Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Oto historia, którą kiedyś usłyszałam – mówi południowokoreańska pisarka Bora Chung, po czym zabiera nas w podróżach po swoich opowieściach. O głowie wyłaniającej się z toalety, przeklętej lampie w kształcie królika i lisie, który krwawił złotem.
Przeklęty królik to już globalny fenomen – anglojęzyczny przekład Antona Hura nominowany był do Międzynarodowego Bookera i National Book Award – i nic dziwnego: opowiadania Chung to mikstura groteski, przypowieści i folkloru z mocno feministycznym zacięciem. Mieszanka, która czasem przeraża, innym razem odrzuca, ale zawsze uzależnia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 285
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
저주토끼
Mój dziadek zawsze mawiał, że przeklęty przedmiot powinien być jak najładniejszy.
•
To rzeczywiście prześliczna lampka: ma kształt królika, który siedzi pod drzewem. Samo drzewo może nie wygląda zbyt realistycznie, ale już po króliczku widać, że w jego wykonanie włożono całe serce. Całe jego ciało jest śnieżniobiałe, tylko koniuszki uszu, koniec ogonka i oczka są czarne. Mimo że jest wykonany z twardego materiału, tekstura jego delikatnie różowego pyszczka i kudłatego futerka została oddana idealnie. Kiedy lampka jest włączona, cały króliczek rozświetla się na biało i przez ten jeden krótki moment wydaje się niemalże jak żywy, jakby właśnie nadstawiał uszu albo poruszał noskiem.
Każdy przedmiot ma swoją historię. Ta lampka z królikiem oczywiście też, tym bardziej że jest przeklętym przedmiotem. Dziadek, siedząc przy niej w fotelu, po raz kolejny dzielił się ze mną tą opowieścią.
•
Lampka została wykonana z myślą o przyjacielu dziadka.
Nie wolno było przeklinać przedmiotów na własny użytek. Nie wolno też było przeklinać przedmiotów, które zostały wytworzone własnoręcznie. Nasza rodzina, od pokoleń trudniąca się rzucaniem klątw, zawsze trzymała się tych niepisanych zasad. Ten królik był jedynym wyjątkiem.
— Wszyscy w jego rodzinie byli destylatorami — rozpoczynał swoją opowieść dziadek. — Wiesz ty w ogóle, czym się trudnią destylatorzy? — dopytywał za każdym razem.
Oczywiście, że wiem. Nie pierwszy raz słyszę przecież tę historię. Dziadek nie dawał mi jednak nawet pół sekundy na odpowiedź i od razu wyjaśniał:
— Teraz byśmy powiedzieli, że prowadzili wytwórnię alkoholu, nie? Był to największy taki zakład w okolicy. Dzisiaj już trudno o tego typu rodzinny biznes, ale kiedyś to były wielkie zakłady produkcyjne, w których pracowali wszyscy z okolicy. Dlatego dawniej, jeżeli ktoś parał się gorzelnictwem, to poważała go cała społeczność.
Dziadek sam nie potrafił wyjaśnić, jakim cudem syn tak szanowanej rodziny i on, dzieciak, którego rodzice trudnili się klątwami, zostali tak bliskimi przyjaciółmi. Kilkakrotnie powtarzał, że nie ma pojęcia, jak to się stało. Rodzinny biznes dziadka, a więc i mój, oficjalnie znany był wtedy wszystkim jako „kuźnia” i rzeczywiście, jeżeli otrzymywali tego typu zlecenie, zajmowali się też produkcją i naprawą maszyn rolniczych czy narzędzi z żelaza. Wszyscy w okolicy, nawet dzieciaki, doskonale jednak wiedzieli, czym tak naprawdę trudni się moja rodzina.
Szamani i wróżbici, dzisiaj określani elegancko terminem „medium”, oraz osoby parające się przygotowywaniem ciał do pogrzebu znajdowali się na samym dnie hierarchii społecznej. Nic takiej dyskryminacji nie usprawiedliwia, ale dawniej już tak po prostu było. Jednak rodzina dziadka, to jest moja, zajmowała w niej jeszcze podlejszą pozycję. Nie byliśmy szamanami, którzy odprawialiby rytuały, nie potrafiliśmy przepowiadać przyszłości, nie byliśmy też związani z zajmowaniem się zwłokami i pogrzebami. Mieliśmy związki z praktykami szamańskimi, ale nie było to coś, o czym wspominałoby się na głos, no i oczywiście obok tego zajmowaliśmy się też najzwyklejszą w świecie naprawą maszyn i kowalstwem, dlatego nikt nie wiedział, jak nas zdefiniować i co o nas myśleć. Do tego krążyła jeszcze po okolicy plotka, że jak ktoś nam podpadnie, to na pewno rzucimy na niego klątwę. Nie ma mowy, żeby ktoś z naszej rodziny użył klątwy wobec osoby, do której sam żywi urazę, ale lokalna społeczność nie miała pojęcia o takich niepisanych zasadach. Właściwie nawet gdyby sąsiedzi byli ich świadomi, nic by to nie zmieniło. W każdym razie naszą rodzinę omijano szerokim łukiem.
Tylko ten jeden przyjaciel nic a nic się tym wszystkim nie przejmował, powtarzał mi za każdym razem dziadek. Na tym chłopaku nie robiły wrażenia krążące po okolicy plotki ani na wpół strwożone, na wpół wścibskie szepty czy spojrzenia rzucane nam przez sąsiadów. Dla syna właścicieli destylarni wszyscy chodzący z nim do szkoły rówieśnicy byli przyjaciółmi. To, czym się trudnią ich rodzice czy co się dzieje w ich domach, nie było dla niego wystarczającym powodem, by zrezygnować ze wspólnej zabawy. A dzięki temu, że sam syn tak szacownej rodziny, która to miała nie tylko pieniądze, ale i ziemię oraz wpływy, chciał się bawić z dziadkiem, powoli także inne lokalne dzieciaki przyjęły go do swego grona.
— Jego rodzice byli bardzo mądrymi ludźmi — powtarzał mi zawsze dziadek. — Mieli i pieniądze, i możliwości, ale nigdy ich nie wykorzystywali przeciwko innym, ze wszystkimi swoimi sąsiadami witali się ukłonem i zawsze byli pierwsi do pomocy, kiedy dowiadywali się, że u kogoś szykują się jakieś rodzinne uroczystości.
Byli oni również, patrząc na to ze współczesnej perspektywy, zaradnymi przedsiębiorcami. Zaczynali od destylowania alkoholu dla lokalnej społeczności, ale z czasem przestali zaopatrywać wyłącznie sąsiadów i ujednolicili produkcję, unowocześniając przy tym cały proces. Podjęli się też rozwinięcia siatki sprzedaży na inne rejony, a później nawet i na cały kraj. Kiedy wybuchła wojna, uciekli na południe półwyspu, a gdy po powrocie w swoje okolice zastali wszystko, w tym prowadzoną przez nich wytwórnię, spalone do gołej ziemi, wcale się nie poddali. Zamiast tego, widząc, jak wszyscy wokół stracili dorobek całego życia, jak płomienie nie oszczędziły absolutnie niczego, tym bardziej się zarzekli, że spróbują ponownie, tym razem z zakładem, w którym alkohol od początku będzie produkowany w sposób nowoczesny i według określonych procedur.
Przyjaciel dziadka podzielał ambicje swoich rodziców i kiedy odziedziczył po nich rodzinny interes, w pełni zaangażował się w jego prowadzenie.
— Byliśmy pewni, że skoro przyszło mu zarządzać firmą, to pójdzie na studia biznesowe, ale on zamiast tego wybrał inżynierię. Zapowiedział, że opracuje technikę masowej destylacji, która pozwoli zachować unikalny smak alkoholu produkowanego z ryżu gotowanego na parze. Miał zaledwie dziewiętnaście lat, dopiero co skończył liceum, a już przepełniała go ambicja, żeby podbić cały kraj smakiem swojego rodzinnego trunku.
Jego zamiary pokrzyżowało jednak prawo żywnościowe wprowadzone przez rząd. Ogłoszono, że celem polityki rolnej będzie samowystarczalność kraju, jeżeli chodzi o ryż. W związku z tym rząd zabronił wykorzystywania go do destylacji alkoholu. Tradycyjna metoda produkcji alkoholu z ugotowanych na parze ziaren ryżu, które najpierw mieszało się z drożdżami, a następnie zalewało wodą i fermentowało, została zupełnie przez to zarządzenie wypleniona, a zamiast tego rynek zalała tania i parszywa gorzała robiona z rozwodnionego 99-procentowego etanolu, który następnie mieszano ze sztucznymi aromatami, żeby ludzie byli w stanie w ogóle ten „alkohol” przełknąć.
Mężczyzna nieco się podłamał, ale zachował hart ducha. W końcu pochodził z rodziny od pokoleń trudniącej się tradycyjną destylacją i miał ekspercką wiedzę w tej dziedzinie. Doskonale również rozumiał, że ryż to cenny surowiec i rezerwy żywności są ważniejsze od alkoholu, więc nie dziwił się nowej polityce rządu. Nie naruszając państwowego zakazu, poświęcił czas na rozwijanie technik produkcyjnych. Badał proporcje surowców, zawartość alkoholu, temperaturę fermentacji czy metody destylacji, mając nadzieję, że pozwoli mu to zachować rodzinne dziedzictwo i smak tradycyjnie wytwarzanego trunku.
W tym miejscu dziadek zawsze przerywał swoją opowieść chwilą dramatycznej ciszy.
— Jak myślisz, co się stało potem? — pytał w końcu, spoglądając na mnie. — Udało mu się czy raczej nie?
Nie pierwszy raz słyszałam tę historię. Doskonale znałam odpowiedź.
Zawsze jednak udawałam, że nie wiem, i z zaciekawieniem czekałam, co powie dalej.
— Udało mu się. To był mądry i konsekwentny człowiek — chwalił go dziadek, po czym na jego twarzy pojawiał się gorzki uśmiech. — Ale potem wszystko szlag trafił.
•
Jedyną rzeczą, na której skupiał się jego przyjaciel, było opracowywanie coraz lepszej technologii, która pozwoliłaby na produkcję jeszcze smaczniejszego i zdrowszego trunku. Nie zauważył przez to, że nadeszły już nowe czasy, w których od dobrego produktu i rzemiosła istotniejsze były koneksje w rządzie, nawiązywanie kontaktów i goszczenie u siebie ważnych nazwisk, a w razie potrzeby także łapówki czy umowy zawierane za kulisami. W międzyczasie powstała też większa firma, która nie tylko ostrzyła sobie zęby na odmieniony w ostatnich latach rynek alkoholi, ale też miała znajomości i przyjaciół w odpowiednich kręgach, a do tego przodowała w zapraszaniu wpływowych osobistości. Reklamowała ona swój paskudny napitek, wytwarzany z alkoholu etylowego wymieszanego z wodą i aromatami, jako „wybór ludu” i „smak tradycji”. Zachowywała pozory, promując się w mediach w pełni legalnie, ale cichaczem prowadziła również kampanię oszczerstw wobec firmy przyjaciela dziadka, rozpuszczając plotki o tym, jak to dodaje on do swoich produktów alkohol przemysłowy i że pijąc jego wyroby, można oślepnąć, a przy większych dawkach nawet umrzeć.
Sprzedaż drastycznie spadła. Wytwórnia musiała wstrzymać działalność. Mogli tłumaczyć się ludziom do woli, ale ci i tak nie chcieli dać wiary ich słowom. Przyjaciel dziadka chciał nawet stanąć przed kamerami i pokazać, jak sam pije wyprodukowany we własnym zakładzie alkohol, ale żadna stacja telewizyjna nie chciała wyemitować takiego materiału. W czasach, kiedy nie było jeszcze internetu, a gazety, radio i telewizja publiczna — wszystkie się od niego odwróciły, nie miał już tak naprawdę żadnej innej oficjalnej drogi, aby sprostować całą sytuację lub przedstawić swoje stanowisko w tej sprawie. Nawet gdyby spróbował zająć się tym od strony prawnej, w tamtych czasach nie dało się ot tak nagrać rozmowy telefonicznej czy zrobić zrzutu ekranu z wysłanymi wiadomościami. Nie było możliwości ustalenia, gdzie plotka o przemysłowym alkoholu miała swój początek ani też jaką drogą się rozeszła. W sądzie uznano, że nie ma żadnych podstaw, aby uznać to za oszczerstwo bądź zniesławienie. Po wytwórni alkoholu i dochodzeniu własnych praw przyjacielowi dziadka pozostały jedynie ogromne długi. Młody jeszcze, zaledwie trzydziestoparoletni mężczyzna zostawił rodzinie list z przeprosinami i się powiesił. Ciało znalazła jego żona. Podczas pogrzebu wielokrotnie mdlała, a niedługo potem podążyła za zmarłym mężem. Osierocone dzieci zostały na szczęście przygarnięte przez jakichś krewnych z zagranicy i wkrótce słuch po nich zaginął.
Firma i wytwórnia splajtowały, a cały sprzęt wykupili za psie pieniądze rywale od rozsiewanych plotek. W ich ręce przeszły też oczywiście tajniki produkcji alkoholu, której opracowaniu przyjaciel dziadka poświęcił całe życie. Zakopali je pod innymi dokumentami na samiutkim dnie sejfu.
— Dlaczego schowali je w sejfie? — zapytałam naiwnie, kiedy pierwszy raz słuchałam tej opowieści.
— Bo dla tej firmy liczyła się tylko sprzedaż jak największej ilości pośledniego trunku, a nie praca nad nowym, lepszym produktem — wytłumaczył mi wtedy dziadek. — Sami się tego nie podjęli i postarali się, żeby nikt inny też tego nie mógł zrobić, aby nie mieli żadnej konkurencji.
W ten sposób przekazywane w rodzinie z pokolenia na pokolenie, a następnie unowocześnione techniki produkcji tradycyjnego alkoholu zniknęły na dobre w mroku, zamknięte na cztery spusty.
•
To był powód, dla którego dziadek stworzył przeklętego króliczka.
— Czy to grzech chcieć wytwarzać i sprzedawać dobry alkohol? Cała rodzina przepadła tylko dlatego, że mój przyjaciel nie miał koneksji wśród wpływowych ludzi ani pieniędzy, które pozwoliłyby mu takie znajomości nawiązać. — Dziadek, oburzony, kręcił głową. — To był taki porządny i dobroduszny człowiek, zawsze przykładał się do pracy i dobrze traktował żonę… I był naprawdę dobrym przyjacielem… — mówił tak o nim już setki razy, a i tak za każdym razem głos mu się wtedy łamał, a oczy robiły się czerwone. — Tak ich wykończyć, tak zniszczyć całą rodzinę… To przekracza ludzkie pojęcie!
Owszem, jak najbardziej przekracza to ludzkie pojęcie, ale świat już taki jest i ludzie też. Dlatego ja, tak jak mój dziadek i ojciec, tworzę przeklęte przedmioty i bez problemu się z tego utrzymuję.
Nie skomentowałam tego jednak ani słowem. Byłam zasłuchana w opowieść dziadka, mimo że słyszałam ją już kolejny raz i doskonale wiedziałam, co będzie dalej.
•
Osoba, która ma być celem klątwy, musi dotknąć przeklętego przedmiotu. Jest to nie tylko najważniejsza, ale i najtrudniejsza część procesu. Dziadek wykorzystał absolutnie wszystkie swoje koneksje, żeby jakimś cudem dotrzeć do osoby, która znała kogoś, kto znowu znał kogoś innego, kto pracował u podwykonawcy firmy, której prezesem był właśnie ów biznesowy rywal przyjaciela odpowiedzialny za jego śmierć, i poprosić ją, żeby dostarczyła lampkę-króliczka bezpośrednio do samego szefa. Włącznik został specjalnie zamontowany na plecach królika — jeżeli chciało się zapalić lampkę, trzeba było pogłaskać go po grzbiecie niczym prawdziwego domowego zwierzaka.
Znajomy znajomego znajomego z firmy podwykonawczej zmyślił historyjkę o prezencie z zagranicy i trzymając króliczą lampkę w zabezpieczonych rękawiczkami dłoniach, zaprezentował prezesowi, jak się ją włącza. Ten, podbijając pieczątką jakieś dokumenty, pokiwał tylko głową, nawet nie zaszczycając gościa dłuższym spojrzeniem, po czym odebrał telefon przekazany mu przez sekretarkę i wyszedł w pośpiechu, tłumacząc, że ma spotkanie z członkiem Zgromadzenia Narodowego.
Znajomy znajomego znajomego nie miał wyboru i musiał opuścić pomieszczenie, pozostawiając tam króliczą lampkę. Wychodząc, poprosił kobietę siedzącą przed gabinetem, która wyglądała mu na sekretarkę, żeby dopilnowała, aby nikt poza prezesem nie dotykał prezentu. Ta jednak, widząc, że prosi ją o to nie szef firmy podwykonawczej, ale znajomy znajomego szeregowego pracownika tego zakładu, tak samo jak prezes kiwnęła tylko głową, w ogóle go nie słuchając, i schowała się ponownie za czasopismem, które akurat czytała.
Kiedy dziadek usłyszał, jak wygląda sytuacja, westchnął ciężko z myślą, że będzie musiał nieco zmodyfikować klątwę, która ciążyła na króliku.
Póki jednak przeklęty króliczek był w domu lub w firmie prezesa konkurencji, nie była to jeszcze kompletnie stracona sprawa.
•
Króliczek przez pół dnia stał sobie na biurku prezesa, ignorowany przez absolutnie wszystkich aż do momentu, w którym pracownicy zaczęli powoli zbierać się do domów po skończonym dniu pracy. Wtedy przeniesiono go do magazynu. Wraz z zapadnięciem nocy króliczek zaczął skubać i podjadać różne zalegające tam papiery. Nie należał do wybrednych, więc pałaszował zarówno kartony, jak i gazety, którymi były one wyłożone, sterty starych dokumentów, a także księgi rachunkowe wrzucone tam lata temu. Przez całą noc nikt nie zaglądał do magazynu, więc króliczek mógł w spokoju pochłaniać wszystko, co mu wpadło w oko, aż mu się uszy trzęsły.
•
Kiedy nazajutrz rano stróż otworzył drzwi do magazynu, cała podłoga usłana była resztkami przeżutych dokumentów i króliczymi bobkami. Mrucząc pod nosem coś o szczurach i trutce, zabrał się za sprzątanie.
•
Za każdym razem, kiedy zapadała noc, króliczek wyskakiwał z kąta i raczył się kolejnymi dokumentami. Zdarzało się, że stróż albo pracownicy z nocnej zmiany przechodzili wtedy koło magazynu, ale każdy z nich co najwyżej zaglądał do środka przez małe okienko w drzwiach i nikt szczególnie nie interesował się tym, co działo się w środku. Dlatego kiedy króliczek pożarł już cały papier, mógł zabrać się za wcinanie drewna.
•
Stróż, przechodząc w okolicy głównego magazynu, uchwycił kątem oka coś białego. Kiedy puszek mignął mu przed oczami po raz pierwszy, mężczyzna pomyślał, że to tylko jakiś kłębek bawełny poniesiony przez wiatr. Kolejnego dnia zobaczył już trzy takie białe kulki, a jeszcze kolejnego — chyba z sześć. Kiedy zaobserwował, że uciekają w podskokach, gdy tylko się do nich zbliżał, przeszło mu przez myśl, że wyglądają trochę jak zajączki. Ale skąd niby dzikie zające miałyby się wziąć koło destylarni? Jak tylko znikały mu z oczu, zupełnie o nich zapominał. Kiedy pewnego dnia pod magazyn przyjechała ciężarówka dostawcza, żeby zabrać skrzynki z alkoholem do jednego z oddziałów firmy, stróż otworzył drzwi do magazynu i zaczął pomagać w ich noszeniu. Jednak ani stróż, ani pracownik oddziału, ani kierowca, absolutnie żaden z nich nie zauważył, że pomiędzy skrzynkami z alkoholem do ciężarówki przemykały również małe króliczki — całe bialusieńkie, nie licząc czarnych końcówek ogona i uszu.
•
Nie minęło wiele czasu, a nie tylko w głównym magazynie, ale też w innych oddziałach oraz u dystrybutorów zaczęły dziać się podobne rzeczy. Jakieś tajemnicze zwierzątko pożerało wszystko, co było z papieru i drewna, pozostawiając po sobie tylko porozrzucane na ziemi małe bobki przypominające groch. Nic nie dawały ani pułapki na szczury, ani trutka, nawet przyprowadzenie kota nie przyniosło żadnego skutku. W końcu ktoś dokładniej rzucił okiem na rozrzucone po ziemi bobki i stwierdził, że są za duże jak na szczura i to z pewnością musi być królik. Osobą, która wygłosiła ten jak najbardziej trafny osąd, była księgowa z jednego z oddziałów. Jej bratanica w ramach projektu na biologię w szkole zajmowała się właśnie królikami. Wielokrotnie odwiedzały razem królicze klatki, żeby popatrzeć na zwierzątka i nakarmić je sianem.
Wszyscy w firmie zignorowali jednak kolektywnie jej opinię, twierdząc, że ani w oddziałach, ani u dystrybutorów nikt przecież nie widział w magazynach żadnych królików, więc niech nie udaje, że taka z niej specjalistka od królików i w ogóle zwierząt, bo takie jak ona to się w ogóle nadają tylko do tego, żeby przez jakiś czas księgować faktury i parzyć innym kawę, po czym i tak wezmą ślub i zrezygnują z pracy.
Zarówno w głównej siedzibie, jak i w pododdziałach przeprowadzono wielką mobilizację pracowników w celu wyłapania szczurów. Rzeczywiście udało się ich mnóstwo schwytać. Co prawda cała ta akcja mobilizacyjna i wielkie sprzątanie wykończyły personel firmy, ale za to wszystkie magazyny lśniły teraz czystością jak nigdy. Wystarczyła jednak jedna noc, żeby zostały pożarte kolejne papiery, a po podłodze znowu zaczęły walać się przypominające groszek zwierzęce odchody, nieco większe od tych, które pozostawiają po sobie szczury.
•
Jako że żadna kartka nie była bezpieczna, w końcu zadecydowano, żeby całą dokumentację, którą należy przechowywać przez lata — księgi rachunkowe, pierwotne plany budynków i te z rozbudowy oraz inne stare, ale wciąż istotne dokumenty — przenieść do biur. Nikt jednak nie wiedział, że kiedy przenoszono cały ten papier, razem z nim przeniesiono też niedostrzegane przez nikogo za dnia białe króliczki z uszkami i ogonkami o czarnych końcówkach.
•
Wśród okolicznych mieszkańców szybko rozeszły się plotki, że w przedsiębiorstwie panoszą się szczury. Wszak większość osób z okolicy pracowała w tej właśnie firmie — w biurach, jako stróże albo na produkcji — więc oczywiste było, że prędzej czy później takie pogłoski się rozpowszechnią.
W jednym z oddziałów zwolniono zarządcę magazynu, żeby pokazać, co się z takimi gadułami robi, i tym samym zamknąć usta wszystkim innym, gdzie indziej z kolei zebrano po prostu wszystkich pracowników razem i poproszono ich o nierozpuszczanie dziwnych plotek poza firmą. Zwolniony mężczyzna miał na utrzymaniu matkę w podeszłym wieku, która nie potrafiła już swobodnie się poruszać, oraz trzech małych synów i piątkę młodszego rodzeństwa. Nocny pracownik magazynu oraz stróż, którzy uniknęli na razie zwolnienia dyscyplinarnego, złapali go później w środku nocy, kiedy z kanistrem benzyny przeskakiwał przez płot wokół firmy, planując podpalić magazyn. W tym samym czasie lokalna gazeta z miasta, w którym poproszono pracowników o wstrzymanie się od dziwnych pomówień, opublikowała na pierwszej stronie wielki artykuł na temat szkód wyrządzanych przez szczury w zapasach żywności i związanych z tym zagrożeń dla zdrowia.
•
W calutkiej okolicy huczało już od pogłosek o „szczurzym problemie” w magazynach firmy. Uznano, że już za późno na to, by grozić pracownikom i próbować zamknąć im usta. Zamiast tego zdecydowano się na zorganizowanie bankietu połączonego z degustacją trunków. Zaproszono pracowników, ich rodziny, okolicznych mieszkańców, a co najważniejsze — również najznamienitsze i najsławniejsze nazwiska z całego regionu. Poczęstowano ich dużymi ilościami alkoholu z tych właśnie magazynów, żeby sami mogli się przekonać, że nie ma żadnego problemu z czystością i jakością produktów oraz że przedsiębiorstwo cały czas podejmuje starania, które mają na celu rozwój lokalnej społeczności.
Degustacja odbyła się na placu przed główną siedzibą firmy i wzięli w niej udział prezes oraz jego pełniący funkcję wiceprezesa syn wraz z żoną i dzieckiem, które chodziło jeszcze do podstawówki. Dorośli weszli na podium, wygłosili długie i nudne przemowy, po czym wynajęty zespół zaczął głośno grać, a wszyscy raczyli się alkoholem. W tym czasie znudzony wnuk prezesa krążył sobie sam po różnych zakątkach terenu firmy. Kiedy jego matka zobaczyła, że gdzieś zniknął, poszła go szukać. Znalazła go kucającego przed otwartym magazynem. Kiedy spytała, co takiego tam robił, odpowiedział, że właśnie bawił się z królikiem. Na pytanie o to, gdzie on w takim razie teraz jest, dziecko złapało matkę za rękę i pociągnęło do wnętrza magazynu. Wskazało na leżącą na jednej z metalowych szafek w kącie budynku zakurzoną lampkę ze zwierzakiem i zaczęło marudzić, że chciałoby ją mieć.
Mama wytłumaczyła synkowi, że lampa należy do firmy i trzeba będzie zapytać o nią dziadka, ale kiedy wracała na plac, prowadząc chłopca za rękę, zdążyła już o niej zapomnieć. Synek jednak cały czas pamiętał. Zapytał o pozwolenie dziadka, a ten, podchmielony, zgodził się bez zastanowienia, nie przywiązując większej wagi do całej sprawy ani do bibelotu z magazynu, którego w ogóle nie kojarzył, po czym odwrócił się z powrotem do znamienitych osobistości, z którymi rozmawiał, i polał następną kolejkę.
•
Wydarzenie okazało się sukcesem. Wszyscy zebrani pili za darmo ile dusza zapragnie aż do późnej nocy. Synowa szefa wytrzymała na imprezie nawet dość długo, ale w końcu syn zaczął przebąkiwać, że jest już zmęczony, więc zabrała go do domu, gdy pozostali jeszcze się bawili. W samochodzie dzieciak tulił do siebie zakurzoną lampkę w kształcie królika niczym swój największy skarb.
•
Bankiet był strzałem w dziesiątkę. Udało się położyć kres plotkom o „szczurach”, a będąca prawdziwym źródłem tego problemu królicza lampka zniknęła z magazynu, lądując w domu syna prezesa.
Jednak wszystkie te króliczki, które zdążyły się już zawczasu rozbiec po magazynach w oddziałach firmy i u dystrybutorów, wcale nie zniknęły. Nie wyniosły się również króliki, które wraz z dokumentami przeniesiono z magazynów do części biurowych. Dalej pożerały papier i dalej się mnożyły.
Noc w noc wszystkie poupychane głęboko w szufladach i na metalowych regałach dokumenty — od zamówień i umów, przez raporty z działalności i księgi podatkowe, aż po sprawozdania finansowe — wszystko kończyło w strzępach, przeżute, pogryzione, porozrywane.
Najcenniejsze papiery zaczęto przenosić do sejfu, ale i tam prędzej czy później wszystko kończyło podarte — razem z gotówką, czekami i wekslami.
•
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Bora Chung — urodziła się w Seulu w 1976 roku. Ukończyła Uniwersytet Yonsei, a następnie uzyskała tytuł magistra studiów rosyjskich i wschodnioeuropejskich na Uniwersytecie Yale w Stanach Zjednoczonych. Doktoryzowała się w obszarze języków i literatur słowiańskich na Uniwersytecie Indiana Bloomington. Jest tłumaczką rosyjskich i polskich powieści na język koreański. Jej zbiór opowiadań Cursed Bunny (przeł. Anton Hur) znalazł się wśród finalistów Międzynarodowej Nagrody Bookera 2022 i National Book Award 2023.
Marta Niewiadomska — absolwentka koreanistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Języka uczyła się również na Yeungnam University w Korei Południowej oraz podczas pracy w Seulu. Od lat zajmuje się tłumaczeniem oraz nauczaniem języka koreańskiego oraz jego popularyzacją poprzez social media. Autorka e-booka Koreański: GRAMATYKA oraz tłumaczeń literatury koreańskiej, m.in. wydanych przez Tajfuny Nikt nie odpisuje Jang Eun-jin (2022) i Przeklętego królika Bory Chung (2023).
TYTUŁ ORYGINAŁU
저주 토끼
Copyright © 2017, 2023 Bora Chung
All rights reserved.
TŁUMACZENIE
© Copyright for the Polish translation by Marta Niewiadomska, 2023
KOLACJONOWANIE TŁUMACZENIA
Dominika Chybowska-Jang
REDAKCJA
Katarzyna Szach / Redaktornia.com
Anna Wołcyrz / Tajfuny
KOREKTY
Redaktornia.com
Tajfuny
PROJEKT GRAFICZNY SERII
Masaomi Fujita / tegusu Inc.
PROJEKT TYPOGRAFICZNY BLOKU
to/studio
ILUSTRACJA NA OKŁADCE
Choi Jee-ook
OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI
Karolina Korbut
This book is published with the support of the Literature Translation Institute of Korea (LTI Korea).
TAJFUNY
ul. Chmielna 12
00-020 Warszawa
tajfuny.pl / [email protected]
ISBN
978-83-67034-22-7
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek