posyła mi zakłopotany uśmiech.

– Mnie też bardzo kusiło, ale ten facet musiał dostać nauczkę. Naprawdę.

– Ale dlaczego akurat ty musiałaś mu ją dawać?

Wzruszam ramionami.

– Bo miałam okazję – wzdycham. – No dobra, bo sprawiło mi to przyjemność. Chciałam poprawić sobie humor.

– No tak, zapomniałam, że minął rok od… no jasne. – Jej twarz łagodnieje. – Miałaś zły dzień, a bułkowy psychol stanowił łatwy cel. Nie szkodzi, moja droga. Każdy idiota, który jest gotowy zapłacić tak dużo za cynamonkę, w końcu by tego pożałował. Na pewno już nigdy więcej go nie zobaczysz, a dzięki tobie zaoszczędził pięćset dolarów. Jutro jest nowy dzień. Poczujesz się lepiej.

– Mam nadzieję, że masz rację – stwierdzam ponuro.

– Czy to w ogóle możliwe, żebyś obudziła się bardziej wkurzona? – Eliza mruga do mnie.

– Elizo, nie – odpowiadam ze śmiechem.

– No dobra, spoko. W takim razie sama widzisz. Jutro musi być lepszy dzień, bo gorszy być nie może.

– Już jest znacznie lepiej z twoimi babeczkami w brzuchu – mówię jej, dojadając muffinkę.

– Jak myślisz, skąd król kretynów wziął twój adres, jeśli mogę spytać? Czy twoja poczta jest przekierowywana tutaj?

– Na pewno nie jest. Pewnie zapytał kogoś w miasteczku. Mówiłam ci, że w Dallas plotki bardzo szybko się rozchodzą. Kiedy w zeszłym roku ten przystojny mechanik został pomylony ze świnią, a w końcu zaręczył się z moją koleżanką Shelly, wszyscy miesiącami o tym gadali.

– No pewnie! To może opowiesz mi coś więcej na temat tej rozmowy o pracę, którą masz nagraną?

Spełniam jej prośbę, dopijając kawę, a potem siedzę jeszcze u Elizy do pierwszej w nocy.

Całkiem niezłe zakończenie mojej antyrocznicy.

Pod koniec wieczora jestem wdzięczna, że czuję się znacznie lepiej niż rok temu.

Eliza potrafi zdziałać cuda, i to nie tylko za pomocą swojej kawy.

Mam jedynie nadzieję, że mi się poszczęści i w końcu dostanę pracę, dzięki której odzyskam wolność.

1 Fragmenty wiersza Kruk Edgara Allana Poe w przekładzie Stanisława Barańczaka – przyp. red.

II. Nad księgami zapomnianej magii (Lincoln)

Wychodzę z pracy, wciąż pogrążony w myślach o blond wiedźmie ze Sweeter Grind.

Miała twarz anioła, figurę klepsydry wystawiającą na próbę moją cierpliwość oraz usta demona.

Czy nie zawsze tak jest?

Zwykle to połączenie by mnie podnieciło, bo jestem zdrowo powalony, ale nie w sytuacji, gdy chodzi o bułki…

Nikt nie pogrywa sobie z bułeczkami Regisów Lincolna.

Owszem, byłem zdesperowany. Wpadłem w lekki szał. W niewybaczalny sposób straciłem nad sobą panowanie.

Ale nie zwariowałem.

Nie zaproponowałbym jej pięciuset cholernych dolarów za bułkę cynamonową, gdyby nie rozchodziło się o kwestię życia i śmierci.

W tej chwili te głupie drożdżówki to jedyna rzecz, która pozwala Wyattowi przetrwać w szponach depresji. Siły ma akurat na tyle, żeby mnie odepchnąć, kiedy próbuję wcisnąć mu do gardła coś zdrowszego. Ale nie ma jej wystarczająco, żeby żywić się czymś innym poza cukrem przetopionym w lukier.

Ponieważ żółw jaszczurowaty pod postacią tej baby nie był w stanie rozstać się ze swoją cynamonką, po kilku godzinach pracy w biurze wróciłem do kawiarni i kupiłem drożdżówkę z masą migdałową. Długi czas po tym, jak ta kobieta zniknęła mi z oczu.

Zmówiłem zdrowaśkę z nadzieją, że mój najlepszy przyjaciel będzie w nastroju na to, żeby przyjąć dziś swoją dawkę cukru pod inną postacią.

Potem poszedłem z bułką do namiotu Wyatta w parku, kilka przecznic dalej. Minąłem rzędy innych nieszczęśników, którzy znaleźli się w podobnej co on sytuacji.

Wyatt nawet nie wyszedł ze śpiwora.

Bułeczka Regisów to jedyna szansa, żeby wyrwać go z hibernacji, a ta rowerzystka musiała go jej pozbawić wyłącznie po to, żeby udowodnić swoją żałosną wyższość moralną.

Kiedy spróbowałem wyciągnąć go siłą , zaczął ze mną walczyć niczym osaczony opos. Wszystkie moje wysiłki skończyły się tym, że lepka drożdżówka wylądowała mi na twarzy.

Cenię sobie jego zdanie, nawet jeśli jest cholernie nieracjonalne.

Mama też uwielbia te durne bułki. Kilkakrotnie się zastanawiałem, czy moja urocza, skromna mamuśka nie ukatrupiłaby jakiegoś biedaka, byle tylko dorwać się do przysmaku.

Za każdym razem, kiedy zachodzę do Sweeter Grind po porcję cukru dla Wyatta, kupuję też jedną czy dwie bułki dla mamy.

Ale nie dzisiaj.

A to wszystko dlatego, że zostałem okradziony przez jedyną laskę w całym mieście, która nie jest w stanie porozmawiać jak dorosła na temat zwykłej transakcji handlowej.

Pieprzyć to. Może mama nie będzie pamiętać.

W kwestii cynamonek jest trochę mniej uparta od Wyatta, ale niespecjalnie. Mam chwilę, żeby przeanalizować poranne spotkanie, kiedy płynę promem do domu mamy na Bainbridge. Stoję w miejscu, w którym wiatr chłoszcze mi twarz i jak zwykle oczyszcza głowę.

Chwilę później mama wita mnie na progu uściskiem i swoim zwykłym promiennym uśmiechem.

– Patrzcie, kto przyjechał! Wchodź. Przywiozłeś mi dziś jedną z tych pysznych cynamonek?

To tyle w temacie słabej pamięci.

Wzdycham ciężko.

– Chciałem, ale były jakieś dziwne braki cynamonu. A może to tylko najgorsze możliwe tłumaczenie własnej niekompetencji? A potem jakaś krowa przede mną kupiła ostatnią bułkę w kawiarni. Nie chciała mi jej odstąpić bez względu na to, jak dużo jej za nią oferowałem…

Mama zwija się w napadzie śmiechu, trzęsąc swoimi kręconymi, siwiejącymi włosami.

– Kochanie, spokojnie! Mój lekarz podziękowałby ci za to, że będę musiała poczekać na swoją działkę. Nie musisz mi przynosić cynamonek. Masz wystarczająco dużo na głowie w związku z firmą.

Racja.

Mama odsuwa się na bok, żeby mnie przepuścić, a potem zamyka za nami drzwi.

– Nie udało mi się nawet kupić cynamonki dla Wyatta, mamo. Próbowałem nakarmić go drożdżówką migdałową, ale nie chciał wyjść ze śpiwora.

Mama marszczy brwi, zauważając mały siniak na mojej skroni.

– Ojej. Czy to…

– To nie jego wina. Próbowałem wyciągnąć go z legowiska, choć wiedziałem, że to zły pomysł. On nie jest sobą – przypominam jej.

Zawsze muszę to robić, kiedy ona za bardzo się przejmuje. A teraz właśnie to robi: mierzy mnie wzrokiem z góry na dół, sprawdza z poważną matczyną miną, czy nie odniosłem innych obrażeń.

– Lincoln… To naprawdę godne podziwu, że tak się troszczysz o tego nieszczęśnika, ale nie jesteś za niego odpowiedzialny. On już dawno powinien był poszukać profesjonalnej pomocy. Zasługujesz w życiu na coś więcej niż praca i opieka nad tą zagubioną duszą…

– Wyłącznie dzięki tej zagubionej duszy jeszcze żyję – przypominam jej. – Mówiłem ci tysiąc razy, że gdyby nie on, byłbym już martwy. Więc owszem, jestem za niego odpowiedzialny. Cholera, on może z tego wyjść, więc ktoś musi spróbować mu pomóc. To, że nie łączą nas więzy krwi, nie znaczy, że Wyatt nie jest moim bratem.

Mama zaciska wargi, wiedząc, że nigdy nie przekona mnie do zmiany zdania.

– Jadłeś już kolację? Przygotowałam dziś twoje ulubione danie.

– Mamo, jestem dorosły – mówię z westchnieniem frustracji. – Nie musisz mnie dokarmiać.

– Mój błąd, że uznałam, że zawsze przemawia przez ciebie głód. – Uśmiecha się. – A tak w ogóle, to jest pieczeń i tłuczone ziemniaki z czosnkiem.

Niech ją.

Żołądek mnie zdradza, wydając pomruk godny tygrysa bengalskiego.

– No dobra.

Niech jej będzie. Wciąż potrafi przejrzeć mnie na wylot i musi mieć jakiś paranormalny wgląd w poziom cukru w mojej krwi. Bez dalszych protestów maszeruję prosto do jadalni.

Mama śmieje się za moimi plecami.

– Usiądź sobie, Lincoln, a ja wszystko przyniosę.

Kilka minut później mam przed sobą talerz wyładowany mięsem, ziemniakami i warzywami z masłem, drugi zaś, wielkości jednej trzeciej mojego, znajduje się przed moją matką.

Żeby zachować twarz, wsłuchuję się w odgłosy krojenia mięsa, z trudem czekając, aż pierwsza zacznie jeść.

– A czy poza tą upartą lalą, która podkradła ci cynamonkę, poznałeś kogoś ostatnio? – pyta mama.

Dobijcie mnie.

Jedyna rzecz, o której nie lubię rozmawiać bardziej niż o osuwaniu się Wyatta w niebyt, to moje nieistniejące życie uczuciowe.

– To nie była lala tylko krowa. Ogromna różnica – mówię, pakując sobie jedzenie do buzi.

– Z tego, jak o niej mówiłeś, domyślam się jednak, że była ładna.

– Wyglądała w porządku. Zwykła dziewczyna – kłamię, widząc, że mama czeka na dalszy ciąg. – Natomiast pod względem osobowości uplasowałbym ją gdzieś pomiędzy stratowaną kołami samochodów padliną a ofiarą agresywnych pszczół.

Mama śmieje się tak bardzo, że prawie opluwa się wodą. Przynajmniej ktoś docenia moje poczucie humoru.

– Powinieneś był się z nią umówić! Byłoby ciekawie, Lincoln. Młodszy się nie robisz.

– Ty też nie – odgryzam się.

– Ja mam rodzinę. Ty jesteś sam.

– Ty też. Formalnie rzecz biorąc.

– Jestem wdową, synu.

– No tak, przepraszam. Źle się wyraziłem. Zresztą nie o to chodzi. – Skrobię talerz, pospiesznie odkrawając kolejny kawałek mięsa. – Ale gdyby nie zjawił się twój syn, jadłabyś dziś kolację sama.

Mama posyła mi promienny uśmiech.

– Och, ja już przeżyłam miłość swojego życia i mam przemądrzałego syna. Chcę po prostu tego samego dla ciebie, a jeśli przyjdzie mi ochota na towarzystwo, wystarczy, że przygotuję pieczeń.

Wkładam sobie do buzi potężny kęs, rozkoszując się mięsem, które praktycznie rozpływa się w ustach.

Matka może mnie irytuje, ale się nie myli. Jeśli nie zapakuje mi resztek na wynos, jutro znów przyjadę.

– Chcę tylko powiedzieć, że randki nikomu jeszcze nie zaszkodziły – oświadcza. – Minęło dużo czasu, odkąd…

– Nie. Nie wypowiadaj jej imienia – warczę, dla większego efektu celując w nią widelcem jak szpadą.

Jedyne, co może zepsuć smak tej pieczeni, to wzmianka o Reginie.

– Ale Lincoln, to…

– Nie tylko o to chodzi. Mamo, dobrze wiesz, że jeśli umówię się z jakąś dziewczyną, stanę się przedmiotem publicznej debaty. Wszędzie aż roi się od reporterów, którzy uzależniają całą swoją karierę od nagrania dziesięciosekundowego filmiku na TikToka ukazującego kogoś takiego jak ja w towarzystwie kobiety. Dla nas obojga to byłoby nieprzyjemne i krępujące. Nie, dziękuję. Wystarczy mi prowadzenie Haughty But Nice, więcej problemów nie potrzebuję. Mam się czym zająć i to mi odpowiada.

– Wiem. Jak pamiętasz, sama stworzyłam tę firmę. – Posyła mi swoje przenikliwe matczyne spojrzenie.

– Wiem. Tylko że za twoich czasów media działały nieco wolniej, a trendy w modzie nie zmieniały się przez kilka lat.

– A co tam media – mruczy mama. – Na pewno są setki sposobów na to, żeby wyjść gdzieś z dziewczyną tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Jesteś wystarczająco bogaty, żeby hollywoodzka stylistka przerobiła ci twarz tak, żeby nikt cię nie rozpoznał!

Usiłuję nie prychnąć z ustami pełnymi ziemniaków.

– Świetny pomysł, mamo. Dokładnie tego mi trzeba: zwabić jakąś biedną dziewczynę, a kiedy nadejdzie chwila na pocałunek, zedrzeć na jej oczach maskę z twarzy jak jakiś potwór z horroru klasy B. – Milknę. Mama wpatruje się we mnie niewzruszona moim ironicznym poczuciem humoru. – Wiesz, że kiedy ostatnim razem byłem na tyle głupi, żeby się z kimś spotykać, śledzili mnie reporterzy z Seattle. Po co pogarszać sytuację i skazywać na podobny dramat kogoś innego? Już teraz muszę poświęcać wystarczająco dużo czasu na to, żeby ich unikać. Nie jestem nawet w stanie wypić piwa, żeby następnego dnia nie trafić do dziesięciu postów na Instagramie okraszonych jakimiś durnymi plotkami. Czy ludzie nie mają nic lepszego do roboty, tylko muszą obrzucać nieznajomych gównem w internecie?

Mama zakrywa usta, maskując śmiech, nawet jeśli udaje dezaprobatę z powodu mojego niewybrednego języka.

– Najwyraźniej nie w przypadku przystojnych kawalerów do wzięcia, bo inaczej by cię nie męczyli, synu. Czy nowa kolekcja ślubna w najmniejszym stopniu nie budzi twojego zainteresowania miłością? Nie masz ochoty znaleźć sobie miłej dziewczyny i się ustatkować?

Przez pięć sekund udaję, że się nad tym zastanawiam, masując się po brodzie.

– Nie – walę wprost, wbijając widelec w kolejny kawałek pieczeni.

Mama wpatruje się we mnie ze zmarszczonym czołem, czekając, aż powiem coś więcej, chociaż ja uważam temat za skończony.

– Co w takim razie powiesz na „ni w cholerę”? – próbuję.

Mama przekrzywia na bok głowę.

– Wiesz, że ja tak łatwo się nie poddaję, Lincolnie Burns. Chcę mieć wnuki, a jesteś jedynakiem. Nie uważasz, że najwyższa pora wywiązać się ze zobowiązań wobec starej matki?

– Naprawdę próbowałem ci przynieść bułeczkę Regisów, mamo.

– Och, Lincolnie, sprawa jest trochę poważniejsza – mówi z takim rozdrażnieniem, że niemal mam ochotę się roześmiać.

– Czy mogę cię uszczęśliwić w jakikolwiek inny sposób poza dawaniem ci wnuków? Czy jest coś, z czego będziesz równie dumna? Na litość boską, dołożyłem dwanaście miliardów dolarów do marki modowej, którą stworzyłaś.

Zwykle niefrasobliwy uśmiech mamy przeradza się w stanowczy grymas. Mama kręci stanowczo głową.

– Nie.

– Widzisz? Właśnie dlatego nie mogę dać ci teraz wnuków. Przez resztę życia będziesz rozczarowana, bo nic innego nie będzie mogło się z tym równać. Musisz zaczekać na odpowiedni moment, żeby nie przeżyć zawodu. – Postanawiam tchnąć w nią odrobinę nadziei, licząc, że to pozwoli zakończyć rozmowę. Wkładam do ust kolejny kęs kruchej pieczeni. – Nie mogę sprawić zawodu własnej matce. – Uśmiecham się do niej szeroko. – Poza tym zaszedłem tak daleko i mogłem wypuścić równie dochodową kolekcję, bo całkowicie rozdzielam sprawy zawodowe od życia osobistego.

Technicznie rzecz biorąc, to prawda. Nie mam życia osobistego.

Chyba żeby zaliczyć do niego wycieczki po cynamonki dla Wyatta i sporadyczne imprezy charytatywne poza godzinami pracy, co w zupełności mi wystarcza.

– Te dwie rzeczy zupełnie się ze sobą nie łączą. Koniec pieśni – oznajmiam.

– Lincoln, twoja pieśń w ogóle się jeszcze nie zaczęła – odpowiada mama, podnosząc się z miejsca, żeby nastawić wodę na herbatę, bo zawsze to robi, kiedy jest zdenerwowana.

Chciałbym móc powiedzieć, że mama zawsze ma rację.

Chciałbym być dobrym synem i nie sprawiać jej zawodu.

Chciałbym otworzyć serce na oścież i dać komuś drugą szansę, by mógł kompletnie mnie zatruć.

Ale przekonawszy się na własnej skórze, jakim bezdusznym seryjnym mordercą potrafi być Kupidyn, wolę zadowolić się rolą bogatego i powszechnie poważanego syna- kawalera .

***

Kilka dni później wpadam do Sweeter Grind po bułkę dla Wyatta.

Tym razem przychodzę jak najwcześniej.

Nie mogę ryzykować, że się spóźnię i znów okaże się, że się skończyły. Wyatt żyje tylko cukrem i to się nie zmieni, dopóki się nie otrząśnie albo nie zmusi mnie do tego, żebym zawlókł go na terapię.

Baristka szykuje kawę, a potem wręcza ją stojącej przede mną w kolejce osobie i nabija napój na kasę.

– Co podać? – odzywa się do mnie.

Nad drzwiami odzywa się dzwonek. Oglądam się przez ramię.

Do środka wchodzi szczupła blondynka w czarnej sukience, która opina się na niej we wszystkich odpowiednich miejscach. Gdyby nie włosy lśniące w porannym świetle jak spłowiała złota nić, wyglądałaby jak kruk w ludzkiej skórze. Jest coś w jej ruchach, jakiś ptasi wdzięk uzupełniony cierpliwością i bystrym wzrokiem, które mogłyby onieśmielać, gdyby kobieta znieruchomiała na tyle długo, by na ciebie popatrzeć.

Czujna. Elegancka. Czarująca w swojej prostej sukience, która otula jej skórę.

W jej twarzy jest coś niewinnego i tajemniczego, szmaragdowe oczy przykuwają mój wzrok.

Nagle ona zauważa moje spojrzenie, marszczy nos i przewraca oczami z wielką wzgardą.

Jasny gwint.

Niemożliwe.

Rozpoznaję jej pogardliwie wykrzywioną twarz.

Niech ją, jeśli wciśnięta w tę kieckę nie wygląda jeszcze piękniej niż w dżinsach.

Kiedy podchodzi bliżej, mimo woli uśmiecham się pod nosem.

– Przyszła pani ubrana jak bandytka, żeby ukraść wszystkie pyszne bułeczki? Wygląda pani jak grabarz – rzucam.

Na chwilę odbiera jej mowę, ale zaraz potem próbuje to zamaskować, jakby poczuła się tylko urażona. Jędza patrzy na mnie spod zmrużonych powiek.

– Mam rozmowę o pracę i nie, baranie, dla pana szkoda brudzić sobie rąk. Niech ktoś inny zeskrobuje pana z ziemi jak rozjechane przez samochód truchło.

Baran? Truchło?

Uroczo.

Ktoś powinien przełożyć tę małą, wyszczekaną, zielonooką smarkulę przez kolano i nauczyć ją uprzejmości wobec nieznajomych.

W innym życiu tym kimś mógłbym być ja, ale pamiętam, jak wyczerpująca może być sprzeczka z tą kobietą.

– Nie mam w planach dołączać dziś do martwych szopów. Przykro mi, że sprawiam zawód. Jednak wydaje mi się, że pozbawię panią kopa energetycznego przed rozmową o pracę. Żadne słodkie bułki nie mogą się równać słodkiej zemście – oznajmiam.

Kobieta parska tym swoim irytującym śmiechem, potrząsając jasnymi włosami, a potem patrzy na mnie jak rozwścieczona lwica.

– A za co niby ta zemsta? Za to, że poprzednio przyszłam pierwsza i kupiłam ostatnią cynamonkę? Naprawdę jest pan aż tak małostkowy?

Doskonałe pytanie.

Zaraz sama się przekona.

Posyłam baristce złośliwy uśmiech.

– Poproszę wszystkie bułeczki Regisów, jakie macie na stanie.

– Wszystkie? Co do jednej? – Biedna dziewczyna mruga zaskoczona.

– Zgadza się.

– Ale… mamy dziś trzy, a właściwie prawie cztery tuziny, jeśli policzyć te, które są na zapleczu. Jest pan pewien, że…

– W takim razie cztery tuziny. Równa liczba.

– Wow. Pan i pańska ekipa musicie naprawdę je lubić, co?

Kiwam głową, jakbym posiadał ludzką duszę.

Szczerze mówiąc, to dziadostwo jest dla mnie o wiele za słodkie. Podrzucę najpierw kilka Wyattowi, a potem przekażę resztę moim pracownikom. W firmie uwielbiają te przereklamowane cynamonki równie mocno, jak wszyscy inni w tym mieście, w którym łatwo zrobić na ludziach wrażenie.

Mnie wystarczy satysfakcja z tego, że stojąca za mną wiedźma zostanie pozbawiona swojej wymarzonej działki.

Odwracam się powoli i rzucam jej przez ramię ciężkie spojrzenie.

– Kto by pomyślał? Jakiś drań właśnie kupił ostatnią bułeczkę Regisów. Może się z panią podzieli, jeśli zaproponuje mu pani w zamian jakąś absurdalnie dużą kwotę, a może lepiej przeprosiny? A może tylko ugryzie bułkę na pani oczach i obliże się jak kot przy cysternie, z której rozlało się mleko.

Kobieta uśmiecha się słodko, ale jej oczy przypominają płonące zielone sztylety.

– Nie. Ja nie proponuję bajońskich sum za cynamonki i nie przepraszam pajaców, którym nie zrobiłam nic złego. Podejmuję decyzje finansowe za pomocą mózgu, a nie żołądka. Może warto spróbować takiej metody – szydzi. – Poza tym cieszę się szczęściem tego bałwana, który kupił wszystkie cynamonki. Najwidoczniej ma jakieś braki w swoim przywiędłym, malutkim ego, które musi w ten sposób rekompensować.

Niech ją szlag.

Niech ją szlag za to, że zostawia między kciukiem i palcem wskazującym ten niewielki skrawek przestrzeni.

Oj, maleńka, gdybyś tylko miała pojęcie. Żadna kobieta nie nazywa mnie małym.

– Musi pan wiedzieć, że obudziłam się dziś z wielką ochotą na drożdżówkę z masą migdałową – ciągnie, trzepocząc rzęsami. – Byłoby mi przykro, gdyby cały wysiłek moich przyjaciół ze Sweeter Grind włożony w przygotowanie bułeczek Regisów miał pójść na marne.

Przez chwilę chcę do niej podejść, zmiażdżyć ją wzrokiem i powiedzieć, o co toczy się gra.

Że wyłącznie dzięki tym bułkom pewien bezdomny, pogrążony w depresji człowiek utrzymuje się przy życiu.

Zabierz mu je, wydymaj mnie dla własnej przyjemności, a będziesz osobiście odpowiedzialna za zagłodzenie na śmierć weterana. Mam nadzieję, że to pozwoli ci lepiej sypiać w nocy.

Oczywiście nie mówię żadnej z tych rzeczy.

Ta dziewczyna może się okazać autentyczną wariatką, która lubi znęcać się nad innymi. Nic nie zyskam, jeśli zdradzę jej cokolwiek na swój temat i wyjawię, po co mi tak naprawdę te bułki.

– Niezła próba, paniusiu. Nie ma możliwości, żeby wolała pani bułkę z migdałami od cynamonki Regisów. Nikt nie ma takich preferencji – warczę.

Co ja wygaduję? Sam nawet nie lubię tych durnych drożdżówek.

Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ludzie dostali bzika na ich punkcie od czasu otworzenia w Seattle filii tej małej kawiarenki z Montany. Wiem tylko, że tak jest.

Głos z tyłu mojej głowy szepcze: „Przecież to nie jej wina, że Wyatt nie chce jeść. Jego autodestrukcyjne problemy zaczęły się znacznie wcześniej. Fakt, że nie mogłeś mu kupić jak co dzień jego cynamonki, niczego tu nie zmienia”.

– Gadaj zdrów, uprzywilejowany pacanie – prycha kobieta.

Nieruchomieję na moment i rzucam jej wściekłe spojrzenie.

– Na jakiej podstawie uważa pani, że jestem uprzywilejowany? Bo zaproponowałem za cynamonkę pieniądze w wysokości raty za samochód?

– Nie. Wściekł się pan, że kupiłam ostatnią, mimo że byłam tu przed panem, a potem nie złożył mi pan zwykłej oferty kupna. Zaproponował mi pan więcej, niż niektórzy zarabiają przez tydzień. Tak jak mówiłam, ja podejmuję decyzje finansowe za pomocą mózgu. Nikt, kto sam musi na wszystko zapracować, nie zaproponowałby pięciuset dolarów za głupią bułkę, którą można kupić następnego dnia. Przydałby się panu własny hasztag. #BogatyZUrodzenia.

O czym ona, do cholery, gada?

– Lepiej niech pani uważa. Nie ma pani pojęcia, z kim pani zadziera – ostrzegam.

– Ależ mam całkiem niezłe pojęcie. Z kimś, kto nie rozumie, że pięćset dolarów to mnóstwo forsy.

– Myśli pani, że tego nie wiem? To chyba jasne, że jeśli ktoś jest gotowy zapłacić pięćset dolarów za cholerną drożdżówkę, to musi to być dla niego ważna sprawa. Każdy rozsądny człowiek skorzystałby z takiej okazji.

Wkurza mnie, z jaką łatwością ta baba potrafi zaleźć mi za skórę.

Czuję, że krew się we mnie burzy.

– Litości. Proszę o wybaczenie, że uznałam własną chęć na bułeczkę Regisów za równie ważną, jak pańskie chęci wycenione na pięć stówek. I z kim właściwie rozmawiam? Może zechce mnie pan oświecić? Jest pan jakimś europejskim księciem? Pochodzi pan z rodziny królewskiej? Powinnam dygnąć przed Waszą Książęcą Mością, wielkim księciem Bucostanu?

Muszę ugryźć się w policzek, żeby powstrzymać wybuch śmiechu. Mam nadzieję, że ta żartownisia dorabia jako komik estradowy.

– Jest pani zabawna. A jeśli istnieje taki kraj, to chyba dobrze by było, żeby została tam pani ambasadorem. Bo zna pani płynnie dialekt buców.

Kobieta wzrusza ramionami, w końcu zbita z tropu, i gwałtownie odwraca wzrok.

– Mówiłam poważnie. Jest pan beznadziejny – oznajmia, wciąż unikając mojego wzroku.

– A pani jest niby urocza? – odgryzam się.

– Nie, ale najwyraźniej pańskim zdaniem tak – odpowiada i w końcu podnosi na mnie spojrzenie.

Krzyżuję ręce na piersiach, czekając na to, z czym tym razem wypali.

Dziewczyna uśmiecha się szeroko.

– Nie powiedziałby pan tego, gdyby pan tak nie uważał.

Ja pierdolę.

Urocza to spore niedopowiedzenie. Nie da się zaprzeczyć, że laska jest prześliczna.

Tyle że przy okazji jest zimną, bezwzględną zdzirą, która kradnie ludziom cynamonki.

– Proszę pana? Bułki są już zapakowane. Czy to wszystko? – odzywa się baristka głosem, który zdaje się dochodzić z innego świata.

– Prawie. Poproszę jeszcze tackę czarnej kawy.

Baristka kiwa głową, podchodzi do ekspresu i szykuje kawę.

– Mam nadzieję, że to wszystko jest dla nieszczęśników, którzy muszą pana znosić – odzywa się mała złodziejka.

– To dla moich ludzi. Dobrze ich karmię, żeby za mną nadążali – mruczę, wiedząc, że to tylko w połowie prawda.

– Żyj złudzeniami, ważniaku. – Milknie na chwilę, a potem cmoka i dodaje: – Musieliby mieć za czym nadążać.

– Co to znaczy? – pytam powoli.

Co mnie to w ogóle obchodzi?

Nie znam tej laski, a to, co o niej wiem, wzbudza moją niechęć. Kogo obchodzi, co ona o mnie myśli? Na pewno nie mnie i mam nadzieję, że dzisiejszy dzień wystarczy, żeby się ode mnie odczepiła.

Przy odrobinie szczęścia następnym razem wybierze inną kawiarnię i już nigdy więcej jej nie zobaczę. To duże miasto, a przynajmniej wystarczająco duże.

Płacę za kawę i drożdżówki, nie oglądając się więcej na zielonookiego potwora. Baristka wręcza mi trzy porządnie zapakowane pudełka z cynamonkami i wielki karton z kawą.

Nie zamierzałem dziś rano kupować śniadania dla całej firmy.

Nie przemyślałem sobie, jak to wszystko zaniosę. Kładę sobie pudło z kawą na ramieniu i kieruję się do drzwi. Próbuję jakoś wszystko unieść, ale muszę odstawić rzeczy na stolik przy drzwiach, ułożyć je inaczej i spróbować jeszcze raz.

Diablica w czarnej sukience stoi przy ladzie i czeka na swoją drożdżówkę, patrząc, jak w końcu udaje mi się ułożyć wszystko w jeden stos tak, żebym był w stanie wyjść.

W porządku, złotko. Nie przytrzymuj mi drzwi. Dam sobie radę.

Laska musi czytać mi w myślach, bo uśmiecha się do mnie.

– Chętnie bym pomogła, ale…

– Nie skorzystam z oferty. Lepiej niech pani zachowa energię na udawanie, że smakuje pani śniadanie – warczę, otwierając kopniakiem drzwi i okręcając się, żeby wyjść tyłem.

Ostatnie, co do mnie dociera, to jej piskliwy śmiech.

Przewracam oczami i klnę cicho, kiedy potykam się o uszkodzoną płytę chodnikową. Trzy razy prawie upuszczam sobie gorącą kawę na stopy, nim wreszcie udaje mi się dotrzeć do samochodu.

***

– O Boże. O rajusiu , to jest pyszne – jęczy Lucy, przeżuwając bułeczkę Regisów i opadając ciężko na siedzenie między mną i Idą.

Najwyraźniej kiedy je się za dwoje, człowiek zaczyna traktować bułkę drożdżową jak stek z wołowiny Wagyu.

– Dobrze się pani czuje? – pytam.

W każdej chwili może zacząć rodzić i wolałbym, żeby nie stało się to tutaj. Poza tym życzę jej jak najlepiej.

Nie wiem, jak to biuro – a zwłaszcza moja skromna osoba – poradzi sobie w czasie jej urlopu macierzyńskiego. Lucy jest moją asystentką i trzyma wszystko w ryzach, żebym mógł się skupić na tym, co mi wychodzi najlepiej. Na zarabianiu pieniędzy.

– Och, nic mi nie jest. – Odgryza kolejny kawałek bułki i aż wytrzeszcza przy tym oczy. – Od kiedy pan uczestniczy w rozmowach o pracę?

– Mówiłam mu, że nie ma takiej konieczności – odzywa się Ida, kierowniczka działu kadr, potrząsając swoimi srebrno-szarymi włosami. – To rozmowa na stanowisko starszego copywritera.

– To nie ma być zwykły copywriter – poprawiam. – Na nowej kolekcji ślubnej możemy zarobić miliardy dolarów, jeśli tylko zostanie właściwie zareklamowana. Jestem tym żywotnie zainteresowany, jeśli czyjś talent może mieć dla nas decydujące znaczenie. Poza tym osoba, którą zatrudnimy, musi być w stu procentach kompetentna. Pani za chwilę idzie na urlop macierzyński, Lucy, a to oznacza, że nie mogę sobie pozwolić na pracowników, których trzeba wiecznie doglądać. Nie ma na to czasu. Osoba, którą zatrudnimy, musi być od razu gotowa do pracy na najwyższych obrotach.

Lucy parska śmiechem.

– Cieszę się, że jestem taka ważna. Jak pan beze mnie przetrwa, szefie?

– Jakoś sobie poradzimy – warczę niezadowolony, że mi wypomina niedogodności związane z jej nieobecnością. – Proszę po prostu jak najszybciej wracać.

– Znajdę mu kogoś na zastępstwo – wtrąca Ida.

– Uch, powodzenia. To się nigdy nie sprawdza. Zwykle jest o wiele gorzej niż bez jakiejkolwiek asystentki – krzywi się Lucy. – Jeśli pan chce, mogę spróbować przeglądać maile i ogarniać drobniejsze sprawy z domu.

– Nie ma mowy. Nie pozwolę pani pracować z noworodkiem u boku. Nie jestem aż takim potworem – mówię, przeczesując ręką włosy.

– Poza tym to niezgodne z prawem, szefie – zauważa Ida. Oczywiście dyrektorka HR musi sprowadzić wszystko do kwestii prawnych i umniejszyć moją szlachetność.

Lucy wzrusza ramionami.

– Dopóki dostaję wypłatę, z przyjemnością będę pomagać, o ile nie będę akurat ucinać sobie drzemki.

– Niech pani lepiej zajmie się dzieckiem i przygotuje się do gaszenia pożarów po powrocie. Proszę zapamiętać moje słowa: rozpęta się piekło – oznajmiam.

– Cóż, miło jest czuć się potrzebną. – Znów odgryza potężny kęs bułki i wydaje z siebie jęk czystej rozkoszy.

– Proszę przestać. Jemy śniadanie przed ważną rozmową kwalifikacyjną, a nie nagrywamy audiobooki dla dorosłych – warczę.

Lucy i Ida wybuchają śmiechem.

– A co pan może wiedzieć o audiobookach erotycznych, panie Burns? – pyta Ida.

– Niewystarczająco dużo, żeby pozwalać sobie na coś, co mogłoby zachęcić do powołania się na przepisy dotyczące molestowania w miejscu pracy – stwierdzam.

– Czy to dlatego wszyscy tak bardzo uwielbiają te bułki? Bo są lepsze niż seks? – Lucy obraca w dłoni ostatni kawałek drożdżówki i przygląda się mu z uwagą.

Mówi trochę niewyraźnie, bo nadal przeżuwa. Przełyka głośno.

Nie zaszczycam jej pytania odpowiedzią.

Na szczęście chwilę później do środka wchodzi Anna Patel. Szefowa działu marketingu w mojej firmie jest jak zwykle kolorowo ubrana, jakby właśnie wyszła z obrazu van Gogha. Dziś ma na sobie jaskrawożółtą sukienkę. Jest osobą, której potrzebuję, żebyśmy skupili się znów na sprawach firmy, a nie na erotycznych cynamonkach czy innych głupotach.

– Dzień dobry. – Wręcza mnie i Lucy kopie CV kandydatki, a potem siada obok mojej asystentki. – Mam dobre przeczucie co do tej kandydatki, panie Burns. To może być ktoś, kogo szukamy.

Zerkam na CV. Moją uwagę przykuwa nazwisko.

Dakota Poe.

Prycham.

– Jakieś powiązania z Edgarem Allanem? – mruczę głośno, podnosząc wzrok znad kartki. Nie czytałem jego makabrycznych klasyków od czasów ogólniaka, ale nie zapomina się tych kilku autorów, dzięki którym lekcje angielskiego w drugiej klasie stawały się interesujące. – Czy pan Poe porzucił fuchę poety na rzecz pracy na stanowisku copywritera?

Wszyscy jęczą.

Widać moje żarty na temat audiobooków bardziej im się podobają.

Kandydat nie robi na mnie tak dużego wrażenia jak na Annie. Do diabła, to pewnie jeden z tych cwaniaków z mediów społecznościowych, którzy oficjalnie zmienili nazwisko, żeby wzbudzić większe zainteresowanie. Nie potrzebuję tanich chwytów. Wolę solidną pracę od doświadczenia w firmie technologicznej.

– Ta dziewczyna zna się na copywritingu, ale wygląda na to, że pisze też wiersze.

Patrzę Annie w oczy.

– Czyli Poe jest kobietą? Skąd pani wie?

– Sprawdziłam jej stronę internetową. Zrobiła fajne projekty dla mniejszych firm. Chyba nie pracowała wcześniej dla tak dużej firmy, ale jeśli wykaże się u nas taką samą kreatywnością, jaką zaprezentowała w swoim portfolio, to może spojrzeć na naszą kampanię reklamową świeżym okiem.

Marszczę brwi, z każdą chwilą coraz bardziej sceptyczny.

– Ilu kandydatów mamy?

– Cóż… Dostałam około stu CV, ale tylko trzy osoby wydały mi się na tyle interesujące, żeby zaprosić je na rozmowę. Jeśli żaden z trzech muszkieterów nie wypali, jedynym rozwiązaniem będzie zwrócenie się do HR-ów z prośbą o odnowienie ogłoszenia o pracę.

– Mogę je odświeżyć, jeśli jest taka potrzeba – oferuje Ida.

Lucy wzdycha.

– Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Potrzebny nam ktoś na już. Zostało mało czasu, żeby przeszkolić nowego pracownika.

Wskazuje na swój wydatny brzuch. Dwie pozostałe kobiety parskają.

Taka jest święta prawda, która mnie dobija.

– Potwornie trudno znaleźć kogoś dobrego. Zaczniemy od trójki, którą pani wybrała, z nadzieją, że jedno z nich okaże się strzałem w dziesiątkę – mówię.

– Im szybciej zaczniemy, tym lepiej – stwierdza Anna.

– Biorąc pod uwagę finansowy potencjał tej kolekcji, w pełni się z panią zgadzam, pani Patel.

Może dziś mi się poszczęści. Nie mogę sobie pozwolić na dalszy przestój.

Recepcjonistka wsuwa głowę w otwarte drzwi.

– Przyszła kandydatka z godziny dziewiątej.

– Proszę ją wprowadzić – odpowiadam natychmiast.

Kobieta znika, a po chwili wraca z prześliczną zielonooką blondynką w czarnej sukience, która leży na niej jak ulał. Jeśli to jest pani Poe, to jej postać przypomina kruka, wszystko z wyjątkiem jasnych włosów w kolorze białego złota, które niemal przypominają mi…

Moment.

Prr.

Ona nie tylko wygląda znajomo.

Gdy ją rozpoznaję, czuję się tak, jakbym dostał kulkę między oczy.

Co to za chory, obrzydliwy żart?

Odwracam się na krześle i patrzę z wściekłością na swoje pracownice, próbując wyłowić spośród nich zdrajczynię. Tylko że żadna z nich nie śmieje się w kułak.

Anna wstaje zupełnie zwyczajnie i wyciąga rękę.

– Anna Patel, dyrektor do spraw marketingu. Miło mi panią poznać.

Zielonooka wredna złodziejka bułek posyła jej szeroki uśmiech.

– Dakota Poe. Mnie również jest bardzo miło.

O cholera.

Ona faktycznie ma na imię Dakota, prawda?

Ida wstaje, szurając krzesłem, i przechodzi za mną, aby podać rękę nowoprzybyłej.

– Jestem Ida, dyrektorka działu kadr.

Nie potrafię zmusić się do tego, żeby spojrzeć.

Nie mam zamiaru podawać tej kobiecie niczego .

To będzie bardzo krótka rozmowa kwalifikacyjna, tylko ta biedaczka nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie nawiązała jeszcze ze mną kontaktu wzrokowego.