Przemiana. Trylogia Wszystkich Dusz - Deborah Harkness - ebook

Przemiana. Trylogia Wszystkich Dusz ebook

Deborah Harkness

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na polach bitew rewolucji amerykańskiej Matthew de Clermont poznaje Marcusa MacNeila, młodego chirurga z Massachusetts w chwili politycznego przebudzenia, kiedy wydaje się, że świat czeka lepsza przyszłość. Kiedy Matthew daje mu szansę nieśmiertelności i nowe życie wolne od pęt purytańskiego wychowania, Marcus wykorzystuje okazję, żeby stać się wampirem. Ale ta transformacja nie jest łatwa, a odwieczne tradycje i obowiązki rodu de Clermont zderzają się z głęboką wiarą Marcusa w wolność, równość i braterstwo.

Potem następuje przeskok do współczesnego Paryża, gdzie Phoebe Taylor, młoda pracownika Sotheby, w której zakochał się Marcus, ma właśnie wyruszyć we własną podróż do nieśmiertelności. Choć zmodernizowana wersja tego procesu z początku wydaje się nieskomplikowana, para odkrywa, że wyzwanie stojące przed człowiekiem, który chce zostać wampirem, budzi nie mniejszą grozę niż w osiemnastym wieku. Cienie, przed którymi, zdawało się, Marcus uciekł przed wiekami, mogą powrócić, żeby ich oboje prześladować.

Gorąca historia miłosna i fascynujący opis siły tradycji oraz możliwości nie tylko zmiany, ale rewolucji, "Przemiana", czwarty tom "Księgi Wszystkich Dusz", łączy w sobie niespieszną opowieść o nadnaturalnym świecie w ważnym momencie historii (dzięki czemu poprzednie tomy stały się bestsellerami) z romansem spajającym stulecia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 579

Oceny
4,3 (210 ocen)
116
56
27
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dagaost

Nie polecam

Całkowicie niepotrzebna, nic nie wnosi do całej serii, nudna.
10
ksiazkowa_dieta

Dobrze spędzony czas

uwielbiam całą serię Księgi Czarownic i to jest idealne dopełnienie jej, chociaż czekam na kolejne części
00
yuping

Nie oderwiesz się od lektury

Macie czasami tak, że po przeczytaniu książki nie wiecie co o niej myśleć? Ja właśnie tak mam po przeczytaniu czwartego tomu „Księgi wszystkich dusz”. I nie chodzi o to, że książka jest zła albo że mi się nie podobała, bo tak nie było. Po prostu spodziewałam się czegoś zupełnie innego niż to, co dostałam. Akcja powieści dzieje się równolegle w trzech płaszczyznach – pierwszą z nich jest wątek przemiany Phoebe w wampira (zresztą moim zdaniem był to najsłabszy wątek w powieści) – mamy więc trochę informacji na temat tego, jak w ogóle funkcjonuje przemiana. Drugi wątek to sceny z życia Diany i Matthew, ich problemy związane z wychowywaniem dzieci, które zaczęły przejawiać magiczne talenty. Trzeci wątek, moim zdaniem najciekawszy to wspomnienia Marcusa – okres przed przemianą w wampira oraz po niej. I to właśnie głównie na ten wątek się nastawiłam sięgając po lekturę. I właśnie w tym miejscu mi zabrakło tego czegoś – początek opowieści Marcusa jest niezły, mamy tu całkiem ciekawie przedst...
00
agasta1234

Całkiem niezła

Nie jest zle. Książka pisana z 3 punktów widzenia. Najciekawsza Phebe. Potem losy Diany i dzieci. Niestety cześć historyczna Marcusa trochę nudna o ile nie zna się historii ale całość jest miłą kontynuacja.
00
Gallowglass

Dobrze spędzony czas

Momentami nudna, zdecydowanie spokojniejsza i mniej ekscytująca niż trylogia. Dla fanów to pozycja obowiązkowa.
00

Popularność




Roz­dział 1

Zero

12 maja

Swojej ostat­niej nocy jako cie­pło­krwi­sta Pho­ebe Tay­lor była dobrą córką.

Nale­gała na to Freyja.

– Nie róbmy zamie­sza­nia – zapro­te­sto­wała Pho­ebe, jakby wybie­rała się na kil­ku­dniowe waka­cje i liczyła na to, że skoń­czy się na zdaw­ko­wym poże­gna­niu w hotelu, w któ­rym zatrzy­mała się jej rodzina.

– Wyklu­czone – ucięła Freyja i dodała z dumą: – De Cler­mon­to­wie się nie ukry­wają… oczy­wi­ście jeśli nie są Mat­thew. Zro­bimy wszystko, jak należy. Przy kola­cji. To twój obo­wią­zek.

Wie­czorne przy­ję­cie, które Freyja wydała dla Tay­lo­rów, było pro­ste, ele­ganc­kie i ide­alne… łącz­nie z pogodą (piękny majowy dzień), muzyką (czy każdy wam­pir w Paryżu potra­fił grać na wio­lon­czeli?), kwia­tów (przy­nie­siono z ogrodu dość róż Madame Hardy, żeby woń roz­nio­sła się po całym mie­ście), wina (Freyja lubiła Cri­stal).

Rodzice i sio­stra Pho­ebe zja­wili się o wpół do ósmej, zgod­nie z zapro­sze­niem. Ojciec był w smo­kingu, matka w tur­ku­sowo-zło­tej lehenga choli, Stella od stóp do głów wystro­jona w Cha­nel. Pho­ebe wybrała jed­no­litą czerń i szma­rag­dowe kol­czyki, które przed wyjaz­dem z Paryża dał jej Mar­cus. Do kom­pletu wło­żyła nie­bo­tycz­nie wyso­kie szpilki – oboje szcze­gól­nie je lubili.

Grupka cie­pło­krwi­stych i wam­pi­rów naj­pierw raczyła się drin­kami w ogro­dzie za oka­za­łym domem Freyi w ósmej dziel­nicy – w jed­nym z pry­wat­nych Ede­nów, jakie od ponad stu­le­cia nie powsta­wały w Paryżu cier­pią­cym na brak prze­strzeni. Rodzina Tay­lo­rów przy­wy­kła do pała­co­wego oto­cze­nia. Ojciec Pho­ebe był zawo­do­wym dyplo­matą, matka pocho­dziła z indyj­skiego rodu, który od cza­sów kolo­nial­nych zawie­rał mał­żeń­stwa z urzęd­ni­kami bry­tyj­skiej admi­ni­stra­cji, jed­nak uprzy­wi­le­jo­wa­nie de Cler­mon­tów miało zupeł­nie inną skalę.

Zasie­dli do kola­cji przy stole zasta­wio­nym krysz­ta­łami i por­ce­laną, w pokoju o wyso­kich oknach, wycho­dzą­cych na ogród i wpusz­cza­ją­cych do środka letni blask. Char­les, mało­mówny szef kuchni, któ­rego de Cler­mon­to­wie zatrud­niali w swo­ich pary­skich rezy­den­cjach, gdy na kola­cję zapra­szano cie­pło­krwi­stych, lubił Pho­ebe, więc nie szczę­dził kosz­tów ani trudu.

– Surowe ostrygi to znak, że Bóg kocha wam­piry i pra­gnie, żeby były szczę­śliwe – oświad­czyła Freyja na początku posiłku, uno­sząc kie­li­szek. Uży­wała słowa „wam­pir” tak czę­sto, jak to moż­liwe, jakby samo jego powta­rza­nie mogło uczy­nić nor­mal­nym to, co wkrótce miało się stać. – Za Pho­ebe. Szczę­ścia i dłu­giego życia.

Po takim toa­ście jej rodzina stra­ciła ape­tyt. Pho­ebe rów­nież miała trud­no­ści z prze­ły­ka­niem, choć była świa­doma, że to jej ostatni nor­malny posi­łek. Wmu­siła w sie­bie ostrygi i popiła je szam­pa­nem, skub­nęła pozo­sta­łych przy­sma­ków. Freyja pod­trzy­my­wała wesołą kon­wer­sa­cję przez cały czas, gdy raczono się przy­staw­kami, zupą, rybą, kaczką i dese­rami („Twoja ostat­nia oka­zja, Pho­ebe, kocha­nie!”). Mię­dzy łykami wina swo­bod­nie prze­cho­dziła z fran­cu­skiego na angiel­ski i hindi.

– Nie, Edwar­dzie, chyba nie ma miej­sca, w któ­rym nie byłam. Wiesz, sądzę, że mój ojciec mógł być kie­dyś dyplo­matą. – Freyja wygło­siła to zaska­ku­jące oświad­cze­nie, żeby skło­nić powścią­gli­wego ojca Pho­ebe do wspo­mnień z począt­ków w służ­bie kró­lo­wej.

Czy prze­ko­na­nie Freyi było słuszne, czy nie, Phi­lippe de Cler­mont naj­wy­raź­niej nauczył córkę paru rze­czy o wygła­dza­niu kon­wer­sa­cyj­nych kan­tów.

– Richard May­hew, mówisz? Chyba go zna­łam. Françoise, pozna­łam Richarda May­hew, kiedy byli­śmy w Indiach?

Niczym dostro­jona do jakiejś wam­pi­rycz­nej czę­sto­tli­wo­ści, nie­sły­szal­nej dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, bystro­oka słu­żące zja­wiła się w chwili, kiedy pani jej potrze­bo­wała.

– Praw­do­po­dob­nie. – Françoise była kobietą mało­mówną, ale każ­dej jej słowo prze­ka­zy­wało mnó­stwo zna­czeń.

– Tak, chyba go zna­łam. Wysoki? Pia­skowe włosy? Przy­stojny w chło­pięcy spo­sób? – Freyi nie zde­pry­mo­wała sroga mina Françoise ani fakt, że jej wła­sny opis z grub­sza paso­wał do połowy bry­tyj­skiego kor­pusu dyplo­ma­tycz­nego.

Pho­ebe jesz­cze nie odkryła, co mogłoby doko­nać wyłomu w nie­wzru­sze­nie rado­snej deter­mi­na­cji Freyi.

– Dobra­noc. – W takim samym pogod­nym nastroju pani domu poże­gnała Tay­lo­rów, cału­jąc ich wszyst­kich muśnię­ciem zim­nymi war­gami naj­pierw jed­nego, potem dru­giego policzka. – Padmo, zawsze jesteś tu mile widziana. Powia­dom mnie, kiedy będziesz następ­nym razem w Paryżu. Stello, zatrzy­maj się u mnie w cza­sie zimo­wych poka­zów. Stąd wygod­nie dotrzeć do domów mody, a Françoise i Char­les dobrze się tobą zajmą. Geo­rge V oczy­wi­ście jest dosko­nały, ale zbyt popu­larny wśród tury­stów. Edwar­dzie, będziemy w kon­tak­cie.

Padma Tay­lor zacho­wała typowy dla sie­bie sto­icyzm i opa­no­wa­nie. Ści­ska­jąc córkę tro­chę moc­niej niż zwy­kle, nie uro­niła ani jed­nej łzy.

– Robisz wła­ściwą rzecz – szep­nęła jej do ucha, zanim wypu­ściła ją z objęć. Rozu­miała, co to zna­czy kochać kogoś dosta­tecz­nie, żeby zre­zy­gno­wać ze swo­jego dotych­cza­so­wego życia w zamian za obiet­nicę wspól­nej przy­szło­ści.

– Dopil­nuj, żeby inter­cyza była taka, jaką obie­cali – pora­dziła cicho Stella, sto­jąc w progu. – Tak na wszelki wypa­dek. Ten dom jest wart for­tunę. – Była w sta­nie patrzeć na decy­zję sio­stry tylko ze swo­jego punktu odnie­sie­nia, a ten obej­mo­wał wyłącz­nie splen­dor, styl i krój kla­sycz­nej czer­wo­nej Freyi.

– To? – Pani domu zaśmiała się, kiedy przed kola­cją Stella ją podzi­wiała. Pozu­jąc przez chwilę, prze­chy­liła głowę zwień­czoną lnia­nym kokiem, żeby lepiej zade­mon­stro­wać suk­nię i figurę. – Balen­ciaga. Mam ją od wie­ków. Ten czło­wiek rozu­miał, jak należy kon­stru­ować górę!

To zwy­kle powścią­gliwy Edward Tay­lor miał trud­no­ści z poże­gna­niem i oczami peł­nymi łez szu­kał w jej oczach (tak podob­nych do jego, co Freyja zauwa­żyła wcze­śniej tego wie­czoru) oznak waha­nia. Gdy matka i Stella zna­la­zły się za bramą, ojciec odcią­gnął Pho­ebe od fron­to­wych scho­dów, na któ­rych stała pani domu.

– To nie potrwa długo, tato – zapew­niła Pho­ebe, sta­ra­jąc się go pocie­szyć. Ale oboje wie­dzieli, że miną mie­siące, nim pozwolą jej znowu zoba­czyć rodzinę. Dla ich bez­pie­czeń­stwa i jej wła­snego.

– Jesteś pewna, Pho­ebe? – zapy­tał ojciec. – Cał­ko­wi­cie? Jesz­cze jest czas, żeby zmie­nić zda­nie.

– Jestem pewna.

– Bądź roz­sądna – powie­dział Edward Tay­lor z nutą bła­ga­nia w gło­sie. Zapra­wiony w deli­kat­nych nego­cja­cjach nie wahał się wyko­rzy­stać poczu­cia winy na swoją korzyść. – Dla­czego nie pocze­kasz jesz­cze kilka lat? Nie ma potrzeby śpie­szyć się z taką poważną decy­zją.

– Nie zamie­rzam się roz­my­ślić – oświad­czyła Pho­ebe łagod­nie, ale zde­cy­do­wa­nie. – To nie kwe­stia rozumu, tylko serca, tato.

Po poże­gna­niu rodziny została z lojal­nymi słu­gami de Cler­mon­tów, Char­le­sem i Françoise, oraz z Freyją, przy­rod­nią sio­strą twórcy jej narze­czo­nego, a zatem bli­ską krewną w świe­cie wam­pi­rów.

Pho­ebe podzię­ko­wała Char­le­sowi za pyszną kola­cję, a Françoise za świetną obsługę przy­ję­cia. Następ­nie usia­dła w salo­nie z Freyją, która czy­tała swoje maile i odpo­wia­dała na nie, pisząc odręcz­nie na kre­mo­wym papie­rze o lawen­do­wych brze­gach i wsu­wa­jąc listy do cięż­kich kopert.

– Nie ma potrzeby przej­mo­wać tego nowego upodo­ba­nia do natych­mia­sto­wej komu­ni­ka­cji – wyja­śniła zapy­tana, dla­czego nie odpo­wiada na maile jak wszy­scy. – Wkrótce się prze­ko­nasz, naj­droż­sza Pho­ebe, że pośpiech nie jest czymś, czego potrze­buje wam­pir. To takie bar­dzo ludz­kie i wul­garne, śpie­szyć się.

Po spę­dze­niu kur­tu­azyj­nej godziny z ciotką Mar­cusa Pho­ebe uznała, że zro­biła, co do niej nale­żało.

– Chyba pójdę na górę – oznaj­miła, uda­jąc ziew­nię­cie. W rze­czy­wi­sto­ści w ogóle nie sen był jej w gło­wie.

– Prze­każ Mar­cu­sowi uści­ski ode mnie. – Freyja poli­zała kopertę i ją zakle­iła.

– Jak ty…? – Pho­ebe popa­trzyła na nią zdu­miona. – To zna­czy, co ty…?

– To mój dom. Wiem o wszyst­kim, co się w nim dzieje. – Freyja nakle­iła zna­czek na koper­cie, pil­nu­jąc, żeby zro­bić to równo. – Wiem, na przy­kład, że Stella przy­nio­sła dzi­siaj w torebce trzy te okropne małe tele­fony, a ty je zabra­łaś, kiedy poszłaś do łazienki. Przy­pusz­czam, że ukry­łaś je w swoim pokoju. Nie w bie­liź­nie – jesteś na to zbyt ory­gi­nalna, prawda, Pho­ebe? – i nie pod mate­ra­cem. Myślę, że są w pojem­niku z solami do kąpieli sto­ją­cym na para­pe­cie w łazience. Albo w butach. Tych na gumo­wych pode­szwach, które wkła­dasz na spa­cery. A może na sza­fie w nie­bie­sko-bia­łej pla­sti­ko­wej tor­bie? Zosta­wi­łaś ją sobie po śro­do­wych zaku­pach w skle­pie spo­żyw­czym?

Trzeci domysł Freyi był pra­wi­dłowy, łącz­nie z pla­sti­kową torbą na­dal lekko pach­nącą czosn­kiem, który Char­les dodał do swo­jej genial­nej zupy ryb­nej. Pho­ebe od początku wie­działa, że plan Mar­cusa, by zlek­ce­wa­żyć zasady i pozo­stać w kon­tak­cie, nie jest dobrym pomy­słem.

– Łamiesz swoje zobo­wią­za­nia – stwier­dziła rze­czo­wym tonem Freyja. – Ale jesteś doro­słą kobietą z wolną wolą, zdolną do podej­mo­wa­nia wła­snych decy­zji.

Ofi­cjal­nie Mar­cus i Pho­ebe mieli zakaz kon­tak­to­wa­nia się ze sobą przez jej pierw­sze dzie­więć­dzie­siąt dni po prze­mia­nie w wam­pira, ale zasta­na­wiali się, jak nagiąć tę regułę. Nie­stety jedyny tele­fon Freyi znaj­do­wał się w holu wej­ścio­wym, gdzie wszy­scy mogliby sły­szeć ich roz­mowy. Zresztą i tak apa­rat rzadko dobrze dzia­łał. Od czasu do czasu wyda­wał meta­liczny dźwięk, a siła dzwonka była tak wielka, że koły­sała słu­chawką spo­czy­wa­jącą na mosięż­nych wideł­kach. Kiedy się ją pod­no­siło, na linii pano­wała głu­cha cisza. Freyja przy­pi­sy­wała to mar­nemu oka­blo­wa­niu, które pod­czas ostat­niej wojny zało­żył w ramach przy­sługi czło­nek wewnętrz­nego kręgu Hitlera. Nie była jed­nak zain­te­re­so­wana żad­nymi napra­wami.

Roz­wa­żyw­szy sytu­ację, Mar­cus z pomocą Stelli i swo­jego przy­ja­ciela Natha­niela wymy­ślił lep­szy śro­dek taj­nej komu­ni­ka­cji: tanie, jed­no­ra­zowe komórki z rodzaju tych, jakich uży­wali na całym świe­cie zło­dzieje i ter­ro­ry­ści – przy­naj­mniej tak zapew­nił ich Natha­niel – i nie mogły zostać wyśle­dzone, gdyby Bal­dwin albo inny wam­pir zechciał ich szpie­go­wać. Pho­ebe i Mar­cus kupili je w podej­rza­nym skle­pie z elek­tro­niką miesz­czą­cym się przy jed­nej ze świad­czą­cych o przed­się­bior­czo­ści ulic w dzie­sią­tej dziel­nicy.

– Zwa­żyw­szy na sytu­ację, jestem pewna, że twoje roz­mowy będą krót­kie – dodała Freyja, adre­su­jąc kopertę. – Nie chcesz, żeby Miriam cię przy­ła­pała.

Miriam polo­wała w oko­licy Sacré Couer i miała wró­cić nad ranem. Pho­ebe spoj­rzała na zegar sto­jący na półce nad komin­kiem, eks­tra­wa­gancką rzecz z pozłoty i mar­muru w for­mie leżą­cych nagich męż­czyzn, któ­rzy trzy­mali okrą­gły chro­no­metr jak piłkę pla­żową. Zostałą minuta do pół­nocy.

– W takim razie dobra­noc – powie­działa Pho­ebe. Była wdzięczna, że Freyja znaj­duje się nie tylko trzy kroki przed nią i Mar­cu­sem, ale rów­nież przy­naj­mniej jeden przed Miriam.

– Hmm – mruk­nęła jedy­nie Freyja, sku­piona na leżą­cej przed nią kartce.

Pho­ebe pobie­gła na górę. Jej sypial­nia znaj­do­wała się na końcu dłu­giego kory­ta­rza obwie­szo­nego wcze­snymi fran­cu­skimi pej­za­żami. Gruby dywan tłu­mił odgłos jej kro­ków. Zamknąw­szy drzwi sypialni, się­gnęła na szafę (styl empire, około 1815 roku) po pla­sti­kową torbę. Wyjęła z niej jeden z tele­fo­nów i go włą­czyła. Był w pełni nała­do­wany i gotowy do uży­cia.

Przy­ci­ska­jąc go do serca, Pho­ebe wśli­znęła się do łazienki. Dwie pary zamknię­tych drzwi i duże pomiesz­cze­nie wyło­żone płyt­kami były jedyną pry­watną prze­strze­nią dostępną w domu wam­pi­rów. Zrzu­ciła buty i cał­kiem ubrana weszła do zim­nej, pustej wanny. Wybrała numer Mar­cusa.

– Cześć, kocha­nie. – W gło­sie Mar­cusa, zwy­kle weso­łym i cie­płym, teraz pobrzmie­wała tro­ska, choć sta­rał się ją ukryć. – Jak kola­cja?

– Pyszna – skła­mała Pho­ebe. Poło­żyła się w edwar­diań­skiej wan­nie o wyso­kim, zaokrą­glo­nym opar­ciu, które obej­mo­wało jej kark.

Cichy śmiech świad­czył, że narze­czony jej nie uwie­rzył.

– Dwa kęsy deseru i skub­nię­cie tu i tam? – Mar­cus wyraź­nie się z nią draż­nił.

– Jeden kęs deseru. A Char­les zadał sobie tyle trudu. – Pho­ebe zmarsz­czyła czoło. Będzie musiała mu to wyna­gro­dzić. Jak więk­szość kuli­nar­nych geniu­szy, Char­les obra­żał się, kiedy tale­rze wra­cały do kuchni z nie­tknię­tym jedze­niem.

– Nikt nie ocze­ki­wał, że dużo zjesz – pocie­szył ją Mar­cus. – Kola­cja była dla rodziny, nie dla cie­bie.

– Zostało mnó­stwo jedze­nia. Freyja dała je mamie na wynos.

– Jak Edward? – Mar­cus wie­dział o zastrze­że­niach przy­szłego teścia.

– Tata pró­bo­wał mnie odwieść od naszego planu. Znowu.

Mię­dzy nimi zapa­dło dłu­gie mil­cze­nie.

– Nie udało mu się – prze­rwała je Pho­ebe, na wypa­dek gdyby Mar­cus się mar­twił.

– Twój ojciec po pro­stu chce, żebyś była cał­ko­wi­cie pewna – stwier­dził cicho narze­czony.

– Jestem. Dla­czego ludzie wciąż mnie o to pytają? – Nie udało jej się zapa­no­wać nad znie­cier­pli­wie­niem.

– Kochają cię.

– Zatem powinni mnie słu­chać. Być z tobą… tego wła­śnie chcę. – Oczy­wi­ście nie tylko tego pra­gnęła. Odkąd poznała Ysa­beau, tęsk­niła za nie­wy­czer­pa­nym zapa­sem czasu, który miały wam­piry.

W Sept-Tours przy­glą­dała się, jak Ysa­beau w pełni poświęca się każ­dej czyn­no­ści. Babka jej narze­czo­nego niczego nie robiła pośpiesz­nie ani po to, żeby odha­czyć kolejną pozy­cję na nie­koń­czą­cej się liście rze­czy do zro­bie­nia. W każ­dym jej ruchu prze­ja­wiał się sza­cu­nek: w tym, jak wąchała kwiaty w ogro­dzie, w kociej powol­no­ści kro­ków, dłuż­szej prze­rwie, zanim po prze­czytaniu jed­nego roz­działu książki prze­szła do następ­nego. Ysa­beau nie czuła, że zabrak­nie jej czasu, by wchło­nąć istotę każ­dego prze­ży­cia. Pho­ebe wyda­wało się, że nie ma chwili na oddech, kiedy pędziła z targu do pracy, do apteki po lek na prze­zię­bie­nie, do szewca, żeby oddać szpilki do naprawy, i z powro­tem do pracy.

Tymi spo­strze­że­niami nie podzie­liła się jed­nak z narze­czo­nym. Mar­cus i tak wkrótce miał je poznać. Gdy napije się z jej żyły ser­co­wej – cien­kiej nie­bie­skiej rzeki prze­ci­na­ją­cej lewą pierś – odkryje naj­głęb­sze sekrety Freyi, naj­mrocz­niej­sze lęki, naj­więk­sze pra­gnie­nia. Krew z żyły ser­co­wej zawie­rała wszystko, co mogła ukry­wać uko­chana osoba, a dzie­le­nie się nią wyra­żało szcze­rość i zaufa­nie, któ­rych potrze­bo­wał zwią­zek, żeby prze­trwać.

– Jeden krok na raz, pamię­tasz? – Głos Mar­cusa przy­cią­gnął jej uwagę. – Naj­pierw zosta­niesz wam­pi­rem. Potem, jeśli na­dal będziesz mnie chciała…

– Będę. – Tego Pho­ebe była cał­ko­wi­cie pewna.

– Jeśli na­dal będziesz mnie chciała… – powtó­rzył Mar­cus. – Pobie­rzemy się i wtedy będziesz na mnie ska­zana. Na dobre i na złe.

Był to jeden z ich zwy­cza­jów jako pary: próby przy­sięgi mał­żeń­skiej. Cza­sami sku­piali się na jed­nej obiet­nicy i uda­wali, że trudno będzie jej dotrzy­mać. Kiedy indziej stro­ili sobie żarty ze wszyst­kiego i z mało­ści swo­ich obaw w porów­na­niu z siłą wza­jem­nych uczuć.

– W zdro­wiu i w cho­ro­bie. – Pho­ebe wygod­niej usa­do­wiła się w wan­nie. Chłód gład­kiej powierzchni przy­po­mi­nał jej Mar­cusa, a solidne kształty budziły pra­gnie­nie, żeby sie­dział za nią i obej­mo­wał ją rękami i nogami.

– I że cię nie opusz­czę. Na wieki.

– Na wieki to strasz­nie długo – ostrzegł Mar­cus.

– I że cię nie opusz­czę – powtó­rzyła Pho­ebe, kła­dąc nacisk na ostat­nie słowa.

– Nie możesz tego wie­dzieć na pewno, póki nie poznasz mojej krwi – powie­dział Mar­cus.

Ich rzad­kie kłót­nie wybu­chały wła­śnie w takich chwi­lach, kiedy słowa Mar­cusa suge­ro­wały, że stra­cił do niej zaufa­nie, a Pho­ebe zaczy­nała się bro­nić. Sprzeczki zwy­kle koń­czyły się w łóżku, gdzie każde ku zado­wo­le­niu dru­giego poka­zy­wało, że choć może jesz­cze nie wie­dzą o sobie wszyst­kiego, ważne dzie­dziny wie­dzy już opa­no­wali.

Jed­nakże Pho­ebe była w Paryżu, a Mar­cus w Ower­nii i w tym momen­cie fizyczne pojed­na­nie nie wcho­dziło w grę. Mądrzej­sza, bar­dziej doświad­czona osoba ugry­złaby się w język, ale Pho­ebe miała dwa­dzie­ścia trzy lata, była roz­draż­niona i zanie­po­ko­jona tym, co wkrótce nastąpi.

– Nie wiem, dla­czego myślisz, że to ja zmie­nię zda­nie, a nie ty. – Siliła się na lekki, wesoły ton. Ku jej wła­snemu prze­ra­że­niu te słowa zabrzmiały oskar­ży­ciel­sko. – Prze­cież zawsze zna­łam cię jako wam­pira, a ty zako­cha­łeś się w cie­pło­krwi­stej.

– I na­dal będę cię kochał. – Mar­cus odpo­wie­dział satys­fak­cjo­nu­jąco szybko. – To się nie zmieni, nawet jeśli ty tak.

– Może ci się nie spodo­bać mój smak. Powin­nam cię zmu­sić, żebyś spró­bo­wał mnie wcze­śniej. – Pho­ebe wyraź­nie dążyła do kłótni. Może Mar­cus nie kochał jej tak bar­dzo, jak sądził. Rozum pod­po­wia­dał, że to non­sens, ale jej irra­cjo­nalna część (która teraz wzięła górę) nie była prze­ko­nana.

– Chciał­bym, żeby­śmy wspól­nie to prze­żyli jako równi sobie. Ni­gdy nie dzie­li­łem się krwią z part­nerką… To coś, co możemy razem zro­bić pierw­szy raz. – Głos Mar­cusa był łagodny, ale brzmiała w nim nuta fru­stra­cji.

Poru­szali się po dobrze zna­nym tere­nie. Rów­ność była czymś, na czym Mar­cu­sowi bar­dzo zale­żało. Żebrząca kobieta z dziec­kiem, rasi­stow­skie obe­lgi pod­słu­chane w metrze, sta­ru­szek pró­bu­jący przejść przez ulicę, pod­czas gdy mło­dzi ludzie mijają go w pędzie z komór­kami w rękach i słu­chaw­kami w uszach – wszystko to przy­pra­wiało go o wście­kłość.

– Powin­ni­śmy po pro­stu uciec – stwier­dził Mar­cus. – Zro­bić wszystko po swo­jemu i nie przej­mo­wać się tra­dy­cjami i cere­mo­niami.

Jed­nakże wyboru powol­nych, odmie­rzo­nych kro­ków rów­nież doko­nali wspól­nie.

Ysa­beau de Cler­mont, matriar­chini rodu i babka Mar­cusa, ze zwy­kłą kla­row­no­ścią przed­sta­wiła wszyst­kie za i prze­ciw zwy­cza­jowi wam­pi­rów. Zaczęła od ostat­nich rodzin­nych skan­dali. Ojciec Mar­cusa, Mat­thew, oże­nił się z cza­row­nicą, naru­sza­jąc tysiąc lat zaka­zów doty­czą­cych związ­ków mię­dzy isto­tami innych gatun­ków. Potem omal nie zgi­nął z rąk swo­jego porzu­co­nego, obłą­ka­nego syna Ben­ja­mina. Tak więc Pho­ebe i Mar­cu­sowi zosta­wały dwa wyj­ścia. Mogli zacho­wać jej trans­for­ma­cję i ich mał­żeń­stwo w tajem­nicy naj­dłu­żej, jak to moż­liwe, zanim staną wobec całej wiecz­no­ści plo­tek i spe­ku­la­cji. Mogli rów­nież prze­mie­nić Pho­ebe w wam­pira, zanim otwar­cie i z całą należną pompą zwiąże się z Mar­cu­sem. Gdyby wybrali to dru­gie, praw­do­po­dob­nie zno­si­liby nie­do­god­no­ści przez rok, potem jedną albo dwie dekady złej sławy, a na koniec byliby wolni, żeby cie­szyć się nie­skoń­czo­nym życiem w rela­tyw­nym spo­koju.

W decy­zji Pho­ebe ode­grała także swoją rolę repu­ta­cja Mar­cusa, zna­nego wśród wam­pi­rów ze swo­jej impul­syw­no­ści i z tego, że rzu­cał się do napra­wia­nia zła tego świata, nie dba­jąc o to, co pomy­ślą inne istoty. Pho­ebe miała nadzieję, że jeśli w kwe­stii mał­żeń­stwa posta­no­wią prze­strze­gać tra­dy­cji, Mar­cus zyska sza­cu­nek, a jego ide­alizm wkrótce będzie widziany w bar­dziej pozy­tyw­nym świe­tle.

– Tra­dy­cja służy poży­tecz­nemu celowi, pamię­tasz? – rze­kła twardo Pho­ebe. – Poza tym nie trzy­mamy się wszyst­kich reguł. A tak przy oka­zji, Freyja wie o twoim pla­nie z tele­fo­nami.

– Zawsze ist­niało takie ryzyko. – Mar­cus wes­tchnął. – Przy­się­gam na Boga, że Freyja musi być w czę­ści poso­kow­cem. Nic jej nie umknie. Nie martw się. Ona nie będzie mieć nic prze­ciwko temu, że ze sobą roz­ma­wiamy. To Miriam jest służ­bistką.

– Miriam poluje na Mont­mar­trze – powie­działa Pho­ebe, zer­ka­jąc na zega­rek. Było trzy­dzie­ści minut po pół­nocy. Naprawdę musiała się roz­łą­czyć.

– Wokół Sacré Coeur są dobre łowy – sko­men­to­wał Mar­cus.

– Tak powie­działa Freyja.

Zapa­dła cisza brze­mienna tym, o czym nie mogli powie­dzieć albo nie wie­dzieli jak. W końcu zostały tylko dwa słowa dosta­tecz­nie ważne, żeby je wymó­wić.

– Kocham cię, Mar­cu­sie Whit­more.

– Kocham cię, Pho­ebe Tay­lor – odparł Mar­cus. – Nie­ważne, co posta­no­wisz za dzie­więć­dzie­siąt dni, już jesteś moją part­nerką. Mam cię pod skórą, we krwi, w snach. I nie martw się. Będziesz świet­nym wam­pi­rem.

Pho­ebe nie miała wąt­pli­wo­ści, że prze­miana się uda, a ona będzie się cie­szyć z tego, że jest potężna i prze­stał mieć zna­cze­nie jej wiek. Ale czy ona i Mar­cus stwo­rzą zwią­zek, który prze­trwa tak jak mał­żeń­stwo Ysa­beau i Phi­lippe’a?

– Będę o tobie myślał – zapo­wie­dział Mar­cus. – W każ­dej chwili.

Pho­ebe trzy­mała tele­fon przy uchu, aż połą­cze­nie zostało zakoń­czone. Wtedy wyszła z wanny, roz­trza­skała apa­rat pojem­ni­kiem z solą do kąpieli, otwo­rzyła okno i wyrzu­ciła szczątki do ogrodu. Znisz­cze­nie dowo­dów występku było czę­ścią planu Mar­cusa i Pho­ebe zamie­rzała wyko­nać go co do joty, nawet jeśli Freyja wie­działa o ich zaka­za­nych roz­mo­wach. To, co zostało z komórki, wylą­do­wało z satys­fak­cjo­nu­ją­cym plu­skiem w małym sta­wie z rybami.

Pozbyw­szy się obcią­ża­ją­cego dowodu, Pho­ebe zdjęła sukienkę i odwie­siła ją do szafy, a pla­sti­kową torbę w paski odło­żyła na dawne miej­sce. Następ­nie otu­liła się bia­łym jedwab­nym szla­fro­kiem, który Françoise przy­go­to­wała dla niej na łóżku.

Potem usia­dła na brzegu mate­raca i odważ­nie spoj­rzała w przy­szłość, cze­ka­jąc, aż odnaj­dzie ją czas.

Część I. Czas nas odna­lazł

Część I

Czas nas odna­lazł

Jest w naszej mocy,by na nowo zacząć świat.

Tho­mas Paine

Roz­dział 2

Mniej niż zero

13 maja

Phoebe weszła na wagę.

– Mój Boże, ale jesteś drob­niutka. – Freyja odczy­tała wynik, a Miriam zapi­sała go na czymś, co wyglą­dało jak karta szpi­talna.

– Mówi­łam, żebyś przy­tyła trzy kilo, Pho­ebe – powie­działa kar­cą­cym tonem Miriam. – Waga poka­zuje, że zyska­łaś tylko dwa kilo­gramy.

– Sta­ra­łam się. – Pho­ebe nie rozu­miała, dla­czego tłu­ma­czy się przed dwiema wam­pi­rzy­cami, które same były na die­cie zło­żo­nej z suro­wego jedze­nia i pły­nów. – Jaką róż­nicę robi jeden kilo­gram.

– Cho­dzi o ilość krwi. – Miriam siliła się na cier­pli­wość. – Im jesteś cięż­sza, tym wię­cej masz krwi.

– A im wię­cej masz krwi, tym wię­cej będziesz musiała jej dostać od Miriam – dodała Freyja. – Chcemy mieć pew­ność, że ilość będzie się zga­dzała. Przy rów­nej wymia­nie ludz­kiej na krew wam­pira jest mniej­sze ryzyko odrzu­ce­nia. A chcemy, żebyś dostała jej tyle, ile tylko moż­liwe.

Obli­czeń doko­ny­wano od mie­sięcy. Ilość krwi. Pojem­ność minu­towa serca. Waga. Zuży­cie tlenu. Gdyby Pho­ebe nie wie­działa, pomy­śla­łaby, że bie­rze udział w nabo­rze do naro­do­wej dru­żyny szer­mier­czej, a nie do rodu de Cler­mon­tów.

– Jesteś pewna, jeśli cho­dzi o ból? – zapy­tała Freyja. – Możemy ci coś podać. Nie ma potrzeby, żeby odczu­wać dys­kom­fort. Ponowne naro­dziny nie muszą być bole­sne jak kie­dyś.

To rów­nież był temat wielu dys­ku­sji. Freyja i Miriam opo­wie­działy jej swoje wła­sne, jeżące włos na gło­wie histo­rie prze­miany po wypi­ciu krwi nad­na­tu­ral­nej istoty. Krew wam­pi­rów była agre­sywna, usu­wała wszel­kie ludz­kie ślady, żeby stwo­rzyć ide­al­nego dra­pież­nika. Wchła­nia­jąc ją powoli, świeżo naro­dzony wam­pir mógł przy­sto­so­wać się do inwa­zji nowego mate­riału gene­tycz­nego przy nie­wiel­kim albo żad­nym bólu, ist­niały jed­nak dowody, że orga­nizm czło­wieka rów­nież jest w sta­nie odrzu­cić krew stwórcy, bo woli raczej umrzeć niż zmie­nić się w coś innego. Szybka trans­fu­zja miała prze­ciwny sku­tek. Ból był potworny, ale osła­bione ludz­kie ciało nie miało czasu ani sił, by zmon­to­wać kontr­atak.

– Nie mar­twi mnie per­spek­tywa bólu. Po pro­stu miejmy już to za sobą. – Ton Pho­ebe wska­zy­wał na chęć zakoń­cze­nia tych roz­wa­żań raz na zawsze.

Wam­pi­rzyce wymie­niły spoj­rze­nia.

– A co z miej­sco­wym znie­czu­le­niem w miej­scu uką­sze­nia? – spy­tała Miriam.

– Na litość boską, Miriam. – Pho­ebe nie czuła się jak przy­szła olim­pijka, ale była pewna, że prze­cho­dzi naj­bar­dziej szcze­gó­łowe bada­nie lekar­skie w życiu. – Nie chcę znie­czu­le­nia. Chcę czuć uką­sze­nie. Chcę czuć ból. To jedyny pro­ces naro­dzin, jaki mnie czeka. Nie prze­ga­pię go. – W tej kwe­stii zawsze wyra­żała się jasno. – Żaden akt two­rze­nia ni­gdy nie był bez­bo­le­sny. Cuda powinny zosta­wiać ślad, żeby­śmy pamię­tali, jakie są cenne.

– Więc dobrze – szybko i zde­cy­do­wa­nie powie­działa Freyja. – Drzwi są zamknięte. Okna zamknięte. Françoise i Char­les czu­wają. Na wszelki wypa­dek.

– Na­dal uwa­żam, że powin­ny­śmy zro­bić to w Danii. – Nawet teraz Miriam nie mogła daro­wać sobie ana­li­zo­wa­nia pro­ce­dury wciąż od nowa. – W Paryżu jest za dużo biją­cych serc.

– W Lejre jest o tej porze roku pra­wie pięt­na­ście godzin świa­tła dzien­nego – sprze­ci­wiła się Freyja. – Pho­ebe nie byłaby w sta­nie od razu wytrzy­mać takiej dawki.

– Tak, ale polo­wa­nie… – nie dawała za wygraną Miriam.

Pho­ebe wie­działa, że teraz nastąpi dłu­gie porów­ny­wa­nie fauny fran­cu­skiej i duń­skiej, roz­wa­ża­nie war­to­ści odżyw­czej obu, róż­nic w wiel­ko­ści i świe­żo­ści, prze­wagi natu­ral­nego nad prze­two­rzo­nym oraz nie­prze­wi­dy­wal­nego ape­tytu wam­pi­rycz­nego dziecka.

– Dość tego. – Pho­ebe ruszyła do drzwi. – Może Char­les mnie zmieni. Nie mogę prze­cho­dzić tych wszyst­kich uzgod­nień kolejny raz.

– Jest gotowa – stwier­dziły jed­no­cze­śnie Freyja i Miriam.

Pho­ebe roz­chy­liła luźny dekolt bia­łego szla­froka, odsła­nia­jąc grube żyły i tęt­nice.

– Więc zrób to.

Led­wie te słowa wyszły z jej ust, poczuła ostry ból.

Odrę­twie­nie.

Mro­wie­nie.

Ssa­nie.

Kolana się pod nią ugięły, w gło­wie zakrę­ciło się jej od szyb­kiej utraty krwi. Umysł przy­jął, że została zaata­ko­wana i zna­la­zła się w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Poziom adre­na­liny sko­czył.

Pole widze­nia się zawę­ziło, świat pociem­niał.

Chwy­ciły ją silne ramiona.

Pho­ebe zato­nęła w fał­dach ciszy, uno­sząc się w aksa­mit­nej ciem­no­ści.

Spo­kój.

***

Palące zimno spra­wiło, że odzy­skała świa­do­mość.

Mar­zła, pło­nęła.

Otwo­rzyła usta w krzyku prze­ra­że­nia, kiedy jej ciało zajęło się ogniem od środka.

Ktoś pod­su­nął jej nad­gar­stek mokry od cze­goś, co pach­niało… roz­kosz­nie.

Mie­dzią i żela­zem.

Solą i sło­dy­czą.

To był zapach życia. Życia.

Pho­ebe trą­ciła nosem czyjś nad­gar­stek, jak dziecko szu­ka­jące piersi matki; ciało znaj­do­wało się draż­niąco bli­sko jej ust, ale ich nie doty­kało.

– Wybie­raj – powie­działa jej stwór­czyni. – Życie? Czy śmierć?

Pho­ebe zużyła całą swoją ener­gię, żeby przy­su­nąć się do obiet­nicy życia. W oddali ktoś stu­kał, wolno i rów­no­mier­nie. Wtedy przy­szło zro­zu­mie­nie.

Bicie serca.

Puls.

Krew.

Pho­ebe z sza­cun­kiem poca­ło­wała zimną skórę nad­garstka stwór­czyni, dogłęb­nie świa­doma daru, który jej ofia­ro­wano.

– Życie – wyszep­tała i wypiła pierw­szy łyk krwi wam­pira.

Gdy potężna sub­stan­cja pomknęła przez jej żyły, ciało Pho­ebe eks­plo­do­wało bólem i tęsk­notą: za tym, co zostało utra­cone, za tym, co miało nadejść, za wszyst­kim, czym ona ni­gdy nie będzie, za wszyst­kim, czym się sta­nie.

Jej serce zaczęło two­rzyć nową muzykę, wolną i spo­kojną.

Jestem, zaśpie­wało.

Niczym.

A jed­nak.

Teraz.

Na zawsze.

Roz­dział 3

Powrót mar­no­traw­nego

13 maja

Jeśli to duchy robią ten har­mi­der, zabiję je – wyce­dzi­łam, cze­pia­jąc się snu w nadziei, że prze­dłużę go jesz­cze o kilka chwil.

Na­dal odczu­wa­łam skutki zmiany czasu po naszym ostat­nim locie z Ame­ryki do Fran­cji, a mia­łam stosy prac egza­mi­na­cyj­nych do oceny na koniec ostat­niego seme­stru w Yale. Pod­cią­gnę­łam koł­drę pod brodę, odwró­ci­łam się na bok i pomo­dli­łam o ciszę.

Cięż­kie dud­nie­nie roz­nio­sło się po domu, odbi­ja­jąc się od gru­bych kamien­nych murów i stro­pów.

– Ktoś jest przy drzwiach wej­ścio­wych. – Mat­thew, który bar­dzo mało sypiał, stał przy otwar­tym oknie i wąchał nocne powie­trze, żeby wychwy­cić ślady zapa­chowe. – To Ysa­beau.

– Jest trze­cia rano! – jęk­nę­łam, wsu­wa­jąc stopy w kap­cie. Byli­śmy za pan brat z kry­zy­sami, ale to było coś nie­zwy­kłego.

Mat­thew w jed­nej chwili prze­mie­ścił się od okna sypialni na schody i zaczął po nich zbie­gać.

– Mama! – zapła­kała Becca w pokoju dzie­cię­cym. – Aaa! Gło­śno. Gło­śno.

– Idę, skar­bie. – Moja córka miała czuły słuch po swoim ojcu. Jej pierw­szym sło­wem było „mama”, dru­gim „tata”, a trze­cim „Pip”, ozna­cza­ją­cym jej brata Phi­lipa. „Krew”, „gło­śno” i „pie­sek” poja­wiły się tuż po nich.

– Świe­tliku, świe­tliku, bły­śnij latarką. – Nie włą­czy­łam lampy, tylko zain­spi­ro­wana pio­senką ze sta­rego albumu, który zna­la­złam w komo­dzie, pro­stym cza­rem spra­wi­łam, że mój palec wska­zu­jący zaja­śniał deli­kat­nym bla­skiem. Wyko­rzy­sta­łam swoją gra­ma­rye, zdol­ność ubie­ra­nia skom­pli­ko­wa­nej magii w słowa.

Becca sie­działa w cięż­kiej, śre­dnio­wiecz­nej koły­sce i przy­ci­skała do uszu drobne rączki, a jej twarz była wykrzy­wiona z bólu. Wokół łóżeczka ska­kał Cuth­bert, prze­ro­śnięty plu­szowy słoń, któ­rego poda­ro­wał jej Mat­thew, i drew­niana zebra o imie­niu Zee. Phi­lip stał w swo­jej kolebce, ści­ska­jąc jej boki i z tro­ską patrząc na sio­strę.

Magia drze­miąca w bliź­nię­tach, pół­cza­row­nicy i pół­wam­pi­rze, ujaw­niała się w cza­sie ich płyt­kiego snu i go zakłó­cała. Choć nocna aktyw­ność moich dzieci tro­chę mnie nie­po­ko­iła, Sarah radziła dzię­ko­wać bogini, że do tej pory ich dar ogra­ni­czał się do prze­sta­wia­nia mebli w pokoju dzie­cię­cym, robie­nia bia­łych chmur z zasypki i kon­stru­owa­nia pojaz­dów z wypcha­nych zwie­rząt.

– Kuku – powie­dział Phi­lip, wska­zu­jąc na sio­strę. Już szedł w ślady Mat­thew i dokład­nie badał każde stwo­rze­nie w Les Reve­nants – dwu­nożne, czwo­ro­nożne, skrzy­dlate albo łusko­wate – szu­ka­jąc zadra­pań, skaz i uką­szeń owa­dów.

– Dzię­kuję, Phi­li­pie. – Ledwo unik­nę­łam koli­zji z Cuth­ber­tem, pod­cho­dząc do córki. – Chcesz przy­tu­la­ska, Becco?

– Cuth­bert też. – Becca była zręczną nego­cja­torką dzięki spę­dza­niu czasu ze swo­imi dwiema bab­ciami. Oba­wia­łam się, że Ysa­beau i Sarah mają na nią zły wpływ.

– Tylko ty i Phi­lip, jeśli chce się do nas przy­łą­czyć – powie­dzia­łam twardo, masu­jąc plecy córki.

Ura­żone Cuth­bert i Zee spa­dły z hukiem na zie­mię. Nie dało się stwier­dzić, które z dzieci odpo­wia­dało za lata­jące zwie­rzęta ani dla­czego magia je opu­ściła. Czy to Becca wpra­wiła je w ruch, a maso­wa­nie po plec­kach na tyle ją pocie­szyło, że już nie potrze­bo­wała masko­tek? Czy Phi­lip, który też się uspo­koił, bo jego sio­stra już nie była w potrze­bie? A może stało się tak dla­tego, że ja powie­dzia­łam „nie”?

Bęb­nie­nie w drzwi uci­chło. Ysa­beau była w domu.

– Ba… – zaczęła Becca i dostała czkawki.

– …bcia – dokoń­czył Phi­lip z roz­ra­do­waną miną.

Z nie­po­koju mój żołą­dek zaci­snął się w supeł. Nagle uświa­do­mi­łam sobie, że coś musiało się wyda­rzyć, skoro Ysa­beau bez uprze­dze­nia przy­szła do nas w środku nocy.

Ciche głosy roz­brzmie­wa­jące na dole były zbyt słabe dla moich uszu cza­row­nicy, ale bliź­nięta prze­krzy­wiły głowy, co suge­ro­wało, że są w sta­nie śle­dzić roz­mowę mię­dzy ich ojcem i bab­cią. Nie­stety były za małe, żeby prze­ka­zać mi jej treść.

Posa­dzi­łam Beccę na jed­nym bio­drze i wolną ręką pod­nio­słam Phi­lipa. Scho­dząc po śli­skich stop­niach, nor­mal­nie trzy­ma­łam się liny, którą dla bez­pie­czeń­stwa cie­pło­krwi­stych Mat­thew przy­mo­co­wał do zaokrą­glo­nej ściany. Przy dzie­ciach ogra­ni­cza­łam uży­wa­nie magii, z obawy, że będą pró­bo­wały mnie naśla­do­wać. Dzi­siaj musia­łam zro­bić wyją­tek.

Chodź ze mną, wyszep­tał wiatr, muska­jąc moje kostki w piesz­czo­cie kochanka, a ja speł­nię twoje pra­gnie­nie.

Woła­nie żywiołu było iry­tu­jąco wyraźne. Dla­czego więc wcze­śniej nie przy­niósł mi słów Ysa­beau? Dla­czego chciał, żebym dołą­czyła do niej i do Mat­thew?

Jed­nakże moc potrafi być jak sfinks. Jeśli nie zadasz jej wła­ści­wego pyta­nia, po pro­stu odmówi odpo­wie­dzi.

Tuląc do sie­bie dzieci, ule­głam poku­sie i moje stopy ode­rwały się od stopni. Mia­łam nadzieję, że dzieci nie zauważą, że znaj­du­jemy się kilka cen­ty­me­trów nad kamien­nymi pły­tami, ale coś sta­ro­żyt­nego i mądrego zabły­sło w sza­ro­zie­lo­nych oczach Phi­lipa.

Srebrny pro­mień księ­życa prze­do­stał się przez jedno z wyso­kich, wąskich okien i padł na ścianę. Przy­cią­gnął uwagę Bekki, kiedy pły­nę­li­śmy w dół scho­dów.

– Ładne. – Moja córka się­gnęła do świa­tła. – Ładne dzieci.

Przez chwilę blask nachy­lił się do niej, prze­cząc pra­wom fizyki w ludz­kim rozu­mie­niu. Na ramio­nach poczu­łam dreszcz, litery pod powierzch­nią mojej skóry zaja­śniały czer­wie­nią i zło­tem. Blask księ­życa miał w sobie magię, ale choć byłam cza­row­nicą i tkaczką, nie zawsze widzia­łam to, co potra­fiły dostrzec moje dzieci mie­sza­nej krwi. Szczę­śliwa, że zosta­wi­łam pro­mień księ­życa za sobą, pozwo­li­łam, żeby powie­trze znio­sło mnie na sam dół scho­dów. Gdy zna­leź­li­śmy się na twar­dym grun­cie, moje stopy cie­pło­krwi­stej poko­nały ostatni odci­nek do fron­to­wych drzwi.

Podmuch zimna na twa­rzy, wska­zu­jący na spoj­rze­nie wam­pira, ozna­czał, że Mat­thew dostrzegł nasze przy­by­cie. Stał w otwar­tych drzwiach ze swoją matką. Gra sre­bra i cie­nia pod­kre­ślała jego kości policz­kowe, przez co włosy wyda­wały się jesz­cze ciem­niej­sze, nato­miast ten sam blask spra­wił, że pod wpły­wem jakiejś dziw­nej alche­mii Ysa­beau wyglą­dała na jesz­cze bar­dziej zło­ci­stą. Do jej pia­sko­wych spodni przy­le­piło się błoto, biała koszula była podarta w miej­scu, gdzie zaha­czyła o nią gałąź drzewa. Teściowa powi­tała mnie ski­nie­niem głowy. Oddech miała ury­wany. Bie­gła… daleko i szybko.

Dzieci wyczuły, że chwila jest dziwna. Zamiast powi­tać bab­cię ze zwy­kłym entu­zja­zmem, przy­warły do mnie mocno i wtu­liły głowy w moją szyję, jakby chciały się ukryć przez tym, co przy­nio­sła domowi tajem­ni­cza ciem­ność.

– Roz­ma­wia­łam z Freyją. Zanim skoń­czy­ły­śmy, Mar­cus oznaj­mił, że jedzie do wio­ski – wyja­śniła Ysa­beau z nutą paniki w gło­sie. – Alain się mar­twił, więc ruszy­li­śmy za nim. Z początku wyda­wało się, że z Mar­cusem wszystko w porządku. Ale potem nagle puścił się bie­giem.

– Mar­cus uciekł z Sept-Tours?

Wyda­wało się to nie­moż­liwe. Mar­cus uwiel­biał swoją bab­cię, a ona wyraź­nie zaży­czyła sobie, żeby został u niej na lato.

– Skie­ro­wał się ścieżką na zachód, więc zało­ży­li­śmy, że idzie tutaj, ale coś mi powie­działo, żeby się go trzy­mać. – Ysa­beau wzięła kolejny ury­wany wdech. – Wtedy Mar­cus skrę­cił na pół­noc w stronę Montluçon.

– Do Bal­dwina? – Mój szwa­gier miał tam dom, zbu­do­wany dawno temu, kiedy oko­lica była znana po pro­stu jako Góra Luciusa.

– Nie. Nie do Bal­dwina. Do Paryża. – Oczy Mat­thew pociem­niały.

Ysa­beau ski­nęła głową.

– Nie ucie­kał. On biegł… do Pho­ebe.

– Coś poszło źle – stwier­dzi­łam zasko­czona. Wszy­scy zapew­niali mnie, że Pho­ebe bez pro­blemu przej­dzie trans­for­ma­cję z cie­pło­krwi­stej w wam­pira. Tyloma nie­zbęd­nymi rze­czami się zajęto, tyle przy­go­to­wań poczy­niono.

Wyczu­wa­jąc mój rosnący nie­po­kój, Phi­lip zaczął się wier­cić i popro­sił, żebym go posta­wiła.

– Freyja mówi, że wszystko poszło zgod­nie z pla­nem. Pho­ebe jest teraz wam­pi­rem. – Mat­thew wziął ode mnie Phi­lipa i posta­wił go na pod­ło­dze. – Zostań z Dianą i dziećmi, maman. Ja pójdę za Mar­cu­sem i dowiem się, o co cho­dzi.

– Alain jest na zewnątrz – poin­for­mo­wała Ysa­beau. – Weź go ze sobą. Twój ojciec uwa­żał, że dobrze jest w takiej sytu­acji mieć przy sobie drugą parę oczu.

Mat­thew mnie poca­ło­wał. Jak w więk­szo­ści jego poże­gnań w tym rów­nież była surowa nuta, jakby przy­po­mi­nał mi, żebym nie tra­ciła czuj­no­ści, kiedy go nie będzie. Pogła­skał włosy córki i o wiele deli­kat­niej przy­ci­snął usta do jej czoła.

– Bądź ostrożny – wyszep­ta­łam bar­dziej z nawyku niż z rze­czy­wi­stej tro­ski.

– Jak zawsze. – Mat­thew posłał mi ostat­nie, dłu­gie spoj­rze­nie, zanim się odwró­cił.

***

Z powodu zamie­sza­nia w związku z przy­by­ciem babci minęła pra­wie godzina, nim dzieci ponow­nie zasnęły. Ja też byłam roz­bu­dzona. Drę­czyły mnie pyta­nia bez odpo­wie­dzi i nie­po­kój. Poszłam do kuchni. Jak się spo­dzie­wa­łam, zasta­łam tam Mar­the i Ysa­beau.

Zwy­kle ten ciąg pomiesz­czeń był jed­nym z moich ulu­bio­nych miejsc w domu. Nie­za­wod­nie cie­pły i przy­tulny, ze sta­rym żeliw­nym pie­cem goto­wym do pie­cze­nia cze­goś sma­ko­wi­tego, z misami świe­żych owo­ców i pro­duk­tów cze­ka­ją­cych, aż Mar­the prze­mieni je w ucztę sma­ko­sza. Tego ranka jed­nak kuch­nia wyda­wała się ciemna i zimna mimo zapa­lo­nych kin­kie­tów i kolo­ro­wych duń­skich pły­tek na ścia­nach.

– Ze wszyst­kich rze­czy, któ­rych nie lubię w mał­żeń­stwie z wam­pi­rem, cze­ka­nie na wie­ści w domu jest naj­gor­sze. – Opa­dłam na jeden ze stoł­ków ota­cza­ją­cych ogromny, pory­so­wany drew­niany stół, który sta­no­wił cen­trum gra­wi­ta­cji w tej domo­wej kuli.

– Dzię­ko­wać Bogu za komórki. Nie potra­fię sobie wyobra­zić, jak to było, kiedy ist­niała tylko odręczna kore­spon­den­cja.

– Nikt z nas tego nie lubił. – Mar­the posta­wiła przede mną paru­jący kubek her­baty i tale­rzyk z roga­li­kiem z kre­mem mig­da­ło­wym, posy­pa­nym cukrem pudrem.

– Boskie – powie­dzia­łam, wdy­cha­jąc aro­mat czar­nych liści i orze­cho­wej sło­dy­czy.

– Powin­nam poje­chać z nimi. – Ysa­beau nie zadała sobie trudu, żeby popra­wić włosy i usu­nąć smugę brudu z policzka. Było to nie­po­dobne do niej, zawsze nie­ska­zi­tel­nej.

– Mat­thew chciał, żeby pani została – ode­zwała się Mar­the, wyprak­ty­ko­wa­nym ruchem posy­pu­jąc stół mąką. Wyjęła kawał cia­sta z misy i zaczęła je ugnia­tać.

– Nie zawsze możesz dostać to, czego chcesz – stwier­dziła Ysa­beau, by­naj­mniej nie z iro­nią Micka Jag­gera.

– Czy ktoś może mi powie­dzieć, co wła­ści­wie się stało, że pobu­dziło Mar­cusa do dzia­ła­nia? – Upi­łam łyk her­baty. Na­dal mia­łam wra­że­nie, że umyka mi coś istot­nego.

– Nic. – Ysa­beau, podob­nie jak jej syn, potra­fiła ską­pić infor­ma­cji.

– Coś musiało.

– Naprawdę nic się nie stało – powtó­rzyła moja teściowa. – Była kola­cja z rodziną Pho­ebe. Freyja zapew­niła mnie, że wszystko poszło bar­dzo dobrze.

– Co przy­rzą­dził Char­les? – Ślinka napły­nęła mi do ust. – Na pewno coś pysz­nego.

Mar­the znie­ru­cho­miała i łyp­nęła na mnie spode łba. Potem się roze­śmiała.

– Powie­dzia­łam coś zabaw­nego? – Ugry­złam miękki roga­lik. Było w nim tyle masła, że sto­piło mi się na języku.

– Pho­ebe wła­śnie została zmie­niona w wam­pira, a ty chcesz wie­dzieć, co zja­dła na ostat­nią kola­cję – wyja­śniła Ysa­beau. – Dla man­ja­sang to dziwny szcze­gół jak na taką donio­słą chwilę.

– Oczy­wi­ście, że to ważne – zapro­te­sto­wa­łam. – Ni­gdy nie jadłaś pie­czo­nych kur­cza­ków Char­lesa. Z całym tym czosn­kiem. I cytryną. Boskie.

– Była kaczka – donio­sła mi Mar­the. – I łosoś. I woło­wina.

– Czy Char­les zro­bił seigle d’Auver­gne? – spy­ta­łam, przy­glą­da­jąc się jej zręcz­nym ruchom. Ciemny chleb był jedną ze spe­cjal­no­ści Char­lesa i ulu­bio­nym pie­czy­wem Pho­ebe. – A na deser pompe aux pom­mes?

Pho­ebe uwiel­biała sło­dy­cze, a jedyny raz, kiedy zoba­czy­łam, że się waha, czy zostać wam­pi­rem, był moment, kiedy Mar­cus zabrał narze­czoną do cukierni w Saint-Lucien i wyja­śnił jej, że jeśli prze­pro­wa­dzi swój plan do końca, jabłecz­nik z wystawy przy­prawi ją o mdło­ści.

– Jedno i dru­gie – odparła Mar­the.

– Pho­ebe musiała być zachwy­cona. – Menu zro­biło na mnie wra­że­nie.

– Według Freyi ostat­nio nie jadła dużo. – Ysa­beau przy­gry­zła dolną wargę.

– Więc dla­tego Mar­cus do niej popę­dził? – Zwa­żyw­szy na to, że Pho­ebe już ni­gdy miała nie zjeść nor­mal­nego ludz­kiego posiłku, reak­cja wyda­wała się prze­sa­dzona.

– Nie. Pho­ebe do niego zadzwo­niła, żeby się poże­gnać. – Ysa­beau pokrę­ciła głową. – Oboje są tacy impul­sywni.

– Są nowo­cze­śni, to wszystko – skwi­to­wa­łam.

Nie było zaska­ku­jące, że Pho­ebe i Mar­cus znie­cier­pli­wili się bizan­tyj­skim labi­ryn­tem wam­pi­rycz­nych rytu­ałów, naka­zów i zaka­zów. Po pierw­sze, Bal­dwina, głowę klanu de Cler­mon­tów, popro­szono o for­malne potwier­dze­nie zarę­czyn Mar­cusa i Pho­ebe i jej woli prze­miany w wam­pira. Krok uznano za nie­zbędny, zwa­żyw­szy na kolo­rową prze­szłość Mar­cusa i skan­da­liczną decy­zję Mat­thew, żeby się ze mną, cza­row­nicą, oże­nić. Tylko z peł­nym popar­ciem Bal­dwina ich mał­żeń­stwo mogło zostać uznane za legalne.

Potem Mar­cus i Pho­ebe wybrali stwórcę z bar­dzo krót­kiej listy kan­dy­da­tów. Nie mógł nim być czło­nek rodziny, bo Phi­lippe de Cler­mont twardo sprze­ci­wiał się jakim­kol­wiek prze­ja­wom kazi­rodz­twa wśród człon­ków swo­jego rodu. Rodzic Pho­ebe musiał być sta­rym wam­pi­rem, obda­rzo­nym wystar­cza­jącą gene­tyczną siłą, żeby stwo­rzyć zdrowe dziecko. A ponie­waż wybra­niec miał być na zawsze zwią­zany z rodziną de Cler­montów, jego pocho­dze­nie i repu­ta­cja musiały być nie­na­ganne.

Gdy Pho­ebe i Mar­cus zde­cy­do­wali, kto prze­mieni ją w wam­pira, jej przy­szła stwór­czyni i Bal­dwin usta­lili ter­min, a Ysa­beau z pomocą demo­nicz­nego przy­ja­ciela Mar­cusa, Hami­sha Osborne’a zajęła się prak­tycz­nymi szcze­gó­łami: miesz­ka­niem, finan­sami i pracą. Porzu­ce­nie życia cie­pło­krwi­stego było skom­pli­ko­waną rze­czą. Śmierć i znik­nię­cie nale­żało zaaran­żo­wać, podob­nie jak zwol­nie­nie z pracy z powo­dów oso­bi­stych, które miało zakoń­czyć się rezy­gna­cją sześć mie­sięcy póź­niej.

Teraz, gdy Pho­ebe została wam­pi­rem, wśród jej pierw­szych męskich gości miał się zna­leźć Bal­dwin. Z powodu sil­nych związ­ków mię­dzy fizycz­nym gło­dem i sek­su­al­nym pożą­da­niem jej kon­takt z innymi męż­czy­znami musiał być ogra­ni­czony. I żeby zapo­biec pochop­nym dzia­ła­niom przy pierw­szym wyrzu­cie wam­pi­rycz­nych hor­mo­nów, Mar­cus nie mógł zoba­czyć narze­czo­nej do chwili, aż Bal­dwin uzna, że Pho­ebe jest w sta­nie pod­jąć racjo­nalną decy­zję co do ich wspól­nej przy­szło­ści. Tra­dy­cyj­nie wam­piry odcze­ki­wały co naj­mniej dzie­więć­dzie­siąt dni – średni czas potrzebny do tego, by nowo naro­dzone nie­mowlę zmie­niło się w osob­nika zdol­nego do pew­nej samo­dziel­no­ści – zanim przy­szli part­ne­rzy mogli się połą­czyć.

Ku zasko­cze­niu wszyst­kich Mar­cus zgo­dził się na wszyst­kie skom­pli­ko­wane plany Ysa­beau. Był rodzin­nym rewo­lu­cjo­ni­stą. Spo­dzie­wa­łam się, że będzie pro­te­sto­wał, ale on nie powie­dział ani słowa.

– Dwa dni temu wszy­scy byli cał­ko­wi­cie pewni prze­miany Pho­ebe – zauwa­ży­łam. – Dla­czego teraz tak się o nią mar­twi­cie?

– Nie mar­twimy się o Pho­ebe, tylko o Mar­cusa – wyja­śniła Ysa­beau. – On ni­gdy nie potra­fił cze­kać ani prze­strze­gać zasad usta­lo­nych przez innych. Jest zbyt skory do podą­ża­nia za gło­sem serca, co zawsze spro­wa­dza na niego kło­poty.

Drzwi kuchni otwo­rzyły się gwał­tow­nie i do środka wpa­dła zama­zana smuga błę­kitu i bieli. Rzadko widy­wa­łam wam­piry poru­sza­jące się z nie­kon­tro­lo­waną szyb­ko­ścią, więc było zaska­ku­jące, kiedy nie­okre­ślona plama zmie­niła się w biały T-shirt, wybla­kłe dżinsy, nie­bie­skie oczy i czu­prynę blond wło­sów.

– Powi­nie­nem być z nią! – krzyk­nął Mar­cus. – Przez więk­szość życia chcia­łem mieć poczu­cie przy­na­leż­no­ści, wła­sną rodzinę. Teraz ją mam, a odwró­ci­łem się do niej ple­cami.

Mat­thew zja­wił się tuż za Mar­cu­sem niczym cień ści­ga­jący słońce. Pochód zamy­kał Alain Le Merle, dawny gier­mek Phi­lippe’a.

– Tra­dy­cyj­nie, jak wiesz… – zaczął Mat­thew.

– A od kiedy obcho­dzi mnie tra­dy­cja?! – wykrzyk­nął Mar­cus.

Napię­cie w kuchni jesz­cze tro­chę wzro­sło. Jako głowa rodziny Mat­thew ocze­ki­wał posłu­szeń­stwa i sza­cunku od swo­jego syna, a nie kłótni.

– Wszystko w porządku? – W swoim życiu pro­fe­sorki nauczy­łam się sku­tecz­no­ści pytań reto­rycz­nych, które dawały wszyst­kim szansę zatrzy­ma­nia się i zasta­no­wie­nia. Moje pyta­nie oczy­ściło atmos­ferę, choćby tylko z tego powodu, że było cał­kiem oczy­wi­ste, że nic nie jest w porządku.

– Nie spo­dzie­wa­li­śmy się, że nie śpisz, mon coeur. – Mat­thew pod­szedł i mnie poca­ło­wał. Pach­niał świe­żym powie­trzem, sosnami i sia­nem, jakby biegł przez odkryte pola i gęste lasy. – Mar­cus mar­twi się o Pho­ebe, to wszystko.

– Mar­twi się? – Mar­cus ścią­gnął brwi. – Odcho­dzę od zmy­słów z nie­po­koju. Nie mogę jej zoba­czyć. Nie mogę pomóc…

– Musisz zaufać Miriam. – Ton Mat­thew był łagodny, ale na jego szczęce drgał mię­sień.

– Ni­gdy nie powi­nie­nem był się zgo­dzić na ten śre­dnio­wieczny pro­to­kół. – Zde­ner­wo­wa­nie Mar­cusa nie sła­bło. – Teraz jeste­śmy roz­dzie­leni, a ona nie ma na kim się oprzeć oprócz Freyi…

– Spe­cjal­nie pro­si­łeś, żeby to Freyja przy niej była – spo­koj­nie przy­po­mniał Mat­thew. – Mogłeś posta­no­wić, żeby ktoś inny z rodziny słu­żył jak wspar­cie Pho­ebe w cza­sie prze­miany. Sam ją wybra­łeś.

– Boże, Mat­thew. Musisz być tak cho­ler­nie roz­sądny przez cały czas? – Mar­cus odwró­cił się ple­cami do ojca.

– To wku­rza­jące, prawda? – rzu­ci­łam ze współ­czu­ciem, obej­mu­jąc męża w pasie i przy­cią­ga­jąc go do sie­bie.

– Tak, Diano, z pew­no­ścią tak – przy­znał Mar­cus, pod­cho­dząc do lodówki i otwie­ra­jąc jej cięż­kie drzwi. – A ja musia­łem to zno­sić o wiele dłu­żej niż ty. Jezu, Mar­the. Co robi­łaś przez cały dzień? W tym domu nie ma ani kro­pli krwi.

Nie dało się stwier­dzić, kto jest bar­dziej wstrzą­śnięty kry­tyką ogól­nie sza­no­wa­nej Mar­the, która dbała o potrzeby wszyst­kich człon­ków rodziny, jesz­cze zanim je sobie uświa­da­miali. Było jed­nak jasne, kto jest najbar­dziej wście­kły: Alain, jej poto­mek.

Mat­thew i sługa wymie­nili spoj­rze­nie. Potem Alain lekko ski­nął głową na znak, że koniecz­ność zdy­scy­pli­no­wa­nia syna ma pierw­szeń­stwo przed jego pra­wem do obrony matki. Mąż łagod­nie zabrał dłoń z mojej ręki. Bły­ska­wicz­nie prze­ciął kuch­nię i przy­parł Mar­cusa do ściany. Ten ruch wystar­czyłby, żeby zła­mać żebra zwy­kłemu śmier­tel­ni­kowi.

– Dość tego, Mar­cu­sie. Spo­dzie­wa­łem się, że sytu­acja Pho­ebe przy­wróci wspo­mnie­nia two­ich wła­snych powtór­nych naro­dzin, ale musisz poćwi­czyć umiar. Nic byś nie zyskał, wpa­da­jąc do domu Freyi.

– Prze­pra­szam, Diano. – Mar­cus zer­k­nął na mnie i zwró­cił się do Mar­the: – Boże, nie chcia­łem…

Ysa­beau poło­żyła dłoń na ramie­niu wnuka.

– Posta­raj się nie zamar­twiać, Mar­cu­sie. Nikt nie potra­fiłby lepiej zadbać o Pho­ebe niż Freyja.

– Ja bym potra­fił. – Mar­cus odtrą­cił rękę babki i znik­nął w spi­żarni.

Mar­the unio­sła wzrok do nieba, jakby szu­kała wyba­wie­nia od zako­cha­nych wam­pi­rów. Ysa­beau ostrze­gaw­czym gestem unio­sła palec, powstrzy­mu­jąc Mat­thew od komen­ta­rza. Ale ja, jako jedyna obecna tu cie­pło­krwi­sta, która nie miała wsz­cze­pio­nych stad­nych reguł de Cler­mon­tów, zigno­ro­wa­łam roz­kaz teścio­wej.

– Wła­ści­wie nie sądzę, żeby to była prawda, Mar­cu­sie! – zawo­ła­łam w stronę sąsied­niego pomiesz­cze­nia i dola­łam sobie her­baty.

– Co? – Mar­cus poja­wił się w mgnie­niu oka ze srebr­nym kub­kiem do julepu, w któ­rym, jak wie­dzia­łam, nie ma ani bur­bona, ani cukru, ani wody, ani mięty. Na jego twa­rzy malo­wało się obu­rze­nie. – Oczy­wi­ście, że ja naj­le­piej bym się nią zajął. Kocham ją. Pho­ebe to moja part­nerka. Lepiej niż inni wiem, czego ona potrze­buje.

– Lepiej niż Pho­ebe? – zapy­ta­łam.

– Cza­sami. – Mar­cus bun­tow­ni­czo wysu­nął pod­bró­dek do przodu.

– Bzdury. – Zabrzmia­łam jak Sarah, szczera i nie­cier­pliwa, co przy­pi­sa­łam raczej wcze­snej godzi­nie niż gene­tycz­nym pre­dys­po­zy­cjom kobiet Bisho­pów. – Wy, wam­piry, wszy­scy jeste­ście tacy sami: myśli­cie, że wie­cie, czego my, biedni cie­pło­krwi­ści, naprawdę pra­gniemy, zwłasz­cza kobiety. W rze­czy­wi­sto­ści Pho­ebe chciała zostać wam­pi­rem w sta­ro­świecki spo­sób. Twoim zada­niem jest dopil­no­wać, żeby jej decy­zja została usza­no­wana i żeby plan się powiódł.

– Pho­ebe nie rozu­miała, na co się zga­dza. Nie do końca. – Mar­cus nie był gotowy ustą­pić. – Mogła dostać uczu­le­nia na krew. Mogła mieć kło­poty z pierw­szym zabi­ja­niem. Ja umiał­bym jej pomóc, wes­przeć ją.

Uczu­le­nia na krew? Omal nie zakrztu­si­łam się her­batą. O czym on mówił, do licha?

– Ni­gdy nie widzia­łam, żeby ktoś był tak dobrze jak Pho­ebe przy­go­to­wany do tego, żeby zostać man­ja­sang – zapew­niła Ysa­beau.

– Ale nie ma żad­nych gwa­ran­cji. – Mar­cus nie potra­fił wyzbyć się obaw.

– W tym życiu nie ma, moje dziecko. – Na twa­rzy Ysa­beau odma­lo­wał się ból na wspo­mnie­nie chwil, które nio­sły ze sobą obiet­nice szczę­śli­wego zakoń­cze­nia.

– Jest późno. Poroz­ma­wiamy po wscho­dzie słońca. Nie zaśniesz, Mar­cu­sie, ale spró­buj odpo­cząć. – Mat­thew dotknął jego ramie­nia.

– Mógł­bym zamiast tego pobie­gać. Spró­bo­wać się zmę­czyć. O tej porze nie natknę się na nikogo oprócz rol­ni­ków. – Mar­cus spoj­rzał na coraz jaśniej­sze świa­tło wpa­da­jące przez okna.

– Rze­czy­wi­ście raczej nie ścią­gniesz na sie­bie uwagi – potwier­dził Mat­thew. – Chcesz, żebym pobiegł z tobą?

– Nie ma potrzeby. Prze­biorę się i ruszam. Może wybiorę trasę na Saint-Priest-sous-Aixe. Po dro­dze jest parę nie­złych pod­bie­gów.

– Mamy się cie­bie spo­dzie­wać na śnia­da­niu? – Ton Mat­thew był zbyt nie­dbały. – Dzieci wcze­śnie wstają. Będą chciały porzą­dzić star­szym bra­tem.

– Nie martw się, Mat­thew. – Na war­gach Mar­cusa zatań­czył cień uśmie­chu. – Twoje nogi są dłuż­sze od moich. Nie zamie­rzam znowu ucie­kać, tylko prze­wie­trzyć głowę.

***

Zosta­wi­li­śmy drzwi naszego pokoju uchy­lone, na wypa­dek gdyby Phi­lip albo Becca się obu­dzili, i wró­ci­li­śmy do łóżka. Wpeł­złam mię­dzy prze­ście­ra­dła i w ten cie­pły majowy pora­nek wdzięczna, że mój mąż jest wam­pi­rem, wtu­li­łam się w jego chłód. Wie­dzia­łam, w któ­rym momen­cie Mar­cus wyru­szył na prze­bieżkę, bo wtedy ramiona Mat­thew całe przy­lgnęły do mate­raca. Wcze­śniej leżał lekko pod­party, gotowy wstać i pobiec synowi na pomoc.

– Chcesz za nim iść? – zapy­ta­łam.

Nogi Mat­thew rze­czy­wi­ście były dłuż­sze niż Mar­cusa i szyb­sze. Bez trudu dogo­niłby syna.

– Alain za nim podąża, tak na wszelki wypa­dek – odparł Mat­thew.

– Ysa­beau powie­działa, że bar­dziej się mar­twi o Mar­cusa niż o Pho­ebe. – Odsu­nę­łam się, żeby w bla­sku świtu spoj­rzeć na twarz męża. – Dla­czego?

– Mar­cus jest jesz­cze taki młody. – Mat­thew wes­tchnął.

– Poważ­nie?

Mar­cus naro­dził się ponow­nie jako wam­pir w 1781 roku. Zda­wa­łoby się, że ponad dwie­ście lat w zupeł­no­ści wystar­czy, by doro­snąć.

– Wiem, co myślisz, Diano, ale kiedy czło­wiek staje się wam­pi­rem, musi wciąż na nowo doj­rze­wać – wyja­śnił Mat­thew. – Może minąć dużo czasu, nim sta­nie się nie­za­leżny. Potra­fimy być omylni, kiedy po raz pierw­szy zaczyna w nas krą­żyć krew wam­pira.

– Ale Mar­cus już ma za sobą burz­liwą mło­dość.

Rodzina nie omiesz­kała opo­wie­dzieć mi o wcze­snych latach Mar­cusa w Ame­ryce, o skan­da­lach i tara­pa­tach, w które popa­dał, o kło­po­tach, z któ­rych musiał być rato­wany przez star­szych człon­ków rodu de Cler­mon­tów.

– I wła­śnie dla­tego nie można pozwo­lić, by nad­zo­ro­wał prze­mianę Pho­ebe. Mar­cus ma poślu­bić nowo naro­dzoną wam­pi­rzycę. To byłby poważny krok w każ­dych oko­licz­no­ściach, a zwa­żyw­szy na jego mło­dość… – Mat­thew umilkł na chwilę. – Mam nadzieję, że postę­puję wła­ści­wie, pozwa­la­jąc mu wyko­nać ten krok.

– Rodzina robi to, co Mar­cus i Pho­ebe chcieli. – Poło­ży­łam nacisk na pierw­sze słowo. – Są dosta­tecz­nie doro­śli, czy to jako zim­no­krwi­sty wam­pir, czy cie­pło­krwi­sty czło­wiek, by wie­dzieć, czego pra­gną.

– Naprawdę? – Mat­thew zmie­nił pozy­cję, żeby spoj­rzeć mi w oczy. – Masz bar­dzo współ­cze­sny pogląd, że męż­czy­zna zale­d­wie dwu­dzie­stocz­te­ro­letni i kobieta w mniej wię­cej tym samym wieku są dosta­tecz­nie doświad­czeni, by okre­ślić bieg swo­jego dal­szego życia. – Draż­nił się ze mną, ale zmarsz­czone brwi wska­zy­wały, że gdzieś w głębi mój mąż wie­rzy w te słowa.

– Jest dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, a nie osiem­na­sty – odpa­ro­wa­łam. – Poza tym Mar­cus nie jest męż­czy­zną w wieku dwu­dzie­stu czte­rech lat, jak raczy­łeś stwier­dzić, tylko ma ich ponad dwie­ście pięć­dzie­siąt.

– Mar­cus zawsze będzie dziec­kiem z tam­tego wcze­śniej­szego okresu – powie­dział Mat­thew. – Gdyby był rok tysiąc sie­dem­set osiem­dzie­siąty pierw­szy i to on prze­ży­wał swój pierw­szy dzień jako wam­pir, a nie Pho­ebe, uwa­żano by, że potrze­buje mądrej rady… i sil­nej ręki.

– Twój syn popro­sił wszyst­kich człon­ków rodu, i rodziny Pho­ebe rów­nież, o radę – przy­po­mnia­łam. – Czas pozwo­lić mu decy­do­wać o wła­snej przy­szło­ści.

Mat­thew mil­czał, prze­su­wa­jąc dło­nią po ledwo widocz­nych bli­znach, które zostały na moich ple­cach po spo­tka­niu z cza­row­nicą Satu Järvinen. Czę­sto wodził pal­cami po tych śla­dach żalu, przy­po­mi­na­ją­cych mu wszyst­kie chwile, kiedy nie udało mu się ochro­nić tych, któ­rych kochał.

– Wszystko będzie dobrze – zapew­ni­łam go, przy­su­wa­jąc się bli­żej.

Mat­thew wes­tchnął.

– Mam nadzieję.

***

Póź­niej tego dnia w Les Reve­nants zapa­no­wał cudowny spo­kój. Nie mogłam docze­kać się tych rzad­kich chwil ciszy po prze­bu­dze­niu – czę­sto było to zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut, od czasu do czasu błoga godzina albo wię­cej.

Bliź­nięta spały w pokoju dzie­cię­cym. Mat­thew sie­dział w biblio­tece i pra­co­wał nad arty­ku­łem, który pisał wspól­nie z naszym kolegą z Yale Chri­sem Robert­sem. Na jesien­nej kon­fe­ren­cji zamie­rzali ujaw­nić wię­cej swo­ich odkryć i już szy­ko­wali się do publi­ka­cji w wio­dą­cym cza­so­pi­śmie nauko­wym. Mar­the wkła­dała do sło­ików świeżą fasolę w zale­wie, oglą­da­jąc jed­no­cze­śnie Plus belle la vie w tele­wi­zo­rze, który Mat­thew zain­sta­lo­wał w kuchni. Wpraw­dzie upie­rała się, że nie inte­re­sują jej takie tech­niczne nowinki, ale szybko wcią­gnęły ją wyskoki miesz­kań­ców Le Mistral. Jeśli cho­dzi o mnie, uni­ka­łam spraw­dza­nia prac, bo wola­łam badać związki mię­dzy nowo­żyt­nym goto­wa­niem a prak­ty­kami labo­ra­to­ryj­nymi. Nie­stety mogłam spę­dzić jedy­nie nie­wiele czasu nad ręko­pi­sami alche­micz­nymi z XVII wieku.

***

Po godzi­nie pracy wezwała mnie wspa­niała majowa pogoda. Zro­bi­łam sobie zimny napój i poszłam na górę na drew­niany taras, który Mat­thew skon­stru­ował na szczy­cie jed­nej z wież Les Reve­nants zwień­czo­nej blan­kami. Rze­komo wznie­siono ją po to, by mieć widok na oko­licę, ale wszy­scy wie­dzieli, że jej pier­wotny cel był obronny. Budowla sta­no­wiła dobry punkt obser­wa­cyjny, z któ­rego z dużym wyprze­dze­niem widziano zbli­ża­nie się obcych. Z nowym apar­ta­men­tem pod dachem i oczysz­czoną fosą Les Reve­nants stało się teraz bez­pieczne i cał­kiem wygodne.

Mar­cus w ciem­nych oku­la­rach leżał w połu­dnio­wym upale, a let­nie słońce malo­wało pasemka na jego blond wło­sach.

– Część, Diano – powie­dział, odkła­da­jąc cienki tomik oprawny w brą­zową skórę, popla­mioną i spę­kaną ze sta­ro­ści.

– Wyglą­dasz, jak­byś potrze­bo­wał tego bar­dziej niż ja. – Poda­łam mu swoją szklankę z mro­żoną her­batą. – Dużo mięty, żad­nej cytryny, żad­nego cukru.

– Dzięki. – Mar­cus pocią­gnął ostrożny łyk. – Pyszna.

– Mogę do cie­bie dołą­czyć czy ucie­kasz przed wszyst­kimi? – Wam­piry były isto­tami stad­nymi, ale zde­cy­do­wa­nie lubiły czas spę­dzany w samot­no­ści.

– To twój dom, Diano. – Mar­cus zdjął stopy z sie­dze­nia krze­sła, któ­rego uży­wał jako zaim­pro­wi­zo­wa­nego pod­nóżka.

– To dom rodzinny, a ty jesteś w nim mile widziany – zapew­ni­łam pośpiesz­nie. Roz­łąka z Pho­ebe była dosta­tecz­nie cięż­kim prze­ży­ciem, żeby jesz­cze Mar­cus miał czuć się jak intruz. – Jakieś nowe wie­ści z Paryża?

– Nie. Grand-mère powie­działa, żebym nie ocze­ki­wał następ­nego tele­fonu od Freyi wcze­śniej niż za trzy dni. – Mar­cus prze­su­wał pal­cami po wil­goci gro­ma­dzą­cej się na zewnętrz­nej powierzchni zim­nej szklanki.

– Dla­czego trzy dni? – Może cho­dziło o coś w rodzaju wam­pi­rycz­nej oceny w skali Apgar.

– Bo tyle trzeba odcze­kać, zanim wam­pi­rycz­nemu nowo­rod­kowi poda się krew nie­po­cho­dzącą z żył jego stwórcy – wyja­śnił Mar­cus. – Odsta­wie­nie wam­pira potrafi być trudne. Jeśli zbyt szybko przyj­mie on za dużo obcej krwi, może to spo­wo­do­wać śmier­telne muta­cje gene­tyczne. Cza­sami takie nie­mow­lęta umie­rają. To będzie rów­nież pierw­szy psy­cho­lo­giczny test, czy Pho­ebe potrafi sama się wyży­wić. Zaczy­nają oczy­wi­ście od cze­goś małego: ptaka albo kota.

– Uhm – mruk­nę­łam, siląc się na apro­batę, choć żołą­dek pod­cho­dził mi do gar­dła.

– Już wcze­śniej zadba­łem o to, żeby Pho­ebe potra­fiła zabić. – Mar­cus zapa­trzył się w dal. – Cza­sami trud­niej jest ode­brać życie, kiedy nie ma się wyboru.

– Pomy­śla­ła­bym, że wręcz prze­ciw­nie – wtrą­ci­łam.

Mar­cus pokrę­cił głową.

– Dziwne, ale kiedy to już nie jest kwe­stia roz­rywki, można stra­cić odwagę. Instynkt czy nie, prze­trwa­nie kosz­tem innej istoty to samo­lubny akt. – Ner­wowo postu­kał książką w nogę.

– Co czy­tasz? – spy­ta­łam, żeby zmie­nić temat.

– Moją ulu­bioną lek­turę. – Rzu­cił mi tomik.

Zwy­kle spo­sób obcho­dze­nia się męskich człon­ków rodu z książ­kami skła­niał mnie do robie­nia im wykła­dów, ale ta naj­wy­raź­niej widziała gor­sze trak­to­wa­nie. Coś odgry­zło jeden róg. Skóra oka­zała się jesz­cze bar­dziej popla­miona, niż wyda­wało się na pierw­szy rzut oka, okładkę zna­czyły kółka zosta­wione przez kie­liszki, kufle i kubki. Na tło­czo­nych deko­ra­cjach zacho­wały się ślady zło­ce­nia, a ich styl wska­zy­wał na to, że książkę opra­wiono na początku XIX wieku. Mar­cus czy­tał ją tak czę­sto, że grzbiet pękł i widać było mnó­stwo napraw, w tym jedną zro­bioną pożół­kłą taśmą kle­jącą.

Tak ceniona rzecz kryła w sobie szcze­gólną magię, która nie miała nic wspól­nego z jej war­to­ścią czy sta­nem, a wszystko z jej zna­cze­niem. Ostroż­nie unio­słam sfa­ty­go­waną okładkę. Ku mojemu zasko­cze­niu książka w środku oka­zała się dzie­siątki lat star­sza, niż suge­ro­wała oprawa.

Zdrowy roz­są­dek. Był to fun­da­men­talny tekst rewo­lu­cji ame­ry­kań­skiej. Spo­dzie­wa­łam się, że Mar­cus czyta Byrona albo jakąś powieść, a nie filo­zo­fię poli­tyki.

– Słu­ży­łeś w Nowej Anglii w tysiąc sie­dem­set sie­dem­dzie­sią­tym szó­stym? – spy­ta­łam, gdy zauwa­ży­łam datę bostoń­skiego wyda­nia. Magnus był kie­dyś żoł­nie­rzem, a potem chi­rur­giem w armii kon­ty­nen­tal­nej. Tyle wie­dzia­łam.

– Nie. Wtedy jesz­cze miesz­ka­łem w domu. – Mar­cus wziął ode mnie książkę. – Chyba pójdę się przejść. Dzięki za her­batę.

Wyglą­dało na to, że Mar­cus nie jest w nastroju do dal­szych zwie­rzeń.

Znik­nął na scho­dach, zosta­wia­jąc za sobą ślad w postaci nie­har­mo­nij­nych, poły­sku­ją­cych nici: czer­wo­nych i indygo splą­ta­nych z czar­nymi i bia­łymi. Jako tkaczka potra­fi­łam dostrzec utkane pasma prze­szło­ści, teraź­niej­szo­ści i przy­szło­ści, które wią­zały świat. Nor­mal­nie widoczne były czy­ste tony błę­kitu i bursz­tynu, skła­da­jące się na mocną osnowę, a kolo­rowe nici indy­wi­du­al­nego doświad­cze­nia sta­no­wiły jasne, nie­re­gu­larne wzory w wątku.

Tyle że nie dzi­siaj. Wspo­mnie­nia Mar­cusa były tak silne i poru­sza­jące, że znie­kształ­cały tka­ninę czasu, żło­biły w jej struk­tu­rze dziury, przez które mógł się wydo­stać jakiś zapo­mniany potwór z prze­szło­ści.

Chmury zbie­ra­jące się na hory­zon­cie i mro­wie­nie w kciu­kach ostrze­gły mnie, że zbli­żają się burz­liwe czasy. Dla nas wszyst­kich.

Roz­dział 4

Jeden

13 maja

Phoebe sie­działa w swo­jej sypialni przed roz­su­nię­tymi śliw­ko­wymi zasło­nami i nasy­cona krwią stwór­czyni chło­nęła roz­le­gły widok Paryża za oknem, głodna jedy­nie następ­nego obja­wie­nia, na które pozwa­lał jej nowy zmysł wzroku.

Noc nie była zwy­kłą czer­nią, lecz tysią­cem odcieni i fak­tur ciem­no­ści, nie­któ­rych jak paję­czyna, innych aksa­mit­nych, od naj­głęb­szych fio­le­tów i nie­bie­sko­ści po naj­bled­sze sza­ro­ści.

Życie nie zawsze miało być tak łatwe. Teraz roz­le­gało się puka­nie do drzwi, zanim głód zaczy­nał szar­pać jej wnętrz­no­ści. Musiała w końcu go poczuć, żeby zro­zu­mieć, jak to jest pra­gnąć krwi innej istoty, i nauczyć się ste­ro­wać tym pra­gnie­niem.

Jed­nakże teraz pra­gnęła jedy­nie malo­wać. Nie robiła tego od lat, po przy­pad­ko­wej uwa­dze nauczy­ciela – uszczy­pli­wej, lek­ce­wa­żą­cej – po któ­rej zaczęła stu­dio­wać histo­rię sztuki, zamiast ją prak­ty­ko­wać. Palce ją świerz­biły, żeby chwy­cić pędzel, zanu­rzyć go w gęstej far­bie olej­nej albo deli­kat­nych wod­nych pig­men­tach i nało­żyć je na płótno albo papier.

Czy potra­fi­łaby uchwy­cić kolor dachó­wek po dru­giej stro­nie ogrodu: nie­bie­sko­szary z odcie­niem sre­bra? Czy moż­liwe było odda­nie atra­men­to­wej czerni nieba i ostrego meta­licz­nego poły­sku na hory­zon­cie?

Pho­ebe zro­zu­miała teraz, dla­czego pra­pra­wnuk Mat­thew Jack pokry­wał wszyst­kie dostępne powierzch­nie obra­zami swo­ich wspo­mnień i doświad­czeń. Gra świa­teł i cieni była nie­koń­czą­cym się poka­zem, który mogłaby obser­wo­wać godzi­nami i ni­gdy się nie znu­dzić.

Dowie­działa się tego dzięki jed­nej świecy, którą Freyja zosta­wiła zapa­loną w srebr­nym świecz­niku usta­wio­nym na toa­letce. Falu­jący blask i ciem­ność w sercu pło­mie­nia hip­no­ty­zo­wały. Pho­ebe bła­gała o wię­cej świec, bo chciała oto­czyć się punk­ci­kami jasno­ści, która ośle­piała.

– Jedna wystar­czy – stwier­dziła Freyja. – Nie chcemy, żebyś w swoim pierw­szym dniu doznała pora­że­nia świa­tłem.

Póki Pho­ebe żywiła się regu­lar­nie, naj­więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwem dla niej jako nowo naro­dzo­nego wam­pira był natłok bodź­ców. By zapo­biec nie­szczę­ściu, Freyja i Miriam dokład­nie spraw­dziły jej oto­cze­nie; chciały zmi­ni­ma­li­zo­wać groźbę zagu­bie­nia się w dozna­niach.

Na przy­kład zaraz po trans­for­ma­cji Pho­ebe chciała wziąć prysz­nic. Freyja uznała cien­kie jak igła stru­myczki wody za zbyt ostre, więc Françoise przy­go­to­wała cie­płą kąpiel w wan­nie i pil­no­wała ści­śle odmie­rzo­nego czasu, żeby Pho­ebe nie dała się pochło­nąć łagod­nemu muska­niu wody na skó­rze. Wszyst­kie okna w domu, nie tylko te w sypialni, zostały zamknięte, żeby chro­nić ją przed kuszą­cymi zapa­chami cie­pło­krwi­stych, psów sąsia­dów i zanie­czysz­czeń.

– Przy­kro mi, Pho­ebe, ale w zeszłym roku w Paryżu męskie nie­mowlę wpa­dło w szał w pary­skim metrze – wyja­śniła Freyja, zapy­tana, czy można uchy­lić choć jedno okno, żeby wpu­ścić powie­trze. – Dym ze sta­rego układu hamul­co­wego oka­zał się dla niego tak nie­od­partą pokusą, że stra­ci­li­śmy go na ósmej linii. Spo­wo­do­wało to nie­koń­czące się opóź­nie­nia, ziry­to­wało poran­nych pasa­że­rów i bar­dzo roz­gnie­wało bur­mi­strza. Bal­dwina też.

Pho­ebe wie­działa, że mogłaby z łatwo­ścią stłuc szybę, roz­trza­skać fra­mugę, a nawet wybić dziurę w ścia­nie, gdyby ucieczka stała się konieczna. Ale opar­cie się tym poku­som sta­no­wiło spraw­dzian jej samo­kon­troli, posłu­szeń­stwa i tego, czy nadaje się na part­nerkę Mar­cusa. Pho­ebe była zde­ter­mi­no­wana, żeby zdać test, sie­działa więc w dusz­nym pokoju i patrzyła, jak kolory migo­czą i dry­fują, kiedy chmura prze­sło­niła księ­życ, odle­gła gwiazda zga­sła na nie­bie albo obrót ziemi spra­wił, że słońce odro­binę się przy­bli­żyło.

– Chcia­ła­bym mieć farby. – Pho­ebe powie­działa to szep­tem, ale dźwięk roz­brzmiał echem w jej uszach. – I pędzle.

– Popro­szę Miriam. – Odpo­wiedź Freyi przy­była z daleka.

Sądząc po skro­ba­niu, które lekko draż­niło nerwy Pho­ebe, Freyja pisała wiecz­nym pió­rem w swoim dzien­niku. Od czasu do czasu jej serce ude­rzało powoli.

Jesz­cze dalej, w kuchni, Char­les palił cygaro i czy­tał gazetę. Sze­lest. Wypusz­cze­nie dymu. Cisza. Stuk. Sze­lest. Zacią­gnię­cie się. Cisza. Podob­nie jak pary­ska noc miała wła­sną paletę barw, tak każdą istotę wyróż­niał jej wła­sny ryt­miczny akom­pa­nia­ment, jak pieśń, którą serce Pho­ebe zagrało, kiedy pierw­szy raz piła krew Miriam.

– Potrze­bu­jesz cze­goś jesz­cze, Pho­ebe? – Pióro Freyi znie­ru­cho­miało.

W kuchni Char­les zga­sił cygaro w meta­lo­wej popiel­niczce. Oboje cze­kali w napię­ciu na jej odpo­wiedź. Pho­ebe czuła, że przy­zwy­cza­je­nie się do roz­mów z ludźmi znaj­du­ją­cymi się w róż­nych poko­jach, nie mówiąc o osob­nych pię­trach dużego domu, zaj­mie jej tro­chę czasu.

– Tylko Mar­cusa – odparła z tęsk­notą. Przy­wy­kła do myśle­nia o sobie jako o jed­nej połówce „my”. Tyle chciała mu powie­dzieć, podzie­lić się wra­że­niami z pierw­szego dnia ponow­nych naro­dzin. Nie­stety dzie­liły ich setki kilo­me­trów.

– Może poćwi­czysz cho­dze­nie? – pod­su­nęła Freyja, zamy­ka­jąc pióro. Chwilę póź­niej zna­la­zła się pod jej drzwiami. Klucz lekko obró­cił się w zamku. – Pozwól, że ci pomogę.

Pho­ebe zamru­gała, kiedy miękki blask domu oświe­tlo­nego świe­cami wsą­czył się za próg i zmie­nił atmos­ferę pokoju.

– Świa­tło to żywa rzecz – stwier­dziła zachwy­cona tą myślą.

– Jed­no­cze­śnie fala i cząstka. Zdu­mie­wa­jące, że odkry­cie tego zajęło cie­pło­krwi­stym tak dużo czasu. – Freyja sta­nęła przed Pho­ebe z rękami wycią­gnię­tymi w pomoc­nym geście. – Pamię­taj, żeby nie naci­skać na krze­sło dłońmi i na pod­łogę sto­pami. Dla draugr wsta­wa­nie to po pro­stu kwe­stia roz­pro­sto­wa­nia się. Nie ma potrzeby się wysi­lać.

Pho­ebe była wam­pi­rem nie­całe dwa­dzie­ścia cztery godziny, a już zła­mała kilka krze­seł i wyszczer­biła wannę.

– Płyń w górę. Po pro­stu pomyśl „wstań” i to zrób. Spo­koj­nie. Dobrze. – Freyja cofała się jak pani od baletu z dzie­ciń­stwa Pho­ebe, rów­nie surowa postać, choć nie wzro­stu Wal­ki­rii. To madame Olga pomo­gła swo­jej uczen­nicy zro­zu­mieć, że wiel­kość nie ma nic wspól­nego z posturą.

Wspo­mnie­nie madame Olgi spra­wiło, że Pho­ebe natych­miast wypro­sto­wała plecy i odru­chowo chwy­ciła dło­nie Freyi, jakby były drew­nia­nym drąż­kiem do ćwi­czeń. Usły­szała chrup­nię­cie.

– Och, kocha­nie, już po palcu. – Lewy palec wska­zu­jący men­torki wisiał pod dziw­nym kątem. Freyja nasta­wiła go szyb­kim szarp­nię­ciem. – Gotowe. Wszystko znowu działa. Do końca lata pew­nie zła­miesz nie­jedną kość. – Freyja ujęła Pho­ebe pod łokieć. – Przejdźmy się po pokoju. Powoli.

Było jasne, dla­czego cie­pło­krwi­ści uwa­żają, że wam­piry potra­fią latać. Wystar­czyło, że man­ja­sang pomy­ślał o celu, a tra­fiał do niego w mgnie­niu oka, nie pamię­ta­jąc o tym, żeby wło­żyć jakiś wysi­łek w ruch.

Pho­ebe czuła się jak nowo­ro­dek, któ­rym zresztą była. Robiła jeden drżący krok i zatrzy­my­wała się, żeby odzy­skać rów­no­wagę. Poza wszyst­kim miała wra­że­nie, że jej śro­dek cięż­ko­ści jest prze­su­nięty. Już nie znaj­do­wał się w mied­nicy, tylko w sercu, co spra­wiało, że Pho­ebe czuła się dziw­nie, jakby wypiła za dużo szam­pana.

– Mar­cus mówił, że szybko się uczył, kiedy został wam­pi­rem. – Pho­ebe zaczęła się roz­luź­niać i pod­da­wać wol­nym kro­kom Freyi. Wyda­wało się jej, że nie idzie, tylko tań­czy walca.

– Z pew­no­ścią. – W gło­sie Freyi brzmiała nuta żalu.

– Dla­czego? – Pho­ebe zmarsz­czyła brwi. Nagły obrót głowy, żeby przyj­rzeć się twa­rzy Freyi, spra­wił, że się na nią zato­czyła.

– Prze­cież wiesz, kocha­nie. – Freyja deli­kat­nie pomo­gła jej sta­nąć pro­sto. – Musisz pytać Mar­cusa. Draugr nie plot­kuje.

– Czy wam­piry mają tysiąc nazw na sie­bie, tak jak Samo­wie mają tysiąc okre­śleń na reni­fera? – zasta­na­wiała się Pho­ebe, odno­to­wu­jąc w pamięci naj­now­sze słowo w jej posze­rza­ją­cym się lek­sy­ko­nie.

– Myślę, że wię­cej – odparła Freyja, marsz­cząc czoło. – Mamy nawet nazwę na gada­tli­wego wam­pira, który bez pozwo­le­nia opo­wiada innym o jego prze­szło­ści.

– Naprawdę? – Pho­ebe była szcze­rze zacie­ka­wiona.

– Oczy­wi­ście – odparła z powagą Freyja. – „Mar­twy wam­pir”.

Pho­ebe była wyczer­pana wysił­kiem, jakiego wyma­gało od niej poru­sza­nie się wolno jak cie­pło­krwi­sty, bez robie­nia dziur w pod­ło­dze albo łama­nia kości, choć tylko dwa razy okrą­żyła bez­piecz­nie sypial­nię. Freyja zosta­wiła ją, żeby odpo­czy­wała w spo­koju, i wró­ciła do sie­bie, zamie­rza­jąc do świtu pisać w swoim dzien­niku.

Pho­ebe zga­siła świecę, by lepiej widzieć, jak noc ustę­puje miej­sca dniowi, a jej zimne palce ledwo zare­je­stro­wały żar pło­ną­cego knota. Weszła do łóżka raczej z przy­zwy­cza­je­nia niż w nadziei, że zaśnie. Pod­cią­gnęła koł­drę pod brodę, roz­ko­szu­jąc się świe­żo­ścią gład­kiej, wykroch­ma­lo­nej tka­niny.

Leżała w mięk­kim łóżku, obser­wu­jąc noc, słu­cha­jąc melo­dii pióra Freyi i stłu­mio­nych dźwię­ków docho­dzą­cych z ogrodu i ulicy za murami.

Jestem.

Na zawsze.

Pieśń jej serca się zmie­niła. Była wol­niej­sza i bar­dziej rów­no­mierna, cały wysi­łek ludz­kiego organu ustą­pił miej­sca cze­muś prost­szemu, bar­dziej fascy­nu­ją­cemu, ide­al­nemu. Jestem.

Na zawsze.

Pho­ebe zasta­na­wiała się, jak będzie brzmiała muzyka serca Mar­cusa. Melo­dyj­nie i przy­jem­nie, była tego pewna. Tęsk­niła za tym, żeby ją usły­szeć i zapa­mię­tać.

– Wkrótce – wyszep­tała, by sobie przy­po­mnieć, że ona i Mar­cus mają cały czas świata. – Wkrótce.

Roz­dział 5

Grze­chy ojców

14 maja

Był późny pora­nek, a ja sie­dzia­łam przy biurku i z cyfro­wej wer­sji ręko­pisu z Biblio­teki Wel­l­come prze­pi­sy­wa­łam recep­turę lady Mon­ta­gue na lecz­ni­czy bal­sam – reme­dium, które sto­so­wano na „krótki oddech” u czło­wieka albo u konia. Nawet nie mając przed sobą wła­ści­wego tek­stu, uwiel­bia­łam śle­dzić pozor­nie bez­sen­sowne esy flo­resy wyko­nane sie­dem­na­sto­wiecz­nymi pió­rami. Stop­niowo manu­skrypt wyświe­tlony na moim lap­to­pie dostar­czał dowody na ści­słe związki mię­dzy goto­wa­niem a współ­cze­sną che­mią, o czym zamie­rza­łam pisać w swo­jej nowej książce.

Bez ostrze­że­nia pracę zakłó­cił mi tele­fon z Wene­cji, tak że mój ręko­pis zwi­nął się w rogu ekranu. Ger­bert z Auril­lac, Dome­nico Michele, dwaj przed­sta­wi­ciele wam­pi­rów w Kon­gre­ga­cji, chcieli zamie­nić ze mną słowo.

Choć byłam cza­row­nicą, zaj­mo­wa­łam trze­cie prze­zna­czone dla wam­pi­rów miej­sce, które zgod­nie ze zwy­cza­jem nale­żało do członka rodu de Cler­mon­tów. Choć byłam zaprzy­się­żoną córką Phi­lippe’a de Cler­monta, decy­zja mojego szwa­gra Bal­dwina, żeby oddać je mnie, na­dal budziła kon­tro­wer­sje.

– Jesteś, Diano – ode­zwał się Ger­bert, kiedy przy­ję­łam połą­cze­nie. – Zosta­wia­li­śmy wia­do­mo­ści. Dla­czego nie odpo­wia­dasz?

Zdu­si­łam jęk fru­stra­cji.

– Czy jest moż­liwe, żeby­ście zajęli się tą sprawą beze mnie?

– Gdyby to było moż­liwe, już byśmy to zro­bili. – Ger­bert mówił z roz­draż­nie­niem. – Musimy kon­sul­to­wać się z tobą w kwe­stiach, które doty­czą naszego ludu… choć jesteś cza­row­nicą i cie­pło­krwi­stą.

Naszego ludu. To była istota pro­blemu, z któ­rym demony, wam­piry, cza­row­nice i ludzie musieli się zmie­rzyć. Praca Mat­thew i Chrisa wraz z zespo­łem bada­czy z Oks­fordu i Yale dowio­dła, że na pozio­mie gene­tycz­nym wszyst­kie cztery gatunki homi­ni­dów są bar­dziej do sie­bie podobne, niż się róż­nią. Ale trzeba było cze­goś wię­cej niż nauko­wych dowo­dów, żeby zmie­nić nasta­wie­nie, zwłasz­cza sta­rych wam­pi­rów przy­wią­za­nych do tra­dy­cji.

– Te węgier­skie i rumuń­skie klany od wie­ków toczyły wojnę w Kri­sza­nie – wyja­śnił Dome­nico. – Tamte tereny zawsze były sporne. Ale naj­now­szy wybuch prze­mocy jest nie­spo­dzianką. Zadba­łem o to, by prasa zin­ter­pre­to­wała go jako po pro­stu kolejną eska­la­cję prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej.

– Przy­po­mnij mi, kto pod­su­nął tę wer­sję? – zapy­ta­łam, szu­ka­jąc na zaśmie­co­nym biurku swo­jego notesu ze spra­wami Kon­gre­ga­cji. Kart­ku­jąc go, nie zna­la­złam żad­nej wzmianki o kimś zwią­za­nym z mediami. Ger­bert i Dome­nico znowu nie raczyli mnie poin­for­mo­wać o istot­nych rze­czach.

– Andrea Pope­scu. Jest jedną z nas, a jej obecny mąż, nie­stety czło­wiek, to repor­ter poli­tyczny Eve­ni­men­tul Zilei. – Oczy Ger­berta roz­bły­sły. – Chęt­nie pojadę do Debre­czyna i będę nad­zo­ro­wał nego­cja­cje, jeśli chcesz.

Ostat­nim, czego potrze­bo­wa­li­śmy, jest Ger­bert na Węgrzech, zaspo­ka­ja­jący swoje ambi­cje w już i tak burz­li­wej sytu­acji.

– Może posłać Albrechta i Elie­ze­rea do stołu nego­cja­cyj­nego? – pod­su­nę­łam, wymie­nia­jąc dwa naj­bar­dziej postę­powe wam­piry w tej czę­ści świata. – Klany Corvi­nus i Székely będą musiały wypra­co­wać roz­sądne roz­wią­za­nie. A jeśli tego nie zro­bią, do czasu roz­wią­za­nia pro­blemu Kon­gre­ga­cja przej­mie sporny zamek.

To, dla­czego ktoś miałby chcieć tę ruinę, prze­kra­czało zdol­ność mojego rozu­mie­nia. Nie można było wejść w te puste mury z obawy, że zosta­nie się przy­gnie­cio­nym przez spa­da­jące cegły. Poje­cha­li­śmy tam z misją dyplo­ma­tyczną w marcu, w cza­sie wio­sen­nej prze­rwy na Yale. Spo­dzie­wa­łam się oka­za­łego pałacu, a nie stosu omsza­łych kamieni.

– Nie jest to spór o nie­ru­cho­mość, który można by roz­wią­zać według waszych współ­cze­snych zasad spra­wie­dli­wo­ści – rzekł pro­tek­cjo­nal­nym tonem Ger­bert. – Za dużo krwi prze­lano, za dużo wam­pi­rów stra­ciło życie. Zamek Hollo jest dla tych kla­nów uświę­co­nym tere­nem, a zało­ży­ciele są gotowi za niego umrzeć. Nie rozu­miesz, jaka jest stawka.

– Musisz przy­naj­mniej spró­bo­wać pomy­śleć jak wam­pir – włą­czył się Dome­nico. – Nasze tra­dy­cje muszą być sza­no­wane. Kom­pro­mis to nie nasz spo­sób postę­po­wa­nia.

– Zarzy­na­nie się nawza­jem na uli­cach Debre­czyna też nie przy­nio­sło rezul­tatu – zauwa­ży­łam. – Spró­bujmy dla odmiany mojego spo­sobu. Poroz­ma­wiam z Albrech­tem i Elie­ze­rem i zdam wam rela­cję.

Ger­bert otwo­rzył usta, żeby zapro­te­sto­wać. Bez ostrze­że­nia prze­rwa­łam połą­cze­nie wideo. Ekran mojego kom­pu­tera pociem­niał. Z jękiem odchy­li­łam się na opar­cie krze­sła.

– Kiep­ski dzień w biu­rze? – Mar­cus opie­rał się o futrynę, trzy­ma­jąc w ręce książkę.

– Czy wam­piry prze­ga­piły Oświe­ce­nie? – zapy­ta­łam. – Jak­bym utknęła w jakiejś śre­dnio­wiecz­nej fan­ta­zji o zemście, w któ­rej nie ma szansy na roz­wią­za­nie nie­obej­mu­jące cał­ko­wi­tego znisz­cze­nia prze­ciw­nika. Dla­czego wam­piry wolą zabi­jać się nawza­jem, zamiast odbyć cywi­li­zo­waną roz­mowę?

– Bo oczy­wi­ście to nie jest takie zabawne. – Mat­thew wszedł do pokoju i mnie poca­ło­wał, powoli i słodko. – Na razie niech Dome­nico i Ger­bert zajmą się wojną kla­nową, mon coeur. Ich kło­poty jutro nie znikną… i poju­trze rów­nież. To jedyne, czego możesz być pewna, jeśli cho­dzi o wam­piry.

***

Po lun­chu zabra­łam bliź­nięta do biblio­teki i posa­dzi­łam je przed pustym komin­kiem z dosta­teczną ilo­ścią zaba­wek, żeby zająć je na kilka minut, pod­czas gdy ja tro­chę popra­cuję. Mia­łam przed sobą robo­czą trans­kryp­cję prze­pisu lady Mon­ta­gue i noto­wa­łam, jakich skład­ni­ków uży­wano (ole­jek ter­pen­ty­nowy, kwiat siar­czany, siano), jaki sprzęt był potrzebny (duża szklana kaczka, głę­boka patel­nia, dzban) i jaki pro­ces prze­pro­wa­dzano (mie­sza­nie, goto­wa­nie, odtłusz­cza­nie), żebym mogła porów­nać je z innymi nowo­żyt­nymi tek­stami.

Biblio­teka w Les Reve­nants nale­żała do moich ulu­bio­nych pomiesz­czeń. Zbu­do­wana w jed­nej z wież mie­ściła ciem­no­orze­chowe regały się­ga­jące od pod­łogi do sufitu. W nie­re­gu­lar­nych odstę­pach znaj­do­wały się dra­binki i schody, co nada­wało poko­jowi sza­lony wygląd jak z rysunku Eschera. Książki, gazety, foto­gra­fie i inne memo­ra­bi­lia, które Phi­lippe i Ysa­beau zgro­ma­dzili przez wieki, wypeł­niały każdy skra­wek prze­strzeni. Ledwo poskro­ba­łam po powierzchni tych zbio­rów. Mat­thew zbu­do­wał kilka drew­nia­nych szaf na doku­menty – pew­nego dnia mia­łam zna­leźć czas na ich posor­to­wa­nie – a ja zaczę­łam prze­glą­dać tytuły ksią­żek, szu­ka­jąc grup tema­tycz­nych, jak mito­lo­gia i geo­gra­fia.

Jed­nakże więk­szość rodziny uwa­żała atmos­ferę tego pokoju z dużą ilo­ścią ciem­nego drewna i pamią­tek po Phi­lip­pie za przy­tła­cza­jącą. Jedy­nymi isto­tami, które spę­dzały tutaj ze mną dużo czasu, było kilka zam­ko­wych duchów. Dwa z nich obec­nie niwe­czyły moje wysiłki, żeby stwo­rzyć dział mito­lo­gii, i prze­sta­wiały książki, oka­zu­jąc kon­ster­na­cję i dez­apro­batę.

Mar­cus wszedł do biblio­teki, pogwiz­du­jąc, z egzem­pla­rzem Zdro­wego roz­sądku wetknię­tym pod pachę.

– Patrz! – Becca poma­chała pla­sti­kową figurką ryce­rza.

– Rety! Rycerz w lśnią­cej zbroi. Jestem pod wra­że­niem. – Mar­cus usiadł na pod­ło­dze obok bliź­niąt.