Przedsionek szczęścia - Anna Kapczyńska - ebook + audiobook + książka

Przedsionek szczęścia audiobook

Kapczyńska Anna

4,3

Opis

TRZEBA WSZELKIE PROBLEMY ROZWIĄZYWAĆ NA PNIU.

TONĄĆ TO SOBIE MOŻNA W PIANIE OD PIWA.

Niepewność siebie, zbyt wiele możliwości, za mało odwagi, wygórowane oczekiwania otoczenia i poczucie, że życie przecieka przez palce. Znacie to?

Henia wciąż tkwi w przedsionku właściwego życia. Jest prawie spełniona: ma pracę, męża, rodzinę i przyjaciółkę – czyli zestaw prawie idealny.

Dlaczego więc wciąż prześladuje ją to „prawie”? Dlaczego targają nią niepokój i poczucie, że powinno być jakoś lepiej?

Henia chce wszystkim pomóc, bo nie za bardzo wie, jak pomóc samej sobie. Często czuje się zagubiona, niepewna, wymyśla czarne scenariusze i nie wie o sobie wielu rzeczy. Oprócz jednej: lubi piwo

i tego akurat jest pewna. Tylko do czego jej ta wiedza potrzebna?

*****

Pełna humoru, lekka, ale również refleksyjna historia. Stawia na drodze czytelnika pytanie: Czy zawsze dążymy do swojego szczęścia? Bo przecież tak często chcemy uszczęśliwić wszystkich w koło, że zapominamy o tym co ważne dla nas! Polecam!

Justyna Leśniewicz, facebook.com/LesniewiczJustyna

Bo gdy życie zadaje nam coraz więcej pytań, odpowiedzi znajdujemy w zwyczajnych wydawać by się mogło historiach.

Ta na pewno nie jest zwyczajna! Polecam!

Agnieszka Sonenberg, Blog Przystanek szczęścia

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 39 min

Lektor: Anna Kapczyńska
Oceny
4,3 (42 oceny)
27
5
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ROSENBLAETTER

Całkiem niezła

Książka o niczym, narracja prosta jak budowa cepa, bohaterowie nieco z tektury. W zamyśle miało być obyczajowo i ciepło, jest raczej sztucznie slodko-pierdząco. O okladce nie wspomnę. Jeśli już czytać panią Kapczyńską, to w wydaniu z wątkiem kryminalnym. Na to szkoda czasu nawet w letnie popołudnie.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Kapczyńska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Joanna Podolska

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66989-27-6

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

Happy end nie istnieje, bo nie istnieje żaden end.

Droga nigdy się nie kończy.

Nina Švec

 

 

 

 

 

 

Dla Zuzanny,

która zawsze znajduje dobre strony i z rozbawieniem przygląda się wszelkim absurdom.

 

 

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie – miał powiedzieć Albert Einstein. Tylko czy na pewno chcemy trafić wszędzie? Dopóki wyobrażamy sobie rzeczy miłe i przyjemne, dobrych ludzi, słodkie ciasta, pachnącą kawę, przytulne kawiarnie, zieleń, jezioro, pomost, plażę, śmiech, szczeniaczki, lody o smaku palonego masła, beztroskę, dzieciństwo, delfiny, salsę, muzykę i płynną czekoladę to tak, takie wszędzie jak najbardziej! Ale kobiety mają wyjątkową zdolność do nakręcania się, łączenia zupełnie niezależnych faktów w spójną całość układającą się w okoliczności dla nich wyjątkowo niesprzyjające. Nie można generalizować, to z pewnością nie dotyczy wszystkich kobiet, tylko tych o zbyt niskim poczuciu własnej wartości. Czyli prawie wszystkich.

Henia się zmieniła, już była bardziej ostrożna w podejmowaniu decyzji, wiedząc, dokąd ją może jedna głupia decyzja doprowadzić. Starała się panować nad swoim życiem, ale ono i tak wymykało się jej spod kontroli. Niby wszystko było dobrze, ale „niby” robi wielką różnicę. Jedni od niej wciąż czegoś chcieli, inni z kolei nie chcieli przyjąć tego, co chciała im dać. Nie wiedziała, gdzie popełnia błąd. Czuła się trochę jak w poczekalni do pełni szczęścia, nie bardzo wiedząc, jak znaleźć się w odpowiednim miejscu i co ta pełnia miałaby właściwie oznaczać. A wyobraźnia wciąż podpowiadała jej najgorsze scenariusze.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Boże, jaka ja jestem prawie szczęśliwa – powiedziałam do siebie w poniedziałek rano. Tak zaczynałam codzienną modlitwę do swojego osobistego Boga. Nie osobistego w sensie, że mój i nikomu nie dam, tylko takiego, którego sobie wyobraziłam na własne potrzeby. Był bardzo inteligentny i miał czarne poczucie humoru. Z twarzy był całkiem podobny do dziadka Konstantego, ojca mojego ojca, nieżyjącego od dawna męża babci Wisi.

Jako dziecko z jakiegoś powodu byłam święcie przekonana, że babcia zamordowała dziadka. Nie pamiętam, skąd w ogóle przyszło mi to do głowy, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że babcia sama mnie wkręciła. To zupełnie w jej stylu. Nie było niczym nadzwyczajnym, że w to uwierzyłam, dzieci uwielbiają sensacje. Dopiero jako dorośli zaczynamy podejrzewać, że życie jest bardziej prozaiczne, niż byśmy sobie tego życzyli. W każdym razie nie to było dziwne, że uwierzyłam w morderstwo dziadka, ale to, że wcale nie wydawało mi się to straszne, ot zwykła informacja.

Nie byłam zbytnio związana z dziadkiem Kostkiem, nie pamiętam, żebyśmy robili coś razem, pamiętam za to jego posępne oblicze. Nie mam pojęcia, dlaczego mój mózg uznał, że Bóg, który powinien być niezwykle błyskotliwy, a nawet genialny, miałby wyglądać posępnie. Jeśli komuś pasuje taka sprzeczna, z lekka nonsensowna wizja i nie ma pomysłu na oblicze Pana, służę zdjęciem dziadka.

Wracając.

– Boże, jaka ja jestem prawie szczęśliwa. – Tak zaczynałam swoją codzienną modlitwę, którą odmawiałam od dnia, gdy sobie to moje prawie szczęście uświadomiłam. A było to jakieś dwa i pół roku temu, niedługo po tym, jak pod knajpianym śmietnikiem odrzuciłam oświadczyny Waldka. Nie widziałam go od tamtego czasu, nie miałam pojęcia co u niego słychać, jak sobie życie ułożył, jeśli w ogóle. W układaniu nie był najlepszy, nawet koszulki w szafie i skarpetki w szufladzie układała mu babcia.

Jeśli chodzi o mnie, to daleko nie zaszłam, w sensie lokalizacji. Wciąż mieszkałam na Jeżycach, za to z Wojtkiem, którego z kolei oświadczyn nie odrzuciłam, i tym sposobem stałam się klasyczną szczęśliwą mężatką. A Knajpa pod moimi rządami nabierała charakteru.

– A dlaczego prawie szczęśliwa? – zapytał Bóg w mojej głowie.

– Bo zostawiam sobie rezerwę, na wszelki wypadek, gdyby coś mogło być lepiej. Może jest blisko ideału, ale zawsze jest jakieś „ale”. Żeby nie było, że narzekam, nic z tych rzeczy, po prostu lubię mieć zapas. Ponoć dobra gospodyni zawsze ma coś w zapasie.

– Taaa, martwienie się na zapas, to masz na pewno.

– Lepiej na zimne dmuchać, niż się gorącym sparzyć. – Ja.

– A co z pozytywnym myśleniem? – Bóg.

– Ależ ja myślę pozytywnie, nawet bardzo. Zostawiam sobie margines szczęścia na jakąś chwilę glorii i chwały, może jakieś nagrody będę odbierać albo co?

– Jakie nagrody? W konkursie o Złotą Patelnię? – zakpił.

– Nie wiadomo, czy do końca życia będę się zajmowała Knajpą – żachnęłam się.

– Właściwie to wiadomo – oświadczył, ziewając.

– Tak? – Wzbudził moje zainteresowanie. Kto nie chciałby znać własnej przyszłości. – I co? Będę?

– Pożyjemy, zobaczymy – stwierdził filozoficznie. – Bądź sobie zatem prawie szczęśliwa. Pamiętaj tylko, że jedynie ty sama masz na to wpływ, nikt więcej.

– Łatwo się mówi. Czasem wydaje mi się, że lepiej być nie może, a gdy już jestem prawie pewna, że wszystko jest na swoim miejscu, zaczynam mieć wątpliwości. I dopada mnie niepokój – zwierzyłam mu się.

– Taka ludzka natura, takimi was stworzyłem i bardzo z tego jestem dumny. – Puszył się jak zwykle. – Na tym to polega, jak już nabierzesz pewności, że wszystko jest idealne i nie trzeba niczego zmieniać, to będzie znaczyło, że umarłaś.

– Nie wszystek umrę – odpowiedziałam odruchowo, bo mi się skojarzyło, chociaż w tym kontekście było to zupełnie bez sensu. Chyba chciałam się przed Nim popisać, że coś tam jeszcze pamiętam z liceum.

Na tym skończył się mój poranny wewnętrzny dialog, będący przecież monologiem.

Poza zmianą miejsca zamieszkania, zmianą partnera i wyjściem za mąż, coś jeszcze zmieniło się w moim życiu na lepsze: sprawiłam sobie rower. Stary, zardzewiały, bez świateł, których nabycie przekładałam z dnia na dzień. Nie zabierałam się za to, bo myślałam, że łączy się z jakimś skomplikowanym montażem i będę musiała kogoś prosić o pomoc. Później ktoś mi uświadomił, że jak kupię takie małe z silikonowym uchwytem, to sama sobie poradzę. Ta wiadomość poprawiła mi humor, ale nijak nie przyspieszyła zakupu. Rower nabyłam przez internet, to znaczy ogłoszenie wisiało w internecie, poszłam po niego pieszo, a wróciłam już na nim. Powiedzieć, że od tego dnia byliśmy nierozłączni, byłoby wielką przesadą, miasto jeszcze nie było gotowe na takie romanse, bywało, że ścieżki rowerowe urywały się w środku niczego, po chodnikach nie można było jeździć, a po brukowanych ulicach, po których śmigały samochody, nie bardzo miałam odwagę.

Moją ulubioną trasą była ta nad Rusałkę. Uwielbiałam obserwować, jak krajobraz zmienia się z miejskiego w wakacyjny. Gdy byłam mała, latem jeździliśmy z rodzicami do Skoków i zapach tamtego jeziora na zawsze wrył mi się w pamięć jako tło beztroski, wolności, swobody, nicnierobienia. Inni jeździli nad morze, my nie, pewnie dlatego z niczym mi się nie kojarzyło. Morze było mi zupełnie obojętne, a pocztówkowe zachody słońca uważałam za kiczowate.

Jeżyce stanowiły idealną lokalizację dla mnie kochającej rybi zapach sitowia: po piętnastu minutach pedałowania byłam nad jeziorem. Nie stawkiem w parku czy inną kałużą; Rusałka to było regularne jezioro z plażą, pomostem, wypożyczalnią sprzętu wodnego, kawiarniami, placem zabaw, lasem dookoła i ponoć nawet nudystami, chociaż żadnego nigdy nie spotkałam, niestety. Objeżdżałam Rusałkę, zaciągając się zapachem lasu. Było to zajęcie bardzo relaksujące i inspirujące zarazem, odpoczywałam i otwierałam się na nowe pomysły dotyczące Knajpy. Tak, w czasie wolnym myślałam o pracy, ale nie przeszkadzało mi to, już nauczyłam się, że jedyna słuszna praca to taka, która sprawia przyjemność. Cieszyło mnie wszystko, co było do zrobienia w Knajpie: planowanie, zamawianie towaru, organizacja, koordynacja, dbanie o personel, układanie menu, dekorowanie ścian, próbowanie potraw, popijanie dobrego piwa i rozmowy z klientami. Bywały momenty gorsze i trudne, ale ogólnie czułam, że stworzyłyśmy z Grażyną miejsce z dobrą energią. Oczywiście nie tylko o pracy myślałam podczas rund wokół Rusałki. Narzekałam w myślach na rodziców, martwiłam się o babcię i obgadywałam koleżanki. Również tego dnia myślałam o tym wszystkim na raz, wspominając poprzedni dzień.

To była niedziela i rodzice zaprosili mnie na obiad. Pomimo tego, że warunek kościelny już mnie nie obowiązywał, wciąż podskórnie czułam presję, żeby się u nich regularnie pojawiać. Czasem, gdy naprawdę nie miałam ochoty, wykręcałam się, ale tym razem chciałam ich odwiedzić. Podczas obiadu niewiele się wydarzyło. Mama przygotowała kotlety z kurczaka, nie chciała nawet słuchać o tym, że staram się nie jeść mięsa.

– Ty się musisz dobrze odżywiać, tak ciężko pracujesz – zdecydowała.

– Mamo, dobre odżywianie wcale nie oznacza jedzenia mięsa, wręcz przeciwnie, ostatnie badania wyraźnie mówią o jego szkodliwości. – Próbowałam się buntować.

– Bzdury, te badania zleca na pewno jakieś lobby wegetariańskie – stwierdziła autorytatywnie. – Ludzie od zawsze jedli mięso, a teraz wydziwiają, za dobrze mają.

– Nawet jeśli, to już pomijając kwestie etyczne – próbowałam walczyć – to nie jest to samo mięso, co kiedyś, słyszałam, że kurczaki faszerują jakimiś antybiotykami czy innym świństwem.

– A tam, jakby człowiek miał tak patrzeć na wszystko, to nic byśmy nie jedli, wszystko faszerują. Przełożyłam cebulą, tak jak lubisz, jedz, przecież nie może się zmarnować.

Poddałam się, jak zwykle, dla świętego spokoju. Kotlety niestety były przepyszne.

Ojciec jadł w milczeniu, tylko raz się odezwał.

– W kościele byłaś?

– Nie… mówiłam przecież, że nie będę chodzić.

Ojciec otworzył usta, jakby planował wygłosić jedno ze swoich kazań, ale natrafiwszy na karcące spojrzenie mamy, ostatecznie tylko westchnął i do końca obiadu już nic nie powiedział.

Później była obowiązkowa kawa z fusami i dość suche ciasto drożdżowe, które w lodówce zdołało przejść zapachem kiełbasy. W pewnym momencie mama wysłała ojca ze śmieciami, a on ochoczo wstał i wyszedł, jakby tylko na to czekał.

– Heniu, martwię się – szepnęła konspiracyjnie mama, jak tylko drzwi się za nim zamknęły.

– Czym znowu? – westchnęłam, nauczona, że powody jej zmartwień są często wyssane z palca.

– Ojcem.

– Dlaczego? – Udałam zainteresowanie, siorbiąc fusy.

– Bardzo zmarkotniał, nie zauważyłaś?

Hmm… nie. Mój ojciec był markotny, odkąd pamiętam.

– Tak, faktycznie, gdyby się nad tym zastanowić… – przytaknęłam dyplomatycznie.

– No widzisz! – triumfowała. – Powiem ci, dlaczego.

– Słucham.

– Bo on martwi się o babcię.

Teraz na serio się zdenerwowałam.

– O babcię? A co z babcią?

– No właśnie nic.

Aha.

– Jeśli nic, to czym się martwi? – Próbowałam zrozumieć pokrętną logikę mamy.

– No nic, bo ona nic nie da sobie powiedzieć, jest uparta jak osioł! – zirytowała się. – Na pewno jej coś dolega, ale na nic się nie skarży, na pewno nie chodzi do żadnego lekarza. Na teatry i inne głupstwa ma czas, ale żeby zadbać o swoje zdrowie, to już nie.

– Mamo, nie wiem, czy dobrze rozumiem: babcia na nic nie narzeka, świetnie się bawi, więc ojciec się o nią martwi, a ty martwisz się o ojca?

– No tak! – Wydało jej się to oczywiste.

Mnie zupełnie nie.

– Przecież to bez sensu.

– Wcale nie, to jego matka. I nie jest coraz młodsza, a jeśli jest na coś chora, to nic nie powie, będzie to ukrywać, na złość mi, żebym się martwiła!

– Ale to nie ty się martwisz, tylko ojciec.

– A ja się martwię o niego – skwitowała.

I kółko wzajemnej adoracji się przymknęło. Zamknąć się zupełnie nie mogło, bo ja byłam słabym ogniwem. Z jednej strony nie bardzo chciałam uczestniczyć w tym zamartwianiu się na zapas, z drugiej mama zasiała we mnie ziarenko niepewności – a co, jeśli babci Wisi faktycznie coś dolega? Przecież ona nigdy się na nic nie skarżyła, czy to możliwe, że w tak sędziwym wieku, popijając alkohol i paląc, odżywiając się byle jak, wciąż była zdrowa i zupełnie nic jej nie szwankowało?

Nie zdołałyśmy dalej się rozwodzić nad tym, kto i czym powinien się martwić, bo wrócił ojciec z wiadrem. To było osobliwe, rodzice nie używali worków do śmieci, tylko wykładali wiadro starymi gazetami i ojciec, chcąc wyrzucić odpadki, musiał brać ze sobą całe wiadro. Wykluczało to wyrzucenie śmieci po drodze, bo przecież trzeba było wiadro przynieść z powrotem do domu. Z drugiej strony, dzięki temu ojciec miał przynajmniej jakieś zajęcie i to olsdkulowe rozwiązanie było w zasadzie bardzo ekologiczne.

Mama jak zwykle zajęła się pakowaniem jedzenia dla mnie do słoików. Nie docierał do niej argument, że już umiem gotować, przecież zarządzam Knajpą i odpowiadam za menu!

– To nie to samo – upierała się – inaczej się gotuje w domu, a inaczej dla ludzi. Przy czym to „dla ludzi” zabrzmiało w jej ustach jak „dla norek”. Nie wiem, dlaczego akurat norki mi się skojarzyły.

– Jak inaczej? Używamy przecież najlepszych produktów, wszystko ma być po domowemu, nie robimy żadnej kaszany! – oburzyłam się.

– O, dobrze, że przypomniałaś, kupiłam za dużo kaszanki, dam ci kilka.

I do siaty ze słoikami dorzuciła jeszcze kilka kaszanek. Świetnie, jeżyckie koty się ucieszą, albo odwiedzę moich dawnych współlokatorów i uszczęś- liwię psa Stacha.

Gdy wychodziłam od rodziców, przyszło mi do głowy, że gdyby Magda Gessler słyszała poglądy mojej matki na temat prowadzenia Knajpy, ukręciłaby pętlę z własnych włosów i się na niej powiesiła. Albo moją matkę. Na szczęście matka żadnej knajpy nie zamierzała prowadzić, a nadprodukcją żywieniową regularnie zapychała moją lodówkę.

 

***

 

Po południu na kawę przyjechała Ewa z prawie dwuletnim Dominikiem. Dzieciak był, delikatnie mówiąc, nieznośny, ale to oczywiście moja opinia, a co ja mogę wiedzieć o dzieciach? Własnych nie mam, nie miałam młodszego rodzeństwa, jedynie kuzyna Sławka, ale na szczęście nigdy się nim nie zajmowałam. Dominik był jak pies rasy beagle: miał mnóstwo energii, wszędzie chciał wejść, zaglądał do każdej dziury, wyciągał różne przedmioty z szafek, przy okazji tłukąc wszystko, co się dało. Jeśli nie mógł czegoś dosięgnąć, to w bezsilnej złości kopał w to, co było najbliżej: ścianę, szafę, krzesło, matkę. Mnie też nieraz się oberwało.

– Fantastyczny dzieciak. – Ewa puszyła się z dumy. – Ma tyle energii!

– No ma. – Miałam nadzieję, że usłyszy przekąs w moim głosie.

– Prawda? – Nie usłyszała i wróciła do siorbania kawy, siedząc z nogą założoną na nogę, podczas gdy ja biegałam za Dominikiem, asekurując go, a jeszcze bardziej asekurując przedmioty, które próbował zrzucać. Udaremniłam kilka poważnych prób, przez co spotkała mnie kara: chłopak rzucił się na mnie, uszczypnął w udo i chciał kopnąć w kostkę, ale w ostatniej chwili odsunęłam się i kopnął w narożnik komody. Komoda nie pozostała dłużna, oddała mu, jak tylko ona potrafi, z gracją, w milczeniu, za to dokuczliwie. Dominik się rozbeczał i wtedy Ewa szybko odstawiła swoją filiżankę i rzuciła się na pomoc synkowi. Próbowała go przytulić, podczas gdy on ją kopał, gryzł i się wyrywał.

– Już dobrze, Domiś, już dobrze, mamusia pocałuje i już nie będzie bolało. Daj, mamusia pocałuje. – Próbowała złapać jego nóżkę, co skutecznie utrudniał, nie przestając się wiercić.

Patrzyłam na tę scenę z poczuciem bezsilności, nie bardzo wiedziałam, co robić. Ewa przyzwyczaiła mnie do swojego silnego wizerunku, pewności siebie, wyzywającego sposobu bycia i umiejętności poskromienia każdego faceta, a tymczasem w powyciąganym dresie nie radziła sobie z dwulatkiem.

– Czekoladki? – zaproponowałam z braku innego pomysłu. Czekolada zawsze poprawiała mi nastrój.

– Daj! – krzyknął Dominik. Przestał wyżywać się na swojej matce i skierował kroki w moim kierunku, co mnie przeraziło.

– Już, słoneczko, ciocia zaraz coś znajdzie. – Poszłam do kuchni i otworzyłam szafkę, w której z Wojtkiem trzymaliśmy słodycze. Miałam nadzieję, że mój wszystkożerny mąż coś w niej zostawił. Na szczęście znalazły się dwa batoniki i ostatnia czekolada, moja ulubiona, na którą spojrzałam z żalem. A dziś niedziela, sklepy zamknięte.

– A może batonika? – zaproponowałam młodemu człowiekowi.

– Ciekolada! – rozwrzeszczał się.

– On chce czekoladę – przetłumaczyła Ewa. – A nie ma w niej orzechów?

– Nie, to zwykła mleczna, bez niczego. – Moja ulubiona, dodałam w myślach.

– Ale to jeszcze nic nie znaczy, może zawierać śladowe ilości. – Ewa z miną bulteriera dopadła do opakowania i zaczęła czytać skład. – Jest! – wykrzyknęła triumfalnie. – „Może zawierać śladowe ilości”! A Domi może być uczulony na orzechy.

– Może?

– Tak, Marek jest uczulony, więc wolę dmuchać na zimne… Cholera, nie wiem, co robić… Może lepiej mu nie dawać?

– Daj!!! – wrzasnął Dominik i zaczął szarpać ją za nogawkę dresowych spodni.

– Nie mam wyjścia – z przepraszającą miną stwierdziła moja przyjaciółka. – Muszę mu dać.

Nachyliła się nad synkiem, rozdarła papierek i chciała ułamać kawałek, ale chłopiec potrafił walczyć o swoje. Wyrwał jej całą tabliczkę i włożył w czekoladę swoje pulchne paluchy, które następnie oblizywał ze smakiem.

– Niech je, widać sam wie, co jest dla niego najlepsze – stwierdziła Ewa. – Przynajmniej on się zajmie, a my sobie pogadamy. Co u ciebie?

– Normalnie, Wojtek wyjechał w trasę, a ja delektuję się samotnością – zaśmiałam się sztucznie, starając się zatuszować to, jak bardzo za nim tęsknię.

– Biedna! Nie tak sobie pewnie wyobrażałaś to małżeństwo, co? – zapytała ze współczuciem. – Ale życie to nie bajka – westchnęła.

Nie znosiłam współczucia.

– Bez przesady, to żadna tragedia, wiele par przecież tak żyje.

– No tak, kasa z takich dalekich tras pewnie o wiele lepsza niż z rozwożenia paczek.

– To też, jasne, ale Wojtek to lubi. Zawsze chciał prowadzić tira, lubi dalekie trasy, jest świetnym kierowcą. Wspólnie podjęliśmy decyzję, że będzie jeździł. – Starałam się przekonać ją, a jeszcze bardziej siebie.

– No co ty? Nie chcesz mi powiedzieć, że wolisz go widzieć co dwa tygodnie zamiast codziennie! Już ci się znudził? – zaśmiała się irytująco.

– Oczywiście, że nie, ale chcę, żeby robił to, co lubi, inaczej byłby nieszczęśliwy i sfrustrowany. Nie jestem typem kobiety, która trzyma faceta pod pantoflem.

– À propos! – przypomniało się Ewie. – Masz jakiś kontakt z Kate?

– Ja? No co ty, przecież nigdy nie kumplowałyśmy się zbytnio, kilka razy były w mojej Knajpie z Jagodą, ale w sumie już dawno ich nie widziałam.

– A właśnie! A domyślasz się dlaczego? – zapytała sensacyjnym tonem.

– Pewnie właśnie dlatego, że tak, jak ci powiedziałam, nie kumplowałyśmy się jakoś wyjątkowo, poza tym pubów w mieście jest mnóstwo, dlaczego miałyby przesiadywać właśnie w mojej Knajpie? Przecież nie mieszkają w pobliżu… Właściwie nie mam pojęcia, gdzie one teraz mieszkają.

– Gdzieś na Piątkowie, nie wiem, nie zaprosiły mnie nigdy do siebie. To też jest dziwne.

Spojrzałam na Dominika, który na szczęście wciąż był skupiony na czekoladzie, przypomniałam sobie, do czego jest zdolny i wydało mi się to dość oczywiste, że ktoś może nie chcieć zapraszać Ewy do siebie.

– A do ciebie przychodzą?

– No właśnie też nie. Od czasu do czasu piszę do Kate na Messengerze, ale mnie zbywa. Dziwne to wszystko, wydaje mi się, że Jagoda trzyma ją pod pantoflem i odcina od znajomych.

Zaśmiałam się.

– Co to za bzdury! Kogo jak kogo, ale Kate? Pod pantoflem? Przypominam ci, że to jest laska, która powiedziała dyrektorowi Żabie, że jego umową sobie tyłek podetrze. Nie – pokręciłam głową – to nie jest dziewczyna, której można cokolwiek kazać albo zabronić.

– Obyś się myliła – gderała Ewa.

– A co u Marka? – zmieniłam temat na bardziej dla mnie interesujący. – Daje radę z Dominikiem?

– Oczywiście, uwielbia go! – Rozpromieniła się. – Zasypuje go zabawkami, rozpieszcza, bawi się z nim, wygłupia, najlepszy ojciec, jakiego sobie można wymarzyć. No i regularnie płaci, co jest bardzo ważne teraz, jak nie mam pracy.

– No właśnie, a nie myślałaś… – Chciałam podjąć temat jej planów powrotu do pracy, ale w tym momencie Dominik się rozbeczał. Ewa natychmiast rzuciła się na ratunek, ale nie było wiadomo, co mu się stało. Siedział na podłodze, umazany czekoladą od stóp do głów, i ryczał.

– Co, skarbeńku, co się stało, pokaż mamusi – świergotała, dokonując oględzin.

W tym momencie do moich nozdrzy wdarł się okropny zapach i stało się oczywiste, w czym rzecz.

– Chyba trzeba mu zmienić pieluchę – zasugerowałam.

– No jasne! – skwapliwie zgodziła się ze mną Ewa, po czym zajęła się tą, jakże niewdzięczną, czynnością. Smród rozszedł się na dobre po całym mieszkaniu.

 

***

 

Tak się zamyśliłam nad wczorajszym dniem, jadąc na rowerze, że nawet nie wiem, kiedy skręciłam w leśną drogę prowadzącą do Strzeszynka. Zorientowałam się, gdy mijałam stadninę koni. No cóż, widocznie tak miało być, jechałam zatem dalej tam, dokąd rower prowadził. Dziesięć minut później dotarłam nad Jezioro Strzeszyńskie. Odstawiłam rower i usiadłam na ławce. Na plaży było trochę osób, nie tyle co w weekendy, na szczęście, ale jednak, w końcu dzieciaki miały wakacje. Zaczęłam żałować, że nie wzięłam ze sobą stroju, mogłabym popływać.

Był poniedziałek; Knajpa zamknięta i nie musiałam się nigdzie spieszyć. W domu nikt na mnie nie czekał. Wojtek miał przyjechać w najbliższy albo kolejny weekend, sam jeszcze nie wiedział. Nikomu się do tego nie przyznawałam, ale okropnie za nim tęskniłam, nie znosiłam się kłaść sama do wielkiego łóżka, sama zasypiać, sama się budzić. Dzwoniliśmy do siebie codziennie, ale to nie mogło zastąpić bliskości i jego dotyku. Za to jak przyjeżdżał, nie mogliśmy się sobą nacieszyć i było cudownie. Co lepsze: widzieć się codziennie, dawkując sobie szczęście, czy rzadziej, za to z wybuchami emocji? Chyba wolałam pierwszą, stabilną wersję, ale jaki był sens w to wnikać, skoro nie miałam wyboru? Wojtek nie był moją własnością, do niego należała decyzja, co robić ze swoim życiem, a ja kochałam go bezwarunkowo i wciąż nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. Wciąż nie dowierzałam, że on też za mną szaleje. Może dlatego, że przed nim nikt za mną nigdy nie szalał. Wręcz przeciwnie, Waldek, mój poprzedni facet, przez trzynaście lat naszego związku nie wykazywał szczególnego zainteresowania moim życiem, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie jestem ciekawą osobą. Biedny Wojtek musiał się bardzo starać, żeby mnie przekonać, że zakochał się we mnie od pierwszego wejrzenia.

A chciałabym tylko przypomnieć, że nasze pierwsze spotkania były dość niefortunne, mieszkałam wtedy z Waldkiem i jego babcią, a Wojtek przyjeżdżał jako kurier. Spodobał mi się od razu, mimo tego, a może właśnie dlatego, że zanim zobaczyłam jego twarz, najpierw ujrzałam jego piękny tyłek i łydki. Nie żeby coś było nie tak z jego twarzą, uwielbiam jego zarośniętą gębę, ale jednak te łydki… W każdym razie, gdy go po raz pierwszy zobaczyłam, nie byłam w najszczęśliwszym okresie życia, w dodatku za każdym razem, gdy otwierałam mu drzwi, miałam na sobie coś kuriozalnego: a to fartuch babci Zdzisławy, a to starą balową sukienkę, a to kreszowy dres Waldka. Byłam wtedy przekonana, że tymi niefortunnymi kreacjami pogrzebałam jakiekolwiek ewentualne szanse u Wojtka, a tymczasem on twierdził, że w ogóle nie zwrócił uwagi, w co byłam ubrana, bo patrzył mi w oczy. A ta sytuacja z Rataj, kiedy wstawiona wracałam z Polanki i myślałam, że padnę ofiarą lokalnych zbirów? I jednym z tych zbirów okazał się właśnie Wojtek, który zachował się jak dżentelmen i wsadził mnie do taksówki. W swoim pijackim zwidzie liczyłam na to, że będziemy się całować, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wojtek później tłumaczył, że przecież byłam wtedy w związku, a on nie chciał się pakować między wódkę a zakąskę.

Od tamtego czasu minęło dopiero dwa i pół roku, a tyle się wydarzyło w moim życiu i tyle pozmieniało, że miałam wrażenie, jakby ta scena miała miejsce co najmniej dziesięć lat temu. Uśmiechnęłam się, wspominając te momenty i tamtą durną Henię, z pokorą przyjmującą wszystkie idiotyzmy, jakie jej życie przynosiło. Z perspektywy czasu widzę absurd tych wszystkich sytuacji, w które się bezrefleksyjnie pakowałam, ale cóż, było, minęło. Najważniejsze, że tamten okres w moim życiu jest już zamknięty.

Z rozważań wyrwał mnie dzwonek telefonu. Niechętnie sięgnęłam do torby, ale zaraz się ucieszyłam. Babcia.

– No halo! – Odebrałam z entuzjazmem.

– No halo, halo – odpowiedziała, zaciągając się papierosem. – Jesteś w domu?

– Nie, nad jeziorem.

– Wyjechałaś? To niedobrze…

– Wyjechałam, ale na chwilę, na rowerze przyjechałam sobie do Strzeszynka, a co?

– A to dobrze, świetnie nawet. Bo muszę coś załatwić i pomyślałam, że ty mi najlepiej doradzisz, masz dobry gust i znasz się na tych współczesnych trendach.

– Dziękuję za zaufanie. – Ukłoniłam się, chociaż przecież nie mogła tego widzieć. – W czym mogę ci pomóc, szukasz kreacji na premierę?

– Kreacja… W sumie o tym nie pomyślałam, ale nie, coś tam znajdę w szafie albo pożyczę, mniejsza z tym. Muszę dziś wybrać trumnę, pomożesz mi? – wypaliła, a ja o mało nie spadłam z ławki.

Wstałam gwałtownie, usiadłam, znów wstałam, żeby po raz kolejny usiąść.

– Co? – Potrząsnęłam głową, intensywnie próbując zgadnąć, co mogła mieć na myśli, bo przecież nie to, co właśnie powiedziała.

– Czy pomożesz mi wybrać trumnę? – powtórzyła spokojnie – Muszę to dzisiaj załatwić, ale jeśli nie masz czasu, to…

– Nie, oczywiście, z przyjemnością… To znaczy… – Próbowałam wpaść na to, o co jej mogło chodzić, ale nic nie przychodziło mi do głowy, więc zwyczajnie zapytałam: – Dlaczego musisz dzisiaj wybrać trumnę?

– A, bo Wiesiowi się zmarło – oznajmiła, wydmuchując dym.

– Wiesiowi? – Myślałam intensywnie, przyglądając się tęgiemu mężczyźnie z brzuchem wylewającym się z bokserek, wchodzącemu do wody. – Twojemu Wiesiowi?!

– No, co zrobić. A teraz kupę załatwiania, zresztą ja tym się nie zajmuję, jego córka przejęła organizację, wreszcie czuje się ważna, a niech tam, ja się nie pcham.

– Ale jak to, pan Wiesiu zmarł?! Kiedy?

– W zeszłym tygodniu jakoś, w czwartek chyba, nie, w piątek. Mieliśmy iść wieczorem do mojej koleżanki z teatru na brydża, ale nie poszliśmy, bo on wziął i umarł.

– Ale jak? Tak nagle, u ciebie w domu? Co mu się stało?!

– Wszystko ci opowiem, jak się spotkamy, ale czy masz czas?

– Tak, oczywiście, już jadę… Wracam do domu, odstawię rower i mogę przyjechać na Krzyżową. Będę za jakieś dwie godziny, może być?

– Eee, nie, to strata czasu. To ja sobie wsiądę w tramwaj, spotkamy się na Woźnej.

– Dlaczego na Woźnej? – Nie nadążałam za nią, byłam przerażona nawet nie tyle samą informacją, w końcu ludzie umierają, a zwłaszcza starsi, ale sposobem, w jaki mnie o tym informowała. Facet, z którym się spotykała od dłuższego czasu, zmarł przed weekendem, a ona mi o tym opowiada w poniedziałek, beznamiętnie, jakby informowała mnie, że wybiera się na pochód pierwszomajowy. Zaczęłam się poważnie obawiać, że może ojciec ma rację, że się o nią martwi. Może faktycznie coś jej się w głowie na starość poprzestawiało? Może to do niej jeszcze nie dotarło, może jest w szoku?

– Bo tam jest Universum, wybierzemy trumnę – oznajmiła.

– A no tak, jasne, powinnam za półtorej godziny dotrzeć.

– Na spokojnie, jak będę pierwsza, to sobie najwyżej sama pooglądam, czekając na ciebie. Może przy okazji wybiorę coś dla siebie. – Zaśmiała się z własnego dowcipu, a mnie zmroziło.

Wskoczyłam na rower i co sił pognałam z powrotem do domu. Już nie miałam czasu ani nastroju delektować się drogą powrotną, zależało mi na tym, żeby znaleźć się najszybciej u celu. Przerażała mnie wizja babci Wisi spacerującej samotnie wśród trumien.

Prawie dwie godziny później zdyszana wpadłam do firmy pogrzebowej. Za ladą siedziała uśmiechnięta kobieta, wyglądała trochę jak pani obsługująca klientów w biurze podróży. Właściwie, gdyby się zastanowić, był to jakiś rodzaj biura podróży, co prawda w jedną stronę.

– Dzień dobry – wydyszałam – chciałabym się dowiedzieć, czy jest u państwa moja babcia.

– Bardzo mi przykro. – Pani uśmiechała się współczująco. – Zaraz sprawdzimy. Proszę powiedzieć, jak babcia się nazywała, a odszukamy.

– Nazywała?! Ale ona się wciąż nazywa!

– Rozumiem pani wzburzenie, proszę usiąść. Tak trudno się nam pogodzić z odejściem naszych bliskich.

– Ale ona nigdzie nie odeszła! – Zaczęłam wpadać w histerię. – W zasadzie być może wcale jeszcze nie nadeszła!

Kobiecie uśmiech zamarł na twarzy, a ja uzmysłowiłam sobie, jak to idiotycznie zabrzmiało.

– Miałam się tu spotkać z moją babcią, żeby jej pomóc wybrać trumnę dla pana… dla jej znajomego. I chciałam się dowiedzieć, czy może ona już dotarła – powiedziałam na jednym wydechu.

– Aaa… – Kobiecie zza lady wyraźnie ulżyło. – W takim razie zaprowadzę panią do naszego sklepu, może tam jest pani babcia, a jeśli nie, to sobie pani w spokoju poogląda trumny.

Żadna z tych wizji mi nie odpowiadała, dotychczas umawiałyśmy się w knajpach na piwo, a tymczasem będziemy oglądać drewniane skrzynki na ludzkie zwłoki. Zeszłam do podziemi i znalazłam się wśród trumien. Za mną bezszelestnie poruszał się dyskretny, nienarzucający się sprzedawca, jednocześnie zachowując czujność na wypadek, gdybym chciała o coś zapytać lub się na coś zdecydować. Babci jeszcze nie było, gdyby przyszła pierwsza, z pewnością bym ją usłyszała już od wejścia.

W sklepie panowała grobowa cisza. Z braku lepszych pomysłów zaczęłam spacerować alejkami, przyglądając się osobliwym, ale przecież ostatecznie niezbędnym akcesoriom. Zastanawiałam się, jaki wpływ na psychikę ma długoletnia praca tutaj i jak bardzo to miejsce różni się od głośnej Knajpy, którą zarządzałam, czy raczej „ogarniałam”. To modne słowo bardziej pasowało do tego, czym się zajmowałam. Przechadzając się po tym osobliwym miejscu, zadumałam się nad kruchością i ulotnością ludzkiego życia. Zastanawiałam się, dokąd jest ta wycieczka, na którą wysyła nas biuro podróży Universum, czy wszyscy trafiają w jedno miejsce, czy jednak każdemu według zasług? Czy istnieje coś dalej, czy wszystko się kończy z chwilą, gdy zamkną nam się oczy? Nie lubiłam o tym myśleć; mimo że z rodzicami różnie mi się układało, nie chciałam sobie nawet wyobrażać, że kiedyś będę musiała zorganizować im pogrzeb. Babcia była jeszcze starsza, a ja zupełnie wypierałam fakt jej śmiertelności, wolałam myśleć, że jest silna i wieczna.

Przyjrzałam się trumnom; dotychczas nie miałam pojęcia, że istnieje taki wybór. Dyskretny sprzedawca był tak dyskretny, że zupełnie o nim zapomniałam, oglądałam skrzynie, jakbym przymierzała się do zakupu szafy: lakier, okucia, rodzaj drewna, zaglądałam do środka, dotykając materiału. Zaczęłam już przyzwyczajać się do tego widoku, przecież ostatecznie nie były to żadne mistyczne przedmioty, tylko zwykłe rękodzieło…

– Aaaa!!! – wrzasnęłam na całe gardło na widok zawartości kolejnej trumny. W środku, z zamkniętymi oczami i z rękoma złożonymi jak do modlitwy, leżała moja babcia Wisia!

– Ale cię nabrałam! – zaśmiała się, gramoląc się z trumny.

– Zwariowałaś? To nie jest śmieszne! – Próbowałam uspokoić oddech.

– Ależ jest! Wiesz, jakie to było dla mnie trudne tak leżeć bez ruchu w jednym miejscu? Długo czekałam, a potem jeszcze musiałam wstrzymać oddech, kiedy się zbliżałaś. A tak mi się chciało śmiać, już myślałam, że nie wytrzymam.

Przypomniałam sobie, że nie jesteśmy same, spojrzałam w kierunku dyskretnego sprzedawcy: z trudem powstrzymywał nieśmiały uśmiech. A więc i jego to bawiło! Czyli mimo branży wcale nie musi być ponurakiem, a może właśnie dlatego, że tu pracuje, nabrał dystansu do śmierci? Jednak ja tak nie potrafiłam, wolałam wypierać świadomość ostatecznej ostateczności.

Pomogłam babci wydostać się z trumny – cóż za metafizyczna fraza – i zajęłyśmy się tym, po co się tutaj spotkałyśmy: wybieraniem ostatniego domku dla pana Wiesława. Długo to nie trwało, w zasadzie babcia wybrała prawie pierwszą z brzegu skrzynkę.

– On nigdy nie był zbytnim estetą. No i ostatecznie jakie to ma znaczenie, w czym będzie zakopany? – spytała retorycznie.

– Niby racja – przyznałam.

– Wiesiek pytał mnie o zdanie na każdy temat, nawet jakie skarpetki założyć i czy do kiełbasy lepiej wziąć musztardę czy chrzan. To bywało naprawdę irytujące – westchnęła. – Gdybyśmy tu byli razem, też kazałby mi wybierać. Jak się nie ma swojego zdania, to się jest skazanym na zdanie innych. Idziemy.

Przed wyjściem jeszcze się zatrzymała.

– Niusiu, zapamiętaj, proszę, tę trumnę, w której leżałam, wybrałam ją dla siebie.

– Dobrze – westchnęłam.

– Albo wiesz co? Zrób zdjęcie, żeby później nie było wątpliwości.

Chcąc nie chcąc, zrobiłam zdjęcie samej trumny i z babcią, bo tak sobie zażyczyła. Dobrze, że przynajmniej znów do niej nie weszła.

Gdy wreszcie opuściłyśmy budynek Universum, zaczerpnęłam głęboko miejskie powietrze, ciesząc się, że mamy to za sobą.

– To co, na piwko? – zaproponowała babcia.

– Jasne, chętnie… A nie chcesz jakoś pomóc córce pana Wiesia pozałatwiać formalności? Nie znam się na tym, ale pewnie jest co załatwiać.

– Ja? A z jakiej racji? Ona wszystkim się zajmuje, wreszcie czuje się potrzebna i ważna, a niech tam. Mnie poprosiła tylko o wybranie trumny, a potem idę na pogrzeb. Pojawię się jak gwiazda, nie muszę się niczym martwić. W zasadzie ja chyba nie mam żadnej szykownej czarnej sukni…

Spojrzałam na babcię podejrzliwie: cały czas zachowywała się, jakby nic wielkiego się nie stało, jakby za kilka dni miała wziąć udział w dożynkach, a nie w pogrzebie kochanka. Może jest w szoku? Może coś jej się przestawiło w głowie i nie rozumie powagi sytuacji? Z drugiej strony czy ona kiedykolwiek rozumiała powagę jakiejkolwiek sytuacji? Nawet jeśli, to nigdy nie dała tego po sobie poznać.

Kilka minut później zamawiałyśmy piwo w Piwnej Stopie na Szewskiej.

– Weź mi coś, Niusiu kochana, ty się na tym znasz, wiesz co ja lubię.

– Double IPA dwa razy – zamówiłam u brodatego barmana.

Babcia lubiła mocne piwa, ja najchętniej wypijałam lagery, ale dziś też potrzebowałam czegoś mocniejszego. Usiadłyśmy na zewnątrz.

– No więc jak to się stało? Jak umarł pan Wiesiu? Na co? – zapytałam ostrożnie, nie wiedząc, czy nie wywołam jakiejś traumy. Ale nie mogłam przecież rozmawiać o wacie cukrowej, udając, że spotkałyśmy się zupełnie bez powodu.

– Na co, to nie wiem, pewnie żył tyle, ile miał żyć i już. Nie wiadomo, co komu pisane i kiedy ten moment nastąpi, dlatego trzeba się delektować każdą chwilą. Na zdrowie! – Stuknęłyśmy się kuflami.

– Ale u ciebie w domu zmarł, przy tobie, czy znalazłaś go? – spytałam ostrożnie, obawiając się nagłego wybuchu płaczu. Właściwie chyba trochę liczyłam, jeśli nawet nie na spazmy, to przynajmniej na jakieś łzy. To by oznaczało, że do babci dotarło to, co się stało.

– Jeszcze by tego brakowało! U córki umarł, tak bardzo jęczała, żeby wpadł wreszcie na obiad, no to wpadł. I już nie wypadł – zaśmiała się. – Pogotowie przyjechało, ale już było za późno, już szybował swoją ostateczną drogą, ratownicy mogli mu co najwyżej pomachać na pożegnanie. Ciekawe, co ta kwoka podała mu do jedzenia… – zamyśliła się.

– Babciu! – oburzyłam się.

Dopiłyśmy piwo, rozmawiając na błahe tematy. Cały czas bacznie się jej przyglądałam. Wyglądała i brzmiała zupełne normalnie, co w obecnej sytuacji nie było wcale normalne.

Odprowadziłam ją na przystanek tramwajowy.

– Wiadomo, kiedy pogrzeb? – zapytałam.

– Nie, ale potem zadzwonię i powiem, jak było.

– Zadzwoń wcześniej, pójdę z tobą przecież…

– Ale po co? To rozrywka dla starych ludzi. Jeszcze się na pogrzeby nachodzisz. Sama nie będę, przyjdą Ilonka, Hanka, Ola i Róża. I tylko żeby ci nie przyszło do głowy informować staruszków, twój ojciec gotowy jeszcze jakąś rzewną pieśń pożegnalną wyśpiewać, a przecież widzieli go zaledwie kilka razy w życiu.

Gdyby ktoś z boku to słyszał, mógłby być zaskoczony, że o swoim synu i swojej synowej wyraża się per „staruszkowie”, ale każdy, kto ich znał, wiedział, że nic w tym dziwnego.

Wracałam do domu siedemnastką. Wyobrażałam sobie, jak opowiadam wszystko Wojtkowi przy kolacji, ale mogłam co najwyżej do niego zadzwonić. Dobre i to.

Po tym – jednak dość nietypowym – poniedziałku, wpadłam w wir pracy w Knajpie: zamówienia, układanie menu, zaopatrzenie, układanie grafiku na kolejny tydzień, telefon do hydraulika, bo kran w łazience kapał, i tysiąc codziennych pierdół. Grażyna relaksowała się gdzieś na drugim końcu świata w Złotych Piaskach, Złotym Brzegu czy innych Złotych Tarasach. Dzwoniła tylko od czasu do czasu, upewniając się, czy wszystko w porządku. Piździa wzięła ze sobą, chociaż chciałam się nim zaopiekować na czas jej pobytu, ale tylko popukała się w głowę.

– Mało masz na łbie? Całą Knajpę!

– Wojtek wyjechał, wracam do pustego domu…

– To nie wracaj, idź na miasto, poszalej, kiedy ostatnio byłaś na jakichś baletach? Nasza Knajpa jest w porządku, ale co za dużo, to niezdrowo, poza tym musisz zobaczyć, co w trawie piszczy, żebyśmy nie wypadły z obiegu.

Łatwo się mówi, a z kim ja miałabym niby na te balety pójść? Ewa uczęszczała tylko na kinder party i inne showery, z Kate nigdy nie miałam wspólnego języka, a dziewczyny z pracy były młode. Uzmysłowiłam sobie, że nie mam takiej przyjaciółki „do tańca i do różańca”, na piwo chodziłam z babcią Wisią, ale mimo jej rozrywkowości jakoś nie wyobrażałam sobie nas razem na parkiecie w HaHu.

 

***

 

Babcia mi się śniła, dziwnie, w czarnej woalce. Po przebudzeniu poczułam niepokój, który próbowałam stłamsić, racjonalizując sen: czarna woalka wystąpiła w nim zapewne przez wspólne poniedziałkowe popołudnie w Universum. Zamierzałam od razu do niej zadzwonić, ale nie było jeszcze siódmej, a nie chciałam jej budzić z powodu moich schiz.

Przed dziesiątą byłam w Knajpie. Sprawdziłam, czego dziewczyny jeszcze potrzebują, żeby przygotować lunch, a potem wyszłam na rynek Jeżycki z zamiarem wykonania telefonu do babci, ale zadzwonił Wojtek.

– Nie obudziłem? – zaśmiał się szatańsko.

– Jasne, śpię sobie codziennie do dwunastej, a Knajpa sama się prowadzi – parsknęłam.

– No i prawidłowo. Tak powinno być, pani kierowniczko.

– Wystarczy, że Grażyna tak robi. Ktoś musi być na posterunku. A co u ciebie, z kim mnie tam zdradzasz po nocach? – zażartowałam, chociaż zawsze, gdy palnęłam coś w tym stylu, truchlałam na myśl, że to może być prawda.

– Ale ty mnie nie doceniasz – stwierdził. – Dlaczego tylko po nocach? W dzień też cię zdradzam, z kim popadnie, z tirówkami najchętniej. Taki urok tej pracy.

W jednej sekundzie wyobraziłam sobie, jak mój ukochany bierze od tyłu jakąś szczupłą kobietę w białych kozaczkach, gdzieś w lesie. Ona opiera się o drzewo i jęczy, udając podniecenie, ale jemu się podoba. Aaaa!

Nie! Nie mogę takich myśli do siebie dopuszczać, nie mogę się nakręcać, bo to donikąd nie prowadzi! Problemy rozwiązywać na pniu, a nie kumulować, zamiatać pod dywan, gromadzić pretensje, tak sobie postanowiłam. Ale postanowienia swoje, a życie swoje. A wszystko przez to, że większość moich rozmów z Wojtkiem była utrzymana w konwencji żartu. W każdym razie miałam nadzieję, że to żarty że i nie powie za dwadzieścia lat: Przecież mówiłem ci o wszystkim, a ty się śmiałaś.

Zagadałam się z Wojtkiem, potem zrobiłam zakupy na Jeżyckim i zapomniałam o babci. Przypomniało mi się dopiero po północy, jak zamykałam Knajpę, za późno, żeby zadzwonić.

W piątek obudziłam się poddenerwowana. Tej nocy już nic mi się nie śniło, ale strach o babcię Wisię się spotęgował. Było po siódmej, ale nie mogłam czekać ani minuty dłużej, musiałam się upewnić, że nic jej nie jest. Jeśli ją obudzę, to trudno.

Zadzwoniłam. Kilkanaście sygnałów i nic. Zadzwoniłam raz jeszcze, liczyłam, że wreszcie odbierze i ochrzani mnie za tak wczesny telefon, ale denerwowałam się coraz bardziej i było mi wszystko jedno, musiałam ją usłyszeć. Niestety nie odbierała.

Nie odebrała również o 8.00. Ani o 8.05, 8.07, 8.12. O 8.53 wciąż nie. Ani przed 10.00, gdy wchodziłam do Knajpy. Zostawiłam dziewczynom dyspozycje i pobiegłam na przystanek tramwajowy przy Polnej. Wsiadłam w dwójkę i pojechałam na Wildę, z sercem podchodzącym do gardła. Po drodze co chwilę wybierałam numer babci, cały czas licząc na to, że wreszcie odbierze, a ja odetchnę z ulgą i będę mogła wrócić do pracy. Niestety, dotarłam na Krzyżową, a babcia wciąż milczała.

Miałam klucze do jej mieszkania, ale bardzo bałam się otworzyć, wyobraźnia podpowiadała mi najgorsze scenariusze. Już całkiem pozbawiona nadziei i zrezygnowana, desperacko podjęłam ostatnią próbę: nacisnęłam na dzwonek przy drzwiach i zaczęłam intensywnie nasłuchiwać. Po chwili usłyszałam kroki, jakieś przekleństwa, drzwi się otworzyły, a w nich stanęła moja ukochana babcia Wisia. Cała i zdrowa!

– Babciu! – Wyściskałam ją. – Ty żyjesz!

– A co mam nie żyć? – zdziwiła się. – Będę żyć aż do śmierci! A co ty, skąd ty? No, ale wchodź do środka, bo nawiejesz mi gorącego powietrza z zewnątrz, wiesz, jak nie znoszę upałów. Na lato kamienica jest najlepsza.

– Dlaczego nie odbierasz telefonów? – zapytałam, wchodząc.

– A dzwoniłaś?

– Tak! Chyba z dwieście razy!

– A co się stało?

– Myślałam, że coś z tobą!

– I po to do mnie dzwoniłaś, żeby mi powiedzieć, że coś ze mną?

– Nie! Dzwoniłam po to, żeby się dowiedzieć, czy u ciebie wszystko dobrze. Śniłaś mi się jakoś tak okropnie.

– Co w tym dziwnego, ja jestem okropna. – Machnęła ręką. – Twoja matka tak uważa. Sen prawdę ci powie.

– Ale dlaczego nie odbierasz? – Dopadłam zlewu w kuchni, nalałam sobie wody z kranu i wypiłam duszkiem całą szklankę.

– No mówię ci, że nie słyszałam. Pewnie mam telefon wyciszony po pogrzebie.

– Właśnie, jak pogrzeb? – przypomniałam sobie. – Zresztą zaraz mi opowiesz, najpierw pokaż mi ten telefon, odciszę ci go, nie chcę znów przeżywać tego, co dzisiaj.

Babcia wzięła telefon do ręki. Chciałam jej zabrać, ale trzymała mocno.

– Pokażę ci zdjęcia z pogrzebu! – rozentuzjazmowała się. – Siadaj, napijemy się kawy.

– Na kawę się umówimy kiedy indziej, muszę wracać do pracy. Ale zdjęcia chętnie zobaczę – skłamałam. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie robią zdjęcia na pogrzebach, skąd ta masochistyczna chęć do uwiecznienia tak przygnębiających chwil? Bałam się, że zobaczę zwłoki pana Wiesława w otwartej trumnie, zapłakanych ludzi, a tymczasem zobaczyłam kobiety w dobrych nastrojach. Babcia pokazała mi zdjęcia, na których wesoło pozowała ze swoimi koleżankami z teatru. Wszystkie były ubrane na czarno, ale moja babcia przekroczyła wszelkie granice ekstrawagancji.

– Prawda, że wyglądałam świetnie?

Wyglądała jak dziewiętnastowieczna wdowa, w długiej czarnej sukni z bufiastymi rękawami i wielkim kapeluszu z woalką.

– Skąd ty wzięłaś te ciuchy?! – wykrzyknęłam przerażona. Na tym zdjęciu wyglądała zupełnie jak w moim śnie.

– Z wypożyczalni teatralnej na Kantaka. Świetna, co?

– Świetna to ty jesteś – stwierdziłam z przekąsem.

Znałam ją całe swoje życie i nic już nie powinno mnie zdziwić, a jednak.

Sprawdziłam telefon: dźwięk nie był wyłączony. Zaczęłam znów się martwić: może ona traci zmysły, a może gorzej słyszy i nie chce się przyznać?

– Babciu, dźwięk nie jest wyciszony…

– Nie? To dobrze. A co tam u miłości mojego życia, u twojego Wojtusia? – zmieniła temat. Zrobiła to tylko po to, żeby odwrócić moją uwagę.

– Babciu! Słyszałaś, jak dzwonię?

– Noo… no słyszałam.

– To dlaczego nie odbierałaś?! Odchodziłam od zmysłów! Myślałam, że coś ci się stało.

– A bo telefon tak upierdliwie dzwonił, że myślałam, że to ktoś inny.

– Jak to? Nie masz zapisanego mojego numeru?!

– Mam. W notesie – stwierdziła, jakby to było oczywiste. – W telefonie nie mam. Od zawsze mam w notesie, i dobrze.

Wzięłam głęboki oddech i wypiłam jeszcze jedną szklankę wody.

– A myślałaś, że to kto? Od kogo nie chcesz odebrać? Wisisz komuś kasę?

– Ale gdzie tam. Taki jeden wydzwania, jak tylko się dowiedział, że znów jestem wolna.

Jezu! Jak ona to robi!? Dlaczego ja tak nie potrafię? Może ma jakiś gen uwodzicielski, którego natura mi poskąpiła? Wojtek wyjechał, a telefony do mnie się nie urywają. Nie żebym bardzo chciała… ale to jednak miło, kiedy ktoś o ciebie zabiega. A babcia ledwo pochowała kochanka, nie może się opędzić od kolejnego potencjalnego absztyfikanta. A może to wcale nie chodzi o gen, może ona posiadła jakąś tajną broń kobiecą? Muszę koniecznie to z niej wyciągnąć dopóki… jest jeszcze okazja.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej