Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
OPIS:
Ona - znudzona mężatka, miłośniczka urban explorer, youtuberka.
On - pierwszy z rodu Bedlingtonów, wampir, władca przedsionka piekła.
Ich świat zderza się, gdy Roxanne zostaje zwabiona tajemniczym mejlem do zwiedzenia podziemi starej fabryki.
Tam trafia do świata stworzonego przez wampira – eksperymentatora, twórcę, lekarza.
Zawieszona na haku, oznakowana gorącym prętem i poddawana licznym eksperymentom – Roxanne się nie podda.
Razem z Roxanne i Duncanem zwiedzamy podziemia, które z jednej strony okazują się przedsionkiem piekła, z drugiej zaś – przestrzenią, w której ona musi nauczyć się żyć.
Oprócz zderzenia się z bestialskimi eksperymentami, nie tylko na ludziach, dziewczyna trafia do świata bajkowego i magicznego, zaczarowanej podziemnej krainy stworzonej przez wampira.
Czy Roxanne spotka tam tylko śmiertelne niebezpieczeństwo?
OPIS SZCZEGÓŁOWY:
Drogi czytelniku, w tym fragmencie opowiem nieco dokładniej o publikacji na jaką zwróciłeś uwagę. Przedsionek piekła jest pierwszą częścią trylogii odrodzenia i początkiem cudownej serii, w której przedstawię specjalnie dla Ciebie niezwykłe kobiety pochodzące z piętnastu rodów rządzących światem. Dziś wejdziesz ze mną do świata Roxanne Bedlington i Duncana Cyrusa Alberta Bedlingtona. Przedsionek piekła, czyli pierwsza część trylogii odrodzenia bez wątpienia jest drapieżnym kryminałem z zarysowaniem wątków fantastycznych. Znajdziesz tutaj przemyślane postacie, dobrze zarysowaną fabułę i wartką akcję. Miesiącami budowała tło psychologiczne odpowiadające każdej postaci a wszystko zaczęło się od koszmaru sennego, którego byłam obserwatorem. Dziś dzięki zawiłością umysłu i niezwykłym snom możesz cieszyć się postacią i ich światem, tylko ostrzegam – trylogia ta uzależnia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Przedsionek piekła
Redakcja: Kachna Kraśnianka-Sołtys • IG @kachna.krasnianka
Korekta I: Elżbieta Wołoszyńska-Wiśniewska • IG @redaktorka.ela
Korekta II: Dominika Jamroga •www.korektairedakcja.pl
Okładka: Dariusz Czerwiński
Opracowanie DTP: Dariusz Czerwiński
Projekt pdf, e-pub i mobi: Kachna Kraśnianka-Sołtys
Konwersja do e-pub i mobi: Kachna Kraśnianka-Sołtys
© Copyright by Agnieszka Czerwińska
Wydawnictwo: i-pisarz.pl
ISBN 978-83-965171-1-1
Niegdyś został spisany kodeks rodów,regulujący prawa, obowiązki, savoir-vivre oraz instrukcję postępowania w niezwykłych przypadkach. Kodeksowi temu podlegali wszyscy członkowie piętnastu rodów. Jednak później w kodeksie pojawiła się notkalub uderzający w honor rodów wiersz,którego autor był nieznany.
Cóż za głupiec.
Cóż za matoł.
Cóż za pan.
Ród za rodemwyrasta.
Motto za mottem.
Gdzie jest jegopan?
Pan jestgłupcem.
Pan jestmatołem.
Pan jestrodem.
Rzucam niedbałe spojrzenie na kolejne zdjęcie dwudziestoletniej kobiety, patrzącej na mnie tym samym spojrzeniem co inne. Niebieskie nitki łączą ten sam typ urody, czerwone – wiek, zielone – miejsce zamieszkania. Czarna pinezka odpowiada za „nieżyjące”, biała chce powiedzieć, że może jeszcze jest szansa. Szansa? Kpię sam z siebie. Dwadzieścia pięć lat spędziłem na szukaniu tego zwyrodnialca, porywacza. Dwadzieścia pięć lat wymyka się z moich rąk. Dwadzieścia pięć lat… połowa mojego życia i nic! – krzyczę w myślach. Pomimo tylu zasług, tak wielu złapanych seryjnych morderców, porywaczy, gwałcicieli i innych zwyrodnialców, słynny Kolekcjoner ludzi pozostaje nieuchwytny. Sam zaczynam wierzyć w jego magiczną moc. Może jest cieniem lub samym diabłem, którego nie można postawić przed ludzkim sądem?
Obracam się w drugą stronę pokoju, gdzie w moje oczy biją strzępy gazet, nekrologi sprzed blisko dwustu lat. Wiem, że to ten sam styl porwań. Wiem, że Kolekcjoner ludzi nie ogranicza się do jednego kraju czy kontynentu. Brakuje mi jedynie pinezki, która miałaby połączyć wszystkie te wydarzenia. Brakuje mi jednej ofiary, jednego dowodu!
Uderzam w śmieci leżące na biurku, rozsypują się na podłogę podobnie jak moje myśli w tej chwili. Nieuchwytny psychopata pozostaje na wolności, a ja siedzę w tych czterech ścianach, wpatrując się w nitki i pinezki, które miałyby dać mi rozwiązanie.
– Theodore Galvin! – rozbrzmiał donośny głos komendanta Scutta.
– Tak, wiem – westchnąłem. – Mam zająć się tematem graffiti.
– Theodore? – Komendant znów zabrał głos. – Pozwoliłem ci wrócić jako detektyw, ale widzę, że znów brniesz za głęboko. – Wskazuje na wycinek sprzed siedemdziesięciu lat. – Te materiały muszą wrócić do muzeum i archiwum, a nie wisieć sobie w nadziei, że w przypływie furii nie zalejesz ich kawą.
Przyglądam się komendantowi, któremu znów przybyło siwych włosów na bujnej, rudej czuprynie. Worki pod oczyma z dnia na dzień stają się większe, a zmarszczki wcale nie dodają mu uroku. Jego nienaganny mundur jak zwykle wyprasowany. Scutt zawsze był perfekcjonistą. Wiem, że tak jak mnie i jego irytuje sprawa Kolekcjonera. Niewykonane zadanie jest jak zagniecenie na mundurze, niedociągnięcia, które nie zdarzają się perfekcjonistom. Taka niedoskonałość godzi w dumę i dręczy każdego dnia. Nie żebym sam coś wiedział o byciu perfekcyjnym lub pedantem jak on, ale niedokończona sprawa mnie samego dźga w serce mocniej niż nóż.
– Galvin – kontynuuje. – Masz żonę, dzieci oraz liczne sukcesy na koncie – wymienia. – Nie psuj na siłę tego, co budowałeś tyle lat. Przejdź na emeryturę, a sprawę Kolekcjonera zostaw młodszym.
– Nikt nie zna tej sprawy równie dobrze jak ja – warknąłem. – Mam podejrzenie, że sposób działania Kolekcjonera ludzi jest przekazywany z pokolenia na pokolenie. – Wskazuję na stare gazety. – Póki co dokopałem się jakieś dwieście lat wstecz, ale sądzę, że ta rodzinna zabawa trwa dłużej.
– Cud, że nie wymyśliłeś, że winny jest ten sam człowiek – prychnął kpiąco.
– Może jest, ale i tak byś mi nie uwierzył – odparłem sarkastycznie. – Brakuje mi tylko świadka lub dowodu, który by mnie zaprowadził w dane miejsce… – Zamyśliłem się. – Jeśli byłby to jeden człowiek, może dlatego potrzebuje tylu ludzi?
– Nie rozumiem, Galvin – burknął niespokojnie.– Co ty znowu pieprzysz?
Ignorując komendanta, wyjmuję z pudła z dowodami dokument opisujący zaginięcie dziecka. Dziś miałoby ono sześćdziesiąt jeden lat. Chorowało na nieznaną chorobę, przez którą jego ciało gniło. Podczas spaceru zniknęło, a wina spadła na rodziców. Ci skończeni kretyni, których nazywam kolegami po fachu, uznali, że rodzice pozbyli się dziecka z przyczyn finansowych. Oboje zostali skazani na dwadzieścia lat więzienia. Kobieta zmarła w zakładzie, mężczyzna zaś wyszedł zza krat, zmarł pięć lat temu. Oboje utrzymywali, że dziecko zniknęło z wózka. A jeśli to była prawda? Zamyślam się.
– Sprawdzę wszystkie sprawy jeszcze raz, może nie tylko kobiety były jego ofiarami – wyjaśniam po chwili. – Jeśli mam rację, może w końcu uda się nam go w znaleźć.
– Galvin, odbija ci – powiedział beznamiętnie komendant. – Zajmij się sprawą graffiti i oddaj te pudła do archiwum. – Zerka na akta w moich rękach. – A szczególnie tę sprawę zostaw – dodał tajemniczo.
– Niby czemu?
Komendant wysyła mi wrogie spojrzenie, najczęściej oznacza to brak premii lub obcięcie pensji w danym miesiącu. Jednak tajemniczy ton jego głosu jest rzadkością, gdybym nie znał go tyle lat, zacząłbym coś podejrzewać. Scutt jak nigdy odwraca spojrzenie, zupełnie jakby kłócił się sam ze sobą.
– Ojciec tego zaginionego dziecka był moim sąsiadem, nie chcę, abyś przez swoje obsesje nachodził tę rodzinę, jasno się wyraziłem?
– Przecież nikt z nich nie żyje – odparłem, czując się zwycięzcą tej dyskusji.
– Ostrzegam cię, Galvin! – Scutt podszedł do wyjścia. – Przekroczysz granicę, a wylatujesz! – Wyszedł, zatrzaskując drzwi.
Zamknięcie drzwi ukazuje mi mojego nowego asystenta. Siłą wyrwałem go z rąk Toma na dniu otwartym dla młodych studentów. Gdyby nie ja, dzieciak teraz marnowałby się w wydziale narkotykowym, a tak ma szansę pracować z najlepszym w swoim fachu.
Oliver stoi bez ruchu pod ścianą, z reklamówką z chińskiej knajpy. Nerwowo poprawia za duże zielone okulary. Rzadkie blond włosy spadają chaotycznie na jego czoło, twarz zaczerwieniła się po samo jabłko Adama. Koszula, równie zielona jak okulary, do złudzenia upodabnia go do truskawki przed zerwaniem lub marnego pomidora.
– Przyniosłem panu obiad – powiedział po chwili.
– Świetnie! – Klasnąłem w dłonie. – Zjemy i ruszamy na poszukiwanie drugiej żony! – zawołałem.
– Pierwsza się panu już znudziła? – pyta, rozkładając pudełka na biurku. – Mógłby pan w końcu zapłacić za te wszystkie obiady, które biorę w knajpie na wynos, właściciel zaczyna się wkurzać – dodał.
– Zapłacę, jak zacznie lepiej gotować – odparłem z nutką zadowolenia w głosie. – Zresztą niech się cieszy, że zamawiam cokolwiek z tej nory.
– Straszy pana pozwem – wspomina. – A to co? – pyta, pokazując palcem na zalane kawą zdjęcie młodej dziewczyny.
– Fałszywy trop, ale – zwracam uwagę na jego zielone gogle – wszystko, czego się teraz dowiesz, musi pozostać w ścisłej tajemnicy. – Ściszyłem głos. – Kolekcjoner ludzi odsłonił nam się już lata temu, teraz pozostaje znaleźć ten jeden wspólny punkt. – Podaję asystentowi akta.
Oliver zawsze marszczy nieduży nos, gdy znajdujemy nową poszlakę. Musiał to odziedziczyć po matce, ona też tak robi, gdy w pobliżu pojawia się tabliczka z hasłem „Wyprzedaż”. Oliver ma predyspozycje do zrobienia wielkiej kariery, lecz nici z tego, jeśli nie uda nam się w końcu złapać tego porywacza. Jako jego mentor muszę wziąć się w garść, a jako detektyw – rozwikłać sprawę Kolekcjonera ludzi.
– Chore dziecko? – dopytuje po przeczytaniu akt. – Po co porywać chore dziecko i dodatkowo od biednych ludzi? Brak okupu, brak pożytku z dziecka, które zaraz umrze, chyba że…
– Sprzedaż na badania – uśmiechnąłem się. – Może dzięki temu dziecku nasza medycyna poszła naprzód, tak jak dzięki tym wszystkim kobietom?
– Chce mi pan powiedzieć, że przez tyle lat nie wykrylibyśmy handlu kobietami?
Mlasnąłem z dezaprobatą.
– Nie mam pojęcia, policjanci to lenie, którym rozwiązanie trzeba podać na srebrnej tacy.
– Cóż, lepszy taki trop niż siedzenie tutaj – westchnął.
– I to mi się w tobie podoba! – zawołałem.
Oliver zaczytany w akta siada naprzeciw biurka. Jeszcze coś będzie z tego dzieciaka, a ja rozwiążę zagadkę Kolekcjonera, choćbym miał zejść do samego piekła po tego psychopatę! Póki co zobaczę, czy kucharz wziął sobie do serca moje rady. W kolejnym wcieleniu zostanę drugim Gordonem Ramsayem.
Motto rodu Bedlingtonów:
Amicus certus in re incerta cernitur
Pewnego przyjaciela poznaje się w niepewnej sytuacji
Dwudziesty pierwszy wiek to czasy szybko rozwijającej się technologii. Przyrost nowinek technologicznych biegnie takim tempem, że większość społeczeństwa nie nadąża za premierami smartfonów, laptopów, telewizorów, kamer czy innych cudów techniki. Zaledwie krok w miniony wiek, a mogliśmy jedynie pomarzyć o kamerach wielkości tic taca czy przepływie informacji tak szybkim jak myśli. Może warto tutaj przytoczyć przysłowie „szybciej mówi, niż myśli”, ja natomiast uważam, że na dzisiejszy czas, jaki nas zastał, możemy zmienić powiedzenie i śmiało zastąpić je słowami „szybciej pisze, niż myśli”. Żyjemy w czasach, powiedzmy, pokoju, w dobie wymuszonej grzeczności, dobroci, charytatywności, przyzwoitości czy nawet czystości ciała i mieszkań. Stwarzamy pozory, gdyż jak nas widzą, tak nas piszą. Stygmatyzujemy tych, których stać na odwagę, by być sobą, wyjść poza ramy rzeczywistości, świata idealnego, lecz tylko dla wybranych. Zamykamy oczy na głód i na cierpienie, biedę, śmierć… Przechodzimy obojętnie obok żebraka, ale z uśmiechem na twarzy kupujemy dziesiątą parę jeansów.
Hipokryci z nas, ludzi. To pewne. Oburzamy się w chwili, gdy do człowieka z ulicy uśmiechnie się szczęście – wygra na loterii, otrzyma mieszkanie socjalne lub ktoś o mniejszym od naszego odsetku dumy odda mu część swoich dóbr. Oburzamy się nie dlatego, że nic nie zrobiliśmy, ale dlatego, że nie polepsza się nasze życie tylko kogoś innego. Egoiści z nas, ludzi, ale do tego można przywyknąć. Kiedyś czytałam, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego, od drobnych uniedogodnień, aż do sytuacji, które niszczą jego samego. Ilu z nas jest taką osobą?
Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi. Podobnie jak wiele innych trudnych, jakie zadaję sobie czy innym. Czasem myślę, że jedynie wyrzucając wszystko z głowy – wszystkie myśli, wspomnienia, pragnienia, marzenia – możemy nareszcie otworzyć oczy na świat, który nas otacza. Ludzie potrafią nas zaszufladkować nieodwracalnie, wpłynąć na nasze życie, zmienić nas i nasze poglądy. W jednej chwili jesteś podróżnikiem, badającym zapomniane miejsca na ziemi, w innej natomiast siedzisz w czterech ścianach, czekając, aż partner wróci z pracy. Zapominasz o tym, co cię uszczęśliwiało, rzucasz wszystko dla drugiej osoby. Potrafimy się poświęcić, ale czy na pewno zawsze musimy to robić? Odpowiedzi potrafimy udzielić dopiero po latach, właściwej odpowiedzi.
Życie nie zawsze jest pasmem sukcesów. Pomimo że nasza sytuacja materialna jest dobra, nie wszystko możemy zawdzięczać pieniądzom. Choć to uniwersalny środek od wieków zapewniający szczęście, mi szczęścia nie dał.
Poza majątkiem i sławą, o czym marzy dziś każdy przeciętny człowiek, jest jeszcze jedna przyjemność łechtająca nasze ego. Dreszczyk strachu, przygody, który napędza nas do dalszego życia, sprawia, że kolejny dzień nie jest monotonny jak praca w firmie czy zajmowanie się czterema kątami. Zastrzyk adrenaliny, który rozkazuje nam go namnażać. Tej przyjemności nie mogę odmówić sobie od lat. Chyba każdy już wie, o czym mówię. Urban exploration daje mi ogromną satysfakcję z zobaczenia jeszcze raz miejsca zapomnianego przez świat. Możliwość ujrzenia oczyma tego, co było, lecz bez zostawiania po sobie jakiegokolwiek śladu, w końcu eksploracja to nie wandalizm. Nie mylmy tych dwóch pojęć, jak wielu właścicieli, którzy gonią osoby pragnące jedynie spełnić się w urban exploration. Dreszczyk przygody zaczyna się dopiero o zmierzchu. Łapiesz ostatnie promienie słońca, wchodząc do miejsca zapomnianego przez Boga, każda minuta tam zabiera ci niknące światło dnia. Nie obejrzysz się, a zastaje cię noc, dopiero wtedy zaczyna się prawdziwe poznawanie tego wyczekiwanego miejsca. Choć znasz historię nieruchomości, to nie dostrzegasz w niej tej opowieści, a piszesz w głowie inny scenariusz. Wielu się ze mną nie zgadza, gdy mówię, że eksploratorzy to artyści, jedynie ich twórczość należy odnaleźć.
Po raz pierwszy doświadczyłam tego w wieku ośmiu lat, gdy podczas zabawy urodzinowej wpadłam do przedwojennej studni. Jako dziecko powinnam być przerażona, zwłaszcza że upadek nie należał do najprzyjemniejszych, jednak nigdy nie należałam do typowych dzieci. Miejsce intrygowało mnie dużo bardziej niż zabawa z nielubianymi osobami. Pomimo nikłych promieni słońca dojrzałam we wnętrzu studni kufer, którego wtedy nie udało mi się otworzyć. Myśląc, że w kufrze znajduje się skarb, podczas akcji ratowniczej, która nadeszła kolejnego dnia, nie wspomniałam o znalezisku. Ta historia ma swój ciąg dalszy. Po latach, uzbrojona w sprzęt do spinaczki oraz kamery, nie zdradzę jakich marek, wróciłam do studni z dzieciństwa. W kufrze nie znalazłam skarbów czy tajnych dokumentów. Zawierał jedynie zniszczone rzeczy prywatne, strzępki ubrań, rozpadający się pasek do spodni oraz pęknięte lustro w mosiężnej ramie. Zapewne został wrzucony do studni podczas jednej z wojen, patrząc na pozostałości po ubraniach. Historyk ze mnie marny, ale odkrywając zawartość walizki, czułam ogromną ekscytację, nieważne co miałoby być w środku. Ważne, że ja znalazłam to miejsce i ten kufer pierwsza. Co kłóci się z urban exploration, nie odniosłam go na miejsce, aby niszczał pod wpływem wody i wilgoci w studni. Hipokrytka ze mnie? Zgadzam się z tym osądem. Kufer wraz z zawartością trafił do muzeum, a na złość właścicielom posesji, na której znajduje się studnia, obiekt gdzie odnalazłam walizkę, został objęty nadzorem konserwatora. Moją pierwszą przygodę z eksploracją opisałam jako Różowowłosa na moim blogu, we wpisie pod tytułem: Kufer w mroku wojny. Uprzedzam słowa krytyki: zarówno mój nick, jak i tytuł były tworzone pod wpływem chwili, gdy miałam zaledwie szesnaście lat, więc wybaczcie szaleńcze myśli nastolatki. Minęło jedenaście lat, czyli w obecnym momencie mam dwadzieścia siedem, a urban exploration stał się dla mnie chlebem powszednim. Podróżuję w najdalsze zakątki świata, odwiedzam miejsca zapomniane przez wszystkich, a moje historie opisuję na blogu. Zapewne pojawią się tu zaraz słowa zawiści: gdzie pracuję i za co żyję? Tym nienawistnym odpowiem. Skoro nic nie umiesz, zostaje ci już tylko YouTube. Nie, żebym czepiała się ludzi żyjących w ten sposób, ale taka jest prawda – karierę na tej stronie możesz zrobić jedynie prankiem, ewentualnie skończoną głupotą, której nie odważyłby się zrobić nikt z niby tych „normalnych ludzi”. Normalnych ludzi biorę w cudzysłów nie bez powodu. Takim sposobem ja i wielu innych ludzi zarabiamy, nie wstając rano o szóstej, nie siedzimy też całymi dniami pogrążeni w stanie depresyjnym. Ciężka praca wcale nie popłaca, a jedynie sprytne spojrzenie na świat, popyt i podaż, nie zapominajcie nigdy o tym, ale do tego kiedyś wrócimy. O marketingu i zarządzaniu nie chcę teraz za bardzo przynudzać, choć wzmianka o piramidzie Maslowa byłaby na miejscu.
Kontynuując moją historię z urban exploration: jedenaście lat zajmuję się już tą przygodą, która stała się nieodzowną częścią mojego życia. Wypracowałam nawet pewne codzienne nawyki. Kawa, blog, przeglądam wiadomości od fanów i propozycje nowych eksploracji, a dalsza część dnia jest prosta – wyjeżdżam lub spędzam dzień równie przyjemnie. Odpowiem od razu, nie spędzam dnia z mężem, w ogromnym domu na upojnych chwilach w łóżku lub poza nim, choć mogłoby być to nawet miłą odmianą. Mojego męża poznałam przez znajomych rodziców. Od początku nie było fajerwerków, lecz jakimś cudem znalazłam się przed ołtarzem. Może było to spowodowane presją otoczenia, w końcu jako ostatnia spośród wszystkich kuzynek, koleżanek wyszłam za mąż. Czy naprawdę wizja staropanieństwa nawet w dzisiejszych czasach jest tak straszna? Nie czujesz potrzeby wiązać siebie i swojego dorobku z człowiekiem, którego nawet za dobrze nie znasz, właściwie nawet go nie lubisz, jedynie seks jest okej – a jednak ta presja wywierana podprogowo działa na ciebie w taki sposób, że myślisz, że to tak naprawdę twoja decyzja. Kpina, nie? Wybierasz sukienkę, uśmiechając się najbardziej fałszywie jak potrafisz, fryzura ślubna przypomina plastikowe zaczesanie na głowie lalki Barbie, makijaż jest dla ciebie porównywalny z tym czymś, co zwykle na twarzy ma klaun lub psychopatyczny morderca. Ślub to tak naprawdę jedna wielka farsa. Udajesz, że go kochasz, on udaje, że kocha ciebie, goście udają, że się dobrze bawią, a rodzice są szczęśliwi, że mogą wyrzucić cię wreszcie z domu. I na tym kończy się każda bajka, w sumie zanim w ogóle się zacznie. Mieszkacie razem, po domniemanym happy endzie, decydujecie się na większy dom, podział obowiązków, aż w końcu mijają tygodnie, miesiące, w niektórych sytuacjach lata i decydujecie się na powiększenie rodziny. A tutaj okazuje się, że pojawia się problem. Mijają kolejne lata, dziecka jak nie było, tak nie ma i nie ma nawet cienia szansy na jego pojawienie się w waszym życiu. Pokoik, w którym znalazły się już meble i zabawki, staje się niczym czarna dziura w tym dużym domu, w którym kobieta zazwyczaj jest sama. Między tobą a mężem jest przepaść, pojawiła się i nie zniknie, a właściwie może zawsze była, lecz ta presja ją zakryła jakimś mostem lub kładką. Nie spędzacie już ze sobą czasu, właściwie robicie wszystko, aby tylko unikać siebie nawzajem.
Dlaczego więc nie wziąć rozwodu? Sprawa znów jest prosta. Wchodzimy tutaj na dwa fronty. Jeden to przyzwyczajenie. Myślisz sobie… Jesteśmy razem tyle lat, kochamy się, choć nie mamy dla siebie czasu, przecież to nie powód do rozwodu. Drugi to słynne: „Co ludzie powiedzą?”. Opinia innych jest dla nas tak ważna, ich dobre słowo o nas, że zapominamy, jak ciężko nam się żyje. Oba fronty są złe: jeden to brak odwagi, drugi – pycha, która nie pozwala przyznać się do błędu. Oczywiście istnieje również wyjście, ale znajduje je niewiele osób, wiele z nich znów potem brnie w to błędne koło.
Obecnie jestem na etapie frontu pierwszego, lecz także w trakcie rozmyślania o wyjściu, którego raczej nigdy nie znajdę. Raczej nie opiszę tych myśli na blogu, nie potrzebuję fanów starających się mnie pocieszyć. Choć ci ludzie są lepsi od „przyjaciółek”. Chyba każdy z nas zna to z autopsji: zwierzasz się komuś, otrzymujesz niczym w kościele przebaczenie – to w tym przypadku pocieszenie, a za kilka godzin wszyscy wiedzą o twoich problemach. Jednak wolę „przyjaciółki”, które same błagają o pomoc, aby następnie skłócić cię z bliską osobą. Co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze, to to, że zazwyczaj takim żmijom się udaje, a ty zostajesz sama jak palec. Pozostaje ci wtedy już tylko sfingować ich samobójstwo, naprawdę zamykając w piwnicy i torturując do końca ich dni. Lub obrzucić dom zgniłymi jajami. Wybrałam opcję numer trzy – użalanie się nad sobą. Pomimo że minęło już kilka lat, żałuję, że nie wybrałam opcji numer jeden.
Odbiegam od tematu, choć wizja widzenia kochanków w mojej piwnicy jest naprawdę podniecająca. Podobnie zresztą jak ten e-mail.
Witaj, Roxanne,
od jedenastu lat obserwuję twoje wyprawy, jednak ubolewam nad faktem, że pominęłaś w swoich wyprawach fabrykę farb. Mam pewność, że ci się spodoba. Nie zapomnij zajrzeć do podziemi. Mapę oraz dokładną lokalizację dodaję w załączniku.
D.C.A.B
Kolejne wyzwanie? Mój fan właśnie podsycił we mnie niepohamowany głód odwiedzenia nowego miejsca. Wspaniale, w domu zaczynałam już zapuszczać korzenie, lokalizacja jest mi dobrze znana, choć sama nie wiem, dlaczego wcześniej się tam nie zapuściłam. Zerkam jeszcze raz w poszukiwaniu e-maila, lecz zniknął. Czyżbym go przypadkiem usunęła? Jestem naprawdę niezdarna, ale przynajmniej zdążyłam przeczytać lokalizację. Samochodem dotrę w wyznaczone miejsce po pięciu godzinach. Dwa lata temu zwiedzałam na tej trasie stację kolejową, obok tego cudownego zamku, którego strzegą strażnicy pilniej niż największego skarbu. Słyszałam, że w tym małym miasteczku ma powstać ogromne miasto, przynajmniej takie są plany, lecz plany planami, a ja nareszcie zabiorę się za to, co miałam zrobić kilka tygodni temu.
Doprecyzuję, czas zniszczyć czarną dziurę, jaka pojawiła się w moim domu, i zastąpić ją moim gabinetem. Czas mija, a mnie kusi perspektywa napisania książki. Może stworzę poradnik dla młodych poszukiwaczy zapomnianego? Podpowiem, jaki sprzęt dobrać na sam początek, ewentualnie dodam wzmiankę: „Nie całuj się na pierwszej randce, na tylnym siedzeniu samochodu?”. Jedno jest pewne, będzie to uniwersalny poradnik. Może następny napiszę o likwidacji czarnych dziur w domu? Poradnik zacznę od słów: „Uzbrój się w karton i siłę nagromadzoną przez lata”.
Tak, właśnie stoję teraz pośrodku czarnej dziury. Zapewne zwykła osoba zobaczyłaby tutaj łóżeczko zamówione i zaprojektowane przez nas. Sufit przypominający niebo w piękny dzień, ewentualnie fotel, który od kurzu przybrał szary kolor. Pokoik miał jak najbardziej przypominać o naturze, która jest za oknem, a teraz cała ta przyroda zostanie zamalowana szarą farbą, którą już kupiłam. W poradniku muszę dodać wzmiankę, że sam karton i siła mogą nie wystarczyć. Nogi same zaprowadziły mnie na zakurzony fotel, w którym siadam, znów obserwując cztery ściany. Żal za serce ściska, że za kilka godzin nie będzie po tym miejscu śladu, zupełnie jak w urban exploration. Czy naprawdę powinnam zniszczyć to miejsce?
Skrzypienie podłogi za moimi plecami oznaczać może wymowne „nie”, ewentualnie nieproszonego, złośliwego ducha, który zamieszkał w moim domu.
– Roxanne?
– Libby? – pytam zaskoczona. – Nie miałaś mieć dziś wolnego?
Odwracam się w kierunku jej głosu. Libby pracuje w posiadłości od dnia naszej przeprowadzki, można powiedzieć, że jest tu od zawsze, tylko od czasu do czasu wyjeżdża na wakacje. Mówi, że spędza czas na małej tropikalnej wyspie, ale ja sądzę, że to kłamstwo. Kto z takiego miejsca wraca bledszy niż jest? Libby jest po trzydziestce. Jest niesamowita, jeśli mówimy o zajmowaniu się posiadłością, dogląda wszystkiego w sposób perfekcyjny. Nie zdążę o czymś pomyśleć, a ona już to zrobiła. Choć fryzurę ma przestarzałą. W przyszłym tygodniu muszę zabrać ją do fryzjera, już wyobrażam ją sobie w wulkanicznej czerwieni.
– Zmiana planów – wyjaśnia miłym głosem. – Może pomogę spakować przedmioty z tego pokoju?
– Poradzę sobie – zapewniam. – Chcę sama uporządkować swoje życie.
– Życie, a nie pokój – upiera się.
Wymuszając uśmiech, w kartonie układam przedmioty zwące się zabawkami. Jak znam Libby, raczej nie wyjdzie zanim nie skończę lub jak nie będzie mogła mnie wyręczyć.
– Zamówię malarza na jutro – zaproponowała po chwili.
– Sama to zrobię, widziałaś farbę, którą wybrałam?
– Okropna – powiedziała kąśliwie.
Przewracam oczyma, słysząc ten uszczypliwy ton. Libby mimo wszystko potrafi pomóc, nawet kąśliwym tonem.
– Szary pasuje do wszystkiego – usprawiedliwiam się.
– Do depresji szczególnie – odparła. – Może zaproponuję kolor mniej uniwersalny?
– Nie komentuj moich włosów – zagroziłam. – Róż jest najmodniejszym kolorem tego sezonu.
– Pasemka różu, a nie rażący kolor – mówi, stając naprzeciw mnie. – Uważam, że za szybko porzucasz nadzieję.
– Tak samo mówiłaś o łóżeczku w kształcie studni. – Przybieram uśmiech na twarzy. – Alexander po kilku godzinach zaczął się do mnie z powrotem odzywać.
Zamykam jeden karton, zaraz w rękach znajduje się kolejny, lecz nie zaklejam ich taśmą, z dwóch powodów. Pierwszy to brak taśmy, a drugi to mały promyk nadziei, że działam pochopnie.
– Za dużo naoglądałaś się Ringu – westchnęła.
– Studnia miała mówić o mojej pierwszej wyprawie – upieram się. – Rozumiem, że dla wielu ludzi to mało pieszczotliwe, ale mnie łezka w oku się kręci, gdy myślę o tym dniu.
– Alexander będzie dziś na kolacji? – zmienia temat.
– Kto go wie. – Wzruszam ramionami. – Zapewne jutro napisze wiadomość o dzisiejszej nieobecności.
– Prowadzenie kancelarii prawnej to czasochłonny obowiązek, ale powinnaś z nim pomówić. – Zabiera z moich rąk karton. – Kolacja czeka w kuchni, potem dokończymy.
– Mam zasalutować? – zaśmiałam się.
Libby wysyła mi ostrzegawcze spojrzenie mówiące „kolacja albo twoje życie”. Jeśli mowa o kuchni Libby, ten temat jest dla niej drażliwy. Nie dałabym jej pięciu gwiazdek za gotowanie, ale pół gwiazdki za chęci na pewno. Przyrządzanie posiłków wbrew pozorom jest sztuką, którą trzeba lubić. Natomiast jeśli mowa o Libby, myślę, że ona nie lubi jeść. Przynajmniej nigdy nie widziałam, aby cokolwiek jadła. Przypominają mi się czasy liceum, kiedy każda dziewczyna w klasie stosowała nieludzkie diety, ich i moja samoocena dotycząca naszych ciał była zaniżona, znacznie zaniżona. Jakie to zabawne, że presja, jaką wywołują rówieśnicy i cała instytucja szkoły, każe nam zmienić się pod dyktando innych. Dopiero gdy zamykamy rozdział szkoły i rówieśników, zaczynamy odkrywać siebie na nowo. Okazuje się, że nie znosisz nosić rurek, a kochasz dzwony. Ewentualnie jedna dieta to za mało, aby się najeść, a katorga pod nazwą „sport” jest dla ciebie horrorem życia. Czy ja przypadkiem nie używam za dużo słowa „życie”? Muszę odkurzyć słownik, może znajdę w nim jakieś równie odpowiednie określenie, które doda mi do inteligencji plus pięć. Istnieje również możliwość, że się zbłaźnię.
Siadam przy drewnianym stole w dość małej kuchni, patrząc na gabaryty tej rezydencji. Libby dziś się postarała, jajecznica z kiełbaską i nawet nie za mocno przypalona. Uśmiech sam maluje się na ustach, mile odczuwam brak obowiązku gotowania. Choć rodzice od zawsze powtarzali mi, że mam ogromny talent do gotowania, to ja nie lubię tego robić. Stanie pół dnia przed kuchenką, z któ-rej żar bucha niczym ogień piekielny, nie należy do przyjemnych. Dodatkowo ta dbałość o gramaturę, sprzątanie po każdym etapie pracy, a na sam koniec może okazać się, że danie nie wyszło, a tobie pozostaje odtłuszczacz w ręku i sterta garów. Jednak już przyrządzony posiłek, oczywiście nie przeze mnie, to dla mnie uczta.
Pod talerzem dostrzegam dzisiejszą gazetę. Nagłówek od razu przyciąga moją uwagę: „Seryjny porywacz znów atakuje”. Od niechcenia czytam dalszą część artykułu.
Mijają lata, a seryjny porywacz pozostaje nieuchwytny, policja bezradna. Tajemnicze zaginięcia kobiet stały się już dla mieszkańców naszego kraju chlebem powszednim, jednego dnia ginie pięć osób, kolejnego miesiąca żadna. Z wywiadu, jakiego udzielił nam detektyw prowadzący sprawę, wiemy, że porywacz działa schematycznie. Jego ofiarą pada w określonym czasie, po okresie spokoju, grupa osób o podobnym wyglądzie. Schemat znów się powtarza, lecz tym razem z inną grupą osób. W tym miesiącu na terenie całego kraju zaginęło trzydzieści kobiet w wieku od szesnastu do dwudziestu jeden lat. Były to blondynki z zielonymi oczyma, drobne, o jasnej karnacji. Czy trzydziesta porwana jest ostatnią zamykającą jego kolekcję? Od lat żadna osoba z uprowadzonych nie została odnaleziona, żywa czy martwa. Rodziny ofiar mają wciąż nadzieję, że ich bliscy żyją, a Kolekcjoner ludzi pewnego dnia ich wypuści…
Zjadam kęs jajecznicy, odkładając gazetę na bok. Słynnego porywacza teraz nazwano Kolekcjonerem ludzi, w zeszłym roku – Oszołomem z piekła. Zapewne ten pseudonim połechta jego ego, a ofiar będzie więcej. Pocieszam się faktem, że nie jestem w jego typie. Na szczęście nie jestem ani drobna, nie mam zielonych oczu i co najzabawniejsze – mój kolor włosów zapewne odstraszyłby go na kilometr, o ile to mężczyzna. W tym momencie dostrzegam postać Alexandra przysiadającego się naprzeciw mnie.
– Znów jajecznica? – pyta z widocznym niezadowoleniem.
– Lubię jajecznicę – burczę z pełną buzią. – Miło, że jesteś dziś wcześniej.
Alexander z niechęcią się częstuje. Mój mąż przywykł do wykwintnych kolacji w restauracji lub do najlepszych dań przyrządzanych przez świetnych szefów kuchni. Nie mogę go winić za jego wymagania, pochodzi z tak zwanego dobrego domu. Niedawno przejął rodzinną kancelarię adwokacką, największą w naszym kraju. Jego rodzinie nigdy nie brakowało pieniędzy, ale czegoś, co dostał w dniu naszego ślubu. Pozycję społeczną. Westchnęłam w myślach.
– Jakie masz plany na jutrzejszy wieczór?
– Pewne, ale mogę je zmienić – odpowiadam z uśmiechem. – A dokąd chcesz mnie zabrać?
Alexander zainteresował się gazetą, którą czyta niechętnie, jedząc jajecznicę.
– Moi rodzice urządzają przyjęcie, ale nie mogę na nim być, więc będziesz mnie reprezentować.
– Reprezentować? Mógłbyś to ująć bardziej ludzko – prychnęłam. – Przypominam ci, że nie jestem jedną z twoich sekretarek.
– Przygotowałem odpowiednie dokumenty – mówi, podnosząc na mnie wzrok – strój wieczorowy, zamówiłem też fryzjerkę. Szofer będzie czekał pod domem.
– Wszystko zapięte na ostatni guzik – zauważam ironicznie.
W myślach przywołuję wcześniejsze starania Alexandra, które zazwyczaj kończyły się fiaskiem. Kilka lat temu, próbując pomóc mi w przygotowaniach do imienin jego cioci, zamówił dla mnie sukienkę w Paryżu. Nie dosłyszał jednak, że to wersja dla lalki. Innym razem kupił dla mnie morze cekinów – sukienka dwa rozmiary za mała. Dlatego każde starania mojego męża należy dokładnie ominąć. Libby zapewne znajdzie dla mnie w szafie odpowiedniejszy ubiór niż ten wybrany przez mistrza wpadek.
– Postaram się wrócić za tydzień – kontynuuje, nie zwracając uwagi na mój ton. – Jeśli mój wyjazd się przeciągnie, napiszę.
– Jak zwykle – podsumowałam. – Właściwie, co to za przyjęcie? Urodziny? Imieniny?
– Nie mam pojęcia – mruknął. – Rodzice są ekscentryczni, przyjęcia mogą urządzać bez powodu. Ach! – Zawiesza na mnie wzrok. – Proszę, nie wspominaj o swoich upodobaniach do włamywania się.
– Urban exploration – poprawiam Alexandra. – Nie każdy musi mieć wykształcenie prawnicze, mężu.
– Twoja pozycja społeczna tego wymaga lub choćby zachowywania pozorów.
– Skończmy na dziś, rano pojadę wyeksplorować jedno miejsce, a potem pojadę na przyjęcie… – Zamyślam się. – Dziś wydarzyła się dziwna rzecz, e-mail sam zniknął z mojego komputera, może byłam niezdarna i go usunęłam, ale teraz myślę, że to niemożliwe.
– Oddaj komputer do naprawy – chrząknął. – Zapewne to wina jego wieku.
– Możesz mieć rację, ale ten e-mail był dziwny. Fan zwrócił się do mnie moim imieniem, a nie pseudonimem, kiedy nie ma wzmianki o moim imieniu na blogu.
– Może zapomniałaś się podczas jakiegoś filmu. – Zamyka gazetę. – Piekielny oszołom znów atakuje, mam nadzieję, że w końcu go złapią, a ja będę walczyć o solidne odszkodowania dla rodzin. Sześćdziesiąt procent poszkodowanych zwraca się do mnie, więc czeka mnie szybka emerytura, gdy Oszołom wpadnie.
– Libby mówi, że on działa od wieków… – Alexander przerywa mi głośnym śmiechem.
– Roxanne, nie wierz w konfabulacje opowiadane przez sprzątaczkę, jej jedyną ambicją jest nasz czysty dom.
– Przynajmniej ma jakąś ambicję – powiedziałam cicho. – Nie musisz być dla Libby taki, jaki jesteś dla wszystkich.
Telefon przerywa naszą rozmowę, o ile z Alexandrem możemy mówić o rozmowie. Jego poglądy zawsze były takie jak teraz – jak u zwykłego chama. Co mnie w nim pociągało? Sama nie wiem. Może byłam ślepa? Ewentualnie głucha? Alexander zakończył wymianę zdań i wyszedł z kuchni zajęty telefonem, do czego już się przyzwyczaiłam. Czy jako kobieta powinnam podejść, wyrwać telefon z jego rąk i roztrzaskać o podłogę? Zapewne mogłabym, ale wtedy musiałabym użerać się z moim mężem cały wieczór. Mimo wszystko tę kolację zaliczam do dość udanych, zwłaszcza, że zamieniliśmy ze sobą kilka słów.
Miejsce Alexandra zajmuje Libby, obserwuję, jak sprząta po kolacji.
– Nie jesz? – pytam.
– Już jadłam – odpowiada z uśmiechem. – Chciałam się spytać, jaki strój przygotować na jutro?
– Obojętnie – odparłam beznamiętnie. – Długo nie zajmie mi to przyjęcie, ale zanim pojadę do teściów, odwiedzę fabrykę farb… – Zamyślam się. – Wyjadę wcześnie, to zdążę wrócić.
Libby wypuszcza z rąk talerz, który roztrzaskuje się o podłogę. Przyglądam się uważnie roztrzęsionym dłoniom i pocie na skórze Libby. Widząc ją w takim stanie, stwierdzam, że przydałby się jej porządny odpoczynek.
– Roztrzaskany talerz to kolejne zero na koncie – zażartowałam.
– Talerz z kolekcji twojej prababci – szepcze strapiona.
– Przypominam ci, że prababcia nie robiła nic innego w życiu, jak zbieranie zastaw – śmieję się. – Mogłabym otworzyć hurtownię dzięki jej kolekcji.
Roztrzaskany talerz czy inny roztrzaskany przedmiot zawsze ukazuje mi kruchość czasu, jaki mamy. Wystarczy jeden błąd, aby ten rozdział naszego życia okazał się ostatnim. Czas jest nieubłagany, podobnie jak śmierć.
– Wracając do naszej rozmowy, może daruj sobie przyjęcie, ja pojadę zamiast ciebie i Alexandra?
– Mogłabyś? – pytam z uśmieszkiem.
– Wiem, jak ich nie znosisz, ponadto eksploracje najlepiej zacząć wieczorem, sama tak mówisz.
– Miło, że mnie słuchasz – zaśmiałam się. – Jutro na kolację zamówimy pizzę, ty będziesz zdruzgotana po przyjęciu, a ja w siódmym niebie po cudownych chwilach sama ze sobą i historią opuszczonej fabryki w tle.
– Może idź, spakuj auto?
Śmiejąc się, ruszam się z miejsca. Libby ma rację, czas spakować auto. Wolno mijając pomieszczenia, dostrzegam, że Alexandra już nie ma. Przywykłam do jego ciągłej nieobecności, nawet zaczynam to lubić. Hipokrytka ze mnie. Można przyzwyczaić się do ciągłych nieobecności męża w domu. Akceptuję to, bo wiem, że nie jest prawdziwie moją drugą połówką. Może rzeczywiście kiedyś odważę się na zakończenie tej farsy – trwanie w niespełnionym związku.
Zapominając o marnej egzystencji, wrzucam do plecaka potrzebne rzeczy. Jak zwykle przed każdą wyprawą – jestem podekscytowana. Cieszę się zupełnie jak dziecko szukające prezentów przed świętami. Moje hobby stało się moją pracą, którą uwielbiam. Zaraz dodam wpis na blogu o jutrzejszej wyprawie, ale jak zwykle lokalizację podam dopiero pod koniec filmu. Nie potrzebuję towarzystwa, zwłaszcza, że chcę odwiedzić jeszcze podziemia.