Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W czasach komunizmu dwóch nastoletnich przyjaciół postanawia uciec z domu w Albanii i przeprawić się przez morze do Włoch. Po latach jeden z nich opowiada historię ich dzieciństwa, wspólnego dorastania i przyjaźni, ucieczki oraz tego, co wydarzyło się później. Czy można uciec od samego siebie? Czy w nowym otoczeniu stajemy się innymi ludźmi? Błąkając się po ulicach kolejnych europejskich miast, dorosły już Bujar rozmyśla nad sensem życia, samotnością, miłością i tym, czy w nowym otoczeniu zawsze pozostaniemy obcy.
Autor jest Finem, ale pochodzi z Kosowa – jego rodzina wyjechała z Bałkanów podczas wojny etnicznej. Pomimo dorastania w fińskim otoczeniu w prozie Statovciego bije gorące, bałkańskie serce.
„Historia opowiedziana z ogromną dozą empatii i wrażliwości. Statovci staje się jednym z wyraźniejszych głosów we współczesnej literaturze europejskiej”.
– „Kirkus Reviews”
„Przejście opowiada o przynależności i wykluczeniu, miłości i okrucieństwie. Ta książka zrodziła się jak Feniks z popiołów ubiegłego wieku. Opowiada o grzechach ojców, przed którymi dzieci muszą uciec przechodząc na drugą stronę – lub zginąć”.
– „The Guardian”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału Tiranan Sydän
Przekład Sebastian Musielak
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
TIRANAN SYDÄN by Pajtim Statovci
Copyright © by Pajtim Statovci and Otava Publishing House, 2016
All rights reserved.
Original titleTiranan Sydän
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Sebastian Musielak, 2020
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2020
Zdjęcie autora na okładce Copyright © Jonne Räsänen
This translation has been published with the financial
assistance of FILI – Finnish Literature Exchange.
Przekład współfinansowany ze środków FILI –
Finnish Literature Exchange.
ISBN 978-83-957030-3-4 (EPUB); 978-83-957030-3-4 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2020
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151,
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Fakty niejednokrotnie zagrażają prawdzie
Kiedy myślę o swojej śmierci, wygląda to zawsze tak samo. Mam na sobie jednobarwną koszulę i uszyte z tego samego cienkiego materiału spodnie, które łatwo na siebie włożyć, i umiera mi się tak lekko, jakbym schodził po łagodnie nachylonym stoku. Jest wcześnie rano i przepełnia mnie szczęście, odczuwam błogość i spokój jak przy pierwszych kęsach ulubionego dania. Otaczają mnie określone osoby, których jeszcze nie znam, ale kiedyś je spotkam, i jestem w określonym miejscu – leżę w szpitalnym łóżku w jednoosobowej sali i obok mnie nikt nie umiera, na zewnątrz dzień dźwiga się do pionu powoli jak stary człowiek, który upadł w swoim mieszkaniu, z ust moich najbliższych padają określone słowa, na dłoni czuję określony dotyk, a na policzku określony pocałunek, i to jest mój dom, który wzniosłem wokół siebie na podobieństwo świątyni.
Następnie moje narządy jeden po drugim odmawiają posłuszeństwa i moje ciało przestaje funkcjonować: mózg nie wysyła już poleceń, ustaje przepływ krwi i serce nieruchomieje, bezlitośnie i nieodwołalnie – to koniec, i teraz tam, gdzie było moje ciało, jest już tylko tkanka skórna, a pod nią płyny, kości i zbędne organy, no i rzeczy, które na sobie miałem, płaty tkaniny, które nie poruszają się już w rytm czynności życiowych.
Jestem dwudziestodwuletnim mężczyzną, który niekiedy zachowuje się stosownie do swoich wyobrażeń o mężczyznach, i wtedy mam na imię Anton, Adam albo Gideon, w zależności od tego, co mi w danej chwili najlepiej brzmi; jestem Francuzem, Niemcem albo Grekiem, nigdy Albańczykiem, i idę w szczególny sposób, czyli tak, jak ojciec nauczył mnie chodzić na własnym przykładzie: stawiam nogi pewnie i szeroko, pamiętając o właściwym ułożeniu klatki piersiowej i ramion, zaciskam też zęby, jakbym chciał mieć pewność, że nikt nie wkroczy na moje terytorium; w takie dni kobieta we mnie płonie na stosie – gdy jestem w kawiarni czy restauracji i kelner przynosi mi rachunek, nie dziwiąc się wcale, że jadłem sam, kobieta się pali; kiedy wymyślam, co było nie tak z podanym mi daniem, i każę zwrócić talerz do kuchni, albo gdy wchodzę do pierwszego lepszego sklepu i obskakują mnie sprzedawczynie, kobieta we mnie strzela płomieniem i staje się częścią kontinuum, którego początkiem były słowa o tym, że kobieta zrodziła się z żebra mężczyzny – nie jako on, lecz obok niego, po jego lewej stronie.
Niekiedy jestem dwudziestodwuletnią kobietą, która zachowuje się tak, jak lubię najbardziej, nazywam się Amina albo Anastasia, imię nie gra roli: poruszam się tak, jak kiedyś moja matka, nie dotykając stopami ziemi, i nie sprzeciwiam się mężczyznom; na twarz nakładam podkład i puder, robię oprawę oczu, biorę eyeliner i kredkę, cień do powiek i tusz do rzęs i w tak przygotowaną ramę wciskam niebieskie soczewki kontaktowe, bo chcę narodzić się ponownie, jednak mężczyzna we mnie wcale nie pali się na stosie, tylko wyrusza ze mną na miasto – kiedy wchodzę do tej samej restauracji i zamawiam to samo danie, kelner nie odnosi go do kuchni, tylko oznajmia, że poziom wysmażenia mięsa jest dokładnie taki jak trzeba, a kiedy przynosi mi rachunek, przypatruje mi się jak nastolatce i czeka, aż wygrzebię z torebki portmonetkę i zapłacę sumę, której zażądał, po czym znika w kuchni, rzuciwszy mi w biegu zdawkowe „dziękuję”. Mężczyzna we mnie chce pobiec za nim, ja jednak patrzę na swój ubiór, na czarną spódniczkę i ciemnobrązowe czółenka, i uznaję, że takie zachowanie nie przystoi kobiecie, wychodzę więc z restauracji na ulicę, gdzie słyszę za sobą okrzyki i gwizdy Włochów, co niekiedy prowokuje mężczyznę we mnie do rzucenia im chrapliwej wiązanki, która zamyka im usta: unoszą wtedy ręce, jak gdyby stanęli twarzą w twarz z godnym siebie rywalem.
Jestem mężczyzną, który nie może być kobietą, lecz w każdej chwili może się do niej upodobnić – to moja największa namiętność, maskarada, którą mogę zainicjować i zakończyć w dowolnym momencie. Czasem zabawa zaczyna się tak, że zakładam coś uniseksowego w rodzaju obszernej peleryny, po czym wychodzę z domu i od razu czuję, że ludzie zaczynają przyjmować założenia, przeszkadza im to, że nie mają pewności, uwiera ich to jak drzazga pod paznokciem, więc w środkach komunikacji miejskiej, w restauracjach i kawiarniach zadają sobie to samo pytanie, a bywa, że pytają mnie wprost: „Jesteś mężczyzną czy kobietą?”. Czasem odpowiadam, że mężczyzną, a czasem, że kobietą, zdarza się też, że nie odpowiadam wcale, tylko pytam ich, jak się im zdaje, na co chętnie odpowiadają, jakby to była zabawa również dla nich – z zapałem przystępują do budowania mnie od nowa, a gdy w końcu udzielam odpowiedzi, na świecie znów panuje porządek. Mogę wybrać, kim chcę być, mogę wybrać sobie płeć, mogę wybrać sobie narodowość, imię i nazwisko, i miasto urodzenia – wystarczy, że otworzę usta. Nikt nie musi być tym człowiekiem, którym się urodził, każdy może ułożyć siebie od początku do końca jak puzzle.
Musi jednak liczyć się z tym, że ponieważ żyje w niezliczonych wcieleniach, przyjdzie mu maskować stare kłamstwa nowymi, aby nie dopuszczać do trzęsień ziemi wywołanych przez wykrycie oszustwa. Myślę, że moi rodzice postarzeli się tak wcześnie i zmarli tak młodo właśnie przez swoje kłamstwa. Zabiegali o swój honor tak, jak matka zabiega o swoje nowo narodzone dziecko, unikali znalezienia się w niekorzystnym świetle, tak jak wojskowy taktyk unika zasadzek – nie było takich kłamstw, nie było takich historii, których nie byliby gotowi o sobie opowiedzieć, byle podtrzymać to, co najważniejsze, byle zachować nienaruszoną fasadę, byle donieść godność i honor w niesplamionym stanie do grobowej deski. Nienawidziłem w nich tego przez całe dzieciństwo, nienawidziłem tego jak oparzenia na skórze czy jak uczucia paraliżującego strachu i poprzysiągłem sobie, że nigdy taki nie będę, nigdy nie będę przejmował się tym, co myślą o mnie inni, i nie będę zapraszał do domu sąsiadów, żeby ich nakarmić, kiedy nie mam jedzenia nawet dla siebie. Nie będę Albańczykiem, w najmniejszym stopniu, tylko kimś innym, kimkolwiek innym.
W chwili największej słabości odczuwam przygniatający smutek, bo wiem, że nie jestem dla nikogo nikim, że nic dla nikogo nie znaczę, a to przecież tak, jak gdybym umierał. Gdyby śmierć była uczuciem, to byłaby tym: niewidzialnością, chodzeniem przez całe życie w źle leżących ubraniach, bólem nogi w uciskającym bucie.
Niekiedy wieczorem wyciągam dłonie przed siebie albo splatam je i się modlę, bo w Rzymie wszyscy się modlą i proszą boga o pomoc w trudnych sprawach, a to się szybko udziela, więc proszę, bym następnego dnia obudził się w nowym życiu, choć w boga nie wierzę. Wierzę za to, że ludzkie pragnienie, by wyglądać tak, a nie inaczej, i być taką, a nie inną osobą, wpływa zarówno na szerokość ramion, owłosienie ciała i rozmiar stóp, jak i na uzdolnienia i wybór zawodu. Reszty można się zawsze nauczyć, choćby nowego sposobu chodzenia czy języka ciała, można próbować mówić wyższym głosem i ubierać się inaczej, można kłamać tak, że nawet trudno to nazwać okłamywaniem, już prędzej sposobem bycia. Dlatego najlepiej skupić się na samych pragnieniach, a nie na tym, co może z nich wyniknąć.
I choć modliłem się o to wszystko i wielokrotnie wstępowałem do kościołów w mieście, nawet do porażająco pięknej, połykającej tłumy Bazyliki Świętego Piotra, która od środka przypomina wnętrzności rozszarpanego granatami stada zwierząt z kośćmi obsypanymi płatkami złota i obryzganymi farbą; choć uwierzyłem w ten najbardziej niewybaczalny czyn, jakiego człowiek może się dopuścić wobec ramion boga, ten nigdy nie wysłuchał moich modlitw, nigdy nie spełnił prośby żadnego człowieka, za to zawsze chciał mieć wszystko, co mógł od niego dostać: mięso, kości i każdą jego myśl.
Kiedy przybyłem do Włoch, byłem pewny, że tutaj podejmę pracę, którą będę lubił, znajdę sobie kogoś, kto mnie pokocha, założę rodzinę, za którą będę gotów oddać nawet życie. Byłem pewny, że ktoś mnie odnajdzie i odkryje cały ten potencjał, jaki mam do zaoferowania światu. Czekałem rok, czekałem drugi i trzeci, aż tak się wreszcie stanie, aż ktoś dostrzeże moją wyjątkowość, ale przedstawiciele władz i pracownicy socjalni za nic mieli moje plany i nadzieje, moje marzenia o psychologii na uniwersytecie w Rzymie po prostu wyśmiali, choć im mówiłem, że kilka razy przeczytałem całą podstawową literaturę przedmiotu. „Zdobądź lepiej wykształcenie zawodowe – odpowiadali. – Przecież ty nie masz nawet świadectwa ukończenia szkoły podstawowej, tak jak wszyscy twoi rówieśnicy tutaj, niektórzy nawet zdążyli skończyć już studia” – argumentowali i odsyłali mnie do domu, żebym rozważył swoje ograniczone możliwości: branża budowlana lub obsługa klienta – życie niewiele lepsze od tego, które zostawiłem za sobą.
Z upływem czasu zauważyłem, że już nie czuję się wyjątkowy, i uważam, że to najgorsze, co człowiekowi może się zdarzyć, bo nic skuteczniej nie pozbawia go namiętności, nic szybciej nie zwraca go w stronę boga, kiedy to człowiek chwyta tylko tę gałąź, do której może dosięgnąć, godzi się ze swoim losem i na koniec doznaje olśnienia: jakże rzadko ludzie pozbawieni praw i możliwości skłaniają się ku temu, żeby o nie walczyć.
Każdy mój dzień w tym mieście, w tych różnych wcieleniach, jest bezsensowny i obojętny i z tego powodu wszystkie lata, które strawiłem na nauczenie się nowych rzeczy i języków, można wrzucić do sedesu i spłukać. A najbardziej śmieszne z tego wszystkiego jest to, że przez całe dzieciństwo i całą młodość myślałem, że jestem piękny, zdolny i inteligentny – że jestem połączeniem cech, które po prostu skazują mnie na sukces. Szybko przyswajałem informacje, nigdy nie bałem się wysiłku i uwielbiałem sytuacje, gdy nowy materiał rzucał mi wyzwanie, bo nic nie satysfakcjonowało mnie bardziej niż rozwiązanie skomplikowanego równania. Nigdy nie wątpiłem w siebie ani w swoje przyszłe sukcesy, bo zawsze ćwiczyłem tak długo, aż w końcu byłem najlepszy we wszystkim, do czego się zabrałem.
A jednak – nie wiem jakim cudem – skończyłem we wcieleniu, w którym zastanawiam się, jak najmniej boleśnie wymazać się z tego świata; moje życie składa się z dni, w których nie mam odwagi otworzyć ust nawet po to, by komuś podziękować lub życzyć dobrego dnia, w których stać mnie tylko na jedno: udawać, że wiem, dokąd idę, jakbym i ja się mieścił w obrazie tego miasta. To nie jest moje życie, te dni nie są dniami mojego życia. To nie ja w toaletach restauracji i kawiarni ścieram rozbryzgi moczu i kału, żeby nikt, kto wejdzie do środka po mnie, nie pomyślał, że to ja zostawiłem po sobie taki chlew; to ktoś inny, to zjawa, która żyje na peryferiach mojego cienia.
Pewnego dnia przechodzę przez centrum, z Via della Minerva skręcam na placyk przed Panteonem, na Piazza della Rotonda; świątynia po lewej wygląda jak przygarbiony Albańczyk. Długie odcinki kocich łbów to katorga dla moich nóg, co pewien czas stawiam stopę w próżni i faluję jak stonoga. Ulicami miasta płyną wezbrane masy turystów, tu zawsze jest słonecznie, kawiarnie są otwarte od świtu do zmierzchu, zniecierpliwione dzieciaki przed kioskami z lodami wyglądają jak worki śmieci na zakurzonym wysypisku.
Brak mi tchu, bo powietrze zapycha mi gardło mokrą wełną, a niesłabnący nawet na chwilę rozgwar na placu zrywa mi tok myślenia, więc gdy kładę dłoń na wilgotnym policzku i paznokciami zdrapuję z niego pot, mam wrażenie, jakbym obrał twarz z jednej warstwy skóry.
Przechodzę na drugą stronę placu, dalej od ścisku, i zastanawiam się, o czym rozmawiają ludzie przede mną. To, co rozumiem z ich słów, zawsze brzmi w moich uszach jak obwieszczenie wielkiego idioty. Muszą gadać o tym wszystkim, o czym gada cała reszta, tak myślę. Ktoś mówi – niech będzie, że tamta dobijająca czterdziestki kobieta z dziećmi – że dziś mija rok od śmierci jej matki, na co druga, jej przyjaciółka w tym samym wieku, mówi, że pokłóciła się z mężem, bo inaczej patrzą na kwestię dyscyplinowania dzieci, więc zaraz obie zaczną płakać lub się pocieszać, zastanawiać się wspólnie nad tym, jak dalej żyć, jak pokonać przeciwności losu.
Tutaj ludzie mają czas na lizanie ran, tak myślę, na przeżywanie do końca życia traumy z powodu rzeczy zupełnie błahych; całymi dniami, miesiącami i latami mogą rozmyślać nad sensem życia, nad tym, co chcą robić, jaki zdobyć zawód, podczas gdy w moim kraju noworodki umierają od gorączki i niedożywienia, mężczyźni od kul mściciela, a uciekające od mężów kobiety – od nabojów ślubnych, które podczas wesela mężczyźni z ich własnych klanów wręczyli przedstawicielom klanów ich mężów. Umarłych i zabitych się grzebie, nastaje nowy dzień i nikt nie ma czasu po nich płakać, nikt sobie z tego nic nie robi, bo nikt nie ma czasu wybiegać myślami poza jutrzejszy posiłek i nikomu by nawet przez głowę nie przeszło zastanawiać się nad tym, czy stałem się taki dlatego, że mój ojciec umarł, gdy miałem szesnaście lat, czy dlatego, że moi rodzice się rozwiedli, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, czy może dlatego, że dopiero w wieku dorosłym dowiedziałem się, że mnie adoptowali. Jest bowiem tak, że człowiek głodny myśli zupełnie o czymś innym: o tłuszczu, soli i cukrze na następny posiłek, a gdy nie udaje mu się zdobyć jedzenia, już widzi ten moment, w którym od nagłego dźwignięcia się do pionu ciemnieje mu w oczach i traci przytomność, by na koniec umrzeć z głodu.
Czy Włosi są szczęśliwsi od Albańczyków dlatego, że tyle myślą o sobie i swoich marzeniach, zastanawiam się, czy dlatego, że kłócą się z sobą do bólu namiętnie, bo pchająca ich przez życie pasja nawet nie sprawia wrażenia prawdziwej, bo bardziej przypomina próbę zatajenia faktu, że sami nie wiedzą, kim są i czego chcą, choć całe życie upływa im na wałkowaniu wciąż tych samych pytań. To z nich czerpią energię do życia, to one nadają mu głębi, a ja czymś takim mogę tylko gardzić.
Tak więc znów ruszam przed siebie, obciągam swoją obcisłą bluzeczkę polo, poprawiam wypełniony gąbką stanik i podciągam sięgające do połowy uda dżinsowe szorty. Spoglądam na idące obok szczupłe i piękne kobiety, które z dumą noszą letnie sukienki, i zazdroszczę im – imion: Julii, Celii czy Laury, sposobu chodzenia w szpilkach, wysokich głosów i tego, że rozmawiają tak, jak gdyby nie ciążyło im nawet jedno zmartwienie, że mogą dać dzieci swoim obecnym albo przyszłym mężom – rzeczy, które mnie nie będą dane nigdy, choćbym miał dla siebie całą nadzieję ludzkości i choćbym był gotów poświęcić dla nich dosłownie wszystko. Mnie została dana jedynie kopia życia tych kobiet, marne zdjęcie, na którym wyglądam przy nich mniej więcej tak samo, choć wcale taki sam nie jestem – fałsz, który trzeba tworzyć od zera.
Dochodzę do Piazza Navona, podługowatego placu z trzema pysznie zdobionymi fontannami, z których środkowa to zwężający się ku górze obelisk przywodzący na myśl szczuplutką Włoszkę. I tu roi się od tępych turystów, którzy wrzucają do wody monety, chociaż muszą prosić o rzeczy niewiarygodnie śmieszne, na przykład „żeby ukochana wróciła do mnie” albo „żeby mąż poświęcał mi więcej uwagi”. Mimo to ich rozumiem, tak przecież brzmią słowa przekleństwa: każdy chce czegoś, czego jeszcze nie posiada, i każdy jest pewny, że bez tego czegoś nie zdoła przeżyć ani dnia dłużej.
Piazza Navona wygląda tak samo jak inne place Rzymu, podstawa z kocich łbów okolona jasnobarwnymi budynkami rozdzielonymi ulicami, między którymi człowiek z trudem się mieści bez zaduszenia i które leżą tak blisko siebie, że całe miasto przypomina wielkie koszary, a otaczające je drogi – ogrodzenia z drutu kolczastego, które utrzymują ludzi w określonym obszarze; zupełnie niespodziewanie otaczające mnie budynki sprawiają wrażenie porażająco wielkich, a kamienie trotuaru liżą mi stopy, jak gdyby chciały mi je odgryźć.
Udaje mi się wyrwać skądś garść tlenu i dzięki temu przemieścić się dalej, z oczu kapie mi jak z kroplówki i przez moment myślę, że pada deszcz, ale zaraz uzmysławiam sobie, że przecież niebo jest czyste; wchodzę na most Humberta I, z którego rozglądam się chwilę na prawo i na lewo, patrzę na psującą się pomarańczę Zamku Świętego Anioła, na ludzi, którzy ani na chwilę nie przestają robić zdjęć, na zielone drzewa, którymi gęsto obsadzono chodniki wzdłuż rzeki, na płynący pode mną leniwy, niemal mglisty Tyber, po czym przechodzę po zebrze na Piazza dei Tribunali i idę wzdłuż jęzora uformowanego przez stopnie prowadzące do majestatycznego pałacu – do miejsca oddalonego od przejść dla pieszych, gdzie kierowcy nie boją się dodać gazu.
Oglądam się za siebie i myślę, że długo nie będę musiał czekać, mija jednak dobrych kilka minut, zanim wyczuwam w uszach wibrację wystarczająco ciężkich opon i wbiegam na jezdnię.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Przejście to dwudziesta szósta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez