Rozkład północy - Bora Chung - ebook + książka

Rozkład północy ebook

Bora Chung

4,3

Opis

W pewnym instytucie badawczym prowadzone są eksperymenty nad przedmiotami o nieznanej proweniencji i zagadkowych właściwościach. Nie bardzo, co prawda, wiadomo, jakie konkretnie badania prowadzi instytut, ale jego rozległe zbiory wymagają szczególnej opieki w godzinach nocnych. Ze względu na to dozorczynie i dozorcy zobowiązani są stosować specjalny protokół bezpieczeństwa. Pewnego wieczoru przez nieuwagę na korytarzach tajemniczej placówki dochodzi do serii niezwykłych zdarzeń.

Rozkład północy to zbiór siedmiu opowiadań z pogranicza science fiction, fantasy i horroru. Bora Chung (1976–) w swoim sztandarowym stylu przeplata wątki paranormalne z osnową walki o sprawiedliwość dla robotników, mniejszości seksualnych oraz przedstawicieli grup defaworyzowanych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (58 ocen)
30
17
10
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yanadis
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Siedem krótkich opowiadań, które swoim klimatem niepokoju oraz oniryzmem przywodziły mi na myśl "Domy i inne duchy" Marty Bijan. Ciekawe, czy autorka (tłumaczka literatury polskiej na język koreański) miała okazję się z tamtym zbiorem zapoznać. "Rozkład północy" miesza motywy charakterystyczne dla literatury grozy, folkloru i prozy zaangażowanej. Rezultat jest bardzo spójny i pozbawiony częstego w przypadku poruszania tematyki wykluczenia dydaktyzmu. Problemy z akceptacją własnej orientacji, przemoc wobec kobiet, bieda, niepełnosprawność, prawa zwierząt... Brzmi to wszystko może wybujale jak na tak niewielką objętość (202 strony), ale w połączeniu z oszczędnym stylem autorki, przyglądającej się traumie swoich postaci z pozycji chłodnego dystansu, daje świeżą i intrygującą literaturę. Całkiem możliwe, że to właśnie bliskie kontakty Bory Chung z Polską zaowocowały przekładem wyprzedzającym wydanie anglojęzyczne. Czuję się zachęcona do zapoznania się z resztą oferty wydawnictwa Kwiaty O...
10
squirr

Całkiem niezła

Po raz kolejny jest dosyć specyficznie, najbardziej podobał mi się chyba motyw owcy.
10
Anananias

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobre historie o duchach.
10
kinga9600

Dobrze spędzony czas

Książka według mnie jest specyficzną pozycją. Z jednej strony nie mogłam się od niej oderwać, ale z drugiej strony podświadomie chciałam skończyć zapoznawanie się z nią niemalże natychmiast. Autorka obnaża ab­sur­dy spo­łe­czeń­stwa jednocześnie łącząc je z podaniami ludowymi. Pierwszy raz obcowałam z twórczością tej autorki. Opowieści Bory Chung są dzi­wacz­ne i pełne mroku.
10
Tsundoku98

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga, niepokoi, a miejscami nawet rozczula. Polecam szczególnie fanom horrorów azjatyckich, jest tu ta specyficzna dziwność. Wszystkie opowiadania w pewien sposób się ze sobą łączą, jednak nie jest to typowa powieść.
00

Popularność




Bora Chung

Rozkładpółnocy

Z języka koreańskiego przełożyła

Dominika Chybowska-Jang

Tutaj nie wolno wchodzić

– Tutaj nie wolno wchodzić. – Tymi słowami uraczył Suk stojący w drzwiach pracownik, gdy po zejściu schodami próbowała dostać się na parking.

Mężczyzna wyglądał zwyczajnie. Był przeciętnej budowy i nosił typowy ciemny garnitur, jego głos i sposób mówienia również niczym się nie wyróżniały. Nie miał w sobie nic charakterystycznego, więc gdyby nie zablokował jej akurat wejścia na parking, tylko wpadł na nią gdzieś na ulicy, godzinę później pewnie zupełnie wyparłaby go z pamięci.

– To nie do końca tak, że nic go nie wyróżniało. To właśnie ta jego zwyczajność była wyjątkowa – mówiła później Suk. Wyjątkowym można było też określić fakt, że docierające z klatki schodowej światło jakimś cudem padało akurat tak, że nie sposób było odczytać nazwiska zamieszczonego na plakietce przypiętej do jego piersi.

W tamtej chwili Suk nie zastanawiała się jednak głębiej nad zwyczajnością tego człowieka. W tym w końcu tkwi całe sedno przeciętności. Spytała więc:

– Dlaczego? Czy coś się stało?

Suk była zatrudniona w instytucie badawczym już od dawna i każdego dnia po zakończonej zmianie udawała się na dół schodami, by wsiąść do auta i wrócić do domu. Nieraz przeszło jej przez myśl, że wejście prowadzące do podziemnego parkingu jest przerażające, ale po raz pierwszy spotkała się z tym, że ktoś próbował zagrodzić jej drogę. Nieco ją to zaskoczyło, zaraz jednak zaczęła się martwić.

– Proszę udać się piętro wyżej – odparł neutralnym tonem tajemniczy pracownik, ignorując jej pytanie.

– Muszę się dostać do samochodu – zaprotestowała Suk.

Odczytała jego słowa jako polecenie opuszczenia placówki głównym wejściem znajdującym się na parterze. Za tamtymi drzwiami rozciągało się jednak otaczające placówkę pustkowie. W pobliżu brakowało transportu publicznego. Suk nie była w stanie pokonać pieszo dystansu dzielącego jej mieszkanie od centrum badawczego. Bez zaparkowanego w podziemiu auta nie miała możliwości wrócić do domu.

– Proszę udać się piętro wyżej – powtórzył pracownik.

Przez chwilę biła się z myślami, zaraz jednak dała za wygraną. Było pewne, że nawet jeśli zasypie go kolejnymi pytaniami, nie doczeka się odpowiedzi ani wyjaśnienia, jakich oczekiwała. Nikt nigdy nie zawracał sobie głowy tłumaczeniem czegokolwiek „pani sprzątaczce”. Na podstawie doświadczeń zdobytych przez lata życia jako „pani” dobrze zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego też puściła klamkę, obróciła się plecami do drzwi i ruszyła w stronę klatki schodowej. Przeszło jej przez myśl, by wejść na piętro, udać się na drugi koniec korytarza i zjechać na parking zamontowaną po przeciwnej stronie windą.

Gdy tylko zaczęła wspinać się z powrotem po schodach, drzwi same z siebie ruszyły niespiesznie w stronę ościeżnicy. Kiedy Suk pokonała mniej więcej dwa stopnie, zatrzasnęły się. Ten pusty dźwięk sprawił, że ciałem kobiety wstrząsnął niespodziewany dreszcz. Przyspieszywszy kroku, gorączkowo wspięła się na szczyt i otworzyła drzwi prowadzące na korytarz.

Tak też znalazła się na parkingu.

Przez dłuższą chwilę rozglądała się wokół w osłupieniu. W rogu po prawej dostrzegła swoje stare, rozklekotane białe auto, którym wieczorem przyjechała do pracy.

Suk obejrzała się za siebie. Ujrzała te same schody, którymi przemieszczała się za każdym razem przez ostatnie dziewięć lat. Czujnik wychwycił ruch i zgaszona lampa ponownie się zapaliła. Stojąc w jej świetle, kobieta jeszcze kilkukrotnie upewniła się, że wzrok jej nie myli.

Nigdzie nie było zejścia niżej. Parking instytutu badawczego liczył sobie wyłącznie jeden poziom.

Starsza stażem koleżanka opowiedziała mi tę historię, gdy spytałam, czy żaden z pełniących nocą wartę ochroniarzy nie doświadczył niczego dziwnego.

– Suk pracowała tu najdłużej ze wszystkich. Podzieliła się tym ze mną tuż przed odejściem – oznajmiła.

– Zwolniła się z tego powodu? – spytałam.

– Nie, przez dziecko – odparła koleżanka.

Powód jej odejścia był przyziemny. Suk sama wychowywała trójkę dzieci. Najmłodsze od urodzenia chorowało. Pieniądze otrzymane z polisy ubezpieczeniowej męża, który zginął w wypadku samochodowym, przeznaczyła na utrzymanie czteroosobowej rodziny oraz pokrycie kosztów hospitalizacji, opieki, badań i leków dla chorego dziecka, przez co rozpłynęły się one w mgnieniu oka. Z tego powodu kobieta za dnia pracowała w restauracji, a nocami pełniła wartę w instytucie badawczym. Tak właśnie zdołała odłożyć środki na zapewnienie starszej dwójce porządnej edukacji oraz operację dla najmłodszego. Znalazła etat w nowym miejscu, zrezygnowała z zatrudnienia w instytucie i przeniosła się z rodziną do miasta oferującego dobre szkoły i szpital.

– Mówiła, że marzy jej się, by spędzać noce w jednym miejscu razem z dziećmi – dodała znajoma.

– To dobrze, że jej się udało – odparłam. Zupełnie jej nie znałam, ale z jakiegoś powodu czułam radość, że kobieta wychowująca samotnie trójkę dzieci odeszła, by spełnić swe marzenie.

– Ale jestem pewna, że wydarzyło się znacznie więcej. Po prostu nigdy mi o tym nie powiedziała – oznajmiła współpracownica. – Ja też widziałam ten świecący byt.

– Widziałaś? – wypaliłam bez namysłu, ale zaraz pożałowałam. – Przepraszam.

Znajoma zachichotała.

Chusteczka

– Lubisz straszne historie? – spytała znajoma.

Tamtej nocy zaczęłam właśnie pracę w instytucie. Pokiwałam głową.

Oto pierwsza z opowieści, które od niej usłyszałam.

Zmarła miała trzy córki i dwóch synów. W tamtych czasach było to jak najbardziej normalne. Większość społeczeństwa żyła wówczas w rodzinach wielodzietnych – posiadanie licznego potomstwa postrzegano jako coś pozytywnego i nawet ci, którzy wcale nie pragnęli mieć na utrzymaniu zbyt wielu głów, z reguły nie poprzestawali na staraniach, póki nie udało im się począć syna. Zmarła spośród wszystkich swych dzieci najbardziej kochała młodszego z chłopców. To akurat było dość nietuzinkowe. Ówcześni rodzice największym uczuciem darzyli zazwyczaj najstarszego z synów i właśnie w nim pokładali wszelkie nadzieje na przyszłość, zmarła natomiast skupiła całą posiadaną w sercu miłość na drugim z męskich potomków – a była to miłość doprawdy głęboka i szczera. Nawet kiedy dzieci dorosły, ukończyły szkoły, poszły na swoje i założyły własne rodziny, uczucie, jakie kobieta żywiła względem młodszego z synów, nie zmieniło się. Wręcz przeciwnie – stało się ono jeszcze gorętsze. Do dnia jej śmierci ulubiony potomek nawet raz nie znalazł porządnego zatrudnienia ani nie wziął się za coś, co mogłoby zasługiwać na miano pracy. A mimo to wiódł wystawne życie, nosząc markowe garnitury i drogie buty, wożąc się luksusowymi autami i spędzając wszystkie sezony urlopowe w pensjonatach, na stokach narciarskich albo w hotelach w popularnych nadmorskich kurortach za granicą. Żył rozrzutnie, jak bogacz, a wszystkie potrzebne do tego środki zapewniała mu matka. Od najmłodszych lat, aż do czasu, gdy jego głowa była już przyprószona siwizną, traktował otrzymywane od kobiety pieniądze jako coś, co bez dwóch zdań mu się należy. Zapewniła mu oczywiście duże mieszkanie i dobry samochód, ale mężczyzna nie krępował się nawet, by brać od niej na papierosy czy kawę na mieście.

Z drugiej zaś strony, gdy tylko pierworodny ukończył studia i znalazł zatrudnienie, kobieta zaczęła się domagać, by wspierał rodzinę finansowo. Z myślą o schorowanym ojcu i nieletnich jeszcze siostrach pracował ile sił, by przynieść do domu tyle, ile oczekiwała od niego matka. Oczywiście tliła się w nim naiwna, rozpaczliwa nadzieja, że teraz, kiedy stał się odpowiedzialnym za własne życie dorosłym, pewnego dnia zaskarbi wreszcie miłość i uznanie matki, jeśli tylko da z siebie wszystko i zaopiekuje się nią, jak przystało na najstarszego syna. Powodem, dla którego dzieci zaniedbywane, wykorzystywane lub doświadczające w młodości przemocy nie potrafią odciąć się od opiekunów, a zamiast tego jeszcze żarliwiej zasypują ich znikomą czułością, jaka w nich drzemie, i robią, co w ich mocy, by się im przypodobać, jest złudzenie, że tego typu postępowanie pozwoli im wreszcie zaznać ciepła. Osobie uwikłanej w taką relację niełatwo wyciągnąć chłodne wnioski i zrozumieć, że niektórzy nie są zdolni do miłości, a troska i uwaga okazywane przez matkę tylko jednemu dziecku wcale nie są uczuciem, lecz chorą obsesją. Starszy syn nie był jednak głupcem. Wręcz przeciwnie – zaliczał się do inteligentnych, w związku z czym nie minęło dużo czasu, nim zdał sobie sprawę, że podejście kobiety do potomstwa jest bardzo niezdrowe. Niestety nie pozostało mu nic innego, jak zaakceptować ten fakt. Chociaż pierworodny został przyjęty na znaną prywatną uczelnię, matka oznajmiła, że w domu się nie przelewa i nie będą w stanie opłacić czesnego, więc syn zdecydował się ostatecznie na mniej rozpoznawalny i nie tak prestiżowy uniwersytet, który oferował stypendium. Przez całe studia pilnie się uczył i równie ciężko pracował; nie prosił rodziców o pomoc, tylko łapał się najróżniejszych zajęć, by oszczędzić choćby niewielką sumę i dołożyć się do rodzinnych wydatków. Zdobył wykształcenie i znalazł posadę. Dlatego też krew aż się w nim zagotowała, kiedy zobaczył, jak matka, która wzięła od niego pierwszą wypłatę i premię, kupiła za te środki samochód i garnitur dla młodszego syna. Ten sam los spotkał siostry – zaraz po liceum zostały wysłane do pracy, a zarobione pieniądze były im odbierane i przeznaczane na alkohol i hulanki ich brata. Miarka przebrała się podczas rozmowy najstarszego z rodzicami na temat jego ślubu, kiedy to matka zaproponowała, by przyoszczędzić na weselu i przeznaczyć część pieniędzy na ekskluzywne ubrania dla jej ulubieńca. Po tamtych słowach mężczyzna opuścił dom i zerwał z rodzicami kontakt. Miało to miejsce pół wieku temu.

Przeklęta owca

DSP prowadził kanał z filmami poświęconymi między innymi tematyce zjawisk nadprzyrodzonych i doświadczeń paranormalnych. Właśnie z tego powodu rozpoczął pracę w instytucie badawczym. Podczas pierwszej z jego zmian starsza współpracownica jak zawsze poinstruowała go w zakresie obowiązków. Oznajmiła, że nie musi wchodzić do żadnego z pomieszczeń, że wystarczy sprawdzić, czy drzwi są zamknięte; nakazała ignorować wszelkie dźwięki, które usłyszy na korytarzu, nie oglądać się za siebie i z nikim nie rozmawiać. DSP uznał przekazane przez nią informacje za niezwykle ciekawe i pomyślał, że mógłby je umieścić w kolejnym nagraniu. Gdy kobieta wysłała nowego pracownika na obchód, a sama udała się do pokoju dla ochrony, DSP wyjął z kieszeni telefon. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie rozpocząć transmisji na żywo, by ostatecznie zabrać się do nagrywania wnętrza, oświetlając wszystko wokół latarką. Doszedł do wniosku, że przebywająca z nim na zmianie kobieta może usłyszeć, jak opowiada do kamery o charakterze ośrodka i planach, jakie wiąże z tym miejscem, więc dla zachowania dyskrecji wspiął się na wyższe piętro. Pokonując kolejne stopnie, szeptem zdradzał do kamery, gdzie się znajduje, co tu robi i jaki materiał planuje nakręcić.

Pośrodku korytarza niespodziewanie ktoś się pojawił.

– Tutaj nie wolno wchodzić – oznajmił nieznajomy.

DSP uniósł latarkę. Poświecił na twarz zatrzymującej go osoby.

– Tutaj nie wolno wchodzić – powtórzył stojący w przejściu mężczyzna.

– Kim pan jest? – zapytał DSP. – Jestem pracownikiem tego miejsca. A pan to niby kto? – Wypowiadając te słowa, poprawił kąt kamery. Dyskretnie sprawdził, czy wszystko właściwie się nagrywa, po czym rzucił głośno: – Czy to przypadkiem nie ja powinienem instruować, gdzie wolno wchodzić, a gdzie nie?

Mężczyzna, który pojawił się niespodziewanie na korytarzu, nie odpowiedział. DSP jedną dłonią trzymał telefon, by dalej rejestrować zajście, drugą zaś oświetlił od góry do dołu postać blokującą mu przejście. Nieznajomy miał na sobie niczym niewyróżniający się garnitur, jakich wiele wokół. Światło padło na przypiętą do jego piersi plakietkę. Odbijający się blask sprawił jednak, że nie dało się z niej niczego odczytać. DSP wcale nie miał zresztą takiego zamiaru.

– To kim pan w końcu jest? – spytał ponownie, tym razem nieco bardziej zaczepnym tonem.

Stojący naprzeciw mężczyzna nie odpowiedział. Obrócił się na pięcie i zaczął iść.

– Ej! – wrzasnął DSP.

Nieznajomy ani myślał zareagować czy przystanąć. Dzierżąc w dłoniach telefon oraz latarkę, chłopak ruszył biegiem za nim, wołając:

– Zatrzymaj się!

Mężczyzna zniknął równie niespodziewanie, jak się pojawił.

– Właśnie biegam po instytucie, goniąc podejrzaną postać, która pojawiła się nagle na korytarzu! – krzyczał do telefonu, pędząc przed siebie. Zatrzymał się przed drzwiami, w pobliżu których mężczyzna nieoczekiwanie wyparował. Wciąż nagrywając, wsadził latarkę między zęby i spróbował przekręcić klamkę. Zamknięte.

Klamka była okrągła, staromodna. DSP usiadł na ziemi. Nie był w stanie jedną ręką nagrywać, drugą trzymać latarki i jednocześnie otworzyć drzwi. Odłożył na podłogę oświetlający mu drogę przedmiot i włączył lampę w telefonie. Chwycił w zęby przymocowany do komórki uchwyt na palec w postaci pierścienia i nieustannie rejestrując, spróbował kilku spośród metod uporania się z zamkiem przedstawianych często w filmach i serialach. Antyczna klamka zaraz ustąpiła. DSP podniósł leżącą na ziemi latarkę, wsadził ją do kieszeni i wciąż nagrywając, wszedł do pomieszczenia.

Wnętrze laboratorium wyglądało nadzwyczaj przeciętnie. Przesunął dłonią po ścianie, a gdy tylko nadusił włącznik, wszystko wokół zalał blask zamontowanych na suficie jarzeniówek. Tuż obok drzwi znajdował się metalowy regał na książki, a na każdej z półek po dwa, może trzy woluminy. Po przeciwnej stronie ujrzał okno zasłonięte przez żaluzje. Pod nim ustawiono biurko wraz z krzesłem. Na blacie zauważył lampkę, zegar oraz pojedynczą białą tenisówkę. Na biurku nie stało nic innego poza tymi trzema rzeczami.

Milczenie owiec

Wicedyrektorka wyglądała na osobę spokojną, była dobroduszna, a na prawej dłoni brakowało jej wszystkich palców z wyjątkiem kciuka. Kiedy moja znajoma poszła na urlop, kobieta zastępowała ją podczas patroli. W pokoju dla pracowników opowiedziała mi historię swojego życia. Mieszkała kiedyś w budynku znajdującym się zaraz za wydziałem weterynarii jednego ze znanych uniwersytetów. Według jej słów, to właśnie wtedy została opętana przez owcę.

Kiedy pracowała w fabryce, jej palce zostały zmiażdżone przez maszynę. Nie dało się uratować ani kości, ani nerwów, przez co konieczna była amputacja. Nawet po zakończeniu leczenia i dojściu do siebie wicedyrektorka nie była w stanie wrócić do wcześniej wykonywanego zajęcia. Bała się tych urządzeń. Podczas pobytu w szpitalu nieustannie nawiedzały ją koszmary. Sęk w tym, że kobieta była praworęczna, a bez kluczowych palców u dominującej dłoni nie mogła znaleźć innej pracy. Pieniądze otrzymane w ramach odszkodowania i odprawy powoli topniały, rozchodząc się na częściowe pokrycie kosztów życia, leczenia, rehabilitacji oraz leków. Na domiar złego, gdy tylko córka wicedyrektorki poszła na studia, ówczesny mąż kobiety, jakby tylko na to czekał, zaczął uprawiać hazard w internecie. Ani wtedy, ani obecnie kobieta nie potrafiła zrozumieć bezpośredniego związku między uzależnieniem mężczyzny a rozpoczęciem edukacji wyższej przez ich dziecko. Jak typowi hazardziści przedstawiani w filmach i serialach jej mąż często uciekał się do gróźb, by wymusić na żonie pieniądze. Nie stronił również od przemocy. Studiująca w innym mieście córka stała się świadkiem jednej z tych scen, gdy wróciła do domu na wakacje. Próbowała powstrzymać ojca, a wtedy ten uderzył ją z pięści. Do znudzenia wykrzykiwał, by kobieta obcięła sobie pozostałe palce i przyniosła za nie jakieś pieniądze, bo i tak nie były jej już do niczego potrzebne. Córka zasugerowała matce rozwód. Ta przystała na ten pomysł.

Niebieski ptak

Tamtego dnia byłam wyjątkowo senna. Taki urok pracy na nocnej zmianie. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że człowiek powinien przesypiać w nocy od godziny do trzech, niezależnie od tego, ile czasu w ciągu doby poświęca łącznie na sen. Między drugą a trzecią widuje się podobno najwięcej duchów, więc wygląda na to, że pozostawanie rozbudzonym w takich godzinach faktycznie wpływa na ludzki organizm.

No ale praca to praca, cóż mogłam począć. Po zakończonym obchodzie wróciłam do pokoju dla pracowników. Miałam ochotę napić się kawy przed pójściem do domu.

W pomieszczeniu nikogo nie było. Na stole leżała samotnie książka. Była rozłożona tekstem do dołu, jakby ktoś przerwał na moment lekturę. Zapisany na okładce tytuł sugerował, że była to współczesna interpretacja wraz z analizą starej księgi, na temat której uczyłam się na lekcjach historii bodajże w gimnazjum lub liceum. Na cienkim pasku nałożonym na tom umieszczono informację, jakoby było to „wydanie pełne”, zawierające osie chronologiczne oraz analizę utworu. Poczułam się zaciekawiona. Wzięłam tom do ręki i zaczęłam czytać.

***

Kotek

– Kot spod dwieścieszóstki wydostał się z pokoju i krąży po korytarzach – oznajmia moja współpracownica.

– Przepraszam… ale nie zdoła się wydostać poza teren instytutu, więc nic się nie stanie – odpowiadam.

Koty z natury kroczą własnymi ścieżkami, więc nie mogę nic na to poradzić. Z drugiej strony czuję, że skoro sama go tu sprowadziłam, powinnam wziąć za niego odpowiedzialność.

– Jest bystry – chwali zwierzę znajoma. – Gdy się do mnie zbliża, zawsze zaczyna miauczeć. Zupełnie jakby wiedział, że musi ostrzec mnie o swojej obecności.

– Pewnie, że o tym wie – rzucam, nieco rozradowana.

Ruszam na obchód i schodząc po kolei na coraz to niższe kondygnacje, uważnie rozglądam się po korytarzach. Na półpiętrze prowadzącym na parter napotykam wpatrzone we mnie zielone ślepia.

– Mam teraz patrol – zagaduję do zwierzaka. – Może pójdziesz ze mną?

Kot zbliża się do mnie po cichu. Głaszczę jego łebek. Razem ruszamy w dalszą drogę.

– Wiesz, że w tym domu mieszka duch? Ludzie nie zdają sobie z tego za bardzo sprawy. Chcesz o tym posłuchać? To dość stara historia.

Był to stary dom jednorodzinny na końcu pewnej alejki. Z zewnątrz wyglądał porządnie, ale gdy rzuciło się okiem nad płotem, można było dostrzec chwasty wysokości człowieka porastające całe podwórze. Na drzwiach wejściowych wisiały przyklejone przez listonosza awiza na paczki i listy polecone, pożółkłe i powykręcane. Połowa okien była powybijana, a te, które się ostały, pokrywał brud, ptasie i musze odchody, a także bliżej niezidentyfikowane ślady, trudne do odróżnienia na tle ścian w podobnym kolorze. Budynek nie roztaczał wokół siebie ponurej i niepokojącej aury, charakterystycznej dla opuszczonych posiadłości. Był po prostu obskurny, zaniedbany, brudny i wynędzniały. Może właśnie dlatego nie przyciągał niedojrzałych i bezmyślnych pasjonatów nawiedzonych miejsc czy chętnych na przeprowadzenie testu odwagi. Stał zwyczajnie na końcu uliczki niczym ogromny odpad. Gnił w samotności.

Był ostatnim miejscem, w jakim znalazł się mężczyzna.

Słoneczny dzień

Jakoś raz w miesiącu przychodzę do instytutu na poranną zmianę. Zawsze jest wówczas słonecznie. Wynosimy na podwórze przechowywane w pokojach obiekty, by wystawić je na działanie promieni i świeżego powietrza. Znajoma wyjaśniła mi, że w przypadku większości przedmiotów jest to konieczne, by jak najszybciej uwolnić przywiązane do nich istoty. Pracownicy badający zbiory chodzą wokół w okularach ochronnych, maseczkach oraz rękawicach, sprawdzają daty przyjęcia i stan rzeczy pod ich opieką, skrupulatnie wprowadzają do systemu wszelkie informacje, po czym robią zdjęcia. Przeglądając co miesiąc fotografie, weryfikuje się, czy w danym obiekcie zaszły jakieś zmiany. Jeśli nie, można śledzić, od jak dawna zachowuje on obecną formę, a jeśli tak – to co konkretnie odbiega od stanu wcześniejszego. Przypadkowe przedmioty ustawione w równych rzędach na podwórzu za każdym razem przywodzą mi na myśl biuro rzeczy znalezionych. Czasem zastanawiam się, co sama po sobie zostawię.

– Najlepiej po prostu odejść, nic za sobą nie zostawiając – powiedziała mi któregoś razu stanowczo znajoma. Zgadzam się z nią. Nie zawsze jednak zależy to od nas. Gdyby każdy mógł opuścić świat z czystą kartą, ten instytut nigdy by nie powstał.

To nie tak, że zawsze wystawiamy wszystko. Chusteczka z haftem przedstawiającym gałęzie pokryte kwitnącymi kwiatami i niebieskiego ptaka leży spokojnie w pokoju numer trzysta dwa. Kiedy zwierzę wpada w gniew lub drzewo i pąki zaczynają wydzielać zapach pleśni, badacze podejmują zawczasu specjalne kroki i zostawiają materiał w świetle księżyca. Z początku, kiedy nie wiedziano jeszcze zbyt wiele o jego właściwościach, wyniesiono go na słońce razem z pozostałymi przedmiotami. Opiekujący się chustką pracownicy opowiadali, że żółtoczerwone kwiaty na gałęziach zaczęły wówczas płonąć żywym ogniem, rozchodząc się na wszystkie strony i ogrzewając powietrze, a niebieski ptak o zielonym dziobie rozpościerał skrzydła aż po horyzont i zanosząc się donośnym ludzkim śmiechem, wzbił się w powietrze, próbując uciec w nieznane. Przemienione w płomienie kwiaty były zbyt gorące, by je złapać, a kiedy zbliżali się do zwierzęcia, groziło im swym monstrualnym dziobem i wymachiwało silnymi skrzydłami przysłaniającymi niebo. Jeden z badaczy chwycił pospiesznie srebrną wodoodporną plandekę, którą wykładali ziemię, i uniósł ją, by przyblokować światło słoneczne. Ogniste kwiaty i latający wokół ptak w jednej chwili zaczęli maleć. Pracownicy owinęli chusteczkę w srebrny materiał i ostrożnie przetransportowali ją z powrotem do pokoju. Po tamtym wydarzeniu za nic w świecie nie wystawiano jej na światło dzienne. Wicedyrektorka powiedziała mi kiedyś, że przypadek niebieskiego ptaka nie jest odosobniony – podobny los może spotykać również inne istoty, które nie odeszły we właściwym momencie i zbyt długo związane były z danym przedmiotem.

Posłowie

O radości skrytej w opowieściach o duchach

Często jestem pytana, co robię, gdy dopada mnie blokada twórcza. Istnieje kilka rozwiązań, które sama stosuję, ale w pierwszej kolejności należy się zastanowić, z czego wynika ten zastój. Jeśli nie posiadam w danej dziedzinie lub na powiązane z nią tematy wystarczającej wiedzy, zawsze mogę się dokształcić. Gdy jestem przemęczona, głodna albo coś mnie boli, zjadam posiłek, piję wodę (odpowiednie nawodnienie jest niezwykle ważne), idę do lekarza lub zażywam leki i odpoczywam. A kiedy nic z tego, łącznie ze zgłębieniem zagadnień, nie skutkuje, ostatecznym wyjściem jest dla mnie stworzenie historii o duchach. Jestem miłośniczką takich opowieści. Lubię ich słuchać, czytać je, a także pisać. Gdy głowię się, gdzie najlepiej umieścić jedną z nich, by wzbudzić największe przerażenie, tekst jakoś sam zaczyna płynąć.

Pod tym względem praca nad Rozkładem północy była dla mnie niczym oddawanie się rozrywkom w wesołym miasteczku – do pisania nie poganiała mnie żadna umowa ani widmo zbliżającego się terminu. Świetnie się bawiłam, tworząc te historie z myślą: „Mogę do woli pisać opowieści o duchach i zrobić z nich całą książkę!”.

Analiza utworu

Noc w instytucie

Park Hye-jin, krytyczka literacka

Tajemniczy instytut badawczy

Kiedy czytam książki Bory Chung, moje ciało automatycznie reaguje na niepokojące uczucie przypominające to, które towarzyszyło mi, gdy w dzieciństwie oglądałam emitowany w telewizji wyłącznie latem specjalny program o duchach pod tytułem Miasto legend lub kiedy razem z koleżankami zaczytywałyśmy się z zapartym tchem w przekazywanych z rąk do rąk powieściach grozy. To dość dziwne, gdyby się nad tym zastanowić. W końcu w tekstach Bory Chung nie pojawiają się tak zwane zmory, posiadające zupełnie inną formę, wyraźnie odróżniającą je od ludzi, czy niespotykane i niewiarygodne zdarzenia zakrawające wręcz o mitologiczne podania. Mimo to podczas lektury jej prac włosy stają mi dęba, po plecach przechodzą ciarki, a czasem ogarnia mnie taki strach, że całe ciało zdaje się sztywnieć, zbyt przerażone, bym mogła obrócić głowę i spojrzeć za siebie. Nie wyolbrzymiam. Tak naprawdę czuję to nawet teraz, gdy piszę te słowa. Groza zaszyta w opowieściach Bory Chung budzi najwyraźniej uśpione w mym wnętrzu lęki. Prawdziwa natura niepokoju może się skrywać zarówno w otchłani, do której zbliża nas w swych tekstach autorka, jak i u źródła doświadczanego przez wszystkich strachu.

Recenzje

W momencie, w którym otworzyłam tę książkę, zupełnie przepadłam. Klątwy zdające się nie mieć końca. Ludzie złapani w sidła losu. Zmagania, które wciągają bohaterów w jeszcze głębsze odmęty bagna, gdy ci tylko próbują się z nimi uporać. Nieustanne wędrówki przez życie. Ach, jakim cudem ludzie są tak głupi i zachłanni? Jak mogą być aż tak uparci i dumni? Właśnie takie nachodzą mnie refleksje, gdy wczytuję się w zdania napisane przez Borę Chung. Zastanawiam się, czy ludzkie życie samo w sobie nie jest trzymającą w napięciu historią, podobną do tych o duchach. Niepokojącą i piękną opowieścią z nieznanym zakończeniem, zdającą się trwać w nieskończoność. Podaniem, o którym nie sposób zapomnieć, nawet gdybyśmy chcieli. Chyba przez pewien czas nie będę w stanie zasnąć.

Kang Hwa-gil, pisarka

Nie mogłam oderwać się od tej książki dzięki wnikliwemu spojrzeniu autorki na absurdy społeczeństwa i narracji rozwijającej się płynnie niczym w przekazywanych z ust do ust podaniach ludowych. Mroczne opowieści autorstwa Bory Chung są dziwaczne i pełne uroku. Stanowią rytuał oczyszczenia dla strapionych dusz, prześladowanych mimo swej niewinności. Pozwalają uwolnić się od realizmu i rozwinąć skrzydła, by złagodzić kłębiącą się w sercach urazę, tym, którzy nie są w stanie zaznać pocieszenia w świecie rzeczywistym.

Kim Bo-young, pisarka

Tytuł oryginału: 한밤의 시간표

The original Korean edition was published as “한밤의 시간표”

Copyright © Bora Chung and originally published in 2023 by Purple Rain

All rights reserved.

Polish translation rights © 2024 by Kwiaty Orientu, arranged through Greenbook Agency and Booklab Agency

© Copyright for the Polish translation by Dominika Chybowska-Jang 2024

Tłumaczenie

Dominika Chybowska-Jang

Projekt okładki

Tomasz Majewski

Redakcja

Adrian Kyć

Korekta

Justyna SikorskaZuzanna KrasowskaAleksandra Matela

Skład i przygotowanie do druku

Wojciech Ciągło Studio DTP / www.dtp-studio.pl

Publikacja została dofinansowana przez Literature Translation Institute of Korea (LTI Korea)

ISBN 978-83-66658-44-8

Wydawnictwo Kwiaty Orientu

ul. Konopnickiej 12/42, 26-110 Skarżysko-Kamienna

Telefon: 41 252 48 70

E-mail: [email protected]

Strona internetowa i sklep: www.kwiatyorientu.com