Zbrodnia piętro niżej. Agentki bez licencji - Anna Kapczyńska - ebook

Zbrodnia piętro niżej. Agentki bez licencji ebook

Kapczyńska Anna

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wśród nowoczesnych knajpek i wyszukanych restauracji kryją się kamienice, gdzie wciąż jeszcze tajemnice zamiata się pod dywan,

a trupy trzyma w starych szafach.

Gośka marzy o tym, żeby zostać dziennikarką śledczą. Kilka miesięcy temu wprowadziła się do swojego chłopaka, do stuletniej kamienicy. Pewnego dnia los się do niej makabrycznie uśmiecha - jedna z lokatorek zostaje brutalnie zamordowana. Gosia, wyposażona tylko w kobiecą intuicję, rozpoczyna prywatne śledztwo.

Sprawę traktuje bardzo ambicjonalnie, zakłada, że znalezienie winnego pomoże jej zmienić dotychczasowe życie. Coraz mniej lubi swoją dotychczasową pracę i coraz bardziej nie może się doczekać kluczowej zmiany.

Niestety, rozwiązanie zagadki nie jest takie proste jak w szwedzkich powieściach kryminalnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 368

Oceny
3,8 (43 oceny)
14
16
5
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alakad

Z braku laku…

Szkoda czasu
00
adamm0

Nie polecam

większych głupot nie czytałam! masakra!
00
Sylwiucha

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, momentami poruszająca a końcówka nabiera ostrego tempa.
00
Patrycja_Szlachta1

Dobrze spędzony czas

Przyjemne urozmaicenie czasu w stylu Joanny Chmielewskiej
00
ROSENBLAETTER

Nie oderwiesz się od lektury

Zaskakująco klimatyczne czytadło z morderstwem i lokalnym klimatem poznańskich Jeżyc. To jedna z tych książek, które mają beznadziejną okładkę, a gdy już zaczniesz, okazuje się że nie pisała tego jakaś niezbyt lotna nastolatka i pisarskie wanna be. Na wakacje w sam raz
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Anna Kapczyńska

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Magdalena Kawka

 

Korekta

Paulina Kawka

 

Projekt okładki

Iza Szewczyk

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-67295-32-1

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

Maciejowi, który nawet gdy go nie ma, to zawsze jest.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Wjeżdżając do miasta od strony Berlina, mija się najpierw Ogrody, żeby zaraz za skrzyżowaniem ulic Przybyszewskiego i Dąbrowskiego wjechać w Jeżyce. Dawniej była to podejrzana dzielnica, a dziś zwykło się mówić, że szybciej kanapkę z jarmużem można tu dostać niż w ryj. Lokalni przestępcy poumierali albo dogorywają w więzieniach, ewentualnie gdzieś pod płotem. Obecnie Jeżyce zamieszkiwało wielu młodych ludzi. Dzielnica zrobiła się modna i pogodna, pełna sztuki, oddolnych inicjatyw, kooperatyw i innych kombinatów. To tu otwierały się nowoczesne knajpki, na podwórkach latem ludzie wystawiali stoły i krzesła, żeby beztrosko spędzić wspólny czas. Mieszkańcy wymieniali się informacjami na facebookowej Inicjatywnej i Nieformalnej Grupie Jeżyckiej (gdzie do fryzjera, jakiego tatuażystę polecacie, jaki jest najlepszy przepis na pastę z bobu), rozwijał się handel wymienny, w którym obowiązywała waluta jeżycka (w szerszym świecie znana jako „płatność w naturze”, czyli za używaną pralkę można było dostać na przykład – koszyk truskawek z działki, za rower wytłaczankę jajek od szczęśliwych kur, a za nadkomplet sztućców – butelkę wina własnej roboty). Słowem: sąsiedztwo kwitło. Taki był trend dzielnicowy, który jednak nie wszystkim mieszkańcom się udzielił i nie do każdej kamienicy dotarł. Były miejsca, które rządziły się swoimi prawami, gdzie czas stanął w miejscu, rotacja lokatorów była znikoma. Tam stare tajemnice zamykano w zakurzonych tapczanach, trupy trzymano w szafach, pozornie wszystko było zwyczajne, tylko nad odorem stęchlizny nie dało się zapanować.

Tak się miały sprawy w kamienicy przy ulicy Słowackiego, której piękno najbezpieczniej było podziwiać od zewnątrz. Trzeszczały tu schody, a w szparach nieszczelnych okien hulał wiatr, nawet wtedy gdy nie było wietrznie. Do swojego faceta, który od urodzenia mieszkał pod numerem szóstym, kilka miesięcy temu wprowadziła się Gośka. Gosia i Janek byli najmłodszymi lokatorami, nie licząc dziecka sąsiadów i kotów Starszej Pani.

Pewnego dnia w kamienicy wydarzyło się coś, co spowodowało, że przestało być sielankowo, a zaczęło być strasznie. Choć tak naprawdę sielankowo nie było nigdy, to raczej początkowe odczucie Gośki, będące jednocześnie jej pobożnym życzeniem. Miło było tylko z wierzchu, a mroczne tajemnice, niespełnione marzenia i niezaspokojone ambicje dobrze się ukryły pod ciężkimi meblami, za zakurzonymi kotarami i w najciemniejszych zakamarkach.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA: ZBRODNIA

 

 

Wrzesień 2017

 

W kuchni mieszkania numer sześć Gocha buntowała się wewnętrznie. Bo dlaczego to zawsze ona wszystko przygotowuje, podczas gdy Jachu przychodzi na gotowe? To była pierwsza faza buntu, dopiero się w niej tliło, dopiero kiełkowało, ale jeszcze nie zamieniło w „porozmawiajmy o tym”. W kobiecie taka myśl musi dojrzeć, musi się wewnętrznie rozpędzić jak kula śniegowa, aż pewnego dnia będzie tak wielka, że rozsadzi ją od środka w najmniej oczekiwanym momencie i przy najmniej odpowiedniej okazji. Może nawet na jakiejś uroczystości rodzinnej. On będzie w szoku, bo do głowy mu nie przyszło, że w ogóle jest jakiś problem. Ona też będzie w szoku, że się nie domyślał, jak ona się czuje, że się nie zatroszczył, nie zapytał. Najpewniej skończy się wielką awanturą, może nawet jej płaczem i jego wściekłością. Można by tego uniknąć, gdyby wyrwać chwasty już w momencie gdy się pojawiły, ale mało kto tak robi. Ludzie lubią je hodować, aż zaczynają kłuć w oczy.

– Kolacja gotowa, chodź do kuchni! – zawołała Gocha, jednocześnie skanując stół, żeby się upewnić, czy niczego nie brakuje. Oczywiście! Nie nalała herbaty do kubków. Szybko naprawiła niedociągnięcie.

– A nie możesz tu przynieść? – odkrzyknął Jachu z salonu. – Fajny program leci.

– No chyba nie! – Gocha stanęła w drzwiach salonu. – Jaki znowu program?

– No ciekawy, dwóch facetów przerabia samochody, siadaj, zobaczysz, jakie cuda tworzą.

– Zwariowałeś? Będziemy jeść przed telewizorem, jak w „Nic śmiesznego”? Jakbyśmy nie mieli sobie nic do powiedzenia? Pochylając się nad ławą jak pingwiny?

– Dlaczego jak pingwiny? Widziałaś kiedyś pochylonego pingwina?

Oboje się roześmiali. Znów mu się udało rozładować atmosferę. Tak było zawsze. Kiedy zaczynała już poważnie wątpić, wyskakiwał z czymś, co ją rozbrajało i znów zaczynała wierzyć, że do siebie pasują.

Chwyciła go za rękę i zaprowadziła do kuchni. Nie bez żalu wyłączył telewizor.

W tym samym momencie w mieszkaniu numer dwa na parterze rudy Bronek wyjmował z szuflady swój najostrzejszy nóż.

Pod szóstką jedli kolację, żartując i przekomarzając się w swoim stylu. Gocha tak bardzo chciała stworzyć idealny związek, że znów uwierzyła, że tak jest. Ośmielona żartami zdecydowała zwierzyć się Jachowi z myśli, która ostatnio zakiełkowała jej w głowie.

– Wiesz, że zawsze chciałam pisać – zaczęła niepewnie.

– No, marzenia trzeba mieć, pewnie, pisz, teraz jest tyle możliwości – zgodził się Jachu.

– Co masz na myśli? – Miała nadzieję, że powie, żeby rzuciła denną pracę w gastronomii i zajęła się poważnie tym, do czego ma smykałkę.

– No internet, dziś każdy może publikować wszystko, korzystaj, załóż bloga czy coś.

– A, tam bloga… Bloga mam, nie chodzi mi o takie pisanie na pół gwizdka, trzeba mieć czas, skupić się na celu, żeby robić to naprawdę dobrze. Chciałabym pisać do jakiejś gazety.

– No to pisz, wysyłaj i zobacz, co się wydarzy. Ja się na tym nie znam, ale jest spora konkurencja, może być ciężko się przebić, nie wiem, na ile to twoje pisanie jest dobre.

Ała. Podcięte skrzydła bolą.

– Jak to nie wiesz? Przecież wysłałam ci moje opowiadania, próbki felietonów na maila, czytałeś?

– No, coś tam wysyłałaś. Przeleciałem, ale wiesz, nie jestem ekspertem. Michał pisze do „Głosu”, zapytaj się jego.

– Pytałam – zirytowała się. – Ale on pisze dla działu gospodarczego, pisanie o ludzkich problemach to nie jego działka, a ja bym chciała coś na kształt reportaży.

– No to pisz i wysyłaj, jak będą chcieli opublikować, to fajnie.

Zupełnie jej nie rozumiał! Żeby dobrze pisać, trzeba poświęcić cały czas, a jak ona ma poświęcać czas, skoro głównie siedzi przy garach, na zmywaku, albo usługując gościom, a po pracy idzie na zakupy, żeby spędzić czas przy garach a potem usługiwać jemu!? Jak mu wytłumaczyć, że aby dobrze pisać, musiałaby zrezygnować z pracy w gastro, a on na jakiś czas musiałby wziąć na siebie płacenie rachunków? Bała się, że jak to zaproponuje, on zapyta, co to znaczy „na jakiś czas”? Był tak cholernie konkretny, niby u faceta to zaleta, ale jednak wada.

– Przecież nie zrezygnujesz z pracy, trzeba z czegoś żyć. Jeśli będziesz w stanie utrzymać się z pisania, to czemu nie?

Ech, jednak nie rozumiał jej potrzeb. Przynajmniej tych zawodowych. Zresztą innych też nie.

Tymczasem dwa piętra niżej, w mieszkaniu numer dwa, rudy Bronek z pietyzmem kroił na plasterki na wpół zamrożoną wołowinę.

Gocha nie chciała psuć tak miło zaczętego piątkowego wieczoru, więc powrócili do rozmowy o niczym, zaczęli się przekomarzać, żartować. W pewnym momencie Jachu powiedział coś takiego, że jakaś niedokończona myśl zawisła w powietrzu, jakby obietnica. Z drugiej strony Gocha była świadoma, że jej wyobraźnia potrafi podsuwać rzeczy, których wcale nie ma, i to zarówno te przyjemne, jak i przygnębiające. Typowo kobieca zdolność lub przypadłość, niepotrzebne skreślić. Być może więc poczuła to, co tak bardzo chciała poczuć: gęstniejącą atmosferę, nieuchronnie i na szczęście prowadzącą do czułości, intymności i tak wyczekanej przez nią namiętności, bez której czuła się coraz mniej wartościowa jako kobieta.

– Może zapalę świeczki? – rzuciła, przyglądając mu się badawczo.

– Można – odpowiedział, jak zwykle w taki sposób, że nie było szans domyślić się, co tak naprawdę myślał. Czasami miała wrażenie, że wcale nie myślał. A przynajmniej o „tych sprawach”. Już nie pamiętała, kiedy ostatnio próbował się do niej dobierać. Może zatem czas dobrać się do niego.

Zapaliła kilka małych świeczek i zgasiła duże światło. Zaczęła żałować, że nie jedli kolacji w salonie, na kanapie, bo tam łatwiej i zręczniej cokolwiek zacząć. A jak to zrobić przy kuchennym stole? Po cholerę w ogóle się upierała przy tej kuchni? To się sprawdza tylko w filmach: zmieść wszystko ze stołu i usiąść na nim gołym tyłkiem. Tyle że w filmach zastawa jest przeznaczona do zniszczenia, a oni mieli raptem kilka talerzy . Poza tym stół stał przy oknie, które wychodziło na podwórko, inni lokatorzy mieliby niezły widok, nie ma co.

Musiała go jakoś zwabić do łóżka, ale w taki sposób, żeby to nie było zbyt nachalne i oczywiste. Chociaż spali w jednym łóżku, nie zbliżyli się do siebie od tak dawna, że teraz trudno było do czegokolwiek się zabrać. Jak mogła dopuścić do tak długiej przerwy?

– Napiłabym się wina. – Starała się, żeby to zabrzmiało zalotnie.

– Mówisz, masz! – zaśmiał się ktoś i nie był to Jachu. Gocha gwałtownie odwróciła się w stronę, z której dolatywał głos. W korytarzu stał Michał, sąsiad z naprzeciwka. – Drzwi były otwarte, więc wszedłem. Winko się chłodzi w naszej lodówce, Dorotka szykuje jakieś przekąski, Remik zasypia w swoim pokoju, zapraszamy na małą bibkę do nas. – Zatarł tłuste ręce.

– Ooo, tacy sąsiedzi to skarb! – Gocha uśmiechnęła się sztucznie, żeby ukryć wściekłość. – Chętnie wpadniemy, prawda, Jachu? Czy może…?

Tym „czy…” dała mu wyraźnie do zrozumienia, że jeśli on ma ochotę na to, na co ona by chciała, żeby miał, to odmówi sąsiadowi. To miał być ich przełomowy wieczór, przecież wszystko szło w dobrym kierunku… Tak jej się przynajmniej wydawało.

– Spoko – rzekł Jachu i wstał z krzesła. – Tylko wezmę sobie piwko, jakoś nie mam ochoty na wino.

– No to chodźcie, chodźcie, Dorotka czeka – ucieszył się Michał i poleciał, starając się dogonić własny brzuch.

Jachu wziął z lodówki czteropak i pomaszerował za kumplem, Gocha, zrezygnowana, człapała z tyłu.

– Gośka – odezwał się znienacka Jachu, a w nią znów wstąpiła nadzieja… – Weź klucze, zanim zatrzaśniesz drzwi.

Kiedy ich skromny pochód zmierzał do mieszkania numer osiem naprzeciwko, w mieszkaniu środkowym pod siódemką słychać było jakby szuranie kapci i sapanie. Na moment zastygli, jak przyłapani na gorącym uczynku. W drzwi z numerem siedem ktoś drapał od środka. Po chwili ktoś jęknął przeciągle. Mieli wrażenie, że ten ktoś ich obserwuje. Spojrzeli po sobie niepewnie, po czym wszyscy w tym samym momencie zaczęli mówić jedno przez drugiego, udając, że nic nie słyszą.

– Ale się cieszę, że jesteście! – Dorota śmiała się zbyt głośno. – Siadajcie! Przekąski gotowe, Michu zaraz otworzy winko, prawda, kochanie? – zwróciła się do męża.

Gośka się nie cieszyła, ale przecież nie wypadało tego okazywać.

– Ja też się cieszę – ćwierkała. – Zapowiada się miły, sąsiedzki wieczór.

– Oj tak, po całym tygodniu pracy należy nam się.

– A nie chciałaś zaprosić tej spod siódemki? – Gocha próbowała zażartować, nie wiadomo po co, chyba tylko po to, żeby coś powiedzieć.

Po tym pytaniu znów zapadła cisza, po czym wszyscy głośno zarechotali. Jachu też się śmiał, ale zdołał jej posłać karcące spojrzenie.

– Błagam cię, nie przypominaj mi o niej – odpowiedziała Dorota. – Przeraża mnie. Ona nigdy nie wychodzi z domu, słychać tylko to jej człapanie pod drzwiami, sapanie, jęczenie i widać jedno oko przez wizjer. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek fonia połączyła mi się z wizją.

– Co? – Jachu zmarszczył czoło.

– Dorotka mówi, że nie pamięta, kiedy ostatnio widziała sąsiadkę – wytłumaczył żonę Michał. – Taka już jest ta moja żonka, uwielbia metafory. – Uszczypnął ją w tyłek, a ona zapiszczała, pacnęła go delikatnie w rękę, po czym oboje głośno się roześmiali.

Gocha westchnęła. Też chciałaby być uszczypnięta w tyłek, ale, zdaje się, Jachu zapomniał, że ona w ogóle ma jakiś tyłek.

Impreza powoli się rozkręcała, a ilość wspólnych tematów i żartów, które bawią wszystkich, rosła wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. Dotarli do momentu „czekaj, puszczę ci coś”, czyli prezentowania sobie zabawnych filmików na You Tubie. Następnym etapem było puszczanie muzyki przez tego, komu udało się dorwać do komputera. A muzyka i wino równa się śpiew i taniec.

Było grubo po północy, gdy sąsiedzi z dołu, spod piątki, zaczęli walić w sufit. Wstawiona Gocha pokazała środkowy palec podłodze i puściła jeszcze głośniej piosenkę Cindy Lauper Girls just wanna have fun. Dorota przyłączyła się do niej, Michał się uśmiechał, a Jachowi coraz bardziej chciało się spać.

 

Wrzesień 1977

 

Rudy Bronek w mieszkaniu numer dwa, na parterze, mocował się z haftkami stanika swojej jednorazowej narzeczonej. Wreszcie mu się udało, co było do przewidzenia, bo miał w tej kwestii sporą wprawę. Cytując Sztaudyngera: „On był stały, tylko one się zmieniały”. Nieznane były przyczyny jego powodzenia i sposoby uwodzenia kolejnych, nie tak zupełnie niewinnych, dziewcząt. Jako sąsiad był mrukiem, ledwie odpowiadał na „dzień dobry”, sam nie zagadywał nigdy. Żadnego „co słychać u pięknej sąsiadki?”, czy „pogoda w sam raz na spacer”. Wchodził do swojego domu i z niego wychodził. Wchodził często w towarzystwie kolejnej, naiwnej piękności, a wychodził najczęściej sam, bo te opuszczały jego lokum wcześniej, najczęściej jeszcze tego samego wieczora. Zdarzało się, że któraś zostawała u niego do rana, ale najczęściej Bronek budził się sam, bo tak wolał. Był skuteczny, ale nie romantyczny, kobiety szybko wskakiwały mu do łóżka, ale jeszcze szybciej z niego wyskakiwały. Czmychały pod osłoną nocy, zawstydzone albo swoim wyuzdaniem, albo tym, co usłyszały po wszystkim. Albo tym, czego nie usłyszały, a na co liczyły. Dość powiedzieć, że dwa razy ta sama dziewczyna do mieszkania Bronka nie wchodziła. Zagadką pozostawały jego metody ich poznawania i zaciągania do łóżka.

Nie tylko jego maniery pozostawiały wiele do życzenia, trudno też byłoby mu zarzucić nadmierną, a nawet jakąkolwiek atrakcyjność. Zwłaszcza że Bronek był rudy, a kobiety, jak wiadomo, dzielą się na te, co wolą brunetów i te, które gustują w blondynach. Co prawda zdarzają się amatorki rudych, jednak Bronek był wyjątkowo nieurodziwym egzemplarzem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się nazwać go przystojnym. Niewysoki, krępy, przysadzisty, o nalanej i czerwonej twarzy, włosach nie tylko rudych, ale sztywnych i niesfornych, jednak nie ową uroczą niesfornością, tylko złośliwą, szyderczą. A najbardziej wątpliwą ozdobę jego pucołowatej twarzy stanowił rudy wąs. To wszystko czyniło go mężczyzną o wyjątkowo nieinteresującej aparycji.

A jednak musiał przecież w sobie coś mieć, skoro kobiety pchały się do niego drzwiami i oknami. Nie wiadomo, co się działo od momentu, gdy Bronek ujrzał swoją rybkę, do momentu połowu, i z czego zrobiona była jego wędka. Być może z trafionych komplementów, a może z zaskoczenia albo obietnicy czegoś, na co te panie liczyły. Jakikolwiek był jego sposób, sprawdzał się. Dziewczyn miał sporo, ale żadna nie zagościła na dłużej w jego łóżku ani w jego sercu.

Kiedy więc rudy Bronek mocował się z haftkami stanika swojej jednorazowej narzeczonej, ona miała nadzieję, że to romantyczny początek wielkiej miłosnej przygody. On wiedział, że ta przygoda nie będzie ani wielka, ani długa: skończy się najpóźniej za kilka godzin, a i z miłością niewiele będzie miała wspólnego.

 

* * *

 

Tego samego wieczoru w mieszkaniu pod trójką atmosfera była dużo mniej romantyczna i trudno byłoby szukać tu oznak miłości. Kiedyś owszem, ale to było dawno. Przy okazji prania skarpetek i wypłowiałej bielizny, wyprane zostały wszelkie głębsze uczucia i ekscytujące emocje. Pojawiły się dzieci, rutyna, mnóstwo codziennych spraw do załatwienia, zmęczenie, brak czasu i ochoty na miłosne uniesienia. Grażyna myślała, że tak już zawsze będzie, że będą żyli pod jednym dachem jak starzy znajomi, bo przecież trzeba wychować wspólne dzieci. Jarosław też się przyzwyczaił, realizował się w pracy i wyładowywał w sporcie. I też myślał, że tak już zostanie.

W latach siedemdziesiątych prawie wszyscy pili. Jarosław nie był typem, który szuka okazji do wypicia, ale gdy już się nadarzyła, to skwapliwie z niej korzystał. Lubił wesołe towarzystwo, nocne rozmowy, szum w głowie. Wtedy ludzie spotykali się przede wszystkim w domach, na imieninach, urodzinach, rocznicach i bez okazji.

Pewnego dnia wybrał się na suto zakrapianą prywatkę do znajomych. Byli zaproszeni całą rodziną, ale Grażyna nie lubiła takich imprez. Sama była raczej niepijąca, w miarę upływu czasu i alkoholu coraz trudniej było jej znaleźć wspólny język z pozostałymi gośćmi. Dzieci robiły się coraz bardziej marudne, Grzesiek się nudził, Renatka była śpiąca, a Jarosław, wciągnięty w rozmowę, obiecywał, że za pięć minut pójdą do domu. I wychodzili za jakieś trzy godziny. Spacer po mieście z zaspanymi dziećmi i wstawionym mężem w poszukiwaniu postoju taksówek nie należał do jej ulubionych rozrywek. Zdecydowanie wolała zostawać z dziećmi w domu. Gdyby wiedziała, jak to się skończy, pewnie by nie wolała.

Impreza okazała się czymś w rodzaju prywatnego wernisażu młodziutkiej pasjonatki fotografii, Marii Poznańskiej. Wszyscy z zachwytem oglądali jej odważne zdjęcia. Jarosław do tej pory nie interesował się sztuką, ale też nie wyobrażał sobie, że może ona mieć tak erotyczne zabarwienie. Do tego postać samej autorki zachwyciła go od momentu, gdy ją zobaczył po raz pierwszy, a gdy się odezwała, wpadł po uszy. Ta filigranowa kobieta o wielkich błękitnych oczach miała głęboki, niski głos, który, niezależnie od tego, co mówiła, brzmiał, jakby pytała, czy pójdzie z nią do łóżka. Wszyscy mężczyźni wpatrywali się w nią z zachwytem, każdy snuł własne wizje odważnego ciągu dalszego, ale większość była na imprezie z żonami i narzeczonymi, które czujnie ich izolowały od pięknej artystki. Grażyna została w domu, więc Jarek mógł spędzić z Marią tyle czasu, ile chciał. A chciał jak najdłużej. Najchętniej zabrałby ją w jakieś ustronne miejsce, ale żadnego nie znał. Oczywiście pamiętał, że ma żonę, że jej przysięgał, ale wiedział, że musi się przespać z Marią, bo inaczej będzie o tym marzył przez resztę życia. Myślał, że to będzie przygoda, jego pierwszy, może jedyny w życiu skok w bok, ot, odskocznia od szarego, nudnego życia.

Jednak wszystko zaszło znacznie dalej. Zakochał się jak szczeniak. Ich znajomość zaczęła się od flirtu, który wcale nie był niewinny, szybko przeszła w namiętny romans i doszła do etapu, w którym żyć bez siebie nie mogli. Byłaby to piękna historia miłosna, gdyby nie ogromne wyrzuty sumienia o twarzach żony i wspólnych dzieci. Jarosław stanął przed dylematem: czy pozostać uczciwym mężem i odpowiedzialnym ojcem, czy związać się z kochanką. W zasadzie z uczciwości zrezygnował już w momencie, gdy zaciągnął Marię do łóżka, więc po krótkich rozważaniach, jak powinno wyglądać jego dalsze życie, wybrał dobry seks niż jego brak. I zdecydował się, w miarę możliwości najdelikatniej jak tylko sytuacja na to pozwalała, przedstawić swoją decyzję Grażynie.

W momencie, gdy obwieścił, że postanowił się związać z młodą artystką, Grażynie świat się zawalił. Do niedawna jej życie było nędzne, ale przynajmniej stabilne. Teraz miało pozostać już tylko nędzne. Świat – dotąd nudny, żmudny, szary i beznadziejny, teraz na dodatek stał się światem w ruinie.

– Nie możesz nam tego zrobić! – łkała. – Jesteś moim mężem!

– Wiem przecież, wiem, że nie powinienem. – Zwiesił głowę. – Ale musisz wiedzieć, że nie planowałem tego. To się po prostu stało, nie chciałem, żeby ci było przykro.

– Przykro? Przykro, kurwa? Przykro to jest wtedy, gdy wytłaczanka jajek spadnie na podłogę i nie ma z czego jajecznicy zrobić. Jarek, mnie nie jest przykro. Ja jestem załamana, zrozpaczona, wkurwiona, całe moje życie straciło podstawy i sens!

– Nie przesadzaj, masz przecież dzieci…

– Ja mam dzieci? Sama je mam? A ty co? Wolny ptak, kogucik? – Rzuciła się na niego z pięściami. – Ty głupi fiucie, nienawidzę cię! Ciebie i tej dziwki, czarownicy, która cię omotała.

Chwycił ją za nadgarstki i mocno nimi potrząsnął.

– Uspokój się, do cholery! Twoja histeria niczego nie zmieni. Nie ma sensu dłużej tego ciągnąć. Zakochałem się, nic na to nie poradzę, to się zdarza. I nie waż mi się obrażać Marii, ona nic złego nie zrobiła, nikt nic nie zrobił, to się po prostu stało.

Grażyna wpadła w histerię.

– Ty jej bronisz, a ja nie mogę powiedzieć złego słowa o złodziejce cudzych mężów?! Mam ochotę jej wydrapać oczy, wbić nóż w serce, tak jak ona mi zrobiła. To ja ci urodziłam dzieci, to ja dbałam, ja zajmowałam się nimi, kiedy ty sobie chodziłeś na imprezki. A ty co? Wskakujesz do łóżka jakiejś dziuni i zapominasz o bożym świecie, zero odpowiedzialności, co z ciebie za facet? I ty myślisz, że ona ci będzie wierna? – zaśmiała się szyderczo. – Na pewno, tak długo, dopóki jej się nie znudzisz, co pewnie nastąpi bardzo prędko. O czym będziecie rozmawiać? Przecież ty się nie znasz na sztuce! Znajdzie sobie kolejnego frajera, który jej będzie nadskakiwał.

Puścił ją, odwrócił się i odszedł na drugi koniec salonu. Grażyna trafiła w czuły punkt, sam miał podobne obawy. Wciąż nie dowierzał, że piękna Maria zgodziła się z nim być, dlatego postanowił, że będzie spełniał wszelkie jej zachcianki, żeby niczego jej z nim nie brakowało.

Podczas gdy on kłócił się z żoną i zastanawiał się, jak będzie uszczęśliwiał swoją nową kobietę, jego syn Grześ, który leżał w łóżku w swoim pokoju i nie tylko wszystko słyszał, ale też wszystko sobie wyobrażał, znienawidził go. Przed oczyma pojawił mu się obraz gołego ojca macającego gołe cycki jakiejś obcej baby. Pół godziny temu wysportowany Jarosław był jego bohaterem i wzorem do naśladowania, po tym, co usłyszał, stał się jego wrogiem numer jeden. Wrogiem numer dwa miała zaraz stać się matka, która pozbyła się resztek godności, błagając męża, żeby ich nie zostawiał.

– Jarek, Jaruś, przecież wiesz, że cię kocham. Ja wszystko rozumiem, skok w bok, przygoda, ale nie przekreślaj tego, co nas łączy, nie rozbijaj rodziny. Zrobię dla ciebie wszystko, wszystko, rozumiesz? Zmienię się, zadbam o wygląd, będę twoją dziwką, kochanką, służącą, będą ci usługiwać, spełniać wszystkie twoje zachcianki, tylko nie zostawiaj nas, błaaagaaaam – szlochała.

Na szczęście Renatka spała mocno z palcem w buzi i nie słyszała krzyków zza ściany. Nie miała pojęcia, że właśnie rozpada się jej rodzina, że już nie będzie przychodzić do rodziców w nocy, kiedy przyśni jej się coś strasznego, bo bezpieczna instytucja „łóżko rodziców” właśnie przestaje istnieć. Teraz będzie tylko łóżko mamy.

Grześ nie spał, był przerażony, nie wiedział, co z nimi dalej będzie. W tamtym momencie stracił szacunek do dwóch najważniejszych osób w swoim życiu, wszelkie oparcie i poczucie bezpieczeństwa, którego miał już nigdy nie odzyskać.

 

Wrzesień 2017

 

Gocha obudziła się z lekkim bólem głowy, odrzuciła kołdrę i poszła boso do łazienki. Później, ziewając, weszła do kuchni, nalała sobie wody i nastawiła kawę w ekspresie przelewowym. Lubiła te poranki, gdy miała siebie tylko dla siebie, nie musiała się zajmować niczyimi potrzebami, jej były najważniejsze. A ona w tym momencie potrzebowała kawy i gazety.

Właśnie była w połowie artykułu o kobiecie, która farbuje ubrania uschniętymi bukietami ślubnymi, kiedy do kuchni wkroczył Jachu w bokserkach. Wyglądał bardzo pociągająco: goły tors, potargane włosy, piękne owłosione łydki… Gocha pomyślała, że niepotrzebnie wyszła z łóżka, może trzeba było zacząć się do niego dobierać z rana, jeśli będzie to odkładać w nieskończoność, zrobi się coraz bardziej niezręcznie. Teraz, niestety, było już za późno.

– Co na śniadanie? – zapytał i to było magiczne hasło, które wprawiało Gochę w ruch: otworzyła lodówkę, wyjęła jajka, pomidory, twarożek, szczypiorek, z szafki wyciągnęła masło i chleb, wstawiła wodę na jajka i zaczęła wszystko ładnie układać na talerzykach i miseczkach. – To ja idę do kibla – oświadczył Jachu jak zwykle bezceremonialnie.

– Baw się dobrze – mruknęła do siebie, tworząc kompozycję stołową.

Pomyślała, że zanim on się ogarnie, ona zdoła dokończyć artykuł w gazecie, ale właśnie kiedy nalewała sobie kawę, Jachu stanął w drzwiach kuchni.

– Gotowe? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, rozsiadł się przy stole, czekając na obsługę, która jak zawsze nastąpiła.

– Jak się czujesz? – zagaiła Gocha. – Głowa cię nie boli?

– Mnie nie, ale ja wypiłem ledwie kilka piwek, za to ty byłaś nieźle wstawiona.

– Ja? W żadnym wypadku!

– Nie? A kto miał radochę z gnębienia sąsiadów z dołu?

Gocha zmarszczyła czoło, usiłując sobie przypomnieć o czym on mówi… Gnębiła sąsiadów z dołu…? Że przyszli? Ach, nie!

– Ale mnie wystraszyłeś, myślałam, że coś im powiedziałam. Zaraz tam gnębiłam, po prostu miałam ochotę sobie potańczyć.

– Czy raczej poskakać, było grubo po północy, a ty zrobiłaś muzykę na full.

– Faktycznie! – przypomniała sobie – Teraz mi głupio.

– I słusznie.

– Może pójdę dziś do nich i przeproszę?

– Daj spokój, nie ma sensu, było minęło, po prostu w przyszłości postaraj się bardziej kontrolować. Nie ma masła? – Wpatrywał się w nią bezradnie, trzymając suchą skibkę chleba i nóż.

Gocha wstała, sięgnęła do szafki, wyjęła maselniczkę, która stała tam, gdzie zawsze, na swoim miejscu, i podała mu.

– Swoją drogą i tak dobrze, że nie wezwali policji. Kiedy ja próbowałam urządzać taką imprezę w bloku na Winogradach, za każdym razem mnie spisywali. Raz, pamiętam – zaśmiała się na wspomnienie – byłam świeżo po zrobieniu prawa jazdy. Rodzice wyjechali, a my z Anką pierwsze co, to zwijamy dywany, dzwonimy po znajomych i po godzinie już mamy imprezę pełną gębą. Po godzinie standardowo przyjeżdża policja i chce legitymować właścicielkę mieszkania. Tłumaczę, że właścicielki nie ma, jest na wakacjach, ale jestem ja, jej pełnoletnia córka. Proszą o dowód. Idę po niego i po drodze sobie przypominam, że w okładki od dowodu włożyłam świeżo odebrane prawo jazdy i w pijackim widzie przyszło mi do głowy, że policja zobaczy, że jestem pijana i zabiorą mi prawo jazdy, więc szybko je wyjęłam i wrzuciłam za szafę.

– Typowa babska logika – skwitował Jachu z uśmiechem. – Dolejesz mi kawy?

– Oczywiście. – Poderwała się. – Naprawdę dobrze, że sąsiedzi z dołu wczoraj nie wezwali policji. Przecież obok w pokoju spał Remik! Teraz to sobie uświadomiłam. Całe towarzystwo wstawione, mamusia i tatuś, i sąsiedzi! Już widzę te nagłówki: „Pijani rodzice, ich trzydziestoparoletni sąsiad i jego konkubina”. – Gocha spojrzała na Jacha wyczekująco, ale nie skomentował „konkubiny”. Widocznie jemu to słowo nie przeszkadzało. Ją kłuło w uszy.

– Tutaj nikt policji nie wezwie, swoje sprawy załatwiamy między sobą – stwierdził hardo.

– Cóż za jeżycki etos, podoba mi się! – Wpadła w entuzjazm. – Tak powinno być, honorowo. Przecież zawsze można się dogadać, mieszkacie koło siebie całe życie. Chociaż z drugiej strony, niby ze sobą, ale jakby obok siebie. – Spojrzała na niego z żalem, uświadamiając sobie, że ta uwaga dotyczy nie tylko sąsiadów, ale też ich związku. – Może trzeba by coś z tym zrobić?

– Co chcesz z tym zrobić? – zaniepokoił się.

– Jeszcze nie wiem, ale coś wymyślę. Jakiś dzień sąsiada albo urodziny ulicy, czy coś. Kiedy się Słowacki urodził?

Wyszła z kuchni, żeby zaraz wrócić ze smartfonem.

– Juliusz Słowacki, urodzony czwartego września w Krzemieńcu – przeczytała. – Łee, już minęło, do następnych urodzin prawie cały rok. A tu trzeba działać od razu. Może na początek upiekę jakieś ciasto i rozniosę wszystkim, taki miły sąsiedzki gest, może to niewiele, ale póki co nie mam innych pomysłów, a od czegoś trzeba zacząć.

– Zostaw to tak, jak jest – warknął Jachu, wstając od stołu. – To starsi ludzie, przyzwyczaili się do swojej prywatności, a ty chcesz teraz na siłę tworzyć jakieś kółko wzajemnej adoracji. Kumplujesz się z Michałem i Dorotą, chodzisz do nich na winko, popychasz pierdoły, nie wystarcza ci? Skaczesz jak dzika o północy starszym sąsiadom nad głową, a potem chcesz się im podlizywać ciastem? Daj spokój. Nie każdy ma takie potrzeby bratania się z całym społeczeństwem jak ty. – To powiedziawszy, wstał i wyszedł.

Gośce zrobiło się przykro, bo po pierwsze miała dobre chęci, po drugie to zabrzmiało, jakby to on nie miał potrzeby zbliżania się do niej, a po trzecie, zostawił ją, jak zawsze, z całym pośniadaniowym bałaganem. Przygotuj, wyręczaj, adoruj, posprzątaj. Kim ona dla niego właściwie jest? Służącą? Zastępczą matką? Na pewno nie kochanką.

 

* * *

 

Tymczasem piętro niżej, pod numerem pięć, dopiero zasiadano do śniadania.

– Wyspałaś się, Eluś? – zagaił swoją żonę Mariusz, podając jej kubek porannych ziółek.

– Nie bardzo, nie mogłam zasnąć jeszcze długo po tym, jak ucichły dzikie wrzaski i tupanie u tych młodych z góry.

– A zażyłaś proszek?

– Nie, po nim byłabym cały dzień senna, a szkoda niedzieli.

– To prawda, duszko. Zapowiada się ciepły dzień, po śniadaniu możemy się przejść na spacer, a później usiąść gdzieś na jakąś dobrą kawę i ciacho.

– Oj tak! Już wiem, co poprawi mi nastrój! – ucieszyła się Elżbieta. – Kawałek sernika albo placka drożdżowego. Najchętniej zjadłabym taki domowy, ale zdaje się, że dziś już nikt w domu nie piecze, młodzi idą na łatwiznę. A może sprawdzimy wreszcie tę kawiarenkę na naszej ulicy? Widziałam, że mają stoliki na zewnątrz, mnóstwo zieleni, całkiem przytulnie to wygląda. Może pieką serniki? Nazywa się tak smakowicie: Cukier Puder.

– Eee, nie. – Mariusz się skrzywił. – Słyszałem, że teraz wszystko udziwnione w tych nowoczesnych jeżyckich miejscach. Bez glutenu, bez cukru, bez mleka, bez smaku. Jak będą mieli sernik, to pewnie bez sera. Pojedźmy po prostu do Kociaka.

– Dobrze, mój drogi, jak sobie życzysz. – Elżbieta spojrzała na swojego starego męża z czułością. Po tylu latach wciąż go kochała.

 

* * *

 

Naprzeciwko, w mieszkaniu pod trójką, Jarosław zalewał właśnie kawę po turecku dla siebie i Marii.

– Jareeek – zaskrzeczała Maria. – Jareeeek, ile można czekać?

– Już biegnę, kochanie. – Jarosław w pośpiechu wyjął z kredensu paczkę kruchych ciastek z cukrem i rozłożył na talerzyku.

– Jareeek, zobacz czy w kredensie nie ma jakichś ciastek do kawy – upomniała się Maria.

Jarosław westchnął. Usługiwał jej tyle lat, przyzwyczaił się, ale ostatnio coraz bardziej wyprowadzała go z równowagi. Całe życie liczyła się tylko ona, jej artystyczna dusza, spełnienie, sztuka, fotografia, a jego sport traktowała jak fanaberię. Ostatecznie zwyciężyła w tym sporze. W podeszłym wieku nadal mogła tworzyć, podczas gdy on kondycyjnie był coraz słabszy. Jako emerytowany wuefista był w doskonałej formie jak na swój wiek, regularnie się gimnastykował, jeździł na rowerze, ale jego zmęczone ciało coraz bardziej domagało się odpoczynku. Czuł się stary, słaby i coraz mniej użyteczny, natomiast Marii wena nie opuszczała. Była właśnie w trakcie realizacji swojego ostatniego pomysłu: nostalgicznej wystawy. To miał być przegląd prac z jej całego życia i głównie tym się zajmowała przez ostatnie tygodnie. Sama wybierała fotografie, które uznała za warte pokazania. Były wśród nich zarówno te nagrodzone, jak i te, których ludzkie oko dotąd nie widziało. Chciała zaprezentować swoją twórczość w całej okazałości, przedstawić światu siebie, łącznie z najczarniejszymi zakamarkami swojej duszy.

– Myślałem o tym – zaczął niepewnie Jarosław – żeby Renatkę zaprosić na obiad.

– To doskonały pomysł – mruknęła Maria, siorbiąc czarną kawę z fusami, pochylona nad planami wystawy.

– Naprawdę tak sądzisz? – ucieszył się.

– Oczywiście, zaproś gdzieś córkę. Może do tej restauracji na Sołaczu? Jest chyba ładna pogoda.

– Aaa… A ja myślałem, że tu, w domu…

– O, nie ma mowy! Czy ty nie rozumiesz, że ja pracuję i muszę się skupić? Nic nie może mnie rozpraszać, a ty, jak gotujesz, to trzaskasz garnkami.

– Nie trzaskam.

– Trzaskasz! Pozwalasz, żeby się obijały jedne o drugie, może ty na to uwagi nie zwracasz, ale ja mam wrażliwe uszy i przy każdym twoim gotowaniu głowa mi pęka. A poza tym, jak twoja córka tu przyjdzie, wypadałoby, żebym wam towarzyszyła przy obiedzie, a ja nie mogę się rozpraszać, wystawa tuż, tuż.

– Ale przecież mówiłaś, że prawie gotowa…

– Prawie! Jarosław, ty nie masz pojęcia, co to znaczy dopinać wszystko na ostatni guzik! Czy to tak trudno zrozumieć, że ja potrzebuję spokoju?!

Jarek westchnął.

– Faktycznie, liczyłem na to, że będziesz nam towarzyszyła, musisz przecież coś jeść.

– Muszę, muszę… no muszę. Ale co mam zrobić? Muszę się skupić na pracy. Mieszunio też dzwonił, że chciałby wpaść, ale chociaż bardzo chciałabym się z nim zobaczyć, kategorycznie odmówiłam. Wpadnie w tygodniu, dziś nie mogę sobie pozwolić na żadne rozpraszanie. I było mi niezwykle trudno, miał taki smutny głos, mówi „mamusiu, stęskniłem się”, a ja, mimo to, musiałam odmówić.

Mieszko klął jak szewc, więc Jarosław zupełnie nie wierzył w „mamusiu” padające z jego ust. Maria miała wyjątkową zdolność do ubarwiania rzeczywistości, żonglowania prawdą i przedstawiania faktów z nadmierną egzaltacją. Jarek już dawno przestał z tym walczyć i nie próbował udowadniać, że jest zupełnie inaczej, niż ona opowiada. Skoro czuła się z tym lepiej i była dla niego milsza, jemu to nie przeszkadzało. Wiedział teżdoskonale, że Mieszko nie powiedziałby niczego w stylu „mamusiu, stęskniłem się”, a gdyby wpadł, to jedynie po pieniądze, a nie, żeby radośnie poplotkować ze starymi przy kawie.

– Faktycznie będę głodna – uzmysłowiła sobie. – Weźmiesz coś dla mnie na wynos – poleciła. – A teraz sio, nie przeszkadzaj. – Odgoniła go jak natrętną muchę.

Jarosław zadzwonił do córki, ale nie odbierała. Dopadła go gorzka refleksja, że dzieci mu się nie udały. Kiedyś miał o to pretensje do losu, ale im był starszy, tym bardziej sobie uzmysławiał, że mogło być w tym nieco jego winy. A kto wie, czy nie całkiem sporo. Jego młodszy syn był jednym z tych „zdolnych, ale leniwych”, jak powtarzali nauczyciele i w co bardzo chciała wierzyć Maria. Jarosław wiedział, jak jest. Mieszko leniwy był na pewno, zdolny też, głównie w zakresie owijania sobie matki wokół małego palca. Potrafił jej wcisnąć każdą bzdurę, opowiadał bajki, a ona ufnie słuchała. Im bardziej się nim zachwycała, tym mniej lubił go Jarosław. Mieszko nigdy nie garnął się do sportu, zdecydowanie bardziej niż zakwasy pociągały go wszelkie używki. Miał wielu prawdziwych i sprawdzonych przyjaciół, zwłaszcza w te dni, gdy udało mu się wysępić pieniądze od matki i mógł kupić piwo dla wszystkich. Szkoły średniej nie skończył, w żadnej pracy zbyt długo nie zagrzał miejsca. Wciąż zakładał nowe, „genialne” biznesy, których głównym i jedynym inwestorem była matka, a które upadały, zanim zdołały się rozkręcić.

Starszy syn Jarosława, Grzegorz, nie radził sobie ze sobą ani z życiem. Od początku był zbyt wrażliwy… Jarosław odegnał przygnębiające myśli o nim, nie było sensu się zadręczać.

Córka, Renata, unikała ojca, wciąż miała jakieś pretensje, dawne żale, fochy. Od czasu do czasu udało mu się z nią spotkać, starał się nadrobić stracony czas, ale bezskutecznie. Spotkania były sztuczne i na siłę, ale Jarosław nie chciał z nich zrezygnować. Chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Renata nie znosi Marii i obarcza ją winą za wszystkie nieszczęścia własne i ogólnoświatowe, wciąż wierzył, że pewnego dnia dwie najważniejsze kobiety jego życia przynajmniej odrobinę się polubią. To by wiele ułatwiło.

Pogrążony w ponurych rozważaniach i z braku lepszego pomysłu postanowił wybrać się na spacer. Wychodząc z mieszkania, natknął się na sąsiadów z naprzeciwka.

– Cześć, Mariusz, dzień dobry, Elu! – zawołał energicznie jak na wuefistę, zwłaszcza emerytowanego, przystało.

– Cześć, Jarku. – Mariusz uścisnął mu rękę po męsku. – Ty jak zwykle w formie, pozazdrościć. Wybierasz się na jakąś przebieżkę?

– Nieee, dawno nie biegałem, człowiek nie jest coraz młodszy. Chciałem się przejść.

– Sam? – zapytała z troską Elżbieta.

A widzisz tu kogoś innego, ty stara klempo? – rozzłościł się w duchu Jarosław. Co ci do tego, czepiaj się tego swojego Piasta. Ksywa bardzo trafiona, Mariusz od lat nosił osobliwą fryzurę: włosy długie do pół ucha, z grzywką, a jego starą twarz zdobiły sumiaste wąsy.

– Tak, Maria jest pogrążona w pracy, nie chcę jej przeszkadzać – wyjaśnił z uśmiechem.

– W niedzielę? – Elżbieta kontynuowała swoją nikomu niepotrzebną troskę, która tylko powodowała, że czuł się jeszcze gorzej. – To może przejdziesz się z nami? Też idziemy na spacerek. – Przytuliła się do ramienia wyższego od niej o dwie głowy męża.

Kleją się do siebie jakby mieli siedemnaście lat, a nie prawie siedemdziesiąt. Ciekawe czy oni jeszcze… – W jego głowie pojawił się obraz gołych sąsiadów i natychmiast chciał go wymazać, ale to nie było takie proste.

– Tak! – wykrzyknął zbyt entuzjastycznie, żeby zahamować te wyobrażenia. – Doskonały pomysł, chodźmy się przejść.

Zaczęli schodzić ze schodów. Na parterze, w mieszkaniu numer dwa, słychać było walenie tłuczkiem w deskę. To Bronek oddawał się swojemu hobby: tłukł surowe resztki świńskie przeznaczone na niedzielne kotlety.

– Jak przygotowania do wielkiej wystawy? – zapytał Mariusz, kiedy wychodzili z kamienicy.

Jarosław niewiele miał do powiedzenia na ten temat. Po pierwsze, dlatego że temat wystawy nigdy go specjalnie nie interesował, do czego w żadnym wypadku nie mógł się nikomu przyznać, a po drugie dlatego że Maria nie wtajemniczała go w swoją pracę.

– Doskonale, wszystko prawie dopięte na ostatni guzik.

– Widziałeś już jakie zdjęcia Maria chce pokazać? – zapytała uprzejmie Ela.

– To tajemnica. Zobaczymy dopiero na wernisażu.

Po wyjściu z kamienicy skierowali się w lewo.

 

* * *

 

Bronek liznął panierkę, chciał wiedzieć, czy jest dobrze przyprawiona, zanim z lubością zanurzy w niej swoją ulubioną wieprzowinkę. Była trochę za słona, ale Bronek lubił sól.

 

* * *

 

Na pierwszym piętrze, pod numerem czwartym, obudziła się Danuśka. Bała się wystawić głowy spod kołdry, bo zupełnie nie pamiętała, jak i o której wczoraj wróciła, czy była sama, czy w towarzystwie, a jeśli w towarzystwie, to w jakim. Ostatnio film urywał jej się coraz częściej. Czy to organizm był już nie ten, czy alkoholu coraz więcej? Powiadają, że trening czyni mistrza, ale przecież nie była coraz młodsza. Praca fizyczna też robiła swoje, to ciągłe zginanie się, szorowanie, pucowanie, odkurzanie, wynoszenie ciężkich śmieci. Do niedawna cieszyła się z okazji, którą jej przyniosło życie: mieszkała w starej kamienicy, co prawda w malutkim mieszkanku z toaletą na półpiętrze, ale przynajmniej za grosze. Zajmowała się tym, na czym się znała najlepiej: sprzątaniem. Roboty nie brakowało, bo ludzie robili się coraz bardziej leniwi. Młodzi woleli popijać drinki na leżakach niż zajmować się swoimi designerskimi mieszkaniami. Ale jej to było na rękę, zleceń nie brakowało. Sprzątała nawet u sąsiadki spod trójki, podobno wielkiej artystki, ale Danucie było wszystko jedno, czym starsza pani się zajmowała, najważniejsze, że płaciła regularnie. Widziała te jej zdjęcia, bo rozwieszone były po całym domu. Danuta najbardziej lubiła to w sypialni: młody pan Jarosław, goły, jak go pan Bóg stworzył. A piękny jak Adonis, umięśniony, wysoki. Ech, przydałby się Danucie taki mężczyzna, ale wśród tych, których zaczepiała w barach i klubach nocnych, nie było takich pięknych, a nawet ci brzydcy po jednej randce uciekali, gdzie pieprz rośnie. Nie chcieli się wiązać, pewnie dlatego, że większość z nich była już związana świętym węzłem małżeńskim. Danuta też o takim węźle marzyła, ale coraz bardziej wątpiła, że mógłby jej się przydarzyć. Była po czterdziestce, a nikt się koło niej nie kręcił. Mogłaby się związać nawet ze starszym, z takim, dajmy na to, panem Jarosławem. To taki dobry człowiek, skacze koło tej swojej żony, kawusia, herbatka, ciasteczko, a ona traktuje go jak kundla, który się nadmiernie łasi. Wielka artystka! Jędza, a nie artystka. Co prawda nie wiadomo, czy pan Jarek jeszcze może, ale co z tego, to nie jest najważniejsze, a poza tym do łóżka zawsze ktoś się znajdzie.

No właśnie, trzeba wreszcie wysunąć głowę spod kołdry i przekonać się, czy w jej mieszkaniu są ślady czyjegoś nocnego towarzystwa. Nawet jeśli ktoś tu był, to z pewnością już się ulotnił, nie słyszała, żeby ktoś chrapał albo choćby oddychał. Było cicho, jak makiem zasiał. Odrzuciła kołdrę i odetchnęła z ulgą: nikogo nie było. Z ulgą puściła głośnego bąka i przeciągnęła się z rozkoszą. W takich chwilach cieszyła się, że mieszka sama.

 

* * *

 

Piętro wyżej, pod ósemką, Dorota strofowała Remika.

– No jedz! Bo nigdy nie wyjdziemy.

– Ale ja wcale nie chcę nigdzie iść – marudził Remik, grzebiąc łyżką w słodkich płatkach śniadaniowych. – Tego się nie da jeść, za mało mleka, to jest za suche.

– Dwa razy dolewałam ci mleka, jesz samo mleko i potem masz za suche, jedz, to co jest.

– Nie! Chcę więcej mleka, dolej mi!

– No dolej mu tego mleka – wtrącił się Michał.

– Nie doleję, jest resztka, nie będę miała do kawy – wściekła się Dorota. – Dwa razy dolewałam, niech je, co jest, bo się spóźnimy na teatrzyk.

– Nie chcę na żaden głupi teatrzyk! – wydarł się Remik.

– Pójdziemy i koniec! – Dorota walnęła pięścią w stół, aż miseczka z płatkami podskoczyła. – Kupiłam bilety, trochę kultury, a nie tylko te głupie bajki w telewizji i komputer!

Remik potulnie kontynuował jedzenie suchych płatków, a Michał wziął gazetę i poszedł do ubikacji.

 

* * *

 

W mieszkaniu numer dziesięć emerytowana nauczycielka języka polskiego, Wanda, otworzyła okno, żeby zapalić papierosa po śniadaniu. Coraz rzadziej chciało jej się wychodzić, dym papierosowy jej nie przeszkadzał, był jej zapachem, częścią jej osobowości, paliła ponad pięćdziesiąt lat. Przesiąknięte były nim jej ubrania, jej książki, gazety, szafy, ściany, całe mieszkanie. Nikomu to nie przeszkadzało, bo nikt jej nie odwiedzał. Rodzice od dawna nie żyli, z rodzeństwem wysyłała sobie jedynie kartki na święta, a jej wielka miłość i nadzieja na zamążpójście mieszkała dwa piętra niżej, pod trójką, z tą egzaltowaną idiotką, artystką z bożej łaski.

 

Wrzesień 1977

 

Traf chciał, że kiedy zapłakana Grażyna wyprowadzała się od Jarosława, Wanda wychodziła właśnie na randkę. Mężczyzna, z którym się umówiła, nie był ani nadzwyczaj przystojny, ani wybitnie interesujący, ale lata nieubłaganie leciały, znajomi układali sobie życie, a jej groziło staropanieństwo.

Przechodziła właśnie koło mieszkania numer pięć, gdy usłyszała podniesiony głos Grażyny:

– Nie daruję ci tego, gnoju, zmarnowałeś mi życie i zapłacisz mi za to! Zobaczysz, ja tak tego nie zostawię! Nie będziesz bezkarnie sobie żył wesoło, przyjdzie czas na moją zemstę i popamiętasz mnie do końca swojego zasranego życia!

Wanda przystanęła i zaczęła podsłuchiwać. Jarosław odpowiadał coś cicho, nie można było zrozumieć, co mówi. Drzwi mieszkania skrzypnęły, więc Wanda uciekła piętro wyżej. Słyszała, jak wychodzą, ale Grażyna już się nie odgrażała. Dramat życiowy dramatem, ale po co sąsiedzi mają słyszeć? Schodziła w milczeniu, słychać było odgłos kroków i pochlipywanie małej Renatki.

Wanda uzmysłowiła sobie, że oto los daje jej szansę. Że z jakiegoś powodu znalazła się na klatce akurat, żeby usłyszeć to, co właśnie usłyszała. Żeby nie czekać biernie, tylko wziąć sprawy w swoje ręce. Zamiast tracić czas na randki z jakimś beznadziejnym typem, trzeba sięgnąć po tego, który od lat powinien należeć do niej. Podkochiwała się w nim jako dziecko, całymi dniami razem ganiali po betonowym podwórku, przesiadywali na zdezelowanych huśtawkach na placu Asnyka albo w innych szemranych zakamarkach Jeżyc. Oczywiście jako dziecko za nic w świecie nie przyznałaby mu się do swojej fascynacji. Tym bardziej później – jako chudej i pryszczatej nastolatce nie wypadało wyznawać miłości koledze i sąsiadowi. Chodzili do tej samej podstawówki, ale w szkole średniej ich drogi się rozeszły, poszli do innych szkół, mieli innych znajomych. Później on dostał się na AWF, a ona na filologię polską. Ostatecznie oboje wrócili do tej samej rejonowej podstawówki, w której zostali nauczycielami: on WF-u, a ona polskiego. Spotykali się w pokoju nauczycielskim, na naradach, raz nawet wspólnie pojechali z klasą na wycieczkę szkolną nad jezioro. Jarosław wciąż traktował Wandę jak starą dobrą kumpelę, a ona wciąż nie mogła się odważyć, żeby wyznać mu miłość. I kiedy na owej wycieczce siedzieli razem na pomoście w ośrodku wypoczynkowym, Wanda, ośmielona kubkiem wina i wakacyjną atmosferą, już otwierała usta, żeby powiedzieć o swoim skrywanym uczuciu do niego, ale ją ubiegł.

– Zakochałem się. – Uśmiechnął się. Wanda zastygła. – Ma na imię Grażyna i jest cudowna. – Wanda struchlała. W duchu pogratulowała sobie, że nie wyskoczyła z jakimś durnym wyznaniem. Bardzo się musiała postarać, żeby jej uśmiech nie wypadł zbyt kwaśno.

Nie miała wyjścia, musiała przeczekać. Od czasu do czasu umawiała się z kimś, ale nic z tego nie wychodziło. Ku jej rozpaczy wkrótce się okazało, że Grażyna jest w ciąży i Jarek jej się oświadczył. Wanda była przekonana, że wszystko stracone. Uzmysłowiła sobie, że już zawsze będzie w skrytości do niego wzdychać, a on się nigdy o tym nie dowie. Przynajmniej nie traciła go z oczu, mieszkała blisko i razem pracowali, marne to pocieszenie, ale zawsze jakieś.

Tymczasem Jarek się ożenił, a kilka miesięcy po ślubie urodził się jego pierworodny, Grzegorz. Wanda denerwowała się za każdym razem, kiedy widziała małżonków na spacerze z wózkiem, wyglądali razem na bardzo szczęśliwych. A to przecież ona powinna być na miejscu Grażyny, ta małpa jej go ukradła. Wanda wiedziała, że to ona była stworzona dla Jarosława, że byli sobie pisani, w przeciwnym razie przecież nie kochałaby się w nim tyle lat, tylko dawno by jej przeszło. A że on niczego nie zauważył? Cóż, typowe dla facetów, są mało domyślni i mało emocjonalni, ale gdyby Wanda tylko miała okazję pokazać, jaką byłaby dla niego dobrą kobietą… A tymczasem nic nie wskazywało na to, żeby małżeństwo Jarosława miało się kiedykolwiek skończyć. Po dziewięciu latach Grażyna urodziła Renatkę i Wanda pozbyła się złudzeń. Starała się przestać o nim myśleć, bo po co zawracać sobie głowę tak beznadziejnym przypadkiem? Ona będzie do niego wzdychać, a on się nigdy nie domyśli i dalej będzie sobie pędził wesołe życie. Wandzie prawie udało się wygasić, a przynajmniej stłumić wszelkie uczucia, które żywiła do swojego kolegi, ale wtedy los sprawił, że tląca się miłość buchnęła nowym płomieniem.

Ta słodka Grażynka, w której Jarek zakochał się przed wieloma laty, okazała się wredną małpą, z którą widocznie nie dało się wytrzymać. Dobrze, że ją pogonił z bachorami, teraz Wanda mogła wreszcie go zdobyć.

Zrezygnowała z bezsensownej randki i wróciła do mieszkania, chcąc zrealizować swój spontaniczny plan. Postanowiła zrobić się na bóstwo i wykorzystać swoje kobiece atuty, żeby po tylu latach czekania i czajenia się, zdobyć wreszcie upragnionego mężczyznę.

Zrobienie się na bóstwo w czasach PRL-u, kiedy półki sklepowe świeciły pustkami, nie było łatwe. Wanda była niby uszykowana, szła przecież na randkę, ale nowe warunki wymagały nowej charakteryzacji. Miała przecież iść do starego kumpla, więc żeby nie wzbudzać podejrzeń nie mogła się wystroić jak na bal w remizie. Musiała osiągnąć wygląd naturalnie atrakcyjnej sąsiadki, podkreślić te atuty, których być może on dotychczas nie zauważył. Właśnie opuściła go żona, będzie potrzebował pocieszenia i już jej głowa w tym, żeby poczuł się pocieszony.

Włożyła obcisłą sukienkę z opuszczonymi ramionami, która pozwalała jej zrezygnować ze stanika. Nawet przypadkowe dotknięcie sterczącymi brodawkami powinno pomóc osiągnąć zamierzony efekt: zaciągnie go do łóżka, pokaże, na co ją stać, a on odwzajemni jej uczucie i wreszcie doceni jej atuty. A potem będą ze sobą żyli długo i szczęśliwie. Jak na sąsiedzki szyk przystało, pójdzie w laczkach, będzie je łatwiej zrzucić.

Postanowiła zaczekać do wieczora, po pierwsze dlatego, że nie mogła wparować do mieszkania chwilę po tym, jak opuściła je Grażyna z dzieciakami. Po drugie: półmrok buduje nastrój. Do wieczora spaliła pół paczki carmenów. Przed wyjściem spojrzała w lustro, poprawiła włosy, obsypała się delikatnie mąką, wzięła szklankę, zeszła dwa piętra i zapukała do mieszkania pod trójką. Odczekała chwilę i zapukała raz jeszcze, tym razem mocniej. Usłyszała jakieś poruszenie i hałas, jakby coś spadło, ktoś przebiegł, jakieś skrzypienie, wreszcie drzwi się otworzyły. W progu stał piękny Jarosław w dżinsach z Pewexu i rozpiętej koszuli.

– Cześć, Wandzia, co tam? – zapytał.

– Cześć, stary, słuchaj, dramat. Właśnie zabrałam się za ciasto drożdżowe, kiedy zabrakło mi mąki. Jest Grażynka? Może odsypałaby mi szklankę, co?

– Nie, nie, Grażynki nie ma… wyjechała na jakiś czas, ale oczywiście chodź, nasypię ci tej mąki.

Poszła za nim do kuchni. Patrzyła, jak otworzył szafkę, nasypał mąki, a potem odprowadził ją z powrotem do drzwi. Wydawało jej się, że słyszy jakiś szmer dobiegający z salonu.

– Masz gości? – zapytała podejrzliwie.

– Ja? Nie. To zasłony obijają się o parapet. Przepraszam, że nie zaproszę cię na herbatę, ale miałem naprawdę trudny dzień, muszę się położyć. Pogadamy kiedy indziej?

– Kiedy? – naciskała.

– Odezwę się. – Prawie ją wypchnął i zamknął za nią drzwi.

Wracała po schodach oszołomiona, to wszystko wydarzyło się tak szybko, nie wiedziała jak to interpretować. Ale była dobrej myśli, przynajmniej pozbyła się swojej rywalki. Wszystko idzie w dobrym kierunku.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej