Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznaj Lunapolis – ostatnią metropolię na samotnej planecie. Miasto artystów i morderców, którzy z zabijania uczynili sztukę, niezwykły tygiel mechanoidów, duszoinżynierów projektujących dzieci na zamówienie rodziców, eksperymentów z ciałem, które pozwalają osiągnąć perfekcję i dają szansę na przetrwanie.
Oto Lunapolis – miejsce oczekiwania na Skok, który szczęśliwców przybliży do Przebudzenia, a niegodnych strąci w otchłań przeszłości.
Czy Finnen, niespełniony malarz, zdoła wreszcie uczynić dzieło sztuki ze swojego życia? Jaki los zaprojektował ociec dla Kairy, dziewczyny tak zwyczajnej, że aż niebezpiecznej, w mieście w którym wszyscy starają się wyróżniać za wszelką cenę? Dokąd tak naprawdę doleciał wraz z międzygwiezdną załogą Daniel Pantalekis?
Oto świat Przedksiężycowych – poznaj ich tajemnice.
„Piękne i przerażające jednocześnie. Twórcy fantastyki niejednokrotnie, wyjąwszy ciekawy pomysł na przedstawienie świata, nie mają zbyt wiele do powiedzenia. Tylko najlepsi potrafią dodatkowo stworzyć wciągającą intrygę. Kańtoch bez wątpienia należy do tej drugiej grupy”.
Dziennik.pl
Anna Kańtoch – pisarka i orientalistka (specjalność: arabistyka), autorka m.in. „Diabła na wieży”, „Miasta w zieleni i błękicie”, powieści niesamowitej „Czarne”. W 2007 laureatka nagrody Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecującego młodego twórcy. Trzykrotna zdobywczyni nagrody Zajdla, najważniejszego wyróżnienia dla polskich fantastów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Przedksiężycowi II
Anna Kańtoch
Część I
Trzydzieści dwa sposoby
efektownego uśmiercania ludzi
Noc, gdy ogłoszono Skok, wspominam jako serię obrazów. Miasto dyszące żądzą zabawy, otwarte na oścież drzwi winiarni, skąd wylewały się potoki światła i od czasu do czasu wytaczali się objęci wpół pijacy. Śmiech i śpiewy. Plac Żonglerów i dziewczyna, którą mężczyzna trzymał na ramionach, wirując w koło. Odchylona do tyłu, z przymkniętymi oczami, na których osiadały płatki śniegu. Jej białe, nagie ręce przecinające mrok jak dwie jasne wstęgi. Na twarzy miała osobliwy wyraz sennej zadumy, kontrastujący z ożywieniem mężczyzny, który śmiał się i krzyczał na wiatr: „Hej, hej, jeszcze raz! Hej, hej, jeszcze raz!”.
Ciepło ludzi stłoczonych w knajpie, której nazwy nie pamiętam, krążące z rąk do rąk kubki z letnim kwaśnym winem, pitym, choć jego smak palił w gardle. Bezustanne potrącanie się i wpadanie na siebie przy wtórze chichotów, zapach perfum zmieszany z wonią potu i oddechów, w których czuć pieprzowe cukierki. Zaskakująco przyjemna intymność tańca do muzyki, której nikt nie słuchał, w momencie gdy taniec polegał już właściwie tylko na tym, by zwisać w ramionach przypadkowego partnera i szurać nogami po wyślizganej posadzce. Roześmiane, jaśniejące twarze z oczami błyszczącymi jak szkło i lękiem pulsującym płytko pod napiętą, wilgotną skórą.
Pamiętam dziewczynę, właściwie jeszcze dziecko, oderwaną od wianuszka przyjaciółek, które od czasu do czasu machały jej z drugiego końca sali. Pozwalała trzymać się za rękę, ale nie pocałować, i przez cały czas mówiła. Każde jej słowo wydawało mi się odkryciem na miarę nowego wynalazku Archiwum i każde najdalej po dwóch sekundach wypadało z pamięci. Była koścista i niezgrabna, jakby składała się z samych łokci i kolan, a jej piersi ledwo wypychały cienką bluzkę, jednak pragnąłem jej tamtej nocy bardziej niż jakiejkolwiek kobiety, jakbym kochając się z kimś, komu nie groził jeszcze Skok, mógł odeprzeć własną śmierć.
Wreszcie Kaira stojąca nade mną. Jej głowa i ramiona jak rzeźba z płonącego świetlika na tle wschodzącego słońca, i cierpliwy upór, kiedy kucnęła, ześlizgując się ze światła w cień, by dotknąć mojego ramienia.
— Już czas — powiedziała.
Finnen malował w pośpiechu – czerwień oraz oranż, by podkreślić ślad, jaki zachodzące słońce zostawiało na czarnych płytach, biel strojów pielęgniarek i woskową żółć ich twarzy.
Trzy Skadranki pozowały cierpliwie na ostatnim, najwyższym z tarasów wieży art-zbrodniarzy. Podmuchy chłodnego wiatru od czasu do czasu przynosiły tu odgłosy miasta: nawoływania akrobatów, którzy popisywali się swą sztuką na Schodach Miedzianych, dźwięki muzyki i wybuchy narkotycznych śmiechów. Ten sam wiatr szarpał włosy, które wymknęły się spod dopasowanych pielęgniarskich czepków, jednak żadna z kobiet nie podniosła lewej, ludzkiej dłoni, by je poprawić. W tym bezruchu był rodzaj zwierzęcej obojętności: twarze bez wyrazu wpatrzone w niebo, ręce luźno opuszczone wzdłuż tułowi i zaczerwienione z zimna nosy. A pod stopami Skadranek trzy bliźniacze sylwetki rozmazane na płytach tarasu – wykrochmalona biel unurzana w czerwieni słońca i metaliczne błyski noży oraz igieł w miejscu, w którym powinny znajdować się odbicia prawych dłoni.
Finnen wiedział, że to będzie dobry obraz, czuł to każdym nerwem ciała. Bolał go nadgarstek, ręce grabiały z zimna, a pęcherz domagał się opróżnienia, lecz chłopak ani na chwilę nie zwalniał tempa. Nareszcie potrafił uchwycić wizję, która tkwiła w jego głowie, i przelać ją na płótno. To przychodziło tak łatwo i prosto, jakby nigdy nie było pustych godzin spędzanych w udręce przed rozpoczętym dziełem ani męczących rozważań, jakiej techniki czy której farby użyć. Właśnie teraz, gdy tworzył swój ostatni obraz w życiu, Finnen został obdarzony łaską geniuszu i przyjął ją z wdzięcznością, lecz bez zdziwienia.
Tak właśnie powinno być.
Malował, podczas gdy piąta osoba na tarasie – osoba, o której Finnen bezustannie zapominał, nie była bowiem częścią obrazu – wyrzucała z siebie potok słów.
— … rzeczy, które można znaleźć na plaży — mówił mężczyzna siedzący tuż obok ze skrzyżowanymi nogami — martwe wodorosty, puste muszle, bursztyn, drewno z rozbitych statków oraz trupy topielców.
— Nie powinien pan siedzieć na tych płytach — odparł Finnen z roztargnieniem, nie odrywając wzroku od płótna. Urhel Jayha, którego dostrzegał kątem oka na granicy pola widzenia, z jego perspektywy wyglądał jak stos szarych piór zwieńczonych siwo-czarną czupryną. — Są lodowato zimne, przeziębi się pan.
— Zapłaciłem za najwyższej klasy odporność — wyjaśnił Jayha. — Zresztą czyż nie byłoby to zbyt wielką ironią losu, gdybym zapłacił za genozmianę, a potem został z tyłu z powodu kaszlu i bolącego gardła? Jak pan sądzi?
Finnen nie miał pojęcia, czy to naprawdę jest pytanie – przez większość czasu Jayha zdawał się mówić do siebie – przerwał jednak pracę i spojrzał na niego.
— Odporność ma sens, gdy człowiek dba o siebie choć trochę — oznajmił łagodnie, jakby tłumaczył coś dziecku. — A Przedksiężycowi bardzo nie lubią chorych. Nawet najlżejsza dolegliwość jest niebezpieczna podczas Skoku.
— Tak, wiem. Oczywiście, że wiem.
Finnen już miał wrócić do pracy, coś jednak go powstrzymało. To był nowy impuls, nowe pragnienie. Pomyślał, że dobrze byłoby namalować jeszcze kiedyś inny obraz.
Człowiek w płaszczu z gołębich piór siedzący ze skrzyżowanymi nogami na tarasie. Czarne włosy z siwymi pasmami okalają młodą twarz – choć jeśli przyjrzeć się dokładniej, widać już pierwsze zmarszczki wokół oczu i ust. Niżej wiotkie nadgarstki oraz duże, niezgrabne dłonie, którym mężczyzna przygląda się, jakby rozważał, do czego właściwie służą.
To również mógłby być dobry obraz, lecz Finnen wiedział, że nigdy go nie namaluje, i poczuł ostry, nagły ból, jak cios prosto w serce. Tutaj i teraz kończyła się jego artystyczna kariera.
Wrócił do malowania. Dłoń lekko mu drżała, ale uspokajał się powoli. Sięgnął po czerń, by oddać kolor płyt tarasu; miękkie pociągnięcia pędzlem łagodziły ból i sprawiały, że Finnen znów skupił się wyłącznie na chwili teraźniejszej, jakby przyszłość nigdy nie miała nadejść.
Obok szemrał cichy głos Jayhy.
— … ptaki, które najbardziej lubią latać w czasie sztormu, a na ląd wracają tylko po to, żeby złożyć jaja i odchować pisklęta. Ich gniazda znajdują się w szczelinach klifów, tak wysoko, że żaden człowiek nie zdołałby tam się wspiąć. Czy to one łączą się w pary na całe życie? Nie pamiętam już. Moja wiedza wycieka ze mnie, rozumie pan? Z każdym dniem jest jej mniej i mniej. Jutro przejdę ostatni zabieg, a wtedy nic nie zostanie. A ja będę mordercą.
— Dlaczego więc zdecydował się pan na genozmianę, skoro tak się to panu nie podoba? — zapytał Finnen, nie przerywając pracy.
— Poznałem kogoś, kto o morzu wie więcej niż ja, i pomyślałem sobie, że przy Przebudzeniu nie będzie miejsca dla nas dwóch. Ale dla morderców zawsze jest miejsce.
— Dość paskudny wniosek.
— Sądzi pan, że będę potrafił zabić, kiedy już przejdę wszystkie zabiegi?
— Jeśli nie, może pan zażądać zwrotu pieniędzy. I naprawdę powinien pan wstać z tarasu…
— Wie pan, że morskich ptaków nie można hodować tak jak gołębi? One umierają w niewoli… A raczej umierały, kiedyś, dawno temu, gdy próbowano chwytać ostatnie okazy, zanim powymierały całe gatunki. Ja czasem udaję, że mój płaszcz zrobiony jest z piór petreli, nurów albo dumnych albatrosów…
Jedna z nieruchomych dotąd Skadranek drgnęła lekko i odwróciła się w stronę Finnena. Dwie pozostałe powtórzyły jej ruch, jak lustrzane odbicia.
Jeszcze chwila, błagam, jęknął w duchu chłopak. Zacisnął szczęki, nadgarstek rwał bólem tak mocnym, że zamalowane płótno zmieniało się przed oczami w czarną plamę – ale dłoń sama odnajdywała miejsca, w których trzeba nałożyć farbę, być może teraz mógłby skończyć obraz nawet na ślepo.
I skończy, jeśli tylko dostanie tę ostatnią, króciutką chwilę.
Kobiety ruszyły w jego stronę – jedna na przedzie i dwie po bokach, nieco z tyłu, tak iż Finnenowi kojarzyły się z prującym fale dziobem okrętu. Odznaczające się za uszami różowe płaty skrzeli drgały lekko. Z bliska obłe, owadzie twarze pielęgniarek wyglądały, jakby ktoś rzeźbił je w glinie, a potem porzucił tuż przed ostatecznym szlifem, który anonimowej bryle nadaje indywidualny charakter.
Skadranie, ludzie roju.
— Już czas. — Pierwsza z kobiet położyła Finnenowi na ramieniu lewą rękę, podczas gdy prawa, ta zakończona chwytakami, nożami oraz igłami, musnęła łokieć chłopaka.
— Wiem.
Pędzel ostatni raz dotknął płótna, a potem upadł na taras i potoczył się pod nogi Skadranki. Przepełniony szczęściem Finnen, pojękując, masował nadgarstek.
— Już czas — powtórzyła kobieta. — Straciłyśmy go sporo, spełniając pana zachciankę i pozując, ale teraz nadeszła pora, by udać się na zabieg.
Finnen wstał, pod jedną pachę wziął złożone krzesło, a pod drugą gotowy obraz, po czym ruszył za trzema Skadrankami, na pożegnanie rzucając spojrzenie w stronę Urhela Jayhy. Mężczyzna wciąż siedział na lodowatych płytach tarasu, pogrążony w myślach o morzu, którego nigdy w życiu nie widział ani nie miał zobaczyć.
Okrągła sala zabiegowa miała wyłożone srebrem ściany, na których wytłoczono rzędy cyfr, oraz szyby w oknach tak ciemne, że przepuszczały ledwo odrobinę burgundowego światła. Pośrodku podłogi z szarych płyt antypoślizgowych znajdował się okrągły basen, wypełniony wodą w kolorze płatków róż, przykryty szybą, na której stało metalowe łóżko zaopatrzone w pokrętła do regulowania wysokości oraz pasy – pięć zazwyczaj używanych plus dwie pary dodatkowych, na wypadek gdyby pacjentem był odmieniec. Nad wezgłowiem na ruchomym i fantazyjnie rzeźbionym pałąku zwisała nietypowa lampa: szklana kula z uwięzionymi wewnątrz świetlikami. W rogu pomieszczenia znajdował się na wpół przezroczysty parawan, za którym ktoś siedział.
Finnen przeniósł wzrok z lampy na parawan, a potem znów na lampę.
— Nie macie pozwolenia na używanie oświetlenia gazowego w pomieszczeniach?
— Oczywiście, że mamy — odparła jedna z pielęgniarek. Druga i trzecia w tym czasie sprawdziły, czy pasy przy łóżku się nie poprzecierały. — Podobnie jak uniwersytet oraz kilka wyższych urzędów. Proszę się położyć.
Człowiek za parawanem poruszył się i Finnen dostrzegł, że sylwetka, którą z początku wziął za całkowicie normalną, jest zdeformowana.
Duszoinżynier, pomyślał. Dziwoląg.
Położył się na łóżku, oparł stopy na specjalnej podpórce i pozwolił się przymocować pasami. Nie był pewien, czy krzątające się wokół niego pielęgniarki są tymi samymi, które pozowały mu na tarasie. Wszystkie wyglądały identycznie, a tamte stracił z oczu, gdy poszedł wypróżnić pęcherz oraz zmoczyć włosy przed goleniem.
Myśl o goleniu sprawiła, że natychmiast zaswędziała go naga skóra na czaszce, ale było za późno, by się podrapać – obie ręce miał już przypięte pasami, tak samo zresztą jak i nogi. Wolna pozostała tylko głowa.
— Odrosną. — Jedna z pielęgniarek jakby odgadła jego myśli. — Po zabiegu zaaplikujemy panu środek na porost włosów i znów będzie pan miał piękną, bujną czuprynę.
Skadranki nie tylko wyglądały identycznie, ale także mówiły podobnymi do siebie, pozbawionymi emocji głosami, wszystkie też miały skłonność do używania pełnych zdań, jakby czytały z książki. Jednak ta jedna w ledwo uchwytny sposób wydawała się inna od reszty, jakby bardziej… współczująca, a jednocześnie odrobinę ironiczna, choć możliwe, że Finnen po prostu widział to, co chciał zobaczyć.
Bardzo potrzebował współczucia i jednocześnie rozsądnie cieszył się, że go nie otrzymał. Zbyt łatwo przyszłoby mu zrobić z tego wydarzenia tragedię – on w roli ofiary, jego poświęcenie i strata, osamotnienie i to, co odczuł jako zdradę Kairy.
Jednak mimo pokusy, by widzieć to właśnie w ten sposób, Finnen wiedział, że rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana.
Niech więc będzie tak, jak jest. Chłodny profesjonalizm Skadranek zapewniał przynajmniej, że nie rozpłacze się w kluczowym momencie.
— Podać panu środki uspokajające?
— Nie… Tak. Może lepiej tak.
Ból wbijanej w ramię igły i krótki, gwałtowny przypływ seksualnego podniecenia, gdy strach zmienia się w odrętwienie. Jedna z pielęgniarek znalazła się akurat tak blisko, że mógł ją chwycić za rękę, co też zrobił, po czym przesunął kciukiem wzdłuż jej linii życia. Wyszarpnęła dłoń; na trzech twarzach zobaczył trzy identyczne wyrazy zaskoczenia i zmieszania.
Skadranki nie tylko wyglądały identycznie, mówiły podobnymi do siebie, pozbawionymi emocji głosami, ale także czuły to samo, w istocie były bowiem jedną osobowością w kilku (kilkunastu?) ciałach. Gdyby kochał się z jedną, pozostałe byłyby świadome każdej sekundy tego aktu.
Finnen wyobraził to sobie, a potem zamknął oczy i spróbował się odprężyć. Wszystko wokół oddalało się od niego, obojętniało. Nawet Kaira, nawet ten moment, gdy poprosiła, by przeszedł genozmianę – zgodził się, a ona przyjęła to prostym skinieniem głowy, jak coś oczywistego, jak coś, co jej się należało.
Oczywiście powiedziałby „tak” niezależnie od okoliczności – wiedział o tym doskonale – ale nie powinno to wyglądać w ten sposób. Zabolała go jej pewność, że on się zgodzi, czuł się w pewien sposób pomniejszony, nieważny, jak pionek, którego we właściwej chwili można przesunąć z miejsca na miejsce. Odkąd wszedł do wieży art-zbrodniarzy, bezustannie towarzyszyło mu piekące poczucie żalu i goryczy. Z drugiej strony, gdyby wówczas odmówił, z nadzieją, że Kaira będzie zmuszona go prosić, mógłby się tego po prostu nie doczekać.
Mam do niej żal, bo nie pozwoliła mi odegrać dramatycznej sceny, pomyślał w dziwnym przypływie dobrego humoru, jakby obserwował samego siebie z boku.
Uniósł powieki, gdy usłyszał szmer płóz przesuwających się po podłodze. Odwrócił głowę. Parawan podjeżdżał w stronę łóżka, a razem z nim ukryty z tyłu dziwoląg.
— Jak się pan czuje? — głos był cichy, oddech mówiącego poświstywał lekko.
— Dobrze — odparł Finnen.
Świeżo wygolona czaszka wciąż swędziała, ale nawet to uczucie stało się mniej dokuczliwe. Ręce i nogi drętwiały. Jedna z pielęgniarek poruszała pokrętłami i łóżko się przechyliło – teraz stopy Finnena niemal dotykały podłogi, a jego głowa znalazła się na wysokości pasa Skadranek.
— Nazywam się Jez Liander, jestem lekarzem i będę nadzorował pana zabieg. W istocie można nawet powiedzieć, że sam go przeprowadzę, kierując dłońmi Skadranek. Wejdę w ich umysły i użyję ciał tak, jak animatorzy używają mechanicznych konstrukcji, rozumie pan?
— Rozumiem. Nie jestem dzieckiem. Po co pan mi to mówi?
— Mam obowiązek poinformować każdego pacjenta o przebiegu genozmiany. Mam również…
Duszoinżynierowi przerwał gwałtowny atak kaszlu. Jedna z pielęgniarek weszła za parawan i przyłożyła mu do ust niewielki przedmiot, którego cień zniekształcił się na zasłonie, tak że Finnen nie potrafił rozpoznać, co to jest. Doktor Liander wziął kilka głębokich wdechów. Chłopak przeniósł wzrok na twarze pozostałych dwóch pielęgniarek – obie, nim powrócił na nie wyraz profesjonalnego chłodu, pełne były niepokoju.
— Mój stan zdrowia… — wychrypiał dziwoląg, gdy już mógł mówić. — Proszę się nim nie kłopotać. Ciało czasem odmawia mi posłuszeństwa, lecz moje zalety rekompensują wszelkie dolegliwości. Powiem panu teraz, jak przebiegać będzie procedura. Otóż zabieg przeprowadzimy pod wodą, która ma tę właściwość, że wzmacnia zdolności nie tylko telepatyczne, ale i telekinetyczne, tak że łatwiej będzie mi sterować ruchami Skadranek. Pan, znieczulony, ale przytomny, będzie oddychał przez maskę tlenową, a my w tym czasie zablokujemy ośrodki w mózgu odpowiedzialne za pana obecne talenty. Nie możemy ich zlikwidować, tego nie da się zrobić, ale poniekąd odetniemy panu do nich dostęp. Dopiero potem stopniowo przystąpimy do właściwej terapii genowej, by mógł pan pozyskać nowe zdolności, które, żywię nadzieję, przyniosą panu satysfakcję. Proszę zauważyć, że taka kolejność zapobiega niebezpieczeństwu przejściowej multiplikacji talentów. Jak wiadomo, Przedksiężycowi nie lubią osób wszechstronnie uzdolnionych, gdyby więc Skok zaskoczył pana w takim momencie, mógłby pan zostać z tyłu, a tego przecież byśmy nie chcieli, prawda?
— Ja z pewnością bym nie chciał — burknął Finnen. — Co do pana, to nie mam pojęcia.
— Jeśli więc wyraża pan zgodę…
— Wyrażam.
Gdy cień za parawanem wykonał nieokreślony gest, jedna z pielęgniarek uniosła prawą rękę. Z przegubu wysunął się dozownik. Kobieta nabrała na lewą dłoń odrobinę przezroczystego płynu i wmasowała go w łysinę Finnena. Chłopak poczuł, jak lodowaty chłód obejmuje mu głowę i spełza na drętwiejące błyskawicznie policzki.
— To miejscowy środek znieczulający — kontynuował duszoinżynier. — Nie ma powodu, żeby pozbawiać pana przytomności. Gwarantuję, że nie poczuje pan bólu, choć jeśli pan sobie życzy, mogę…
— … eee… rzeba… — wymamrotał Finnen. Wargi też już mu zdrętwiały.
— Może pan doznać pewnych przejściowych sensacji, czuć dziwne zapachy albo mieć osobliwy smak w ustach, mogą też do pana powrócić na chwilę zagubione wspomnienia. To wszystko jest najzupełniej normalne, spowodowane przypadkowym podrażnieniem poszczególnych ośrodków w mózgu i nie należy się tym przejmować.
Chłopakowi przypomniał się Niraj przywiązany pasami do łóżka. Wbite w czaszkę igły i Issa dotykający ich z twarzą pełną czułości. Przerażenie czaiło się tuż obok, gotowe wcisnąć się Finnenowi do gardła, gdy tylko minie działanie środka uspokajającego. Pod pewnymi względami to było gorsze niż sam strach, jakby w nieskończoność rozciągnął się trwający ułamek sekundy moment pomiędzy przeczuciem, że stało się coś potwornego, a wiedzą: owa ulotna chwila pustki, gdy spokój już znikł, a panika jeszcze nie zajęła jego miejsca.
Jedna ze Skadranek przelotnym gestem położyła mu dłoń na czole – raczej domyślił się tego z widzianego kątem oka ruchu, niż poczuł – a potem założyła Finnenowi maskę.
— Proszę zagryźć.
Zacisnął zęby na ustniku. Świat widziany przez wizjer wydawał się dziwnie nierealny. Coś ściskało mu nos, nie pozwalając odetchnąć, ale nim strach przedarł się do zamroczonego umysłu, rozległ się syk odkręcanej butli i chłopak z ulgą wciągnął w płuca powietrze, które smakowało gumą i suchością nagrzanej piwnicy. Skadranka umocowała maskę, przeciągając paski za uszami Finnena, a potem za pomocą kolejnego pasa unieruchomiła mu głowę.
— Najlepiej będzie, jeśli pomyśli pan o czymś przyjemnym — dobiegł go głos Liandera. — Zaczynamy.
Zgrzyt, w którym Finnen odgadł dźwięk rozsuwanej szyby. Łóżko przechyliło się, przez chwilę utrzymywało chwiejną równowagę, a potem wpadło do wody. Nie była zimna, jak się spodziewał, raczej przyjemnie chłodna. Zagarnęła go i otuliła niczym świeżo wyprane prześcieradło. Szarpnął się w więzach, ale bez szczególnego przekonania. Poprzez szybkę wizjera widział srebrzyste bańki ulatujące od krawędzi ustnika w głąb strugi świetlikowego blasku. Jak głęboki jest ten basen?, zastanowił się przelotnie. Nie mógł ruszyć głową, by sprawdzić, przypuszczał jednak, że ma co najmniej dwa metry.
Zimny prąd obmył go i wydął koszulę, gdy Skadranki wskoczyły do wody. Najpierw na poziomie oczu dostrzegł ich nagie łydki, pogrubione i nieco zniekształcone, ale wciąż niewątpliwie zgrabne, a potem resztę sylwetek. Wymykające się spod pielęgniarskich czepków włosy falowały wokół twarzy jak rozpostarte macki meduz, a białe stroje wybrzuszyły się wokół ciał, lecz mimo to kobiety wyglądały równie elegancko i profesjonalnie jak w sali zabiegowej. Skrzela za ich uszami wydymały się w rytm oddechów, światło załamywało się na sterczących z przegubów ostrzach oraz dozownikach. Woda zmiękczyła chłodne uśmiechy Skadranek, tak że teraz sprawiały wrażenie nieco smutnych.
Jedna z nich uniosła prawą, nieludzką dłoń i czubkiem noża dotknęła jego ogolonej głowy. I znów chłopak bardziej domyślił się tego, widząc kątem oka ruch, niż poczuł. Naprawdę nie bolało. W stronę lampy wraz z bańkami powietrza odpłynęła smuga czerwieni. Finnen śledził ją wzrokiem, dopóki mógł, zafascynowany zmieniającym się kształtem i kolorem: od zwartej chmury w barwie szkarłatu po różową mgłę, niewiele ciemniejszą niż woda. Czasem na kilka sekund zapominał o czyhającym tuż obok przerażeniu, ale pamięć zawsze wracała. Jak teraz, gdy pod wodą rozległ się głuchy dźwięk pilnika tnącego kość.
„Pomyśl o czymś przyjemnym”.
Myślał o Kairze. Nie dlatego, że dziewczyna jakoś szczególnie kojarzyła mu się z przyjemnością, lecz dlatego, że kojarzyła się ze wszystkim. Z radością i cierpieniem, niechęcią i sympatią. O czymkolwiek by myślał, i tak prędzej czy później wróci do niej, więc równie dobrze mógł zacząć już teraz.
A więc Kaira.
Kaira siedziała na uniwersyteckiej ławce obok Dime. Naprzeciw nich kołysał się na krześle Esh Gurleen, mówiąc i jednocześnie ilustrując swój wykład rekwizytami: plikiem złożonych kartek oraz dwiema długimi szpilkami. Finnen obserwował ich z parapetu – trzy zanurzone w mroku sylwetki, trzy profile miękko otulone światłem świec. Teorię Gurleena słyszał już wcześniej, dlatego mógł skupić się na dziewczynie, która wpatrywała się w byłego nauczyciela z wyraźną fascynacją, większą nawet niż ta na twarzy Dime, choć dla chłopaka słowa starszego mężczyzny były nowością, a dla Kairy nie.
— Światy Lunapolis przypominają stos kartek ułożonych jedna na drugiej — oznajmił Gurleen. — Najniżej pierwsza z odrzuconych rzeczywistości, najwyżej nasza, ta, której mieszkańcy wciąż jeszcze mają szansę na Przebudzenie. Trzymają się razem dzięki dwóm osiom. — Kolejno nabijał kartki na szpilki. — Jedna z nich to Archiwum, czy raczej wszystkie Archiwa, a druga to Studnie. Ta pierwsza oś jest grubsza i solidniejsza, wystarczy więc wyciągnąć tylko ją, żeby wszystko się posypało…
Nagłym ruchem usunął jedną ze szpilek i kartki opadły na podłogę jak białe pióra.
— Moja demonstracja oczywiście jest bardzo kulawa — powiedział z odrobiną poczucia winy. — Gdybym miał tu moje pomoce naukowe… Kairo, pamiętasz mój przybornik matematyczno-fizyczny?
Potaknęła, uśmiechając się. Pomiędzy nią a Gurleenem przeskoczyła iskra porozumienia, która wygładziła zmarszczki mężczyzny, a z Kairy na krótką chwilę znów uczyniła małą, ufną dziewczynkę.
— No ale nie mam przybornika, więc muszę radzić sobie z tym, co jest. — Gurleen rozejrzał się z roztargnieniem, a Finnen w przypływie dziecinnej złośliwości odsunął głębiej w mrok na wpół opróżnioną butelkę wina, która stała na parapecie. — I oczywiście tu nie chodzi o rozsypanie wszystkich rzeczywistości, ale o to, żeby połączyć je w jedną, niestarzejącą się. I to się uda, jeśli tylko zrobimy, co musimy zrobić. Wtedy wszyscy ludzie, którzy kiedykolwiek zostali z tyłu, a którzy jeszcze żyją, znajdą się na powrót w naszym świecie. Będziemy ich mogli nakarmić i wyleczyć…
— Mamy na to wystarczające środki? — wtrącił się Dime.
Gurleen wzruszył ramionami.
— W Halach codziennie marnuje się mnóstwo jedzenia, bo Kolejkę projektowano w czasach, kiedy Lunapolis liczyło znacznie więcej mieszkańców. Z lekami będzie gorzej, przyznaję, ale wielu nieszczęśników z przeszłości wystarczy porządnie nakarmić i ubrać ciepło, żeby doszli do siebie. Poza tym tutaj ich rany nawet bez środków przeciwbólowych czy maści będą się goić normalnie, a to już coś.
— Skąd pan to wszystko wie? — w głosie Dime zabrzmiało niedowierzanie.
Kaira rzuciła mu krótkie, ostrzegawcze spojrzenie, ale Finnen w duchu przyklasnął koledze. Sam wcześniej zapytał o to samo.
— Dotarłem do nigdy nieopublikowanych prac Aylena — wyjaśnił Gurleen. — Zachowały się co prawda tylko fragmenty, ale na szczęście wystarczająco obszerne, żebym mógł być cholernie pewny.
— I wciąż ma pan te prace?
— Zabrano mi je przy aresztowaniu. — Odruchowo dotknął blizn z tyłu czaszki, które odznaczały się wyraźnie pomiędzy białą jak twarożek szczeciną. — Omal nie straciłem wtedy swoich zdolności, więc nie przejąłem się zbytnio. Zwłaszcza że pamiętam, co tam było napisane. Nie wierzysz mi?
— Nie, ja… — Zapytany bezpośrednio Dime zmieszał się jak panienka. — Po prostu… to wydaje się tak nierzeczywiste…
— Bo to wbrew wszystkiemu, co kładziono ci do głowy, odkąd wyrosłeś z niemowlęctwa — odparł Gurleen. — Wybrani, którzy dostąpią Przebudzenia, złoty wiek dla garstki najlepszych kosztem tego, że cała reszta zgnije w przeszłości. Wszyscy kiedyś w to wierzyliśmy, i co więcej, wszyscy mieliśmy nadzieję, że sami znajdziemy się wśród zwycięzców. Tyle że to bzdura.
— Po co Przedksiężycowi mieliby nas zwodzić?
— Może mają w tym jakiś ukryty cel. A może zwyczajnie sprawia im to frajdę. Skąd mam wiedzieć? Przedksiężycowi nie są ludźmi, spodziewanie się po nich ludzkich motywacji to nonsens. Zastanów się lepiej, młody człowieku, po co ja miałbym was oszukiwać? Narażać siebie i dziecko, które kocham jak własne? — Skinął w stronę Kairy, która rozkwitła zadowoleniem.
— Mam uwierzyć, że oszustwo Przedksiężycowych przejrzał jeden człowiek?
— Nie jakiś tam człowiek — zaprotestowała dziewczyna. — Aylen.
Finnen patrzył na twarz Dime i niemal widział, jak to nazwisko wgryza się coraz głębiej w świadomość chłopaka.
Aylen. Ten sam, który żył przed kilkudziesięcioma Skokami, w czasach, gdy gęsto zaludnione Lunapolis osiągnęło szczyt świetności. Ostatni naprawdę wielki i wszechstronnie utalentowany przedstawiciel zbliżającej się do kresu cywilizacji – potem nie było już nikogo takiego, Przedksiężycowi bowiem uznali, że ludzie nazbyt doskonali będą zostawać z tyłu, co ostatecznie doprowadziło do upadku Wieży Perfecti. Filozof i zarazem polityk, autor kilku traktatów o mocno kontrowersyjnych treściach i znakomity mówca. Wynalazca, dzięki któremu ich świat w kilkunastu Skokach pokonał niemal trzy wieki. Duszoinżynier równie dobrze radzący sobie z projektowaniem przyszłych morderców, jak i lirycznych poetów.
Okres jego największej twórczej aktywności był dość dobrze znany, lecz brakowało wiarygodnych źródeł opisujących lata wcześniejsze i późniejsze. Zwłaszcza śmierć Aylena była mocno tajemnicza. Oficjalnie jako przyczynę podawano wypadek, gdy uczony, wracając o świcie z kawiarni, w której lubił pisać, został stratowany przez pędzącego po schodach mechanoida. Jednak żaden animator nie przyznał się do winy, a przy tym – podobno – rany na ciele Aylena niezupełnie pasowały do takiej wersji wydarzeń. Przekazywane z pokolenia na pokolenie półprawdy, plotki i zwyczajne fantazje z czasem zmieniły się w jedną z najbardziej intrygujących legend Lunapolis.
Śmierć Aylena była tematem niezliczonych sztuk teatralnych i jeszcze większej liczby książek oraz artykułów prasowych, raz na jakiś czas pojawiały się też cudownie odnalezione dokumenty, które jakoby miały rozwikłać zagadkę – i które nieodmiennie zostawały dyskredytowane przez poważniejszych naukowców. Rosła liczba teorii spiskowych, i owszem – jedna z nich głosiła, iż największy umysł Lunapolis został zamordowany tuż po tym, jak odkrył coś, co władze miasta uznały za tak niebezpieczne, że informacja o tym nigdy nie miała zostać podana do publicznej wiadomości.
To ostatnie można by uznać za potwierdzenie słów Gurleena, podobnie zresztą jak i inną legendę. Zgodnie z nią Aylen był twórcą zaginionego później czy też zniszczonego urządzenia, które służyło do zaglądania w umysły Przedksiężycowych. Jednak krążących o Aylenie plotek było tyle, że dałoby się na nich zbudować każdą, nawet najbardziej szaloną teorię, i Dime najpewniej zdawał sobie z tego sprawę.
Rudowłosy chłopak spojrzał na Finnena.
— Ty mu wierzysz? — zapytał niepewnie.
— Chcę wierzyć.
— To nie to samo.
— Nie, niezupełnie to samo. — Finnen odwrócił się w stronę okna. — Ja ci nie pomogę, sam zdecyduj.
— O czym tu decydować? — zniecierpliwiła się Kaira. — Dime, niech to Skok pochłonie, naprawdę nie chcę ci robić przykrości, ale nie jesteś przecież dzieckiem i wiesz, jakie masz szanse dotrwać do Przebudzenia. Tak realnie, ile sobie dajesz? Pięć procent? Więcej? Mniej?
Chłopak spuścił głowę i powiedział coś, ledwo poruszając ustami. Nawet światło świec nie zdołało ocieplić marmurowej bieli jego twarzy. Finnen miał wrażenie, że rudzielec zaraz się rozpłacze.
— Ja jestem w takiej samej sytuacji, Finnen też. — Kaira zeskoczyła z ławki, oczy jej płonęły. — A nawet gdyby zdarzył się pieprzony cud i wszyscy byśmy przeżyli, to będziemy, kurwa, świętować na stosie zwłok tych, którym nie wyszło. Uważasz, że to jest tego warte? Bo ja nie. Nawet jeśli istnieje możliwość, że Aylen się pomylił albo że Esh źle zinterpretował jego słowa, nawet jeśli jest niebezpieczeństwo, że Esh nas wszystkich okłamał – chociaż dla mnie to zupełna bzdura – to ja zamierzam zaryzykować, bo jest też szansa, choćby minimalna, że to prawda i że nam się uda. A wtedy przerwiemy całe to szaleństwo i ocalimy tysiące osób, które bez naszej pomocy zginą.
Finnen pomyślał, że Kairze do twarzy jest ze złością, a potem, że na miejscu Dime zapytałby teraz, co z nim zrobią, jeśli jednak odmówi współpracy. Problem polegał na tym, że nikt jak dotąd nie rozważał takiej opcji. Nie mogli zatrzymać Dime siłą, ale niebezpiecznie też byłoby pozwolić mu po prostu odejść.
Rudowłosy jednak nie zapytał.
— Tak, masz rację — powiedział wreszcie, unosząc głowę. A potem powtórzył, tym razem z większą pewnością siebie — oczywiście, że masz rację. Sam bym o tym pomyślał, gdybyś tylko nie zaczęła krzyczeć. Nie musiałaś tego robić, wiesz? Naprawdę chcę wam pomóc. Jeśli tylko będę się mógł na coś przydać… — Spojrzał na Finnena, znów z wahaniem, a kiedy nie doczekał się odpowiedzi, przez jego twarz przemknął skurcz strachu, zastąpiony zaraz wymuszonym uśmiechem. — Kto by pomyślał, że skończymy w ten sposób, co, Finnen? Wszystkie nasze szaleństwa z dzieciństwa nie mogą się z tym równać.
Finnen patrzył, jak uśmiech rudzielca staje się naturalniejszy, jak chłopak coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że to nic wielkiego, tylko kolejna przygoda. To był pomysł Kairy, żeby przyprowadzić tu Dime, a Finnen zastanowił się przelotnie, czy jeśli Dime zginie, dziewczyna choć przez chwilę będzie się czuła winna.
— Niech pan mu wyjaśni — zwrócił się do Esha Gurleena — co konkretnie mamy zamiar zrobić.
— Chcemy wysadzić wszystkie Archiwa — odparł mężczyzna, a Finnen nie potrafił nie okazać choćby odrobiny podziwu, staremu nauczycielowi udało się bowiem to powiedzieć z absolutnym spokojem.
Odległe uczucie chłodu, bycia nagim, odsłoniętym, i sylwetki Skadranek pływające na granicy pola widzenia. Muśnięcia ich włosów i podwodne prądy wzbudzone ruchami zgrabnych – gibkich niczym rybie – ciał. Delikatny nacisk, gdy wbijano mu igły w mózg, wrażenie, nie, raczej cień wrażenia, że wnika w niego coś lodowato zimnego. Lekkie szczypanie, łaskotanie.
Nagle wybuchnął śmiechem, omal nie wypuszczając z zębów gumowego ustnika, zaraz potem jego nozdrza wypełnił zapach smażonych kwiatów akacji, a jeszcze później przyszła rozpacz, tak świeża jak w dniu, gdy Ary’ego zabrał Skok. Czyste, jasne wspomnienie brata zachęcającego gestem małego Finnena, by usiadł przed nim na tacy – zaraz zjadą w dół Schodów Złotników, pośród iskier i w łoskocie uderzającego o kamień metalu, śmiejąc się i wrzeszcząc na przemian.
A potem znów obojętność i odległe uczucie chłodu.
„Pomyśl o czymś przyjemnym”.
Zatem myślał.
W uniwersyteckiej auli spało kilkanaście osób – niektórzy na zsuniętych ławkach, inni na materacach, z których wyłaziły strzępy gąbki. Wszyscy zawinięci po czubki uszu w koce, wydzielające lekką woń zgnilizny. W ciemności słychać było regularne oddechy, od czasu do czasu też jęk, gdy komuś przyśniło się coś złego.
Ze świecą w ręku Finnen przeszedł pomiędzy leżącymi, czerpiąc pewną przyjemność z obserwowania ludzi, którzy nie wiedzieli, że są obserwowani. Niemal identyczne sylwetki w mroku, dźwięki imion z trudem kojarzone z właściwymi twarzami – albo i niekojarzone. Na razie tak właśnie ich postrzegał, zdawał sobie jednak sprawę, że z czasem puste kontury wypełnią się treścią. Kogoś polubi, a kogoś nie, ktoś wyda mu się interesujący, a ktoś inny głupi. Może nawet prześpi się z jedną z tych dziewcząt, które ubierały się w męskie stroje, ścinały krótko włosy i klęły, zagryzając chlebem łyki kwaśnego wina.
Wszyscy byli młodzi i bardzo zdeterminowani, to już o nich wiedział. Wiedział też, że nikt z nich nie ma jakichś szczególnych talentów czy umiejętności. To mogło być zaletą albo wadą, zależy jak na to patrzeć.
Gdzieś w auli spali też Dime i Kaira, lecz Finnen nie potrafił rozpoznać ich w ciemności.
Wyszedł na korytarz, kierując się częściowo blaskiem świecy, a częściowo wpadającym przez wąskie okna światłem błękitnego Wołu. Dwa pozostałe księżyce skryły się za chmurami. Finnen nigdy wcześniej nie spędził nocy w przeszłości i ciemność wydawała mu się gęstsza, zimniejsza i jednocześnie cichsza niż w górnym świecie. Na ścianach uniwersytetu wisiały co prawda lampy gazowe, lecz żadna z nich nie działała, a z zewnątrz nie dobiegały odgłosy zabawy, tak naturalne w Lunapolis, które Finnen znał. Nawet jeśli poza murami uniwersytetu ktoś się poruszył, nawet jeśli przemknęła tam wychudzona sylwetka, prezentując w blasku Wołu bladą jak płótno twarz i płonące gorączką oczy, odbywało się to w pełnym powagi milczeniu. Czasem tylko rozlegał się zdławiony jęk, krzyk czy odgłosy walki. Finnen rzadko widywał mieszkańców tego świata, wiedział jednak, że stają się coraz słabsi, a jednocześnie mniej przewidywalni. To go martwiło, Esh Gurleen zawarł bowiem z miejscowymi układ, na mocy którego zostawiali w spokoju jego grupę, a teraz umowa mogła zostać zerwana.
Co będzie, jeśli zaatakują uniwersytet? Albo, co gorsza, jeśli opowiedzą o Eshu Gurleenie komuś z górnego świata? Teoretycznie istniała taka możliwość, choć obecnie mało kto decydował się na zejście w przeszłość, a nawet jeśli, robił to nie po to, by konwersować z nieszczęśnikami, którzy zostali z tyłu.
Spiskowcy mogliby się ukryć w którymś z całkowicie wymarłych światów, gdzie niewątpliwie byliby bezpieczniejsi, jednak w niższych rzeczywistościach jedzenie i rzeczy codziennego użytku ulegały zniszczeniu tak szybko, że na dłuższą metę nie dało się tam mieszkać. Lepiej zostać tutaj, tłumaczył Esh Gurleen, godząc się z obecnością nielicznych ocalałych, a gdyby któremuś z nich przyszło do głowy nas zaatakować… Cóż, są słabi i powolni, w razie czego zdążymy uciec.
Finnen uznał wagę tego argumentu, jednak nie potrafił przestać się martwić.
Krążył po uniwersytecie. Jedna sala, druga, trzecia. Chłód opuszczonych murów, gąbczasta wilgoć grzyba porastającego ściany i wiercący w nosie zapach kurzu. Odgłos własnych kroków rozbrzmiewał mu w uszach echem. Gdy chłopak szedł, czuł się jak intruz, a gdy przystawał w ciszy, patrząc na swój własny, olbrzymi i zniekształcony cień – jak duch nawiedzający wymarły budynek. Mijał tablice z wypisanymi imionami dawnych absolwentów, półki, na których rzędem stały zakurzone złote i srebrne puchary, zetlałe mapy i gabloty pełne rozsypujących się kości. Trafił wreszcie w miejsce, gdzie obok katedry na postumencie znajdował się podświetlony globus. To go zainteresowało – lampy gazowe nie działały, ale globus wciąż płonął od wewnątrz zielonkawym blaskiem.
Postawił świecę na ławce, oderwał od skóry kilka kropel zastygłego wosku i obrócił globus. Miękki zielonkawy blask zafalował jak woda w okrągłym naczyniu.
Ktoś poruszył się za jego plecami. Chłopak odwrócił się z mocno bijącym sercem.
— To tylko ja — uspokoił go Esh Gurleen. — Lubię czasem tu przychodzić nocą i patrzeć na ten globus. Dziwi cię, że świetliki w jego wnętrzu wciąż żyją, co? Ale gdybyś spędził w przeszłości tyle czasu co ja, wiedziałbyś, że takie rzeczy czasem się zdarzają. Zebrane w koszu pomarańcze gniją, ale jedna pozostaje świeża; ubrania strzępią się i drą, wszystkie, z wyjątkiem pary spodni czy koszuli, które wciąż są całe. Przeszłością rządzi chaos, a on może pozwolić sobie na odrobinę nielogiczności.
— Ludzi też to dotyczy?
— Masz na myśli, czy w którymś z odrzuconych światów żyje człowiek, który wciąż jest zdrowy i młody, podczas gdy wszyscy wokół chorują i starzeją się? Nie wiem, chociaż nie zdziwiłoby mnie to. Tyle że temu człowiekowi i tak nic by z tego nie przyszło. Po prostu dłużej by się męczył.
W głosie mężczyzny zabrzmiało tyle goryczy, że Finnen spojrzał zdziwiony. Znikła gdzieś energia ożywiająca Gurleena; wcześniej nie zwracało się uwagi na jego zmarszczki, a siwe włosy można było wziąć wręcz za wyraz ekscentrycznych upodobań, jak u Kairy, lecz w tej chwili dawny nauczyciel wyglądał na swoje lata.
On jest stary, po raz pierwszy uświadomił sobie Finnen z całą wyrazistością i to sprawiło, że spojrzał na Gurleena inaczej, z mieszaniną współczucia, lęku i ciekawości, bo tak rzadko widywał starych ludzi.
Esh Gurleen dotknął globusa.
— Spójrz uważnie — powiedział. — To nie jest świat, jaki znamy teraz, tylko ten z czasów pierwszych Skoków. Widzisz, to jest Lunapolis, wówczas znacznie mniejsze. A te ciemne plamy oznaczają gęstość zaludnienia. Ludzie dawniej mieszkali na całym kontynencie, nie tylko w stolicy. Wtedy wszystko wyglądało inaczej, bardziej… normalnie. — Użył tego słowa z wahaniem, jakby nie był pewien, czy może nazwać tak życie, jakiego nigdy nie zaznał. — Skoki zdarzały się co dwa–trzy pokolenia i zabierały tak niewielu ludzi, że w gruncie rzeczy mało kto o nich pamiętał. Znacznie więcej osób ginęło, gdy nie udały się zbiory, wylewały rzeki albo zimą od ataków wilków grasujących w lasach. Nie było duszoinżynierów ani genozmian. Potem Skoki zaczęły następować coraz częściej i wszystko się zmieniło. Odtąd dzieci nie rodziły się ze związku kobiety z mężczyzną, tylko były tworzone, a ponieważ najlepsi duszoinżynierowie mieszkali w Lunapolis, więc tu ściągali ludzie. Stolica rozrastała się, podczas gdy inne miasta, nie mówiąc już o wsiach, upadały. I teraz mamy sytuację, jaką mamy. Wyludniony, opustoszały kontynent, na którym jedynymi istotami, jakie możesz spotkać, są automaty pilnujące upraw w szklarniach. I Lunapolis, ostatnie miasto, też zresztą skazane na zagładę.
Finnen nie przerywał. Oczywiście wiedział o tym z lekcji udzielanych mu przez nauczyciela w dzielnicy sierot, miał jednak wrażenie, że streszczenie tej historii jest dla Gurleena w jakiś sposób ważne, że mówi on nie tyle do chłopaka, ile do samego siebie.
Starszy mężczyzna ocknął się z zamyślenia.
— Kaira śpi? — zapytał.
— Śpi.
— Biedactwo — mruknął Gurleen. — Ciężko przyjęła, kiedy powiedziałem jej, że nie zdołamy połączyć światów przed następnym Skokiem. Wściekła się i ja ją rozumiem, bo to znaczy, że znów mnóstwo ludzi zostanie z tyłu i że przynajmniej część umrze, zanim zdążymy im pomóc. Ale nie możemy sobie pozwolić na pochopne działanie. Prawdopodobnie będziemy mieć tylko jedną szansę i dlatego nasz plan musi być zapięty na ostatni guzik. Jeśli się pospieszymy i coś spieprzymy, to wszystko przepadnie.
— Wiem — zgodził się Finnen, ale widać mało przekonująco, bo Gurleen, odzyskawszy najwyraźniej nieco wigoru, lekko klepnął chłopaka w plecy.
— Nie ufasz mi, co?
— Nie o to chodzi. Nie widzę powodu, dla którego miałby nas pan okłamywać, chyba że jest pan szaleńcem, a na takiego pan nie wygląda. Problem polega na tym, że ma pan wokół siebie dzieci, które nie wiedzą, co je czeka. Dla nich to jest przygoda, a Kaira… Kairze chyba się wydaje, że wszystko będzie wyglądało jak w jednej z jej książek.
— Wiem. Większość z nich sam jej kupiłem. A co z tobą? Uważasz, że wiesz, co cię czeka?
— Nie, chyba tak naprawdę nie — odparł Finnen uczciwie, po czym uśmiechnął się. — Ale lubię sobie wyobrażać, że wiem, ot, takie drobne poczucie wyższości. Poza tym wiem, że nie wiem, a to już coś, prawda?
— I wydaje ci się, że z tą swoją wiedzą na temat niewiedzy jesteś od nich lepszy? Na przykład od Kairy, która po prostu chce coś zmienić? — w głosie Gurleena niespodziewanie zabrzmiała złość. Chwycił Finnena za ramię i szarpnął. Jak na starca, który jeszcze przed chwilą wyglądał na zmęczonego i pełnego goryczy, miał zaskakująco dużo energii.
— Takim pięknoduchom jak ty wydaje się, że poświęcenie czy bohaterstwo to słowa z książek. Tylko słowa, nad którymi dyskutuje się przy kawiarnianym stoliku z kieliszkiem wina w ręce. Coś, z czego można kpić albo zachwycać się z bezpiecznego dystansu i z poczuciem wyższości, bo przecież takie rzeczy nie zdarzają się w prawdziwym życiu. Ale to nieprawda. One się zdarzały, kiedyś, dawno temu, i wciąż mogą się zdarzyć. Nawet teraz, kiedy większość naszego społeczeństwa trzęsie się o własną skórę i zagłuszając ten lęk, goni za przyjemnościami. Zwłaszcza teraz, rozumiesz? Dla Kairy poświęcenie i bohaterstwo to nie są abstrakcyjne słowa, tylko coś, co po prostu się robi. Bo tak trzeba. To właśnie tacy ludzie mogą coś zmienić. Nie tacy jak ty, którzy tylko gadają i wiecznie mają wątpliwości.
— Wiem — powiedział Finnen. — Niech mnie pan puści. Proszę.
Gurleen sapnął i odsunął się. W oczach miał smutek; przygarbił się i zapadł w sobie, jakby ten wybuch wyczerpał resztkę jego sił. Przeczesał palcami siwe włosy.
— Przepraszam… — mruknął. — Poniosło mnie. Jesteś dobrym chłopcem i sporo dla Kairy zrobiłeś, a ja nie powinienem o tym zapominać.
— W porządku. — Finnen masował ramię. Roześmiał się po chwili, gdy ból zaczął ustępować. — Powiedziałem wcześniej, że nie wygląda pan na szaleńca. Odwołuję to. Wygląda pan.
Ryzykował kolejny wybuch, ale potrzebował tych trzech zdań, żeby znów wskoczyć we własną skórę, bo wcześniej, gdy Gurleen mówił, poczuł się tak, jak musiała się czuć Kaira. Kaira wpatrzona w starca jak w obraz i gotowa oddać życie za jego teorię. Finnen wpatrzony w starca jak w obraz i gotowy oddać życie za jego sprawę. Wystraszyło go to podobieństwo, choć teraz, gdy lęk się rozwiał, wspomnienie osobliwego wrażenia sprawiało mu niejaką przyjemność.
Gurleen odpowiedział smętnym uśmiechem, w którym wciąż widać było poczucie winy.
— Może i jestem szalony. Może nie da się połączyć światów, może to tylko rojenia starzejącego się, zdesperowanego idealisty. Sądzisz, że o tym nie myślałem? Myślę o tym każdej nocy. Ale tak czy inaczej zamierzam zaryzykować, a ty zrobisz, co zechcesz. Umówmy się więc, że przyszłość rozsądzi, kto z nas ma rację. A na razie chodźmy się napić na zgodę. I możesz mówić mi po imieniu. Nikt, kto ze mną pije, nie będzie tytułował mnie panem.
Gdy Finnen szedł za Gurleenem w stronę drzwi, coś jeszcze przyszło mu do głowy.
— Mówił pan… mówiłeś wcześniej, że ktoś próbował odebrać ci osobowość i że to nie była policja, tylko czyjaś prywatna straż, i że masz pewne podejrzenia, kto za tym stał.
— Mam, a co?
— No więc? — Kropla wosku z płonącej świecy spadła na dłoń Finnena. Chłopak wzdrygnął się lekko.
Gurleen wzruszył ramionami, a długi, szczupły cień powtórzył jego gest.
— Brin Issa, któżby inny? Nie chciałem mówić tego przy Kairze, dość się już nacierpiała z powodu ojca.
— Czemu Issa miałby coś takiego robić?
— Pytasz, czemu Issa chciał zlikwidować człowieka, który może zniszczyć jego przyszłość? — W śmiechu Gurleena nie było wesołości. — Daj spokój. Issa wierzy w Przebudzenie i, co więcej, wierzy, że będzie jednym z tych, którym się uda. A jeśli ja połączę światy, to Przebudzenie nie nastąpi. Z jego punktu widzenia to rachunek strat i zysków, prosty jak dwa plus dwa. Poparcie dla naszego planu możemy znaleźć wyłącznie wśród biednych, bo oni najbardziej się boją, że zostaną z tyłu. Bogaci, nawet jeśli czasem mają wątpliwości, czy ich talenty są wystarczające, zawsze będą woleli wierzyć w Przebudzenie i liczyć, że to właśnie oni je osiągną. A Issa nawet nie ma wątpliwości.
— Spotkałem go i rzeczywiście wyglądał na cholernie pewnego siebie. — Przytakując gorliwie, Finnen pragnął zmazać wspomnienie własnej naiwności, kiedy rozmawiał z ojcem Kairy.
Gurleen otworzył usta i zaraz je zamknął.
— Jest coś jeszcze? — zapytał Finnen. Przechodzili właśnie obok auli, zniżył więc głos, by nie pobudzić śpiących.
— Widzisz — starzec również szeptał — Issa twierdzi, że ma stuprocentową pewność, iż jego geny są właściwe i to dzięki nim właśnie osiągnie Przebudzenie. Rozumiesz? Nie nadzieję, lecz pewność. Nie mam pojęcia, skąd mu się to wzięło, ale to czyni z niego wyjątkowo groźnego przeciwnika.
— A te wszystkie genozmiany, które przechodzi? Nie boi się, że straci podczas nich swoją wyjątkowość?
Weszli do małej salki, być może niegdyś służącej jako składzik pomocy naukowych. Gurleen sięgnął do wnętrza szafki i wyjął dwie zakurzone butelki wina.
— Issa twierdzi też, że wie, co jest w nim wyjątkowego, i że zmiany tego nie tykają. — Napełnił kieliszki, które uprzednio przetarł rękawem. Po tym zabiegu szkło wcale nie wyglądało na czystsze, lecz Gurleen wydawał się usatysfakcjonowany. — Może to ta jego złośliwość.
Znacznie później, w innych okolicznościach, Finnen przypomniał sobie tę rozmowę i zrozumiał jej znaczenie. Jednak nie teraz – w tej chwili po prostu wziął kieliszek i uniósł go w geście toastu.
Jeszcze chwilka, już kończymy…
Gdy głos rozległ się pod czaszką Finnena, w pierwszej chwili chłopak wziął go za jeszcze jedno wspomnienie, bo obrazy z przeszłości wciąż przepływały przez jego umysł.
„Pamiętasz, jak nurkowaliśmy nocą w stawie?”.
„Pamiętasz, jak planowaliśmy wyjechać z miasta pustym wagonikiem Kolejki?”.
Każdy kolejny obraz był bardziej wyblakły i budził mniej intensywne emocje. Finnen czuł, jak zewsząd napiera na niego lęk, jak gęstniejąca woda lada moment może zmiażdżyć mu żebra i wedrzeć się do wnętrza, gdzie sztuczny chemiczny spokój z każdą sekundą stawał się coraz bardziej kruchy.
Nie wytrzymam, pomyślał.
Oczywiście, że wytrzymasz, odparł ten sam głos pod czaszką. Wszyscy zawsze wytrzymują. Umiera się później, podczas Skoku.
Pantalekis stanął przy budce z plackami i na brudnej dłoni wyciągnął monetę, tę samą, która pokazując raz po raz awers, przyprowadziła go do tego świata. Na twarz przywołał uśmiech i spróbował opanować drżenie. Nie bardzo mu wyszło, bo wciąż jeszcze miał gorączkę, a pusty żołądek skurczył się do rozmiarów łupinki kasztana. W dodatku ubranie, które Daniel jeszcze niedawno uważał za całkiem porządne, teraz – w tym czystym, lśniącym świecie – sprawiało wrażenie łachmanów. Nawet najsolidniejszy element jego stroju, czyli skórzane buty, wyglądały, jakby odziedziczył je po dziadku.
Daniel czuł, że ludzie się na niego gapią. Starał się więc nie rozglądać na boki, tylko skupił wzrok na potężnie zbudowanym sprzedawcy, który smażył placki, przewracając je z wprawą godną sztukmistrza, by potem wielkimi łapskami zwinąć płat ciasta i wypełnić go zgodnie z życzeniami klienta masą miodowo-orzechową, cząstkami kandyzowanych pomarańczy lub czymś, co według Daniela wyglądało jak siekane mięso z rodzynkami. Mimo chłodu mężczyzna nie nosił koszuli; pod jego skórą napinały się węzły mięśni, a na nagim torsie połyskiwał pot zmieszany z kroplami gorącego tłuszczu, który tryskał z patelni i pozostawiał wzór czerwonych oparzeń niczym osobliwy tatuaż. Niektórzy klienci tylko kupowali, inni – zanim odebrali zamówiony placek – opierali łokcie na ladzie, po czym siłowali się ze sprzedawcą na ręce. Ten ostatni zawsze wygrywał, kwitując każdy pojedynek wybuchem radosnego śmiechu.
— Proszę… — Daniel nie wiedział, jak zwrócić na siebie uwagę, wydukał więc jedno z nielicznych słów, jakie znał w miejscowym języku. Woń tłuszczu i ciepłego ciasta sprawiały, że usta miał pełne śliny.
Sprzedawca przerwał mieszanie masy miodowo-orzechowej, odwrócił się i powiedział coś niezrozumiałego. Daniel, uznając, że tamten pyta „Czego pan sobie życzy?”, palcem pokazał miskę z siekanym mięsem, po czym uniósł kciuk, zaznaczając, że placek ma być jeden. Zjadłby co prawda więcej, nie był jednak pewien, ile jest warta jego moneta.
Umięśniony już miał rzucić na patelnię kolejny płat surowego ciasta, coś jednak tknęło go w ostatniej chwili. Szczeknął w stronę Daniela – tak właśnie to zabrzmiało: krótki, ostry dźwięk, jak szczeknięcie psa – po czym widząc, że Pantalekis najwyraźniej nie rozumie, wyciągnął rękę i wziął monetę.
Na twarzy sprzedawcy odmalował się wyraz pogardy i satysfakcji jednocześnie. Ścisnął monetę w pięści, przybierając postawę pełną wystudiowanego oburzenia, po czym rozejrzał się dyskretnie, czy ma wystarczającą publiczność. Miał. Pantalekis, pod którym właśnie ugięły się kolana, wyczuwał za plecami kilka osób. Ich oddechy łaskotały go w kark, na granicy pola widzenia błyskały ciekawskie spojrzenia, ktoś chichotał, ktoś pytał o coś szeptem… Wszystko to docierało do Daniela stłumione, jak przez grubą zasłonę. Kręciło mu się w głowie, miał mdłości, a jednocześnie był tak głodny, że poczuł przypływ desperackiej odwagi.
— Co ci się, kurwa, nie podoba? — warknął, niepomny, że obiecał sobie nie używać ojczystego języka. — Moneta jak moneta. Za mało? To daj połowę…
Sprzedawca nie wyglądał już na usatysfakcjonowanego, teraz na jego twarzy przeważało zdumienie. Wolnym ruchem położył na ladzie monetę Pantalekisa, a potem sięgnął do koszyka, w którym trzymał drobne, i wyjął drugą, identyczną.
Niemal identyczną.
Daniel patrzył na dwa miedziane krążki, jeden lśniący, a drugi zmatowiały, i czuł, jak przytłacza go bezmiar jego własnej głupoty. Jasne, że tak. Skoro w tym świecie istniało wiele różnych rzeczywistości, w których każda rzecz miała swoją bardziej lub mniej zniszczoną kopię, to oczywiste było, że duplikaty monet nie mogą mieć takiej samej wartości jak pierwowzory.
Jakim cudem nie przyszło mu to do głowy?
Sprzedawca znów szczeknął (Daniel wciąż uważał, że miejscowy język brzmi jak odgłos kamyków sypanych na metalową tacę, jednak ten mężczyzna mówił tak, że przypominało to basowe ujadanie wielkiego psa), po czym wyciągnął rękę i spróbował chwycić Pantalekisa za ramię. Tylko spróbował, jego dłoń ześliznęła się bowiem po materiale kurtki, gdy Daniel gwałtownie szarpnął się w tył. Zastygł w osobliwej pozycji, na wpół leżąc, podtrzymywany przez tłum, który napierał na jego plecy, by zaraz potem stracić równowagę, gdy ludzie za nim się rozstąpili.
Ktoś coś krzyczał, ktoś jeszcze inny wyciągał po niego ręce, lecz ogarnięty paniką Daniel nie tracił czasu. Poderwał się, roztrącając tych, którzy próbowali zastąpić mu drogę, i pomknął w dół schodów.
Zatrzymał się dopiero na jednym z mniejszych placów, przy fontannie z rzeźbą nagiej dziewczyny tańczącej wśród węży. Znał to miejsce, oczywiście, że znał, tak jak całe miasto, choć jego pamięć bezustannie podsuwała mu inne wersje tych samych scenografii – nie tak czyste, nie tak… doskonałe. Poczekał, aż jego oddech się uspokoi, i zaczerpnął w dłoń wody. Przetarł mokrą od potu twarz, napił się. Był spragniony, a ponadto ciężar płynu w żołądku pozwoli na chwilę oszukać głód. Pantalekis, choć wciąż czuł lekkie zawroty głowy, mógł wreszcie myśleć nieco jaśniej.
Postanowił, że jeśli do zmroku nie wpadnie na żaden rozsądny pomysł, zrobi to, co zamierzał już wcześniej. Po prostu stanie na środku placu i zacznie krzyczeć, zaczepiać ludzi albo rozbije parę latarni. Agresywnym i bełkoczącym coś w obcym języku człowiekiem na pewno ktoś się zajmie. Mniejsza z tym, czy zabiorą go do miejscowego odpowiednika domu wariatów, aresztu czy izby wytrzeźwień – ważne, że będzie miał miejsce do spania, a prędzej czy później z pewnością dostanie też jedzenie. Może nawet dadzą mu czyste ubranie i pozwolą wziąć kąpiel. Wtedy Pantalekis złoży swój los w ręce innych. Niech oni się martwią, co z nim począć. Było to najprostsze, najbardziej oczywiste rozwiązanie.
Powinienem dać się złapać przy tej cholernej budce z plackami, pomyślał. Miałbym to już za sobą.
A jednak nie potrafił zrobić tego ostatniego kroku. Wszystko w nim wzdragało się na myśl o cichych pokojach, w których ściany obite są białymi materacami, o różnokolorowych, ale zawsze jednakowo gorzkich pigułkach i strzykawkach z przezroczystym płynem „na uspokojenie”. Być może miejscowi domyślą się, kim jest Daniel, i spróbują się z nim porozumieć, by potem mu pomóc, lecz możliwe też, że uznają go za schizofrenika i Pantalekis spędzi resztę życia w obcym świecie, śliniąc się do pielęgniarek, które będą przynosić mu zupę. A to był bardziej optymistyczny scenariusz, istniało bowiem także zagrożenie, że wariatów traktuje się tu elektrowstrząsami lub chirurgicznym nożem.
Daniel zastanowił się przelotnie, czy nie wrócić do zniszczonych rzeczywistości, by w nich poszukać jedzenia. Niechby i było zgniłe, teraz zjadłby cokolwiek. Poza tym tam ludzie sami wtykali mu w ręce żywność, gdy jej potrzebował, i nie żądali niczego w zamian. Tutaj to nie działało, incydent ze sprzedawcą placków świadczył o tym nader dobitnie. Jednak Daniel już próbował wrócić, dzisiaj rano, gdy głód zaczął być dokuczliwy, lecz na drodze do wehikułów czasu stanął mu zwalisty mężczyzna o krągłej twarzy, który mówił coś, jednocześnie podsuwając Danielowi pod nos plik papierów. Najwyraźniej wydostanie się z umierających światów było stosunkowo proste, lecz powrót wymagał wypełnienia jakichś formularzy.
Może mógłbym ominąć tego typa, myślał Daniel. Albo nabazgrać mu na tych kartkach cokolwiek. Na przykład parę chińskich ideogramów. Znał co prawda tylko te oznaczające liczby, ale co za różnica? Albo wierszyk o Zoe, która wszystkim dawała. Jeśli facet nie spojrzy, tym lepiej dla Daniela, a jeśli popatrzy i zrobi awanturę, to też dobrze.
Nie chciało mu się jednak wstać. Uwolniony na chwilę od rozpaczliwych nawoływań żołądka, Pantalekis poczuł senność. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że całą zeszłą noc i znaczną część dzisiejszego dnia spędził, łażąc po mieście.
Spod na wpół przymkniętych powiek patrzył, jak czerwień nieba przechodzi w fiolet. Dni były tu krótkie i mroczne, skąpane w krwawym blasku słońca, za to noce długie i zaskakująco jasne; wystarczyło, że na niebie świeciły dwa z trzech księżyców. I najwyraźniej część mieszkańców wolała właśnie noc, z nastaniem zmroku place i schody były bowiem tak samo gwarne, jak za dnia, a kawiarnie zatłoczone. Chodząc po mieście, nawet tuż przed świtem, Pantalekis widział otwarte lokale, gdzie w kłębach słodkiego dymu ludzie dyskutowali, kłócili się albo omawiali sekrety, głowa przy głowie, szept do szeptu i uśmiech do uśmiechu. Młodzi mężczyźni z pierścieniami na palcach, w spodniach z błyszczących materiałów i w luźnych, wielobarwnych koszulach, na które zakładali ciemne, krótkie kamizelki. Dziewczęta z gałązkami kwiatów wplecionymi we włosy i kobiety o wymyślnie upiętych fryzurach – albo przeciwnie, z ogolonymi do skóry czaszkami – ubrane w długie do kostek suknie, które przy całej swej falbaniastej i koronkowej staroświeckości potrafiły nieoczekiwanie zaskoczyć odważnym rozcięciem bądź dekoltem tak głębokim, że widać było umalowane szminką sutki.
Niektórzy z tych ludzi zaskakiwali także przeróżnymi deformacjami. Pantalekis widział już sześciopalczaste dłonie, cztery ramiona na jednym torsie, kilkoro karłów – od krótkonogich i niezgrabnych po śliczne liliputki wyglądające jak baśniowe elfy, a także grupę mężczyzn o osobliwych, jakby zwierzęcych rysach twarzy. Albo trzecie oko niespodziewanie otwierające się pośrodku czoła dziecka, które matka niosła zawinięte w chustę.
Widział również oczodoły wypełnione drogimi kamieniami, miejsca po obciętych uszach odsłonięte przez uniesione spinkami włosy oraz szczątek języka w ustach pewnego mężczyzny, który wybuchnął gulgoczącym śmiechem. I protezy zastępujące nogi czy ręce – nie zwyczajne, takie, które lepiej lub gorzej udają naturalną kończynę, lecz pozłacane, posrebrzane i grawerowane, jakby to były osobliwe dzieła sztuki. Co więcej, właściciele owych protez nie chowali ich wstydliwie pod ubraniami, lecz wystawiali je na widok publiczny, tak aby wszyscy mogli podziwiać zmyślne mechanizmy.
Podobne anomalie Pantalekis widział już wcześniej, w umierających światach, lecz dopiero tutaj, w otoczeniu ludzi, którzy w większości byli bardzo ładni i bardzo młodzi, stawały się rażące. Sąsiadujące ze szpetotą piękno z początku sprawiało, że Daniel, krążąc po mieście, na zmianę odczuwał to zachwyt, to znów obrzydzenie, lecz wkrótce przywykł i zobojętniał.
Zastanowił się przelotnie nad wiekiem tubylców. Czy ich wygląd był efektem środków opóźniających starzenie? Na Nowych Ziemiach również znano kilka różnych odmian antyagapików, jednak tam prawdziwy wiek stosujących je dało się mimo wszystko rozpoznać. Sztucznie odmładzani mieli inny wyraz oczu, inaczej też się poruszali. Tutaj Pantalekis niczego takiego nie dostrzegał. Wyglądało na to, że większość mieszkańców nie skończyła jeszcze trzydziestki. Czy starszych siłą umieszczano w mniej lub bardziej zniszczonych światach, żeby tam umarli?
To zaniepokoiło Pantalekisa, postanowił jednak chwilowo o tym nie myśleć. Teraz najważniejsze było znalezienie jedzenia.
Rozważał dostępne opcje, a potem znów zapadł w senne odrętwienie. Ożywiał się jedynie, gdy któryś z przechodniów przystawał i zaczynał mu się z ciekawością przyglądać. Ludzie gapili się na twarz Pantalekisa, której w umierającym świecie nie zdołał domyć lodowatą wodą, na półksiężyce brudu za paznokciami, tłuste włosy i przepocone, wystrzępione w wielu miejscach ubranie. Jednak największe zdumienie – ku niejakiej konsternacji Daniela – budziły jego skórzane buty. Ktokolwiek na nie zerknął, zamierał w bezruchu z głupio otwartymi ustami, a Pantalekis unosił wtedy wzrok i spoglądał wyzywająco.
No dalej, mówiły jego oczy. Wezwijcie policję czy kogoś, kto odpowiada u was za ludzi, którzy noszą coś takiego. Byle szybciej, bo jestem kurewsko głodny.
Jednak wszyscy gapie prędzej czy później odchodzili, by zająć się swoimi sprawami.
Słońce właśnie zachodziło. Ostatnie, krwawe refleksy znaczyły stalową konstrukcję spowijającą budynek, na który bezmyślnie patrzył Pantalekis, światło odbiło się w gigantycznej plątaninie rur i rurek, a Daniel wreszcie zrozumiał, co widzi, ponieważ na krótką chwilę bezsensowny pozornie wzór ożył wraz z wędrującym słońcem i ułożył się w obraz kobiety zmieniającej się w wilka.
Mrok gęstniał, przechodząc od czerwonawej przytulności hotelowego baru po miękki aksamit czerni. Wokół placu i wzdłuż schodów zapaliły się gazowe latarnie. Każda była inna, co Pantalekis zauważył dopiero teraz. Szkło uformowane w kształt kwiatów i złożonych dłoni, głowy fantastycznych stworzeń, ryby, żaglowce oraz owady, których pękate tułowia promieniowały blaskiem, a przezroczyste odnóża wydawały się delikatne jak dziecięce włosy. Na cembrowinę fontanny wskoczyła dziewczynka ubrana w krótką kurteczkę, spódniczkę tak mikroskopijną, że ledwo sięgała uda, i wystające spod niej pasiaste gatki. Dziecko stało nieruchomo z wyciągniętymi do góry rękami, a potem przechyliło się w bok: jedna dłoń na cembrowinie, druga też, stopy celują w niebo, spódniczka opada aż do piersi. Wytrzymała w takiej pozycji zdumiewająco długo, skupiona niczym uczennica, która odrabia zadanie domowe. Później jej ciało zaczęło się składać – właśnie tak odebrał to Daniel. Kolana zgięły się pod osobliwymi kątami, ramiona też, tak że dziecko przypominało postawioną do góry nogami, połamaną lalkę. Jakimś cudem wciąż utrzymywała się na dłoniach – najpierw obu, później już tylko jednej, gdyż druga oderwała się od cembrowiny i chwyciła stopę, a dziewczynka utworzyła z ciała idealny okrąg. Twarz małej była mokra od potu, ale promieniała zadowoleniem.
Przechodzący mężczyzna rzucił dziewczynce czerwoną różę, a ona ze śmiechem, w jednym podskoku, stanęła znów na nogi, podniosła kwiat i wpięła sobie we włosy.
Na placu zjawiła się grupa połykaczy ognia, których oczy i czoła zasłaniały zwierzęce maski. Tańczyli do wtóru granej na bębnach muzyki, a Pantalekis spoglądał na nich z tą odrobiną ciekawości, jakiej nie zdołał zabić głód. Potem na schodach dostrzegł anioła.
To właśnie była jego pierwsza myśl, choć przecież zdążył się już przekonać, że w tym świecie aniołów nie ma. Skojarzenie jednak było oczywiste. Postać przerastająca o głowę wszystkie pozostałe, aureola jasnych włosów, a przede wszystkim złociste skrzydła, które nieznajomy rozpościerał, schodząc po stopniach.
Chwilę później Daniel przekonał się, dlaczego anioł chodzi, a nie fruwa. Skrzydła tworzyły bowiem setki, może nawet tysiące pierścionków zawieszonych na nitkach i przytwierdzonych do drąga, który mężczyzna niósł na ramionach. Złocista kurtyna poruszała się w rytm kroków, chwytając blask mijanych latarni, a kiedy jasnowłosy dotarł na plac, zdjął z pleców całą konstrukcję, oparł ją na stojaku i zaczął głośno zachwalać towar – przynajmniej Pantalekis domyślił się, że właśnie to słyszy.
Przenośny sklep jubilerski, niech mnie szlag, pomyślał.
Nawoływania złotnika mieszały się z okrzykami młodziutkiego sprzedawcy ciastek, który prócz podawania łakoci robił też z papieru figurki ptaków. Niektóre wręczał pięknym kobietom, inne rzucał w niebo, tak że chwilę trzepotały w podmuchach wiatru, by potem spaść na ziemię. Cały plac już był nimi usłany, a do starych ciągle dołączały nowe egzemplarze, w miarę jak chłopak miał coraz mniej klientów i więcej wolnego czasu. Wreszcie, posmutniały, zdecydował się zamknąć interes. Niesprzedane ciastka przełożył do kosza, całe stoisko zaś zwinął w zgrabny tłumoczek, który zarzucił sobie na plecy. Ruszył w górę schodów, a Pantalekis postanowił iść za nim. Nie zastanawiał się, dlaczego to robi. To nie była świadoma decyzja, raczej głos instynktu, który rzadko Daniela zawodził.
Chłopak wspinał się po schodach, posapując i od czasu do czasu przystając, by odpocząć. Pantalekis trzymał się tuż za nim; mógł sobie na to pozwolić, bo w tłumie przewalającym się w dół i w górę konstrukcji dzieciak i tak nie mógł się zorientować, że ktoś go śledzi. Mijali portrecistów przy sztalugach, żonglerów, muzyków i wywrzaskujących coś dziwaków, a po stopniach tam i z powrotem biegały mechaniczne zwierzęta, w których brzuchach podróżowali ludzie. Za każdym razem, gdy taki twór się zbliżał, Daniel sądził, że tym razem kogoś stratuje, lecz nie – miejscowi, najwyraźniej nauczeni wieloletnim doświadczeniem, zawsze w porę uskakiwali. Pantalekis, wściekle głodny, skupiony na tym, żeby jednocześnie unikać kolizji i nie tracić chłopaka z oczu, nie miał sił ani ochoty na myślenie, niemniej do jego świadomości przebił się wreszcie pewien istotny fakt.
W mieście wyczuwało się atmosferę nerwowego podniecenia. Ludzie śmiali się, maskując lęk, ich oczy błyszczały alkoholowo-narkotyczną gorączką, pary obejmowały się i całowały, jakby jutro miała wybuchnąć wojna. Pantalekis to wreszcie dostrzegł, a potem zacisnął usta i nakazał samemu sobie o tym nie myśleć. Cokolwiek działo się w tym miejscu, on i tak nie mógł nic na to poradzić. Dla niego najważniejsze było zdobycie jedzenia.
Chłopak z koszem skręcił i po chwili znaleźli się na kolejnych schodach, tym razem ruchomych. W szumie gładko pracującego mechanizmu wjechali na górę i tu już Pantalekis postanowił poczekać, aż dzieciak trochę się oddali. Wokół było mniej ludzi, a latarnie, zdecydowanie nie tak wymyślne jak te na placu, stały w większych odstępach. Chłopak niestrudzenie piął się w górę; każde następne schody były bardziej puste, węższe i kręte, aż wreszcie zostali sami – młodzieniec dźwigający kosz oraz idący za nim mężczyzna.
Instynkt podpowiadał Pantalekisowi, że taka sytuacja nie potrwa długo. Nawet tutaj, w miejscu, które wyglądało na jedną z uboższych dzielnic, prędzej czy później ktoś się pojawi. Przyspieszył, przeskakując po kilka stopni naraz. Zaalarmowany dźwiękiem kroków chłopak odwrócił się. Wyglądał na zdziwionego, lecz niewystraszonego. Postawił kosz na jednym ze stopni i otworzył usta, jakby chciał o coś zapytać.
Daniel nie dał mu szansy. Zebrawszy wszystkie siły, jakie mu zostały, uderzył dzieciaka pięścią w twarz, a kiedy tamten upadł, dla pewności jeszcze trzasnął jego głową o kant schodów. Kałuża czarnej w półmroku krwi dopełzła do butów Pantalekisa, gdy przeszukiwał kieszenie chłopaka. Schował sakiewkę z pieniędzmi, potem porwał kosz i pomknął w dół. Znalazł wąską bramę, kucnął w cieniu pod ścianą i uniósł wiklinowe wieczko. Pierwsze ciastko połknął w kilku kęsach niemal bez gryzienia, kolejne smakował już wolno, uważając, czy jego żołądek nie zacznie się buntować. Na szczęście nie były bardzo słodkie, raczej lekko kwaskowate i owocowe.
Daniel wolałby co prawda mięso, ale dobre i to.
Nasycony, rozejrzał się uważniej. W wąskiej bramie zaczynały się schody, które wiodły do drzwi mieszkania.
Uchylonych drzwi.
Daniel widział wyraźnie szparę, przez którą sączył się księżycowy blask. Srebrzysty i bardzo… zachęcający.
Ktoś z miejscowych cudaków okazał się na tyle roztrzepany, że wyszedł, zapomniawszy zamknąć mieszkanie.
Mógłby się tam wśliznąć. Znaleźć pieniądze i czyste ubranie. Albo jeszcze coś do jedzenia, na przykład mięso, na które wciąż miał ochotę. Może wziąć kąpiel i przespać się, zanim roztargniony właściciel wróci. A nawet jeśli ów człowiek zjawi się wcześniej, to co z tego? W najgorszym wypadku wszystko skończy się pobytem na tutejszym odpowiedniku posterunku, na co Pantalekis był przygotowany.
Dla porządku zapytał jeszcze sam siebie, czy to możliwe, żeby miał tyle szczęścia – najpierw ciastka, potem puste mieszkanie – ale odpowiedź brzmiała: zdecydowanie tak. W gruncie rzeczy po trwającym niemal dobę pechu Daniel uważał, że w pełni na coś takiego zasłużył.
Wstał, wszedł po schodach i ostrożnie pchnął drzwi. Rozsunęły się ze zgrzytem.
— Jest tu ktoś? — zawołał dla pewności. Ktoś, kto mógłby ewentualnie znajdować się w mieszkaniu, oczywiście nie zrozumiałby pytania, ale powinien zareagować na głos.
W mieszkaniu panowała cisza. Rozedrgane księżycowe światło biło z krągłych szyb w suficie i padało na srebrno-złotą szachownicę ścian korytarza. Złote pola ozdobione były kwiatami z ametystów, a srebrne – pojedynczymi szmaragdami. Jeszcze nie tak dawno Daniel natychmiast rzuciłby się odrywać klejnoty, teraz skwitował je jedynie uśmiechem pełnym rozgoryczenia.
Przyglądając się tańczącym na ścianach refleksom, można by ulec złudzeniu, że korytarz znajduje się pod wodą.
— Jest tu ktoś? — powtórzył Pantalekis. Miał już niemal pewność, że nikt mu nie odpowie.
Mieszkanie było puste, i to w dodatku już od jakiegoś czasu, o czym Daniel przekonał się, gdy wszedł do jednego z pokoi i przesunął palcem po szklanym stoliku. Blat pokrywała cienka warstwa kurzu. Mężczyzna sprawdził jeszcze dla pewności inne pomieszczenia. Kurz był wszędzie, a w kuchni stał ponadto garnek, w którym na resztkach nierozpoznawalnej już potrawy bujnie rosła pleśń. Ktokolwiek tu mieszkał, wyszedł z domu przed kilkoma tygodniami i już nie wrócił.
Pantalekis dotknął ścian – promieniowały ciepłem, a więc system ogrzewania działał. Mimo to temperatura była ledwo znośna. Jeśli chcę tu zostać, będę musiał rozpalić w piecu, pomyślał Daniel. I trochę posprzątać.
Odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się, nagle znacznie mniej zmęczony i senny. To było to. Jego kolejna wygrana na loterii życia. Jasne, że tu zostanie. Jeśli szczęście go nie opuści, być może nawet na dłuższy czas.
Znalazł łazienkę. Wyglądała podobnie do tych, które widywał w zniszczonych światach, choć oczywiście wszystko tu było w znacznie lepszym stanie. Ściany ośmiokątnego pomieszczenia ozdobiono mozaiką, która przedstawiała grupę dziewcząt bawiących się nocą w lesie. Szafki udawały pnie drzew, a lustra – wschodzące księżyce. Pośrodku łazienki znajdowało się wgłębienie w posadzce, okrągła niecka, która – kiedy nalało się do niej wody – wyglądała jak małe jeziorko. Z braku lepszego słowa Pantalekis nazywał te zagłębienia wannami. Widywał je już, nawet w mieszkaniach na wyższych piętrach, co swoją drogą było niezbyt rozsądnym rozwiązaniem architektonicznym, ale po tym świecie dawno już przestał spodziewać się rozsądku.
Pochylił się i przesunął wajchę przy jednym z kranów. Niecka zaczęła się napełniać, kłęby pary zasnuły mgłą mozaikowe twarze dziewcząt i lustrzane księżyce.
Daniel znalazł w jednej z szafek kilka buteleczek z kolorowymi proszkami i płynami, odłożył te, które za bardzo śmierdziały detergentami, a resztę wrzucił do wody. Potem rozebrał się i z ulgą zanurzył w gorącej kąpieli.
Zmywając z siebie pokłady wielotygodniowego brudu, wrócił do podstawowego pytania, tego, które spychał w głąb świadomości, gdy był głodny, chory i zziębnięty.
Gdzie, u diabła, się znalazł? Co to jest za świat?
Teoria pierwsza brzmiała tak, że to miasto zbudowane i zamieszkane przez Obcych. Nie było to tak zupełnie niemożliwe. Nowi Ziemianie od czasu do czasu znajdowali na planetach resztki pozaludzkich cywilizacji. Zawsze jednak były to ruiny, żaden człowiek nigdy nie spotkał przedstawiciela innego inteligentnego gatunku. Uczeni twierdzili, że kultury te wymarły dawno temu, w czasach gdy po Ziemi biegały dinozaury. Po Obcych pozostało tak niewiele, że do dziś nie wiadomo było, jak naprawdę wyglądali – większość specjalistów jednak skłaniała się ku hipotezie, że nie byli humanoidami. W tym miejscu pierwsza, najprostsza teoria Pantalekisa brała w łeb, bo otaczające go istoty, pomimo nietypowych mutacji oraz dziwacznych upodobań estetycznych, bardzo ludzi przypominały.
Pantalekis wypuścił brudną wodę i nalał sobie nowej, czystej. Wyciągnął się wygodnie, całym ciałem chłonąc ciepło.
Teoria druga wyglądała tak, że trafił do zagubionej ziemskiej kolonii. To także było możliwe. W czasach początków podboju kosmosu z Ziemi wyruszały statki wiozące na swych pokładach tysiące mężczyzn i kobiet. Mniejszości narodowe, sekty religijne albo po prostu ludzi przekonanych, że na planecie, na której wreszcie będą rządzić się po swojemu, zbudują Utopię. Każdy, kto miał wystarczającą ilość pieniędzy, mógł zorganizować taką wyprawę. A wśród tych, którzy decydowali się porzucić Ziemię, mnóstwo było osób określanych powszechnie jako „jednostki nieprzystosowane społecznie”. Marzyciele wierzący, że w nowym świecie będą żyć w harmonii z naturą, lecz także psychopaci, którym roiły się wielbiące ich tłumy poddanych. Z częścią tych społeczeństw stracono później kontakt – czasem zresztą na wyraźne życzenie świeżo upieczonych kolonistów.
Czy ludzie z tego świata byli potomkami takich właśnie osób? I czy możliwe, że ziemska kultura przez kilkaset lat ewoluowała w stronę czegoś aż tak dziwacznego?
Być może, odpowiedział sobie Pantalekis, leniwie ruszając w wodzie palcami stóp. Niepokoiło go co prawda to, że mowa tubylców z niczym mu się nie kojarzyła – a przecież powinna, bo Daniel był osłuchany z przeszło setką narzeczy Nowych Ziem, język zaś nie zmieniłby się przez kilkaset lat aż tak bardzo, by choć w małym stopniu nie przypominać swego krewniaka. Możliwe jednak, że miejscowi byli potomkami ludzi mówiących w jakimś mało rozpowszechnionym, a teraz już zupełnie wymarłym dialekcie. Mutacje takie jak dodatkowe stawy czy cztery ręce również można było zrozumieć. Na Nowych Ziemiach próbowano wprowadzać podobne usprawnienia, ostatecznie jednak porzucono je jako nazbyt obciążające organizm.
Ale nie, do licha, nie. Daniel usiadł w wodzie. Mógł uwierzyć we wszystko – że koloniści wylądowali tu przed kilkuset laty, potem zaś posłali w diabły całą swoją nowoczesną broń i zajęli się wykuwaniem mieczy. A jeszcze później wymyślili, że od tej pory wszystko, co zrobią, nawet prosty mechanizm, będzie cholerną Sztuką. Jasne, czemu nie. Za nic jednak nie potrafił przyjąć do wiadomości, że ludzie zrezygnowali z najstarszego i najprostszego wynalazku, jakim jest koło, na rzecz biegających na czterech łapach mechanicznych stworów.
Coś takiego po prostu nie mieściło się w głowie.
Daniel wypuścił wodę i sięgnął po ręcznik. Wycierał się szybko, dygocząc z chłodu.
Istniała jeszcze trzecia teoria.
Że tak naprawdę to miasto zbudowali od dawna nieżyjący Obcy, a ludzie przybyli tu, zajęli opuszczone budynki i…
I co?
I w jakiś sposób ulegli wpływom Obcych, podpowiedział mu cichutki głosik w tyle głowy. Zaczęli zachowywać się dziwacznie, jednym słowem: zwariowali.
— Kurwa mać — wymamrotał Pantalekis, bo ta koncepcja wyjątkowo mu się nie podobała.
Człapiąc bosymi stopami i zostawiając na podłodze wilgotne ślady, powędrował w stronę pokoju, który już wcześniej uznał za sypialnię. Tam zatrzymał się przed lustrem.
Jęknął.
Wyglądał okropnie. Żebra sterczały mu pod skórą jak u zagłodzonego psa, ręcznik zwisał na wystających biodrach. Oczy miał zapadnięte, wargi popękane i krwawiące, a skórę w wielu miejscach znaczyły czerwone plamy odmrożeń. I jego noga… Na widok sztywnego, gruzłowatego kolana i wykręconej stopy Daniel jak zawsze poczuł przypływ gorzkiej wściekłości. Pociemniało mu w oczach.
— Ktoś za to zapłaci. Jak własną matkę kocham, ktoś mi kiedyś za to zapłaci…
Pantalekis nie kochał matki i nie wiedział, od kogo miałby zapłaty zażądać, ale i tak zrobiło mu się trochę lepiej. Odetchnął i sięgnął do szafy.
Były tam same kobiece ciuszki, suknie, spódnice, halki i peniuary – dla połowy ubrań Daniel nie potrafił nawet znaleźć właściwej nazwy. Stropiony, otworzył drugą szafę, lecz tam znalazł wyłącznie koronkową bieliznę. Goły i coraz bardziej wściekły, przeszukał całe mieszkanie – nigdzie nie było spodni, na które liczył. Najwyraźniej w tym domu nigdy nie mieszkał mężczyzna.
Nieoczekiwanie złość mu przeszła i roześmiał się, rozbawiony tym drobnym przejawem pecha. Cóż, trudno. Nie miał zamiaru wkładać z powrotem śmierdzących ubrań, w których tu przybył. Zarechotał na myśl o właścicielce mieszkania, zastającej we własnej sypialni faceta w koronkach i różowych atłasach. No i co z tego? Jeśli Pantalekis wpadnie w łapy miejscowych stróżów prawa, i tak prawdopodobnie zostanie uznany za wariata, niezależnie od tego, w co będzie ubrany.