Przebudzenie - Filip Olender - ebook

Przebudzenie ebook

Filip Olender

4,1

Opis

Historią włada ten, kto ją opowiada

Niewiele brakowało, a kraj zwany Teranią zniknąłby z powierzchni Ziemi. Wielka Czystka doprowadziła do śmierci prawie wszystkich jego mieszkańców. Pozostali tylko nieliczni, którzy próbują odbudować dawną potęgę swojego świata.

Christian to były członek elitarnej grupy Obrońców Słowa, dziś wykładowca akademicki, który stara się przybliżyć studentom dzieje królestwa. Akurat on powinien znać wszystkie fakty związane z historią Teranii. No właśnie: powinien. Podczas wyprawy zorganizowanej przez Mefylesa, władcę królestwa, zaczyna jednak odkrywać, że nie wszystko potoczyło się tak, jak opisują to księgi. Czym tak naprawdę była Wielka Czystka i czy w ogóle miała miejsce?

Chcący poznać odpowiedzi Christian McGuire będzie musiał stawić czoło nie tylko tej niejednoznacznej rzeczywistości, lecz także wielu niebezpieczeństwom. Ktoś najwyraźniej nie chce, aby odkrył prawdę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
8
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Silenzjo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobry kawałek fantastyki. Czekam na kolejne tomy.
00
Dorotkasz

Dobrze spędzony czas

Terania jest krainą po wielu trudnych przejściach. O mało co nie zniknęła na zawsze z mapy świata, jak wszystko inne, co pochłonął nagły kataklizm. Tak zwana Wielka Czystka, horrendum zesłane za karę na ludzkość z niebios, pozbawiła życia ludzi,faunę i florę, spalając je gorejącym płomieniem, ziejącym z nieboskłonu jęzorem ognia. Ocalało niewielu, tylko nieliczni, ostrzeżeni przez Wielebnego Mefylesa, który wcześnie dostrzegł pożogę, zdążyli ukryć się w pobliskich jaskiniach. To oni dali początek nowej Teranii, a jej zbawca, Mefyles, przewodzi obecnie zarówno władzy świeckiej, jak i Kościołowi Boga Jahra. Terenia istnieje więc nadal, zamknięta w kręgu wysokich murów, odgrodzona w ten sposób od reszty spopielonych, nieprzyjaznych pustkowi. Państwo kultu Mefylesa, rządzone autorytarnie twardą ręką Wielebnego, nie dopuszczające sprzeciwu w najmniejszym nawet zakresie, ani nawet jakiejkolwiek dyskusji. Hasła typu: „W jedności siła”, są codzienną mantrą, powtarzaną wręcz ...
00
Eweole

Nie oderwiesz się od lektury

Piękny język bogate słownictwo ciekawe wątki. Ciekawość bierze górę. Czekam na kolejny tom.
00

Popularność




Filip Olender

Przebudzenie

Rozdział pierwszy

Mrok

Ogień. Dym. Zapach siarki i spalonych ciał. Wszystko zamknięte w mocnym, mrocznym uścisku Matki Śmierci. Spopielone resztki chat, które jeszcze niedawno były schronieniem dla szczęśliwych rodzin, szukających ciepła podczas zimowych wieczorów, teraz dla tych samych ludzi stały się grobowcami.

W powietrzu odczuwało się ból i rozpacz. Miało się poczucie, iż można je uchwycić jednym szybkim ruchem dłoni w zgęstniałym powietrzu. Jednak nikt nie mógł tego zrobić, bo nikogo tutaj nie było. A przynajmniej nikogo żywego.

Pękła gałąź. Swoim ciężarem doszczętnie zdemolowała resztki dogorywającego domu. Miejsce, które jeszcze kilka godzin temu było schronieniem dla matki z trójką dzieci, teraz zostało martwą, szaroczarną masą. Ojciec wyruszył dzień wcześniej na łowy, miał zapewnić rodzinie pożywnie na kilka następnych dni. Był myśliwym, jednym z najlepszych w okolicy, i był z tego dumny. Teraz został wiecznym zakładnikiem Ponurego Żniwiarza. Nie był jednak sam, po chwili witał swoich braci i siostry na Wiecznej Drodze. Już nie bolało. Już nastał pokój.

Po umartwionej, sczerniałej ziemi sunęła postać. Zgniłe, zgęstniałe od fetoru spopielonych ciał powietrze rozstępowało się przed nią. Jakby się bało, że jej dotyk może zabrać resztki tego, co zostało. Ogień się zatrzymywał. Dla postronnego obserwatora wyglądało to tak, jakby czas stanął w miejscu. Jednak on poruszał się w desperackich spazmach. Został chwycony mocnym, lodowatym uściskiem Ponurego Żniwiarza, który ani myślał go puścić. Postać sunęła dalej, nie zbaczając na nic, jakby nie odczuwając, gdzie jest i kiedy jest. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Noc stawała się na nowo ciemniejsza, księżyc spoglądał na wioskę obolałym wzrokiem, cały skąpany w brunatnej masce zdezorientowanych dusz. Nic nie miało znaczenia. Jedyny obserwator schował się w objęciach puszystych chmur, licząc, że one ukoją go niczym matczyne objęcia. Dadzą spokój i pozwolą zapomnieć.

A postać dalej sunęła. To jeszcze nie był koniec. Będzie kroczyć tak długo, aż ostatni śmiech nie ucichnie, dopóki ostatnie serce nie zgaśnie w objęciach Ponurego Żniwiarza.

Christian obudził się z przerażeniem. Całe jego ciało było oblane lodowatym potem. Serce waliło jak oszalałe, pragnąc rozerwać jego klatkę piersiową i uciec do Edenu. Z dala od horroru, którego było świadkiem. Ręce dygotały, a krew uderzała w skroniach jak wściekłe stado rozpędzonych bizonów próbujących uciec z pułapki.

„To tylko sen, to tylko sen – powtarzał w myślach niczym mantrę. – Uspokój się, już jesteś bezpieczny. Wróciłeś. Oddychaj”.

Czuł, jak ciało powoli spowalnia, serce wróciło na swoje miejsce, krew zwolniła. Sztorm emocji zniknął. Dla pewności wziął jeszcze kilka głębszych oddechów. Wiedział, że już dzisiaj nie zaśnie, znał to. Nie pierwszy raz spotkał w swoich snach Żniwiarza. Nie pierwszy raz był świadkiem jego dzieła zniszczenia. Jego Marszu Zagłady. Za każdym razem nie był gotowy na to spotkanie i liczył, że kolejne nigdy nie nastanie.

Powoli, delikatnie, jakby jeszcze nie był do końca pewny swoich ruchów, wziął szklankę z nocnej szafki. Pierwszy łyk, jak długo wyczekiwany uścisk ukochanej osoby, przyniósł spokój i otuchę. Resztę wody ze szklanki pochłonął niczym kochankę po długiej rozłące, szybko i łapczywie. Sięgnął do karafki po więcej. Potrzebował tego. Jego sypialnia była jeszcze otoczona granatowym całunem nocy. Tylko jedna, leniwie tańcząca świeca, bawiła się w kotka i myszkę z niesfornymi cieniami, próbując je dogonić pomarańczowym blaskiem.

Pokój był duży, skromnie urządzony, stanowił mieszankę brązu, czerni i marmuru, który swoje najlepsze lata miał już dawno za sobą. Pomiędzy biurkiem, przy którym zazwyczaj analizował dokumenty, a wielkim łóżkiem, na którym właśnie powracał do świata żywych, leżała skóra tygrysa. Pamiątka po jego zmarłym ojcu, Wielkim Przewodzącym. Biała skóra w czarne pasy była nie tylko pamiątką po człowieku, ale również lekcją, co się dzieje z tymi, którzy rozgniewali Najwyższego. Niedaleko łóżka stała drewniana, nadgryziona przez znak czasu szafa, w której Christian trzymał swoje stroje służbowe. Pomimo unifikacji zarządzonej lata temu, jego status pozwalał mu od czasu do czasu założyć inną szatę niż oficjalny śnieżnobiały mundur z czerwonymi dodatkami. Nie robił tego często, nie chciał dawać złego przykładu innym. Nie planował się wyróżniać, tego nie chciano. A skoro tego nie chciano, to i on nie chciał. Wszystko dla dobra wspólnoty, bo tak powinno być, prawda?

Lecz na dnie szafy leżały wspomnienia lat wcześniejszych, niektóre z mundurów były jego, niektóre miał po ojcu, a jeszcze inne rzekomo po dziadku. Tego jednak nie mógł potwierdzić, nigdy go nie poznał. Zresztą nie znał nikogo, kto przeżył Wielką Czystkę. Ojciec niewiele o nim mówił nawet jeszcze przed tym wszystkim, co się wydarzyło, a gdy młody Christian próbował się czegoś więcej dowiedzieć, ganił go za to. Wiedział tyle, ile miał wiedzieć. Ile powinien wiedzieć. Ile chciano, by wiedział. A skoro chciano, by tylko tyle wiedział, to on też tak chciał. Bo większość wie lepiej, bo oni mają rację.

Wstał. Podszedł powolnym krokiem w stronę otwartego okna. Zimne, świszczące powietrze wpadło do środka. Christiana przeszedł dreszcz, urywki snu pojawiły mu się przed oczami. Ogień. Dym. Krocząca postać i to nieodparte poczucie bezsilności. Ścisnął balustradę, wyjrzał przez okno. Pomogło. Chociaż na chwilę.

Na zewnątrz panował jeszcze mrok. Pojedyncze latarnie rozświetlały pomarańczowymi płomieniami ulice Teranii. Było tak bezgłośnie, że można było wręcz pomyśleć, że miasto jest opustoszałe. Panowała martwa cisza, zero rozmów, krzyków czy muzyki. Na miasto spoglądał z oddali okrągły księżyc otoczony wianuszkiem lekko migocących gwiazd. Kilka chmur płynęło po niebie niczym spokojny rybak po udanej nocy na wodzie. W oddali, ledwo widoczne, mieniły się mury miasta. Tak naprawdę Christian nie był pewien, czy on je widzi, czy po prostu wie, że tam są i mózg uzupełnia obraz widziany przez jego brązowe, jeszcze lekko niewyspane oczy.

Nie zastanawiał się nad tym długo, to nie było istotne. Wiedział, że tam są, i wiedział, że są tam z konkretnego powodu. Miasto o tej porze miało kolor granatu. Codzienny beżowy marmur, zmieszany z krwistoczerwonymi flagami, które wisiały na każdym rogu ulicy, wieczorną porą był zastępowany przez całun ciemności. Granat i szarość. Przełamywane tylko pojedynczym, pomarańczowym światłem ulicznych latarni. Ulice, które za kilka godzin wypełnią się Terańczykami, teraz były ciche i spokojne. W nocy jedynym spacerowiczem był wiatr, a jedynym dźwiękiem – jego delikatny, rytmiczny świst.

Zamknął okno. Nalał jeszcze wody do szklanki i powolnym ruchem wypił jej zawartość. Podszedł do łóżka i zabrał świecę. O tej porze nie mógł używać tylko małego światła. Jedynie państwowe latarnie mogły rozświetlać mrok nocy większą mocą. Na początku mówiono, że to względy bezpieczeństwa, teraz, że to próba optymalizacji kosztów miasta. Nie miało to znaczenia. Takie były zasady, więc trzeba było ich przestrzegać. Skoro oni się z nimi zgadzają, to i on się z nimi zgadza. Trzymając świecę, której tańczący płomień oświetlał wnętrze pokoju, Christian zbliżył się do lustra. Spojrzał na swoje odbicie.

Twarz wydawała się lekko upiorna w bladopomarańczowym świetle świecy. Lekki, czarny jak węgiel zarost, idealnie przystrzyżony, nadawał mu powagi. Oczy były mocno osadzone, teraz spokojne, nie zdradzały, o czym myśli ich właściciel. Nos miał delikatny, lekko szpiczasty. Od pewnego czasu nosił się z dłuższymi włosami, nie długimi, ale do ramion. Czuł, że dodawały mu one pewnej doniosłości, z jednej strony niedbale rozrzucone, z drugiej zawsze czyste i schludne niczym jego mundur. Ich głęboka czerń była przedzierana pasmami szarości, które od kilku lat zabierały coraz więcej miejsca dla siebie.

Był postawnym człowiekiem. Ojciec zawsze wymagał dyscypliny. „Co dobre dla duszy, dobre dla ciała”, „Dyscyplina równa się wolność”, „Doskonałość przez cierpienie” – powtarzał mu każdego dnia podczas kolejnych biegów, ćwiczeń, noszenia bali świeżo ściętego drewna czy nauki kolejnych ruchów samoobrony. Na jego klatce na wysokości serca był wytatuowany biały kruk – symbol Teranii. Te mityczne stworzenia rzekomo zamieszkiwały te tereny długo przed tym, zanim pojawili się pierwsi ludzie, ale z informacji, które posiadał Christian, wynikało, że po Wielkiej Czystce żaden z okazów nie przeżył. Kruk miał charakterystyczne czerwone oczy i złote pazury, które zgodnie z tradycją były lekko zaczerwienione na końcach jako symbol walki do samego końca.

Dziesiątki blizn i szram na ciele Christiana były dowodem, że w jednostce, w której się szkolił, nikt nie rzucał słów na wiatr. Jednak nie był na nich zły. Był im nawet wdzięczny, bo wiedział, że te lekcje miały go tylko wzmocnić. Doskonalić. Być każdego dnia bliżej doskonałości. Doskonałość przez cierpienie.

Na lustrze zawieszony był wisiorek. Na skórzanym rzemyku wisiał kieł. Należał on do tego samego tygrysa, którego skóra spoczywała na podłodze. Wielka duma ojca, a teraz jeszcze większa Christiana. Skóra. Kieł. Mundur. Tyle z niego zostało. Nawet blizny każdego roku stawały się coraz bledsze, zanikały jak wspomnienia po nim. Dzień po dniu. Godzina po godzinie. Czas upływał, wspomnienia się zacierały. Christian wziął wisiorek i założył go na siebie. W tym momencie naszła go dziwna myśl, której dawno nie miał. Chciał zaczerpnąć powietrza, poczuć, że ma jakąś kontrolę. Potrzebował tego po tym, co przed chwilą przeżył podczas spotkania z Ponurym Żniwiarzem.

Założył lekką, białą koszulę, zrobioną z najlepszego lnu, jaki mógł dostać w mieście, długie czarne spodnie, które były niezwykle wygodne i zaskakująco wytrzymałe. Butów nie potrzebował, chciał poczuć się jak kiedyś.

Na zewnątrz panowała cisza. Całun ciemności zalewał ulice, a wiatr delikatnie przechadzał się od drzwi do drzwi. Ulice były kamieniste, mocno ubite. Kamień przy kamieniu. Większość budynków w centralnej części miasta, gdzie mieszkał, była zrobiona z marmuru. Piękny beż, który w środku dnia przypominał śnieżnobiałą biel, teraz ukrył się nieśmiało za fasadą ciemności. Latarnie na rogach ulic rzucały cienie, które odgrywały swój mały teatr na pobliskich ścianach. Cisza. Ta niezmienna cisza dawała pewność i porządek. Złote zasady zapisane w Wielkiej Księdze. Tak jak przykazano. Tak jak było dobrze.

Christian zaczął biec. Jak za dziecka, boso, by czuć chłód podłoża, by doświadczać każdego momentu. To, co kiedyś zadawało mu ból, gdy jego jeszcze dziecięce, delikatne stopy zderzały się z zimnym kamieniem lub gorącym piaskiem, teraz dawało mu ukojenie. Równe tempo, które z każdym krokiem stawało się pewniejsze i stabilniejsze, po chwili zamieniło się w sprint. Christian pędził uliczkami, przemierzał jedną za drugą, mijając granatowe mury i pomarańczowe latarnie. Nikt mu nie przeszkadzał, bo wszyscy spali. Do wschodu pozostało jeszcze kilka godzin, złoty czas w objęciach Morfeusza. Niezachwiany, pewny i niezbędny. Tak jak mówiła Wielka Księga: „Ten, kogo sen przyjął, otulił i wyzwolił od utrapień, będzie gotowy na Wielkie Królestwo, wszyscy inni przepadną w Otchłani Niewierności”.

Kontynuował bieg, mijał budynek za budynkiem. Zamknięte fasady sklepów witały go bezdźwięcznie, jedna za drugą. Piekarnia, stolarz, kowal. Wszystkie te przybytki dawały stabilizację i były fundamentem miasta. Miasta, które tak wiele przeżyło. Miasta ocalałego. Ostatniego przybytku. Znał je doskonale, przemierzał te okolice każdego dnia, znał mieszkańców, a oni znali jego. Nie utrzymywali kontaktów, nie było to potrzebne. Może nawet przez niektórych uważane byłoby to za niestosowne. W mieście panowały pewne zasady. Zasady były ważne. Zasady dawały pewność. Zasady były Drogą. Krew uderzała do głowy. Oddech stał się płytki. Świst powietrza wydobywający się z płuc był tak szybki, jakby starał się dogonić uderzenia serca. Czuł, jak wali mu ono, próbując wydostać się na światło dzienne niczym górnik, którego szyb został zasypany skamieniałą ziemią. Zimne powietrze robiło, co mogło, by schładzać płonący pociąg, w jaki się zmieniał, ale powoli przegrywało tę walkę.

Christian zwolnił. Dał uspokoić się rydwanowi szaleństwa, jakim stał się jego organizm w ciągu ostatnich kilku minut. Zaczął iść powoli. Poczuł na nowo chłód drogi, jego skórę przeszedł zimny dreszcz. Wiatr zawiał mocniej, teraz to on wpadł w oszalały pęd. Otwarta przestrzeń, na której się znalazł, ułatwiała rozwścieczonemu żywiołowi sytuację. Jeszcze kilka sekund temu to on przecinał warstwy powietrza jak rozpędzony lampart, teraz to wiatr odwdzięczał mu się tym samym.

Rozejrzał się. Znał doskonale ten plac. Plac Pamięci. Centralne miejsce miasta, codziennie mijane przez tysiące ludzi zmierzających do swoich obowiązków. W tym on sam. Niczym grupa mrówek, jeden za drugim poruszali się do wyznaczonych miejsc. Praktycznie bezszelestnie, zajęci własnymi myślami, układaniem planu dnia i obowiązków czekających na nich. Jedni szli w lewo, drudzy w prawo, ale znaczna część kierowała się do Katedry Odrodzenia. Olbrzymi budynek, królujący nad resztą miasta, za dnia dumnie odbijał światło słoneczne, a nocą z lubością pochłaniał mrok. A może jednak to on ten mrok tworzył? Christian nie wiedział, ale to nie było istotne. Budynek był kluczowy dla miasta. Był kluczowy dla nich. Co oznaczało, że był kluczowy również dla niego. Zrobiony w całości z najpiękniejszego marmuru, majestatycznie wyrzeźbiony, już z zewnątrz wyglądał jak opus magnum każdego artysty. Dzieło życia, dzieło wybitne, po którym każdy twórca mógłby wsiąść na białowłosego rumaka, który zabrałby go w ostatnią podróż.

Katedra była szpiczasta. Miała kilkadziesiąt metrów wysokości i czasami mogło się wydawać, że jej czubek ginie w puszystych chmura nieba. To, co oprócz wysokości wyróżniało ją na tle innych budynków, to rzeźby, które niczym wielki płaszcz okrywały ten przybytek. Człowiek przy człowieku, jedna wielka armia chroniła swoimi korpusami Katedrę Odrodzenia. Miecz przy mieczu, tarcza przy tarczy. Freski przedstawiające wilka, lwa, byka, smoka czy słonia. Starodawne rody, które żyły tutaj i broniły jedynej słusznej drogi. Dumnie błyszczące w promieniach nocnego szkarłatu, przypominały niekończącą się historię. Każdy wojownik to jedno wspomnienie. Głębokie, porywające i przypominające o historii, która była tak ważna. O jedności w imię jednej wiary, porządku i harmonii.

Zawiał wiatr. Christian mógłby godzinami wpatrywać się hipnotycznym wzrokiem w katedrę. Uwielbiał ją, dawała mu spokój. Była jego opoką i gwarantem jutra. Na samą myśl, że już za kilka godzin będzie mógł znaleźć się w jej ramionach, przebiegały go dreszcze podniecenia. Sprawdził swoje tętno, uspokoiło się. Czas na powrót, trzeba przygotować się do następnego dnia. Być gotowym, by służyć i głosić Jedyną Drogę.

Księżyc leniwie zaczął schodzić ze swojej warty.

Christian zaczął biec.

Rozdział drugi

Historia

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział pierwszy. Mrok
Rozdział drugi. Historia
Rozdział trzeci. Spotkanie z Arcykapłanem
Rozdział czwarty. Wielebny
Rozdział piąty. Pustynie
Rozdział szósty. Ruiny
Rozdział siódmy. Kim jesteś?
Rozdział ósmy. Więcej pytań niż odpowiedzi
Rozdział dziewiąty. Czy to dalej sen?
Rozdział dziesiąty. Szukajcie, a znajdziecie, ale czy to, czego chcecie?
Rozdział jedenasty. Czerep
Rozdział dwunasty. Gdzie przeszłość miesza się z przyszłością
Rozdział trzynasty. Czy warto wskoczyć do króliczej nory?
Rozdział czternasty. Nic nie jest białe lub czarne
Rozdział piętnasty. Dom
Rozdział szesnasty. Zaufać czy nie?
Rozdział siedemnasty. Pustka samotności
Rozdział osiemnasty. Czy ktoś mnie oszukuje?
Rozdział dziewiętnasty. Historia prawdę ci powie. Ale czyją prawdę?
Rozdział dwudziesty. Inicjacja
Rozdział dwudziesty pierwszy. Pamięć potrafi płatać figle
Rozdział dwudziesty drugi. Koszmar trwać musi
Rozdział dwudziesty trzeci. Cisza przed burzą
Rozdział dwudziesty czwarty. Poszukując rady
Rozdział dwudziesty czwarty. Kiedy dom się wali, pierwszy zapada się dach
Rozdział dwudziesty piąty. Wyparcie

Przebudzenie

ISBN: 978-83-8313-963-0

© Filip Olender i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Białek

KOREKTA: Marta Grochowska

OKŁADKA: Wioleta Melerska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek