Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na polach bitew rewolucji amerykańskiej Matthew de Clermont poznaje Marcusa MacNeila, młodego chirurga z Massachusetts w chwili politycznego przebudzenia, kiedy wydaje się, że świat czeka lepsza przyszłość. Kiedy Matthew daje mu szansę nieśmiertelności i nowe życie wolne od pęt purytańskiego wychowania, Marcus wykorzystuje okazję, żeby stać się wampirem. Ale ta transformacja nie jest łatwa, a odwieczne tradycje i obowiązki rodu de Clermont zderzają się z głęboką wiarą Marcusa w wolność, równość i braterstwo.
Potem następuje przeskok do współczesnego Paryża, gdzie Phoebe Taylor, młoda pracownika Sotheby, w której zakochał się Marcus, ma właśnie wyruszyć we własną podróż do nieśmiertelności. Choć zmodernizowana wersja tego procesu z początku wydaje się nieskomplikowana, para odkrywa, że wyzwanie stojące przed człowiekiem, który chce zostać wampirem, budzi nie mniejszą grozę niż w osiemnastym wieku. Cienie, przed którymi, zdawało się, Marcus uciekł przed wiekami, mogą powrócić, żeby ich oboje prześladować.
Gorąca historia miłosna i fascynujący opis siły tradycji oraz możliwości nie tylko zmiany, ale rewolucji, "Przemiana", czwarty tom "Księgi Wszystkich Dusz", łączy w sobie niespieszną opowieść o nadnaturalnym świecie w ważnym momencie historii (dzięki czemu poprzednie tomy stały się bestsellerami) z romansem spajającym stulecia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 579
Zero
12 maja
Swojej ostatniej nocy jako ciepłokrwista Phoebe Taylor była dobrą córką.
Nalegała na to Freyja.
– Nie róbmy zamieszania – zaprotestowała Phoebe, jakby wybierała się na kilkudniowe wakacje i liczyła na to, że skończy się na zdawkowym pożegnaniu w hotelu, w którym zatrzymała się jej rodzina.
– Wykluczone – ucięła Freyja i dodała z dumą: – De Clermontowie się nie ukrywają… oczywiście jeśli nie są Matthew. Zrobimy wszystko, jak należy. Przy kolacji. To twój obowiązek.
Wieczorne przyjęcie, które Freyja wydała dla Taylorów, było proste, eleganckie i idealne… łącznie z pogodą (piękny majowy dzień), muzyką (czy każdy wampir w Paryżu potrafił grać na wiolonczeli?), kwiatów (przyniesiono z ogrodu dość róż Madame Hardy, żeby woń rozniosła się po całym mieście), wina (Freyja lubiła Cristal).
Rodzice i siostra Phoebe zjawili się o wpół do ósmej, zgodnie z zaproszeniem. Ojciec był w smokingu, matka w turkusowo-złotej lehenga choli, Stella od stóp do głów wystrojona w Chanel. Phoebe wybrała jednolitą czerń i szmaragdowe kolczyki, które przed wyjazdem z Paryża dał jej Marcus. Do kompletu włożyła niebotycznie wysokie szpilki – oboje szczególnie je lubili.
Grupka ciepłokrwistych i wampirów najpierw raczyła się drinkami w ogrodzie za okazałym domem Freyi w ósmej dzielnicy – w jednym z prywatnych Edenów, jakie od ponad stulecia nie powstawały w Paryżu cierpiącym na brak przestrzeni. Rodzina Taylorów przywykła do pałacowego otoczenia. Ojciec Phoebe był zawodowym dyplomatą, matka pochodziła z indyjskiego rodu, który od czasów kolonialnych zawierał małżeństwa z urzędnikami brytyjskiej administracji, jednak uprzywilejowanie de Clermontów miało zupełnie inną skalę.
Zasiedli do kolacji przy stole zastawionym kryształami i porcelaną, w pokoju o wysokich oknach, wychodzących na ogród i wpuszczających do środka letni blask. Charles, małomówny szef kuchni, którego de Clermontowie zatrudniali w swoich paryskich rezydencjach, gdy na kolację zapraszano ciepłokrwistych, lubił Phoebe, więc nie szczędził kosztów ani trudu.
– Surowe ostrygi to znak, że Bóg kocha wampiry i pragnie, żeby były szczęśliwe – oświadczyła Freyja na początku posiłku, unosząc kieliszek. Używała słowa „wampir” tak często, jak to możliwe, jakby samo jego powtarzanie mogło uczynić normalnym to, co wkrótce miało się stać. – Za Phoebe. Szczęścia i długiego życia.
Po takim toaście jej rodzina straciła apetyt. Phoebe również miała trudności z przełykaniem, choć była świadoma, że to jej ostatni normalny posiłek. Wmusiła w siebie ostrygi i popiła je szampanem, skubnęła pozostałych przysmaków. Freyja podtrzymywała wesołą konwersację przez cały czas, gdy raczono się przystawkami, zupą, rybą, kaczką i deserami („Twoja ostatnia okazja, Phoebe, kochanie!”). Między łykami wina swobodnie przechodziła z francuskiego na angielski i hindi.
– Nie, Edwardzie, chyba nie ma miejsca, w którym nie byłam. Wiesz, sądzę, że mój ojciec mógł być kiedyś dyplomatą. – Freyja wygłosiła to zaskakujące oświadczenie, żeby skłonić powściągliwego ojca Phoebe do wspomnień z początków w służbie królowej.
Czy przekonanie Freyi było słuszne, czy nie, Philippe de Clermont najwyraźniej nauczył córkę paru rzeczy o wygładzaniu konwersacyjnych kantów.
– Richard Mayhew, mówisz? Chyba go znałam. Françoise, poznałam Richarda Mayhew, kiedy byliśmy w Indiach?
Niczym dostrojona do jakiejś wampirycznej częstotliwości, niesłyszalnej dla zwykłych śmiertelników, bystrooka służące zjawiła się w chwili, kiedy pani jej potrzebowała.
– Prawdopodobnie. – Françoise była kobietą małomówną, ale każdej jej słowo przekazywało mnóstwo znaczeń.
– Tak, chyba go znałam. Wysoki? Piaskowe włosy? Przystojny w chłopięcy sposób? – Freyi nie zdeprymowała sroga mina Françoise ani fakt, że jej własny opis z grubsza pasował do połowy brytyjskiego korpusu dyplomatycznego.
Phoebe jeszcze nie odkryła, co mogłoby dokonać wyłomu w niewzruszenie radosnej determinacji Freyi.
– Dobranoc. – W takim samym pogodnym nastroju pani domu pożegnała Taylorów, całując ich wszystkich muśnięciem zimnymi wargami najpierw jednego, potem drugiego policzka. – Padmo, zawsze jesteś tu mile widziana. Powiadom mnie, kiedy będziesz następnym razem w Paryżu. Stello, zatrzymaj się u mnie w czasie zimowych pokazów. Stąd wygodnie dotrzeć do domów mody, a Françoise i Charles dobrze się tobą zajmą. George V oczywiście jest doskonały, ale zbyt popularny wśród turystów. Edwardzie, będziemy w kontakcie.
Padma Taylor zachowała typowy dla siebie stoicyzm i opanowanie. Ściskając córkę trochę mocniej niż zwykle, nie uroniła ani jednej łzy.
– Robisz właściwą rzecz – szepnęła jej do ucha, zanim wypuściła ją z objęć. Rozumiała, co to znaczy kochać kogoś dostatecznie, żeby zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia w zamian za obietnicę wspólnej przyszłości.
– Dopilnuj, żeby intercyza była taka, jaką obiecali – poradziła cicho Stella, stojąc w progu. – Tak na wszelki wypadek. Ten dom jest wart fortunę. – Była w stanie patrzeć na decyzję siostry tylko ze swojego punktu odniesienia, a ten obejmował wyłącznie splendor, styl i krój klasycznej czerwonej Freyi.
– To? – Pani domu zaśmiała się, kiedy przed kolacją Stella ją podziwiała. Pozując przez chwilę, przechyliła głowę zwieńczoną lnianym kokiem, żeby lepiej zademonstrować suknię i figurę. – Balenciaga. Mam ją od wieków. Ten człowiek rozumiał, jak należy konstruować górę!
To zwykle powściągliwy Edward Taylor miał trudności z pożegnaniem i oczami pełnymi łez szukał w jej oczach (tak podobnych do jego, co Freyja zauważyła wcześniej tego wieczoru) oznak wahania. Gdy matka i Stella znalazły się za bramą, ojciec odciągnął Phoebe od frontowych schodów, na których stała pani domu.
– To nie potrwa długo, tato – zapewniła Phoebe, starając się go pocieszyć. Ale oboje wiedzieli, że miną miesiące, nim pozwolą jej znowu zobaczyć rodzinę. Dla ich bezpieczeństwa i jej własnego.
– Jesteś pewna, Phoebe? – zapytał ojciec. – Całkowicie? Jeszcze jest czas, żeby zmienić zdanie.
– Jestem pewna.
– Bądź rozsądna – powiedział Edward Taylor z nutą błagania w głosie. Zaprawiony w delikatnych negocjacjach nie wahał się wykorzystać poczucia winy na swoją korzyść. – Dlaczego nie poczekasz jeszcze kilka lat? Nie ma potrzeby śpieszyć się z taką poważną decyzją.
– Nie zamierzam się rozmyślić – oświadczyła Phoebe łagodnie, ale zdecydowanie. – To nie kwestia rozumu, tylko serca, tato.
Po pożegnaniu rodziny została z lojalnymi sługami de Clermontów, Charlesem i Françoise, oraz z Freyją, przyrodnią siostrą twórcy jej narzeczonego, a zatem bliską krewną w świecie wampirów.
Phoebe podziękowała Charlesowi za pyszną kolację, a Françoise za świetną obsługę przyjęcia. Następnie usiadła w salonie z Freyją, która czytała swoje maile i odpowiadała na nie, pisząc odręcznie na kremowym papierze o lawendowych brzegach i wsuwając listy do ciężkich kopert.
– Nie ma potrzeby przejmować tego nowego upodobania do natychmiastowej komunikacji – wyjaśniła zapytana, dlaczego nie odpowiada na maile jak wszyscy. – Wkrótce się przekonasz, najdroższa Phoebe, że pośpiech nie jest czymś, czego potrzebuje wampir. To takie bardzo ludzkie i wulgarne, śpieszyć się.
Po spędzeniu kurtuazyjnej godziny z ciotką Marcusa Phoebe uznała, że zrobiła, co do niej należało.
– Chyba pójdę na górę – oznajmiła, udając ziewnięcie. W rzeczywistości w ogóle nie sen był jej w głowie.
– Przekaż Marcusowi uściski ode mnie. – Freyja polizała kopertę i ją zakleiła.
– Jak ty…? – Phoebe popatrzyła na nią zdumiona. – To znaczy, co ty…?
– To mój dom. Wiem o wszystkim, co się w nim dzieje. – Freyja nakleiła znaczek na kopercie, pilnując, żeby zrobić to równo. – Wiem, na przykład, że Stella przyniosła dzisiaj w torebce trzy te okropne małe telefony, a ty je zabrałaś, kiedy poszłaś do łazienki. Przypuszczam, że ukryłaś je w swoim pokoju. Nie w bieliźnie – jesteś na to zbyt oryginalna, prawda, Phoebe? – i nie pod materacem. Myślę, że są w pojemniku z solami do kąpieli stojącym na parapecie w łazience. Albo w butach. Tych na gumowych podeszwach, które wkładasz na spacery. A może na szafie w niebiesko-białej plastikowej torbie? Zostawiłaś ją sobie po środowych zakupach w sklepie spożywczym?
Trzeci domysł Freyi był prawidłowy, łącznie z plastikową torbą nadal lekko pachnącą czosnkiem, który Charles dodał do swojej genialnej zupy rybnej. Phoebe od początku wiedziała, że plan Marcusa, by zlekceważyć zasady i pozostać w kontakcie, nie jest dobrym pomysłem.
– Łamiesz swoje zobowiązania – stwierdziła rzeczowym tonem Freyja. – Ale jesteś dorosłą kobietą z wolną wolą, zdolną do podejmowania własnych decyzji.
Oficjalnie Marcus i Phoebe mieli zakaz kontaktowania się ze sobą przez jej pierwsze dziewięćdziesiąt dni po przemianie w wampira, ale zastanawiali się, jak nagiąć tę regułę. Niestety jedyny telefon Freyi znajdował się w holu wejściowym, gdzie wszyscy mogliby słyszeć ich rozmowy. Zresztą i tak aparat rzadko dobrze działał. Od czasu do czasu wydawał metaliczny dźwięk, a siła dzwonka była tak wielka, że kołysała słuchawką spoczywającą na mosiężnych widełkach. Kiedy się ją podnosiło, na linii panowała głucha cisza. Freyja przypisywała to marnemu okablowaniu, które podczas ostatniej wojny założył w ramach przysługi członek wewnętrznego kręgu Hitlera. Nie była jednak zainteresowana żadnymi naprawami.
Rozważywszy sytuację, Marcus z pomocą Stelli i swojego przyjaciela Nathaniela wymyślił lepszy środek tajnej komunikacji: tanie, jednorazowe komórki z rodzaju tych, jakich używali na całym świecie złodzieje i terroryści – przynajmniej tak zapewnił ich Nathaniel – i nie mogły zostać wyśledzone, gdyby Baldwin albo inny wampir zechciał ich szpiegować. Phoebe i Marcus kupili je w podejrzanym sklepie z elektroniką mieszczącym się przy jednej ze świadczących o przedsiębiorczości ulic w dziesiątej dzielnicy.
– Zważywszy na sytuację, jestem pewna, że twoje rozmowy będą krótkie – dodała Freyja, adresując kopertę. – Nie chcesz, żeby Miriam cię przyłapała.
Miriam polowała w okolicy Sacré Couer i miała wrócić nad ranem. Phoebe spojrzała na zegar stojący na półce nad kominkiem, ekstrawagancką rzecz z pozłoty i marmuru w formie leżących nagich mężczyzn, którzy trzymali okrągły chronometr jak piłkę plażową. Zostałą minuta do północy.
– W takim razie dobranoc – powiedziała Phoebe. Była wdzięczna, że Freyja znajduje się nie tylko trzy kroki przed nią i Marcusem, ale również przynajmniej jeden przed Miriam.
– Hmm – mruknęła jedynie Freyja, skupiona na leżącej przed nią kartce.
Phoebe pobiegła na górę. Jej sypialnia znajdowała się na końcu długiego korytarza obwieszonego wczesnymi francuskimi pejzażami. Gruby dywan tłumił odgłos jej kroków. Zamknąwszy drzwi sypialni, sięgnęła na szafę (styl empire, około 1815 roku) po plastikową torbę. Wyjęła z niej jeden z telefonów i go włączyła. Był w pełni naładowany i gotowy do użycia.
Przyciskając go do serca, Phoebe wśliznęła się do łazienki. Dwie pary zamkniętych drzwi i duże pomieszczenie wyłożone płytkami były jedyną prywatną przestrzenią dostępną w domu wampirów. Zrzuciła buty i całkiem ubrana weszła do zimnej, pustej wanny. Wybrała numer Marcusa.
– Cześć, kochanie. – W głosie Marcusa, zwykle wesołym i ciepłym, teraz pobrzmiewała troska, choć starał się ją ukryć. – Jak kolacja?
– Pyszna – skłamała Phoebe. Położyła się w edwardiańskiej wannie o wysokim, zaokrąglonym oparciu, które obejmowało jej kark.
Cichy śmiech świadczył, że narzeczony jej nie uwierzył.
– Dwa kęsy deseru i skubnięcie tu i tam? – Marcus wyraźnie się z nią drażnił.
– Jeden kęs deseru. A Charles zadał sobie tyle trudu. – Phoebe zmarszczyła czoło. Będzie musiała mu to wynagrodzić. Jak większość kulinarnych geniuszy, Charles obrażał się, kiedy talerze wracały do kuchni z nietkniętym jedzeniem.
– Nikt nie oczekiwał, że dużo zjesz – pocieszył ją Marcus. – Kolacja była dla rodziny, nie dla ciebie.
– Zostało mnóstwo jedzenia. Freyja dała je mamie na wynos.
– Jak Edward? – Marcus wiedział o zastrzeżeniach przyszłego teścia.
– Tata próbował mnie odwieść od naszego planu. Znowu.
Między nimi zapadło długie milczenie.
– Nie udało mu się – przerwała je Phoebe, na wypadek gdyby Marcus się martwił.
– Twój ojciec po prostu chce, żebyś była całkowicie pewna – stwierdził cicho narzeczony.
– Jestem. Dlaczego ludzie wciąż mnie o to pytają? – Nie udało jej się zapanować nad zniecierpliwieniem.
– Kochają cię.
– Zatem powinni mnie słuchać. Być z tobą… tego właśnie chcę. – Oczywiście nie tylko tego pragnęła. Odkąd poznała Ysabeau, tęskniła za niewyczerpanym zapasem czasu, który miały wampiry.
W Sept-Tours przyglądała się, jak Ysabeau w pełni poświęca się każdej czynności. Babka jej narzeczonego niczego nie robiła pośpiesznie ani po to, żeby odhaczyć kolejną pozycję na niekończącej się liście rzeczy do zrobienia. W każdym jej ruchu przejawiał się szacunek: w tym, jak wąchała kwiaty w ogrodzie, w kociej powolności kroków, dłuższej przerwie, zanim po przeczytaniu jednego rozdziału książki przeszła do następnego. Ysabeau nie czuła, że zabraknie jej czasu, by wchłonąć istotę każdego przeżycia. Phoebe wydawało się, że nie ma chwili na oddech, kiedy pędziła z targu do pracy, do apteki po lek na przeziębienie, do szewca, żeby oddać szpilki do naprawy, i z powrotem do pracy.
Tymi spostrzeżeniami nie podzieliła się jednak z narzeczonym. Marcus i tak wkrótce miał je poznać. Gdy napije się z jej żyły sercowej – cienkiej niebieskiej rzeki przecinającej lewą pierś – odkryje najgłębsze sekrety Freyi, najmroczniejsze lęki, największe pragnienia. Krew z żyły sercowej zawierała wszystko, co mogła ukrywać ukochana osoba, a dzielenie się nią wyrażało szczerość i zaufanie, których potrzebował związek, żeby przetrwać.
– Jeden krok na raz, pamiętasz? – Głos Marcusa przyciągnął jej uwagę. – Najpierw zostaniesz wampirem. Potem, jeśli nadal będziesz mnie chciała…
– Będę. – Tego Phoebe była całkowicie pewna.
– Jeśli nadal będziesz mnie chciała… – powtórzył Marcus. – Pobierzemy się i wtedy będziesz na mnie skazana. Na dobre i na złe.
Był to jeden z ich zwyczajów jako pary: próby przysięgi małżeńskiej. Czasami skupiali się na jednej obietnicy i udawali, że trudno będzie jej dotrzymać. Kiedy indziej stroili sobie żarty ze wszystkiego i z małości swoich obaw w porównaniu z siłą wzajemnych uczuć.
– W zdrowiu i w chorobie. – Phoebe wygodniej usadowiła się w wannie. Chłód gładkiej powierzchni przypominał jej Marcusa, a solidne kształty budziły pragnienie, żeby siedział za nią i obejmował ją rękami i nogami.
– I że cię nie opuszczę. Na wieki.
– Na wieki to strasznie długo – ostrzegł Marcus.
– I że cię nie opuszczę – powtórzyła Phoebe, kładąc nacisk na ostatnie słowa.
– Nie możesz tego wiedzieć na pewno, póki nie poznasz mojej krwi – powiedział Marcus.
Ich rzadkie kłótnie wybuchały właśnie w takich chwilach, kiedy słowa Marcusa sugerowały, że stracił do niej zaufanie, a Phoebe zaczynała się bronić. Sprzeczki zwykle kończyły się w łóżku, gdzie każde ku zadowoleniu drugiego pokazywało, że choć może jeszcze nie wiedzą o sobie wszystkiego, ważne dziedziny wiedzy już opanowali.
Jednakże Phoebe była w Paryżu, a Marcus w Owernii i w tym momencie fizyczne pojednanie nie wchodziło w grę. Mądrzejsza, bardziej doświadczona osoba ugryzłaby się w język, ale Phoebe miała dwadzieścia trzy lata, była rozdrażniona i zaniepokojona tym, co wkrótce nastąpi.
– Nie wiem, dlaczego myślisz, że to ja zmienię zdanie, a nie ty. – Siliła się na lekki, wesoły ton. Ku jej własnemu przerażeniu te słowa zabrzmiały oskarżycielsko. – Przecież zawsze znałam cię jako wampira, a ty zakochałeś się w ciepłokrwistej.
– I nadal będę cię kochał. – Marcus odpowiedział satysfakcjonująco szybko. – To się nie zmieni, nawet jeśli ty tak.
– Może ci się nie spodobać mój smak. Powinnam cię zmusić, żebyś spróbował mnie wcześniej. – Phoebe wyraźnie dążyła do kłótni. Może Marcus nie kochał jej tak bardzo, jak sądził. Rozum podpowiadał, że to nonsens, ale jej irracjonalna część (która teraz wzięła górę) nie była przekonana.
– Chciałbym, żebyśmy wspólnie to przeżyli jako równi sobie. Nigdy nie dzieliłem się krwią z partnerką… To coś, co możemy razem zrobić pierwszy raz. – Głos Marcusa był łagodny, ale brzmiała w nim nuta frustracji.
Poruszali się po dobrze znanym terenie. Równość była czymś, na czym Marcusowi bardzo zależało. Żebrząca kobieta z dzieckiem, rasistowskie obelgi podsłuchane w metrze, staruszek próbujący przejść przez ulicę, podczas gdy młodzi ludzie mijają go w pędzie z komórkami w rękach i słuchawkami w uszach – wszystko to przyprawiało go o wściekłość.
– Powinniśmy po prostu uciec – stwierdził Marcus. – Zrobić wszystko po swojemu i nie przejmować się tradycjami i ceremoniami.
Jednakże wyboru powolnych, odmierzonych kroków również dokonali wspólnie.
Ysabeau de Clermont, matriarchini rodu i babka Marcusa, ze zwykłą klarownością przedstawiła wszystkie za i przeciw zwyczajowi wampirów. Zaczęła od ostatnich rodzinnych skandali. Ojciec Marcusa, Matthew, ożenił się z czarownicą, naruszając tysiąc lat zakazów dotyczących związków między istotami innych gatunków. Potem omal nie zginął z rąk swojego porzuconego, obłąkanego syna Benjamina. Tak więc Phoebe i Marcusowi zostawały dwa wyjścia. Mogli zachować jej transformację i ich małżeństwo w tajemnicy najdłużej, jak to możliwe, zanim staną wobec całej wieczności plotek i spekulacji. Mogli również przemienić Phoebe w wampira, zanim otwarcie i z całą należną pompą zwiąże się z Marcusem. Gdyby wybrali to drugie, prawdopodobnie znosiliby niedogodności przez rok, potem jedną albo dwie dekady złej sławy, a na koniec byliby wolni, żeby cieszyć się nieskończonym życiem w relatywnym spokoju.
W decyzji Phoebe odegrała także swoją rolę reputacja Marcusa, znanego wśród wampirów ze swojej impulsywności i z tego, że rzucał się do naprawiania zła tego świata, nie dbając o to, co pomyślą inne istoty. Phoebe miała nadzieję, że jeśli w kwestii małżeństwa postanowią przestrzegać tradycji, Marcus zyska szacunek, a jego idealizm wkrótce będzie widziany w bardziej pozytywnym świetle.
– Tradycja służy pożytecznemu celowi, pamiętasz? – rzekła twardo Phoebe. – Poza tym nie trzymamy się wszystkich reguł. A tak przy okazji, Freyja wie o twoim planie z telefonami.
– Zawsze istniało takie ryzyko. – Marcus westchnął. – Przysięgam na Boga, że Freyja musi być w części posokowcem. Nic jej nie umknie. Nie martw się. Ona nie będzie mieć nic przeciwko temu, że ze sobą rozmawiamy. To Miriam jest służbistką.
– Miriam poluje na Montmartrze – powiedziała Phoebe, zerkając na zegarek. Było trzydzieści minut po północy. Naprawdę musiała się rozłączyć.
– Wokół Sacré Coeur są dobre łowy – skomentował Marcus.
– Tak powiedziała Freyja.
Zapadła cisza brzemienna tym, o czym nie mogli powiedzieć albo nie wiedzieli jak. W końcu zostały tylko dwa słowa dostatecznie ważne, żeby je wymówić.
– Kocham cię, Marcusie Whitmore.
– Kocham cię, Phoebe Taylor – odparł Marcus. – Nieważne, co postanowisz za dziewięćdziesiąt dni, już jesteś moją partnerką. Mam cię pod skórą, we krwi, w snach. I nie martw się. Będziesz świetnym wampirem.
Phoebe nie miała wątpliwości, że przemiana się uda, a ona będzie się cieszyć z tego, że jest potężna i przestał mieć znaczenie jej wiek. Ale czy ona i Marcus stworzą związek, który przetrwa tak jak małżeństwo Ysabeau i Philippe’a?
– Będę o tobie myślał – zapowiedział Marcus. – W każdej chwili.
Phoebe trzymała telefon przy uchu, aż połączenie zostało zakończone. Wtedy wyszła z wanny, roztrzaskała aparat pojemnikiem z solą do kąpieli, otworzyła okno i wyrzuciła szczątki do ogrodu. Zniszczenie dowodów występku było częścią planu Marcusa i Phoebe zamierzała wykonać go co do joty, nawet jeśli Freyja wiedziała o ich zakazanych rozmowach. To, co zostało z komórki, wylądowało z satysfakcjonującym pluskiem w małym stawie z rybami.
Pozbywszy się obciążającego dowodu, Phoebe zdjęła sukienkę i odwiesiła ją do szafy, a plastikową torbę w paski odłożyła na dawne miejsce. Następnie otuliła się białym jedwabnym szlafrokiem, który Françoise przygotowała dla niej na łóżku.
Potem usiadła na brzegu materaca i odważnie spojrzała w przyszłość, czekając, aż odnajdzie ją czas.
Część I
Czas nas odnalazł
Jest w naszej mocy,by na nowo zacząć świat.
Thomas Paine
Mniej niż zero
13 maja
Phoebe weszła na wagę.
– Mój Boże, ale jesteś drobniutka. – Freyja odczytała wynik, a Miriam zapisała go na czymś, co wyglądało jak karta szpitalna.
– Mówiłam, żebyś przytyła trzy kilo, Phoebe – powiedziała karcącym tonem Miriam. – Waga pokazuje, że zyskałaś tylko dwa kilogramy.
– Starałam się. – Phoebe nie rozumiała, dlaczego tłumaczy się przed dwiema wampirzycami, które same były na diecie złożonej z surowego jedzenia i płynów. – Jaką różnicę robi jeden kilogram.
– Chodzi o ilość krwi. – Miriam siliła się na cierpliwość. – Im jesteś cięższa, tym więcej masz krwi.
– A im więcej masz krwi, tym więcej będziesz musiała jej dostać od Miriam – dodała Freyja. – Chcemy mieć pewność, że ilość będzie się zgadzała. Przy równej wymianie ludzkiej na krew wampira jest mniejsze ryzyko odrzucenia. A chcemy, żebyś dostała jej tyle, ile tylko możliwe.
Obliczeń dokonywano od miesięcy. Ilość krwi. Pojemność minutowa serca. Waga. Zużycie tlenu. Gdyby Phoebe nie wiedziała, pomyślałaby, że bierze udział w naborze do narodowej drużyny szermierczej, a nie do rodu de Clermontów.
– Jesteś pewna, jeśli chodzi o ból? – zapytała Freyja. – Możemy ci coś podać. Nie ma potrzeby, żeby odczuwać dyskomfort. Ponowne narodziny nie muszą być bolesne jak kiedyś.
To również był temat wielu dyskusji. Freyja i Miriam opowiedziały jej swoje własne, jeżące włos na głowie historie przemiany po wypiciu krwi nadnaturalnej istoty. Krew wampirów była agresywna, usuwała wszelkie ludzkie ślady, żeby stworzyć idealnego drapieżnika. Wchłaniając ją powoli, świeżo narodzony wampir mógł przystosować się do inwazji nowego materiału genetycznego przy niewielkim albo żadnym bólu, istniały jednak dowody, że organizm człowieka również jest w stanie odrzucić krew stwórcy, bo woli raczej umrzeć niż zmienić się w coś innego. Szybka transfuzja miała przeciwny skutek. Ból był potworny, ale osłabione ludzkie ciało nie miało czasu ani sił, by zmontować kontratak.
– Nie martwi mnie perspektywa bólu. Po prostu miejmy już to za sobą. – Ton Phoebe wskazywał na chęć zakończenia tych rozważań raz na zawsze.
Wampirzyce wymieniły spojrzenia.
– A co z miejscowym znieczuleniem w miejscu ukąszenia? – spytała Miriam.
– Na litość boską, Miriam. – Phoebe nie czuła się jak przyszła olimpijka, ale była pewna, że przechodzi najbardziej szczegółowe badanie lekarskie w życiu. – Nie chcę znieczulenia. Chcę czuć ukąszenie. Chcę czuć ból. To jedyny proces narodzin, jaki mnie czeka. Nie przegapię go. – W tej kwestii zawsze wyrażała się jasno. – Żaden akt tworzenia nigdy nie był bezbolesny. Cuda powinny zostawiać ślad, żebyśmy pamiętali, jakie są cenne.
– Więc dobrze – szybko i zdecydowanie powiedziała Freyja. – Drzwi są zamknięte. Okna zamknięte. Françoise i Charles czuwają. Na wszelki wypadek.
– Nadal uważam, że powinnyśmy zrobić to w Danii. – Nawet teraz Miriam nie mogła darować sobie analizowania procedury wciąż od nowa. – W Paryżu jest za dużo bijących serc.
– W Lejre jest o tej porze roku prawie piętnaście godzin światła dziennego – sprzeciwiła się Freyja. – Phoebe nie byłaby w stanie od razu wytrzymać takiej dawki.
– Tak, ale polowanie… – nie dawała za wygraną Miriam.
Phoebe wiedziała, że teraz nastąpi długie porównywanie fauny francuskiej i duńskiej, rozważanie wartości odżywczej obu, różnic w wielkości i świeżości, przewagi naturalnego nad przetworzonym oraz nieprzewidywalnego apetytu wampirycznego dziecka.
– Dość tego. – Phoebe ruszyła do drzwi. – Może Charles mnie zmieni. Nie mogę przechodzić tych wszystkich uzgodnień kolejny raz.
– Jest gotowa – stwierdziły jednocześnie Freyja i Miriam.
Phoebe rozchyliła luźny dekolt białego szlafroka, odsłaniając grube żyły i tętnice.
– Więc zrób to.
Ledwie te słowa wyszły z jej ust, poczuła ostry ból.
Odrętwienie.
Mrowienie.
Ssanie.
Kolana się pod nią ugięły, w głowie zakręciło się jej od szybkiej utraty krwi. Umysł przyjął, że została zaatakowana i znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Poziom adrenaliny skoczył.
Pole widzenia się zawęziło, świat pociemniał.
Chwyciły ją silne ramiona.
Phoebe zatonęła w fałdach ciszy, unosząc się w aksamitnej ciemności.
Spokój.
***
Palące zimno sprawiło, że odzyskała świadomość.
Marzła, płonęła.
Otworzyła usta w krzyku przerażenia, kiedy jej ciało zajęło się ogniem od środka.
Ktoś podsunął jej nadgarstek mokry od czegoś, co pachniało… rozkosznie.
Miedzią i żelazem.
Solą i słodyczą.
To był zapach życia. Życia.
Phoebe trąciła nosem czyjś nadgarstek, jak dziecko szukające piersi matki; ciało znajdowało się drażniąco blisko jej ust, ale ich nie dotykało.
– Wybieraj – powiedziała jej stwórczyni. – Życie? Czy śmierć?
Phoebe zużyła całą swoją energię, żeby przysunąć się do obietnicy życia. W oddali ktoś stukał, wolno i równomiernie. Wtedy przyszło zrozumienie.
Bicie serca.
Puls.
Krew.
Phoebe z szacunkiem pocałowała zimną skórę nadgarstka stwórczyni, dogłębnie świadoma daru, który jej ofiarowano.
– Życie – wyszeptała i wypiła pierwszy łyk krwi wampira.
Gdy potężna substancja pomknęła przez jej żyły, ciało Phoebe eksplodowało bólem i tęsknotą: za tym, co zostało utracone, za tym, co miało nadejść, za wszystkim, czym ona nigdy nie będzie, za wszystkim, czym się stanie.
Jej serce zaczęło tworzyć nową muzykę, wolną i spokojną.
Jestem, zaśpiewało.
Niczym.
A jednak.
Teraz.
Na zawsze.
Powrót marnotrawnego
13 maja
Jeśli to duchy robią ten harmider, zabiję je – wycedziłam, czepiając się snu w nadziei, że przedłużę go jeszcze o kilka chwil.
Nadal odczuwałam skutki zmiany czasu po naszym ostatnim locie z Ameryki do Francji, a miałam stosy prac egzaminacyjnych do oceny na koniec ostatniego semestru w Yale. Podciągnęłam kołdrę pod brodę, odwróciłam się na bok i pomodliłam o ciszę.
Ciężkie dudnienie rozniosło się po domu, odbijając się od grubych kamiennych murów i stropów.
– Ktoś jest przy drzwiach wejściowych. – Matthew, który bardzo mało sypiał, stał przy otwartym oknie i wąchał nocne powietrze, żeby wychwycić ślady zapachowe. – To Ysabeau.
– Jest trzecia rano! – jęknęłam, wsuwając stopy w kapcie. Byliśmy za pan brat z kryzysami, ale to było coś niezwykłego.
Matthew w jednej chwili przemieścił się od okna sypialni na schody i zaczął po nich zbiegać.
– Mama! – zapłakała Becca w pokoju dziecięcym. – Aaa! Głośno. Głośno.
– Idę, skarbie. – Moja córka miała czuły słuch po swoim ojcu. Jej pierwszym słowem było „mama”, drugim „tata”, a trzecim „Pip”, oznaczającym jej brata Philipa. „Krew”, „głośno” i „piesek” pojawiły się tuż po nich.
– Świetliku, świetliku, błyśnij latarką. – Nie włączyłam lampy, tylko zainspirowana piosenką ze starego albumu, który znalazłam w komodzie, prostym czarem sprawiłam, że mój palec wskazujący zajaśniał delikatnym blaskiem. Wykorzystałam swoją gramarye, zdolność ubierania skomplikowanej magii w słowa.
Becca siedziała w ciężkiej, średniowiecznej kołysce i przyciskała do uszu drobne rączki, a jej twarz była wykrzywiona z bólu. Wokół łóżeczka skakał Cuthbert, przerośnięty pluszowy słoń, którego podarował jej Matthew, i drewniana zebra o imieniu Zee. Philip stał w swojej kolebce, ściskając jej boki i z troską patrząc na siostrę.
Magia drzemiąca w bliźniętach, półczarownicy i półwampirze, ujawniała się w czasie ich płytkiego snu i go zakłócała. Choć nocna aktywność moich dzieci trochę mnie niepokoiła, Sarah radziła dziękować bogini, że do tej pory ich dar ograniczał się do przestawiania mebli w pokoju dziecięcym, robienia białych chmur z zasypki i konstruowania pojazdów z wypchanych zwierząt.
– Kuku – powiedział Philip, wskazując na siostrę. Już szedł w ślady Matthew i dokładnie badał każde stworzenie w Les Revenants – dwunożne, czworonożne, skrzydlate albo łuskowate – szukając zadrapań, skaz i ukąszeń owadów.
– Dziękuję, Philipie. – Ledwo uniknęłam kolizji z Cuthbertem, podchodząc do córki. – Chcesz przytulaska, Becco?
– Cuthbert też. – Becca była zręczną negocjatorką dzięki spędzaniu czasu ze swoimi dwiema babciami. Obawiałam się, że Ysabeau i Sarah mają na nią zły wpływ.
– Tylko ty i Philip, jeśli chce się do nas przyłączyć – powiedziałam twardo, masując plecy córki.
Urażone Cuthbert i Zee spadły z hukiem na ziemię. Nie dało się stwierdzić, które z dzieci odpowiadało za latające zwierzęta ani dlaczego magia je opuściła. Czy to Becca wprawiła je w ruch, a masowanie po pleckach na tyle ją pocieszyło, że już nie potrzebowała maskotek? Czy Philip, który też się uspokoił, bo jego siostra już nie była w potrzebie? A może stało się tak dlatego, że ja powiedziałam „nie”?
Bębnienie w drzwi ucichło. Ysabeau była w domu.
– Ba… – zaczęła Becca i dostała czkawki.
– …bcia – dokończył Philip z rozradowaną miną.
Z niepokoju mój żołądek zacisnął się w supeł. Nagle uświadomiłam sobie, że coś musiało się wydarzyć, skoro Ysabeau bez uprzedzenia przyszła do nas w środku nocy.
Ciche głosy rozbrzmiewające na dole były zbyt słabe dla moich uszu czarownicy, ale bliźnięta przekrzywiły głowy, co sugerowało, że są w stanie śledzić rozmowę między ich ojcem i babcią. Niestety były za małe, żeby przekazać mi jej treść.
Posadziłam Beccę na jednym biodrze i wolną ręką podniosłam Philipa. Schodząc po śliskich stopniach, normalnie trzymałam się liny, którą dla bezpieczeństwa ciepłokrwistych Matthew przymocował do zaokrąglonej ściany. Przy dzieciach ograniczałam używanie magii, z obawy, że będą próbowały mnie naśladować. Dzisiaj musiałam zrobić wyjątek.
Chodź ze mną, wyszeptał wiatr, muskając moje kostki w pieszczocie kochanka, a ja spełnię twoje pragnienie.
Wołanie żywiołu było irytująco wyraźne. Dlaczego więc wcześniej nie przyniósł mi słów Ysabeau? Dlaczego chciał, żebym dołączyła do niej i do Matthew?
Jednakże moc potrafi być jak sfinks. Jeśli nie zadasz jej właściwego pytania, po prostu odmówi odpowiedzi.
Tuląc do siebie dzieci, uległam pokusie i moje stopy oderwały się od stopni. Miałam nadzieję, że dzieci nie zauważą, że znajdujemy się kilka centymetrów nad kamiennymi płytami, ale coś starożytnego i mądrego zabłysło w szarozielonych oczach Philipa.
Srebrny promień księżyca przedostał się przez jedno z wysokich, wąskich okien i padł na ścianę. Przyciągnął uwagę Bekki, kiedy płynęliśmy w dół schodów.
– Ładne. – Moja córka sięgnęła do światła. – Ładne dzieci.
Przez chwilę blask nachylił się do niej, przecząc prawom fizyki w ludzkim rozumieniu. Na ramionach poczułam dreszcz, litery pod powierzchnią mojej skóry zajaśniały czerwienią i złotem. Blask księżyca miał w sobie magię, ale choć byłam czarownicą i tkaczką, nie zawsze widziałam to, co potrafiły dostrzec moje dzieci mieszanej krwi. Szczęśliwa, że zostawiłam promień księżyca za sobą, pozwoliłam, żeby powietrze zniosło mnie na sam dół schodów. Gdy znaleźliśmy się na twardym gruncie, moje stopy ciepłokrwistej pokonały ostatni odcinek do frontowych drzwi.
Podmuch zimna na twarzy, wskazujący na spojrzenie wampira, oznaczał, że Matthew dostrzegł nasze przybycie. Stał w otwartych drzwiach ze swoją matką. Gra srebra i cienia podkreślała jego kości policzkowe, przez co włosy wydawały się jeszcze ciemniejsze, natomiast ten sam blask sprawił, że pod wpływem jakiejś dziwnej alchemii Ysabeau wyglądała na jeszcze bardziej złocistą. Do jej piaskowych spodni przylepiło się błoto, biała koszula była podarta w miejscu, gdzie zahaczyła o nią gałąź drzewa. Teściowa powitała mnie skinieniem głowy. Oddech miała urywany. Biegła… daleko i szybko.
Dzieci wyczuły, że chwila jest dziwna. Zamiast powitać babcię ze zwykłym entuzjazmem, przywarły do mnie mocno i wtuliły głowy w moją szyję, jakby chciały się ukryć przez tym, co przyniosła domowi tajemnicza ciemność.
– Rozmawiałam z Freyją. Zanim skończyłyśmy, Marcus oznajmił, że jedzie do wioski – wyjaśniła Ysabeau z nutą paniki w głosie. – Alain się martwił, więc ruszyliśmy za nim. Z początku wydawało się, że z Marcusem wszystko w porządku. Ale potem nagle puścił się biegiem.
– Marcus uciekł z Sept-Tours?
Wydawało się to niemożliwe. Marcus uwielbiał swoją babcię, a ona wyraźnie zażyczyła sobie, żeby został u niej na lato.
– Skierował się ścieżką na zachód, więc założyliśmy, że idzie tutaj, ale coś mi powiedziało, żeby się go trzymać. – Ysabeau wzięła kolejny urywany wdech. – Wtedy Marcus skręcił na północ w stronę Montluçon.
– Do Baldwina? – Mój szwagier miał tam dom, zbudowany dawno temu, kiedy okolica była znana po prostu jako Góra Luciusa.
– Nie. Nie do Baldwina. Do Paryża. – Oczy Matthew pociemniały.
Ysabeau skinęła głową.
– Nie uciekał. On biegł… do Phoebe.
– Coś poszło źle – stwierdziłam zaskoczona. Wszyscy zapewniali mnie, że Phoebe bez problemu przejdzie transformację z ciepłokrwistej w wampira. Tyloma niezbędnymi rzeczami się zajęto, tyle przygotowań poczyniono.
Wyczuwając mój rosnący niepokój, Philip zaczął się wiercić i poprosił, żebym go postawiła.
– Freyja mówi, że wszystko poszło zgodnie z planem. Phoebe jest teraz wampirem. – Matthew wziął ode mnie Philipa i postawił go na podłodze. – Zostań z Dianą i dziećmi, maman. Ja pójdę za Marcusem i dowiem się, o co chodzi.
– Alain jest na zewnątrz – poinformowała Ysabeau. – Weź go ze sobą. Twój ojciec uważał, że dobrze jest w takiej sytuacji mieć przy sobie drugą parę oczu.
Matthew mnie pocałował. Jak w większości jego pożegnań w tym również była surowa nuta, jakby przypominał mi, żebym nie traciła czujności, kiedy go nie będzie. Pogłaskał włosy córki i o wiele delikatniej przycisnął usta do jej czoła.
– Bądź ostrożny – wyszeptałam bardziej z nawyku niż z rzeczywistej troski.
– Jak zawsze. – Matthew posłał mi ostatnie, długie spojrzenie, zanim się odwrócił.
***
Z powodu zamieszania w związku z przybyciem babci minęła prawie godzina, nim dzieci ponownie zasnęły. Ja też byłam rozbudzona. Dręczyły mnie pytania bez odpowiedzi i niepokój. Poszłam do kuchni. Jak się spodziewałam, zastałam tam Marthe i Ysabeau.
Zwykle ten ciąg pomieszczeń był jednym z moich ulubionych miejsc w domu. Niezawodnie ciepły i przytulny, ze starym żeliwnym piecem gotowym do pieczenia czegoś smakowitego, z misami świeżych owoców i produktów czekających, aż Marthe przemieni je w ucztę smakosza. Tego ranka jednak kuchnia wydawała się ciemna i zimna mimo zapalonych kinkietów i kolorowych duńskich płytek na ścianach.
– Ze wszystkich rzeczy, których nie lubię w małżeństwie z wampirem, czekanie na wieści w domu jest najgorsze. – Opadłam na jeden ze stołków otaczających ogromny, porysowany drewniany stół, który stanowił centrum grawitacji w tej domowej kuli.
– Dziękować Bogu za komórki. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to było, kiedy istniała tylko odręczna korespondencja.
– Nikt z nas tego nie lubił. – Marthe postawiła przede mną parujący kubek herbaty i talerzyk z rogalikiem z kremem migdałowym, posypanym cukrem pudrem.
– Boskie – powiedziałam, wdychając aromat czarnych liści i orzechowej słodyczy.
– Powinnam pojechać z nimi. – Ysabeau nie zadała sobie trudu, żeby poprawić włosy i usunąć smugę brudu z policzka. Było to niepodobne do niej, zawsze nieskazitelnej.
– Matthew chciał, żeby pani została – odezwała się Marthe, wypraktykowanym ruchem posypując stół mąką. Wyjęła kawał ciasta z misy i zaczęła je ugniatać.
– Nie zawsze możesz dostać to, czego chcesz – stwierdziła Ysabeau, bynajmniej nie z ironią Micka Jaggera.
– Czy ktoś może mi powiedzieć, co właściwie się stało, że pobudziło Marcusa do działania? – Upiłam łyk herbaty. Nadal miałam wrażenie, że umyka mi coś istotnego.
– Nic. – Ysabeau, podobnie jak jej syn, potrafiła skąpić informacji.
– Coś musiało.
– Naprawdę nic się nie stało – powtórzyła moja teściowa. – Była kolacja z rodziną Phoebe. Freyja zapewniła mnie, że wszystko poszło bardzo dobrze.
– Co przyrządził Charles? – Ślinka napłynęła mi do ust. – Na pewno coś pysznego.
Marthe znieruchomiała i łypnęła na mnie spode łba. Potem się roześmiała.
– Powiedziałam coś zabawnego? – Ugryzłam miękki rogalik. Było w nim tyle masła, że stopiło mi się na języku.
– Phoebe właśnie została zmieniona w wampira, a ty chcesz wiedzieć, co zjadła na ostatnią kolację – wyjaśniła Ysabeau. – Dla manjasang to dziwny szczegół jak na taką doniosłą chwilę.
– Oczywiście, że to ważne – zaprotestowałam. – Nigdy nie jadłaś pieczonych kurczaków Charlesa. Z całym tym czosnkiem. I cytryną. Boskie.
– Była kaczka – doniosła mi Marthe. – I łosoś. I wołowina.
– Czy Charles zrobił seigle d’Auvergne? – spytałam, przyglądając się jej zręcznym ruchom. Ciemny chleb był jedną ze specjalności Charlesa i ulubionym pieczywem Phoebe. – A na deser pompe aux pommes?
Phoebe uwielbiała słodycze, a jedyny raz, kiedy zobaczyłam, że się waha, czy zostać wampirem, był moment, kiedy Marcus zabrał narzeczoną do cukierni w Saint-Lucien i wyjaśnił jej, że jeśli przeprowadzi swój plan do końca, jabłecznik z wystawy przyprawi ją o mdłości.
– Jedno i drugie – odparła Marthe.
– Phoebe musiała być zachwycona. – Menu zrobiło na mnie wrażenie.
– Według Freyi ostatnio nie jadła dużo. – Ysabeau przygryzła dolną wargę.
– Więc dlatego Marcus do niej popędził? – Zważywszy na to, że Phoebe już nigdy miała nie zjeść normalnego ludzkiego posiłku, reakcja wydawała się przesadzona.
– Nie. Phoebe do niego zadzwoniła, żeby się pożegnać. – Ysabeau pokręciła głową. – Oboje są tacy impulsywni.
– Są nowocześni, to wszystko – skwitowałam.
Nie było zaskakujące, że Phoebe i Marcus zniecierpliwili się bizantyjskim labiryntem wampirycznych rytuałów, nakazów i zakazów. Po pierwsze, Baldwina, głowę klanu de Clermontów, poproszono o formalne potwierdzenie zaręczyn Marcusa i Phoebe i jej woli przemiany w wampira. Krok uznano za niezbędny, zważywszy na kolorową przeszłość Marcusa i skandaliczną decyzję Matthew, żeby się ze mną, czarownicą, ożenić. Tylko z pełnym poparciem Baldwina ich małżeństwo mogło zostać uznane za legalne.
Potem Marcus i Phoebe wybrali stwórcę z bardzo krótkiej listy kandydatów. Nie mógł nim być członek rodziny, bo Philippe de Clermont twardo sprzeciwiał się jakimkolwiek przejawom kazirodztwa wśród członków swojego rodu. Rodzic Phoebe musiał być starym wampirem, obdarzonym wystarczającą genetyczną siłą, żeby stworzyć zdrowe dziecko. A ponieważ wybraniec miał być na zawsze związany z rodziną de Clermontów, jego pochodzenie i reputacja musiały być nienaganne.
Gdy Phoebe i Marcus zdecydowali, kto przemieni ją w wampira, jej przyszła stwórczyni i Baldwin ustalili termin, a Ysabeau z pomocą demonicznego przyjaciela Marcusa, Hamisha Osborne’a zajęła się praktycznymi szczegółami: mieszkaniem, finansami i pracą. Porzucenie życia ciepłokrwistego było skomplikowaną rzeczą. Śmierć i zniknięcie należało zaaranżować, podobnie jak zwolnienie z pracy z powodów osobistych, które miało zakończyć się rezygnacją sześć miesięcy później.
Teraz, gdy Phoebe została wampirem, wśród jej pierwszych męskich gości miał się znaleźć Baldwin. Z powodu silnych związków między fizycznym głodem i seksualnym pożądaniem jej kontakt z innymi mężczyznami musiał być ograniczony. I żeby zapobiec pochopnym działaniom przy pierwszym wyrzucie wampirycznych hormonów, Marcus nie mógł zobaczyć narzeczonej do chwili, aż Baldwin uzna, że Phoebe jest w stanie podjąć racjonalną decyzję co do ich wspólnej przyszłości. Tradycyjnie wampiry odczekiwały co najmniej dziewięćdziesiąt dni – średni czas potrzebny do tego, by nowo narodzone niemowlę zmieniło się w osobnika zdolnego do pewnej samodzielności – zanim przyszli partnerzy mogli się połączyć.
Ku zaskoczeniu wszystkich Marcus zgodził się na wszystkie skomplikowane plany Ysabeau. Był rodzinnym rewolucjonistą. Spodziewałam się, że będzie protestował, ale on nie powiedział ani słowa.
– Dwa dni temu wszyscy byli całkowicie pewni przemiany Phoebe – zauważyłam. – Dlaczego teraz tak się o nią martwicie?
– Nie martwimy się o Phoebe, tylko o Marcusa – wyjaśniła Ysabeau. – On nigdy nie potrafił czekać ani przestrzegać zasad ustalonych przez innych. Jest zbyt skory do podążania za głosem serca, co zawsze sprowadza na niego kłopoty.
Drzwi kuchni otworzyły się gwałtownie i do środka wpadła zamazana smuga błękitu i bieli. Rzadko widywałam wampiry poruszające się z niekontrolowaną szybkością, więc było zaskakujące, kiedy nieokreślona plama zmieniła się w biały T-shirt, wyblakłe dżinsy, niebieskie oczy i czuprynę blond włosów.
– Powinienem być z nią! – krzyknął Marcus. – Przez większość życia chciałem mieć poczucie przynależności, własną rodzinę. Teraz ją mam, a odwróciłem się do niej plecami.
Matthew zjawił się tuż za Marcusem niczym cień ścigający słońce. Pochód zamykał Alain Le Merle, dawny giermek Philippe’a.
– Tradycyjnie, jak wiesz… – zaczął Matthew.
– A od kiedy obchodzi mnie tradycja?! – wykrzyknął Marcus.
Napięcie w kuchni jeszcze trochę wzrosło. Jako głowa rodziny Matthew oczekiwał posłuszeństwa i szacunku od swojego syna, a nie kłótni.
– Wszystko w porządku? – W swoim życiu profesorki nauczyłam się skuteczności pytań retorycznych, które dawały wszystkim szansę zatrzymania się i zastanowienia. Moje pytanie oczyściło atmosferę, choćby tylko z tego powodu, że było całkiem oczywiste, że nic nie jest w porządku.
– Nie spodziewaliśmy się, że nie śpisz, mon coeur. – Matthew podszedł i mnie pocałował. Pachniał świeżym powietrzem, sosnami i sianem, jakby biegł przez odkryte pola i gęste lasy. – Marcus martwi się o Phoebe, to wszystko.
– Martwi się? – Marcus ściągnął brwi. – Odchodzę od zmysłów z niepokoju. Nie mogę jej zobaczyć. Nie mogę pomóc…
– Musisz zaufać Miriam. – Ton Matthew był łagodny, ale na jego szczęce drgał mięsień.
– Nigdy nie powinienem był się zgodzić na ten średniowieczny protokół. – Zdenerwowanie Marcusa nie słabło. – Teraz jesteśmy rozdzieleni, a ona nie ma na kim się oprzeć oprócz Freyi…
– Specjalnie prosiłeś, żeby to Freyja przy niej była – spokojnie przypomniał Matthew. – Mogłeś postanowić, żeby ktoś inny z rodziny służył jak wsparcie Phoebe w czasie przemiany. Sam ją wybrałeś.
– Boże, Matthew. Musisz być tak cholernie rozsądny przez cały czas? – Marcus odwrócił się plecami do ojca.
– To wkurzające, prawda? – rzuciłam ze współczuciem, obejmując męża w pasie i przyciągając go do siebie.
– Tak, Diano, z pewnością tak – przyznał Marcus, podchodząc do lodówki i otwierając jej ciężkie drzwi. – A ja musiałem to znosić o wiele dłużej niż ty. Jezu, Marthe. Co robiłaś przez cały dzień? W tym domu nie ma ani kropli krwi.
Nie dało się stwierdzić, kto jest bardziej wstrząśnięty krytyką ogólnie szanowanej Marthe, która dbała o potrzeby wszystkich członków rodziny, jeszcze zanim je sobie uświadamiali. Było jednak jasne, kto jest najbardziej wściekły: Alain, jej potomek.
Matthew i sługa wymienili spojrzenie. Potem Alain lekko skinął głową na znak, że konieczność zdyscyplinowania syna ma pierwszeństwo przed jego prawem do obrony matki. Mąż łagodnie zabrał dłoń z mojej ręki. Błyskawicznie przeciął kuchnię i przyparł Marcusa do ściany. Ten ruch wystarczyłby, żeby złamać żebra zwykłemu śmiertelnikowi.
– Dość tego, Marcusie. Spodziewałem się, że sytuacja Phoebe przywróci wspomnienia twoich własnych powtórnych narodzin, ale musisz poćwiczyć umiar. Nic byś nie zyskał, wpadając do domu Freyi.
– Przepraszam, Diano. – Marcus zerknął na mnie i zwrócił się do Marthe: – Boże, nie chciałem…
Ysabeau położyła dłoń na ramieniu wnuka.
– Postaraj się nie zamartwiać, Marcusie. Nikt nie potrafiłby lepiej zadbać o Phoebe niż Freyja.
– Ja bym potrafił. – Marcus odtrącił rękę babki i zniknął w spiżarni.
Marthe uniosła wzrok do nieba, jakby szukała wybawienia od zakochanych wampirów. Ysabeau ostrzegawczym gestem uniosła palec, powstrzymując Matthew od komentarza. Ale ja, jako jedyna obecna tu ciepłokrwista, która nie miała wszczepionych stadnych reguł de Clermontów, zignorowałam rozkaz teściowej.
– Właściwie nie sądzę, żeby to była prawda, Marcusie! – zawołałam w stronę sąsiedniego pomieszczenia i dolałam sobie herbaty.
– Co? – Marcus pojawił się w mgnieniu oka ze srebrnym kubkiem do julepu, w którym, jak wiedziałam, nie ma ani burbona, ani cukru, ani wody, ani mięty. Na jego twarzy malowało się oburzenie. – Oczywiście, że ja najlepiej bym się nią zajął. Kocham ją. Phoebe to moja partnerka. Lepiej niż inni wiem, czego ona potrzebuje.
– Lepiej niż Phoebe? – zapytałam.
– Czasami. – Marcus buntowniczo wysunął podbródek do przodu.
– Bzdury. – Zabrzmiałam jak Sarah, szczera i niecierpliwa, co przypisałam raczej wczesnej godzinie niż genetycznym predyspozycjom kobiet Bishopów. – Wy, wampiry, wszyscy jesteście tacy sami: myślicie, że wiecie, czego my, biedni ciepłokrwiści, naprawdę pragniemy, zwłaszcza kobiety. W rzeczywistości Phoebe chciała zostać wampirem w staroświecki sposób. Twoim zadaniem jest dopilnować, żeby jej decyzja została uszanowana i żeby plan się powiódł.
– Phoebe nie rozumiała, na co się zgadza. Nie do końca. – Marcus nie był gotowy ustąpić. – Mogła dostać uczulenia na krew. Mogła mieć kłopoty z pierwszym zabijaniem. Ja umiałbym jej pomóc, wesprzeć ją.
Uczulenia na krew? Omal nie zakrztusiłam się herbatą. O czym on mówił, do licha?
– Nigdy nie widziałam, żeby ktoś był tak dobrze jak Phoebe przygotowany do tego, żeby zostać manjasang – zapewniła Ysabeau.
– Ale nie ma żadnych gwarancji. – Marcus nie potrafił wyzbyć się obaw.
– W tym życiu nie ma, moje dziecko. – Na twarzy Ysabeau odmalował się ból na wspomnienie chwil, które niosły ze sobą obietnice szczęśliwego zakończenia.
– Jest późno. Porozmawiamy po wschodzie słońca. Nie zaśniesz, Marcusie, ale spróbuj odpocząć. – Matthew dotknął jego ramienia.
– Mógłbym zamiast tego pobiegać. Spróbować się zmęczyć. O tej porze nie natknę się na nikogo oprócz rolników. – Marcus spojrzał na coraz jaśniejsze światło wpadające przez okna.
– Rzeczywiście raczej nie ściągniesz na siebie uwagi – potwierdził Matthew. – Chcesz, żebym pobiegł z tobą?
– Nie ma potrzeby. Przebiorę się i ruszam. Może wybiorę trasę na Saint-Priest-sous-Aixe. Po drodze jest parę niezłych podbiegów.
– Mamy się ciebie spodziewać na śniadaniu? – Ton Matthew był zbyt niedbały. – Dzieci wcześnie wstają. Będą chciały porządzić starszym bratem.
– Nie martw się, Matthew. – Na wargach Marcusa zatańczył cień uśmiechu. – Twoje nogi są dłuższe od moich. Nie zamierzam znowu uciekać, tylko przewietrzyć głowę.
***
Zostawiliśmy drzwi naszego pokoju uchylone, na wypadek gdyby Philip albo Becca się obudzili, i wróciliśmy do łóżka. Wpełzłam między prześcieradła i w ten ciepły majowy poranek wdzięczna, że mój mąż jest wampirem, wtuliłam się w jego chłód. Wiedziałam, w którym momencie Marcus wyruszył na przebieżkę, bo wtedy ramiona Matthew całe przylgnęły do materaca. Wcześniej leżał lekko podparty, gotowy wstać i pobiec synowi na pomoc.
– Chcesz za nim iść? – zapytałam.
Nogi Matthew rzeczywiście były dłuższe niż Marcusa i szybsze. Bez trudu dogoniłby syna.
– Alain za nim podąża, tak na wszelki wypadek – odparł Matthew.
– Ysabeau powiedziała, że bardziej się martwi o Marcusa niż o Phoebe. – Odsunęłam się, żeby w blasku świtu spojrzeć na twarz męża. – Dlaczego?
– Marcus jest jeszcze taki młody. – Matthew westchnął.
– Poważnie?
Marcus narodził się ponownie jako wampir w 1781 roku. Zdawałoby się, że ponad dwieście lat w zupełności wystarczy, by dorosnąć.
– Wiem, co myślisz, Diano, ale kiedy człowiek staje się wampirem, musi wciąż na nowo dojrzewać – wyjaśnił Matthew. – Może minąć dużo czasu, nim stanie się niezależny. Potrafimy być omylni, kiedy po raz pierwszy zaczyna w nas krążyć krew wampira.
– Ale Marcus już ma za sobą burzliwą młodość.
Rodzina nie omieszkała opowiedzieć mi o wczesnych latach Marcusa w Ameryce, o skandalach i tarapatach, w które popadał, o kłopotach, z których musiał być ratowany przez starszych członków rodu de Clermontów.
– I właśnie dlatego nie można pozwolić, by nadzorował przemianę Phoebe. Marcus ma poślubić nowo narodzoną wampirzycę. To byłby poważny krok w każdych okolicznościach, a zważywszy na jego młodość… – Matthew umilkł na chwilę. – Mam nadzieję, że postępuję właściwie, pozwalając mu wykonać ten krok.
– Rodzina robi to, co Marcus i Phoebe chcieli. – Położyłam nacisk na pierwsze słowo. – Są dostatecznie dorośli, czy to jako zimnokrwisty wampir, czy ciepłokrwisty człowiek, by wiedzieć, czego pragną.
– Naprawdę? – Matthew zmienił pozycję, żeby spojrzeć mi w oczy. – Masz bardzo współczesny pogląd, że mężczyzna zaledwie dwudziestoczteroletni i kobieta w mniej więcej tym samym wieku są dostatecznie doświadczeni, by określić bieg swojego dalszego życia. – Drażnił się ze mną, ale zmarszczone brwi wskazywały, że gdzieś w głębi mój mąż wierzy w te słowa.
– Jest dwudziesty pierwszy wiek, a nie osiemnasty – odparowałam. – Poza tym Marcus nie jest mężczyzną w wieku dwudziestu czterech lat, jak raczyłeś stwierdzić, tylko ma ich ponad dwieście pięćdziesiąt.
– Marcus zawsze będzie dzieckiem z tamtego wcześniejszego okresu – powiedział Matthew. – Gdyby był rok tysiąc siedemset osiemdziesiąty pierwszy i to on przeżywał swój pierwszy dzień jako wampir, a nie Phoebe, uważano by, że potrzebuje mądrej rady… i silnej ręki.
– Twój syn poprosił wszystkich członków rodu, i rodziny Phoebe również, o radę – przypomniałam. – Czas pozwolić mu decydować o własnej przyszłości.
Matthew milczał, przesuwając dłonią po ledwo widocznych bliznach, które zostały na moich plecach po spotkaniu z czarownicą Satu Järvinen. Często wodził palcami po tych śladach żalu, przypominających mu wszystkie chwile, kiedy nie udało mu się ochronić tych, których kochał.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniłam go, przysuwając się bliżej.
Matthew westchnął.
– Mam nadzieję.
***
Później tego dnia w Les Revenants zapanował cudowny spokój. Nie mogłam doczekać się tych rzadkich chwil ciszy po przebudzeniu – często było to zaledwie dwadzieścia minut, od czasu do czasu błoga godzina albo więcej.
Bliźnięta spały w pokoju dziecięcym. Matthew siedział w bibliotece i pracował nad artykułem, który pisał wspólnie z naszym kolegą z Yale Chrisem Robertsem. Na jesiennej konferencji zamierzali ujawnić więcej swoich odkryć i już szykowali się do publikacji w wiodącym czasopiśmie naukowym. Marthe wkładała do słoików świeżą fasolę w zalewie, oglądając jednocześnie Plus belle la vie w telewizorze, który Matthew zainstalował w kuchni. Wprawdzie upierała się, że nie interesują jej takie techniczne nowinki, ale szybko wciągnęły ją wyskoki mieszkańców Le Mistral. Jeśli chodzi o mnie, unikałam sprawdzania prac, bo wolałam badać związki między nowożytnym gotowaniem a praktykami laboratoryjnymi. Niestety mogłam spędzić jedynie niewiele czasu nad rękopisami alchemicznymi z XVII wieku.
***
Po godzinie pracy wezwała mnie wspaniała majowa pogoda. Zrobiłam sobie zimny napój i poszłam na górę na drewniany taras, który Matthew skonstruował na szczycie jednej z wież Les Revenants zwieńczonej blankami. Rzekomo wzniesiono ją po to, by mieć widok na okolicę, ale wszyscy wiedzieli, że jej pierwotny cel był obronny. Budowla stanowiła dobry punkt obserwacyjny, z którego z dużym wyprzedzeniem widziano zbliżanie się obcych. Z nowym apartamentem pod dachem i oczyszczoną fosą Les Revenants stało się teraz bezpieczne i całkiem wygodne.
Marcus w ciemnych okularach leżał w południowym upale, a letnie słońce malowało pasemka na jego blond włosach.
– Część, Diano – powiedział, odkładając cienki tomik oprawny w brązową skórę, poplamioną i spękaną ze starości.
– Wyglądasz, jakbyś potrzebował tego bardziej niż ja. – Podałam mu swoją szklankę z mrożoną herbatą. – Dużo mięty, żadnej cytryny, żadnego cukru.
– Dzięki. – Marcus pociągnął ostrożny łyk. – Pyszna.
– Mogę do ciebie dołączyć czy uciekasz przed wszystkimi? – Wampiry były istotami stadnymi, ale zdecydowanie lubiły czas spędzany w samotności.
– To twój dom, Diano. – Marcus zdjął stopy z siedzenia krzesła, którego używał jako zaimprowizowanego podnóżka.
– To dom rodzinny, a ty jesteś w nim mile widziany – zapewniłam pośpiesznie. Rozłąka z Phoebe była dostatecznie ciężkim przeżyciem, żeby jeszcze Marcus miał czuć się jak intruz. – Jakieś nowe wieści z Paryża?
– Nie. Grand-mère powiedziała, żebym nie oczekiwał następnego telefonu od Freyi wcześniej niż za trzy dni. – Marcus przesuwał palcami po wilgoci gromadzącej się na zewnętrznej powierzchni zimnej szklanki.
– Dlaczego trzy dni? – Może chodziło o coś w rodzaju wampirycznej oceny w skali Apgar.
– Bo tyle trzeba odczekać, zanim wampirycznemu noworodkowi poda się krew niepochodzącą z żył jego stwórcy – wyjaśnił Marcus. – Odstawienie wampira potrafi być trudne. Jeśli zbyt szybko przyjmie on za dużo obcej krwi, może to spowodować śmiertelne mutacje genetyczne. Czasami takie niemowlęta umierają. To będzie również pierwszy psychologiczny test, czy Phoebe potrafi sama się wyżywić. Zaczynają oczywiście od czegoś małego: ptaka albo kota.
– Uhm – mruknęłam, siląc się na aprobatę, choć żołądek podchodził mi do gardła.
– Już wcześniej zadbałem o to, żeby Phoebe potrafiła zabić. – Marcus zapatrzył się w dal. – Czasami trudniej jest odebrać życie, kiedy nie ma się wyboru.
– Pomyślałabym, że wręcz przeciwnie – wtrąciłam.
Marcus pokręcił głową.
– Dziwne, ale kiedy to już nie jest kwestia rozrywki, można stracić odwagę. Instynkt czy nie, przetrwanie kosztem innej istoty to samolubny akt. – Nerwowo postukał książką w nogę.
– Co czytasz? – spytałam, żeby zmienić temat.
– Moją ulubioną lekturę. – Rzucił mi tomik.
Zwykle sposób obchodzenia się męskich członków rodu z książkami skłaniał mnie do robienia im wykładów, ale ta najwyraźniej widziała gorsze traktowanie. Coś odgryzło jeden róg. Skóra okazała się jeszcze bardziej poplamiona, niż wydawało się na pierwszy rzut oka, okładkę znaczyły kółka zostawione przez kieliszki, kufle i kubki. Na tłoczonych dekoracjach zachowały się ślady złocenia, a ich styl wskazywał na to, że książkę oprawiono na początku XIX wieku. Marcus czytał ją tak często, że grzbiet pękł i widać było mnóstwo napraw, w tym jedną zrobioną pożółkłą taśmą klejącą.
Tak ceniona rzecz kryła w sobie szczególną magię, która nie miała nic wspólnego z jej wartością czy stanem, a wszystko z jej znaczeniem. Ostrożnie uniosłam sfatygowaną okładkę. Ku mojemu zaskoczeniu książka w środku okazała się dziesiątki lat starsza, niż sugerowała oprawa.
Zdrowy rozsądek. Był to fundamentalny tekst rewolucji amerykańskiej. Spodziewałam się, że Marcus czyta Byrona albo jakąś powieść, a nie filozofię polityki.
– Służyłeś w Nowej Anglii w tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym? – spytałam, gdy zauważyłam datę bostońskiego wydania. Magnus był kiedyś żołnierzem, a potem chirurgiem w armii kontynentalnej. Tyle wiedziałam.
– Nie. Wtedy jeszcze mieszkałem w domu. – Marcus wziął ode mnie książkę. – Chyba pójdę się przejść. Dzięki za herbatę.
Wyglądało na to, że Marcus nie jest w nastroju do dalszych zwierzeń.
Zniknął na schodach, zostawiając za sobą ślad w postaci nieharmonijnych, połyskujących nici: czerwonych i indygo splątanych z czarnymi i białymi. Jako tkaczka potrafiłam dostrzec utkane pasma przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, które wiązały świat. Normalnie widoczne były czyste tony błękitu i bursztynu, składające się na mocną osnowę, a kolorowe nici indywidualnego doświadczenia stanowiły jasne, nieregularne wzory w wątku.
Tyle że nie dzisiaj. Wspomnienia Marcusa były tak silne i poruszające, że zniekształcały tkaninę czasu, żłobiły w jej strukturze dziury, przez które mógł się wydostać jakiś zapomniany potwór z przeszłości.
Chmury zbierające się na horyzoncie i mrowienie w kciukach ostrzegły mnie, że zbliżają się burzliwe czasy. Dla nas wszystkich.
Jeden
13 maja
Phoebe siedziała w swojej sypialni przed rozsuniętymi śliwkowymi zasłonami i nasycona krwią stwórczyni chłonęła rozległy widok Paryża za oknem, głodna jedynie następnego objawienia, na które pozwalał jej nowy zmysł wzroku.
Noc nie była zwykłą czernią, lecz tysiącem odcieni i faktur ciemności, niektórych jak pajęczyna, innych aksamitnych, od najgłębszych fioletów i niebieskości po najbledsze szarości.
Życie nie zawsze miało być tak łatwe. Teraz rozlegało się pukanie do drzwi, zanim głód zaczynał szarpać jej wnętrzności. Musiała w końcu go poczuć, żeby zrozumieć, jak to jest pragnąć krwi innej istoty, i nauczyć się sterować tym pragnieniem.
Jednakże teraz pragnęła jedynie malować. Nie robiła tego od lat, po przypadkowej uwadze nauczyciela – uszczypliwej, lekceważącej – po której zaczęła studiować historię sztuki, zamiast ją praktykować. Palce ją świerzbiły, żeby chwycić pędzel, zanurzyć go w gęstej farbie olejnej albo delikatnych wodnych pigmentach i nałożyć je na płótno albo papier.
Czy potrafiłaby uchwycić kolor dachówek po drugiej stronie ogrodu: niebieskoszary z odcieniem srebra? Czy możliwe było oddanie atramentowej czerni nieba i ostrego metalicznego połysku na horyzoncie?
Phoebe zrozumiała teraz, dlaczego praprawnuk Matthew Jack pokrywał wszystkie dostępne powierzchnie obrazami swoich wspomnień i doświadczeń. Gra świateł i cieni była niekończącym się pokazem, który mogłaby obserwować godzinami i nigdy się nie znudzić.
Dowiedziała się tego dzięki jednej świecy, którą Freyja zostawiła zapaloną w srebrnym świeczniku ustawionym na toaletce. Falujący blask i ciemność w sercu płomienia hipnotyzowały. Phoebe błagała o więcej świec, bo chciała otoczyć się punkcikami jasności, która oślepiała.
– Jedna wystarczy – stwierdziła Freyja. – Nie chcemy, żebyś w swoim pierwszym dniu doznała porażenia światłem.
Póki Phoebe żywiła się regularnie, największym niebezpieczeństwem dla niej jako nowo narodzonego wampira był natłok bodźców. By zapobiec nieszczęściu, Freyja i Miriam dokładnie sprawdziły jej otoczenie; chciały zminimalizować groźbę zagubienia się w doznaniach.
Na przykład zaraz po transformacji Phoebe chciała wziąć prysznic. Freyja uznała cienkie jak igła strumyczki wody za zbyt ostre, więc Françoise przygotowała ciepłą kąpiel w wannie i pilnowała ściśle odmierzonego czasu, żeby Phoebe nie dała się pochłonąć łagodnemu muskaniu wody na skórze. Wszystkie okna w domu, nie tylko te w sypialni, zostały zamknięte, żeby chronić ją przed kuszącymi zapachami ciepłokrwistych, psów sąsiadów i zanieczyszczeń.
– Przykro mi, Phoebe, ale w zeszłym roku w Paryżu męskie niemowlę wpadło w szał w paryskim metrze – wyjaśniła Freyja, zapytana, czy można uchylić choć jedno okno, żeby wpuścić powietrze. – Dym ze starego układu hamulcowego okazał się dla niego tak nieodpartą pokusą, że straciliśmy go na ósmej linii. Spowodowało to niekończące się opóźnienia, zirytowało porannych pasażerów i bardzo rozgniewało burmistrza. Baldwina też.
Phoebe wiedziała, że mogłaby z łatwością stłuc szybę, roztrzaskać framugę, a nawet wybić dziurę w ścianie, gdyby ucieczka stała się konieczna. Ale oparcie się tym pokusom stanowiło sprawdzian jej samokontroli, posłuszeństwa i tego, czy nadaje się na partnerkę Marcusa. Phoebe była zdeterminowana, żeby zdać test, siedziała więc w dusznym pokoju i patrzyła, jak kolory migoczą i dryfują, kiedy chmura przesłoniła księżyc, odległa gwiazda zgasła na niebie albo obrót ziemi sprawił, że słońce odrobinę się przybliżyło.
– Chciałabym mieć farby. – Phoebe powiedziała to szeptem, ale dźwięk rozbrzmiał echem w jej uszach. – I pędzle.
– Poproszę Miriam. – Odpowiedź Freyi przybyła z daleka.
Sądząc po skrobaniu, które lekko drażniło nerwy Phoebe, Freyja pisała wiecznym piórem w swoim dzienniku. Od czasu do czasu jej serce uderzało powoli.
Jeszcze dalej, w kuchni, Charles palił cygaro i czytał gazetę. Szelest. Wypuszczenie dymu. Cisza. Stuk. Szelest. Zaciągnięcie się. Cisza. Podobnie jak paryska noc miała własną paletę barw, tak każdą istotę wyróżniał jej własny rytmiczny akompaniament, jak pieśń, którą serce Phoebe zagrało, kiedy pierwszy raz piła krew Miriam.
– Potrzebujesz czegoś jeszcze, Phoebe? – Pióro Freyi znieruchomiało.
W kuchni Charles zgasił cygaro w metalowej popielniczce. Oboje czekali w napięciu na jej odpowiedź. Phoebe czuła, że przyzwyczajenie się do rozmów z ludźmi znajdującymi się w różnych pokojach, nie mówiąc o osobnych piętrach dużego domu, zajmie jej trochę czasu.
– Tylko Marcusa – odparła z tęsknotą. Przywykła do myślenia o sobie jako o jednej połówce „my”. Tyle chciała mu powiedzieć, podzielić się wrażeniami z pierwszego dnia ponownych narodzin. Niestety dzieliły ich setki kilometrów.
– Może poćwiczysz chodzenie? – podsunęła Freyja, zamykając pióro. Chwilę później znalazła się pod jej drzwiami. Klucz lekko obrócił się w zamku. – Pozwól, że ci pomogę.
Phoebe zamrugała, kiedy miękki blask domu oświetlonego świecami wsączył się za próg i zmienił atmosferę pokoju.
– Światło to żywa rzecz – stwierdziła zachwycona tą myślą.
– Jednocześnie fala i cząstka. Zdumiewające, że odkrycie tego zajęło ciepłokrwistym tak dużo czasu. – Freyja stanęła przed Phoebe z rękami wyciągniętymi w pomocnym geście. – Pamiętaj, żeby nie naciskać na krzesło dłońmi i na podłogę stopami. Dla draugr wstawanie to po prostu kwestia rozprostowania się. Nie ma potrzeby się wysilać.
Phoebe była wampirem niecałe dwadzieścia cztery godziny, a już złamała kilka krzeseł i wyszczerbiła wannę.
– Płyń w górę. Po prostu pomyśl „wstań” i to zrób. Spokojnie. Dobrze. – Freyja cofała się jak pani od baletu z dzieciństwa Phoebe, równie surowa postać, choć nie wzrostu Walkirii. To madame Olga pomogła swojej uczennicy zrozumieć, że wielkość nie ma nic wspólnego z posturą.
Wspomnienie madame Olgi sprawiło, że Phoebe natychmiast wyprostowała plecy i odruchowo chwyciła dłonie Freyi, jakby były drewnianym drążkiem do ćwiczeń. Usłyszała chrupnięcie.
– Och, kochanie, już po palcu. – Lewy palec wskazujący mentorki wisiał pod dziwnym kątem. Freyja nastawiła go szybkim szarpnięciem. – Gotowe. Wszystko znowu działa. Do końca lata pewnie złamiesz niejedną kość. – Freyja ujęła Phoebe pod łokieć. – Przejdźmy się po pokoju. Powoli.
Było jasne, dlaczego ciepłokrwiści uważają, że wampiry potrafią latać. Wystarczyło, że manjasang pomyślał o celu, a trafiał do niego w mgnieniu oka, nie pamiętając o tym, żeby włożyć jakiś wysiłek w ruch.
Phoebe czuła się jak noworodek, którym zresztą była. Robiła jeden drżący krok i zatrzymywała się, żeby odzyskać równowagę. Poza wszystkim miała wrażenie, że jej środek ciężkości jest przesunięty. Już nie znajdował się w miednicy, tylko w sercu, co sprawiało, że Phoebe czuła się dziwnie, jakby wypiła za dużo szampana.
– Marcus mówił, że szybko się uczył, kiedy został wampirem. – Phoebe zaczęła się rozluźniać i poddawać wolnym krokom Freyi. Wydawało się jej, że nie idzie, tylko tańczy walca.
– Z pewnością. – W głosie Freyi brzmiała nuta żalu.
– Dlaczego? – Phoebe zmarszczyła brwi. Nagły obrót głowy, żeby przyjrzeć się twarzy Freyi, sprawił, że się na nią zatoczyła.
– Przecież wiesz, kochanie. – Freyja delikatnie pomogła jej stanąć prosto. – Musisz pytać Marcusa. Draugr nie plotkuje.
– Czy wampiry mają tysiąc nazw na siebie, tak jak Samowie mają tysiąc określeń na renifera? – zastanawiała się Phoebe, odnotowując w pamięci najnowsze słowo w jej poszerzającym się leksykonie.
– Myślę, że więcej – odparła Freyja, marszcząc czoło. – Mamy nawet nazwę na gadatliwego wampira, który bez pozwolenia opowiada innym o jego przeszłości.
– Naprawdę? – Phoebe była szczerze zaciekawiona.
– Oczywiście – odparła z powagą Freyja. – „Martwy wampir”.
Phoebe była wyczerpana wysiłkiem, jakiego wymagało od niej poruszanie się wolno jak ciepłokrwisty, bez robienia dziur w podłodze albo łamania kości, choć tylko dwa razy okrążyła bezpiecznie sypialnię. Freyja zostawiła ją, żeby odpoczywała w spokoju, i wróciła do siebie, zamierzając do świtu pisać w swoim dzienniku.
Phoebe zgasiła świecę, by lepiej widzieć, jak noc ustępuje miejsca dniowi, a jej zimne palce ledwo zarejestrowały żar płonącego knota. Weszła do łóżka raczej z przyzwyczajenia niż w nadziei, że zaśnie. Podciągnęła kołdrę pod brodę, rozkoszując się świeżością gładkiej, wykrochmalonej tkaniny.
Leżała w miękkim łóżku, obserwując noc, słuchając melodii pióra Freyi i stłumionych dźwięków dochodzących z ogrodu i ulicy za murami.
Jestem.
Na zawsze.
Pieśń jej serca się zmieniła. Była wolniejsza i bardziej równomierna, cały wysiłek ludzkiego organu ustąpił miejsca czemuś prostszemu, bardziej fascynującemu, idealnemu. Jestem.
Na zawsze.
Phoebe zastanawiała się, jak będzie brzmiała muzyka serca Marcusa. Melodyjnie i przyjemnie, była tego pewna. Tęskniła za tym, żeby ją usłyszeć i zapamiętać.
– Wkrótce – wyszeptała, by sobie przypomnieć, że ona i Marcus mają cały czas świata. – Wkrótce.
Grzechy ojców
14 maja
Był późny poranek, a ja siedziałam przy biurku i z cyfrowej wersji rękopisu z Biblioteki Wellcome przepisywałam recepturę lady Montague na leczniczy balsam – remedium, które stosowano na „krótki oddech” u człowieka albo u konia. Nawet nie mając przed sobą właściwego tekstu, uwielbiałam śledzić pozornie bezsensowne esy floresy wykonane siedemnastowiecznymi piórami. Stopniowo manuskrypt wyświetlony na moim laptopie dostarczał dowody na ścisłe związki między gotowaniem a współczesną chemią, o czym zamierzałam pisać w swojej nowej książce.
Bez ostrzeżenia pracę zakłócił mi telefon z Wenecji, tak że mój rękopis zwinął się w rogu ekranu. Gerbert z Aurillac, Domenico Michele, dwaj przedstawiciele wampirów w Kongregacji, chcieli zamienić ze mną słowo.
Choć byłam czarownicą, zajmowałam trzecie przeznaczone dla wampirów miejsce, które zgodnie ze zwyczajem należało do członka rodu de Clermontów. Choć byłam zaprzysiężoną córką Philippe’a de Clermonta, decyzja mojego szwagra Baldwina, żeby oddać je mnie, nadal budziła kontrowersje.
– Jesteś, Diano – odezwał się Gerbert, kiedy przyjęłam połączenie. – Zostawialiśmy wiadomości. Dlaczego nie odpowiadasz?
Zdusiłam jęk frustracji.
– Czy jest możliwe, żebyście zajęli się tą sprawą beze mnie?
– Gdyby to było możliwe, już byśmy to zrobili. – Gerbert mówił z rozdrażnieniem. – Musimy konsultować się z tobą w kwestiach, które dotyczą naszego ludu… choć jesteś czarownicą i ciepłokrwistą.
Naszego ludu. To była istota problemu, z którym demony, wampiry, czarownice i ludzie musieli się zmierzyć. Praca Matthew i Chrisa wraz z zespołem badaczy z Oksfordu i Yale dowiodła, że na poziomie genetycznym wszystkie cztery gatunki hominidów są bardziej do siebie podobne, niż się różnią. Ale trzeba było czegoś więcej niż naukowych dowodów, żeby zmienić nastawienie, zwłaszcza starych wampirów przywiązanych do tradycji.
– Te węgierskie i rumuńskie klany od wieków toczyły wojnę w Kriszanie – wyjaśnił Domenico. – Tamte tereny zawsze były sporne. Ale najnowszy wybuch przemocy jest niespodzianką. Zadbałem o to, by prasa zinterpretowała go jako po prostu kolejną eskalację przestępczości zorganizowanej.
– Przypomnij mi, kto podsunął tę wersję? – zapytałam, szukając na zaśmieconym biurku swojego notesu ze sprawami Kongregacji. Kartkując go, nie znalazłam żadnej wzmianki o kimś związanym z mediami. Gerbert i Domenico znowu nie raczyli mnie poinformować o istotnych rzeczach.
– Andrea Popescu. Jest jedną z nas, a jej obecny mąż, niestety człowiek, to reporter polityczny Evenimentul Zilei. – Oczy Gerberta rozbłysły. – Chętnie pojadę do Debreczyna i będę nadzorował negocjacje, jeśli chcesz.
Ostatnim, czego potrzebowaliśmy, jest Gerbert na Węgrzech, zaspokajający swoje ambicje w już i tak burzliwej sytuacji.
– Może posłać Albrechta i Eliezerea do stołu negocjacyjnego? – podsunęłam, wymieniając dwa najbardziej postępowe wampiry w tej części świata. – Klany Corvinus i Székely będą musiały wypracować rozsądne rozwiązanie. A jeśli tego nie zrobią, do czasu rozwiązania problemu Kongregacja przejmie sporny zamek.
To, dlaczego ktoś miałby chcieć tę ruinę, przekraczało zdolność mojego rozumienia. Nie można było wejść w te puste mury z obawy, że zostanie się przygniecionym przez spadające cegły. Pojechaliśmy tam z misją dyplomatyczną w marcu, w czasie wiosennej przerwy na Yale. Spodziewałam się okazałego pałacu, a nie stosu omszałych kamieni.
– Nie jest to spór o nieruchomość, który można by rozwiązać według waszych współczesnych zasad sprawiedliwości – rzekł protekcjonalnym tonem Gerbert. – Za dużo krwi przelano, za dużo wampirów straciło życie. Zamek Hollo jest dla tych klanów uświęconym terenem, a założyciele są gotowi za niego umrzeć. Nie rozumiesz, jaka jest stawka.
– Musisz przynajmniej spróbować pomyśleć jak wampir – włączył się Domenico. – Nasze tradycje muszą być szanowane. Kompromis to nie nasz sposób postępowania.
– Zarzynanie się nawzajem na ulicach Debreczyna też nie przyniosło rezultatu – zauważyłam. – Spróbujmy dla odmiany mojego sposobu. Porozmawiam z Albrechtem i Eliezerem i zdam wam relację.
Gerbert otworzył usta, żeby zaprotestować. Bez ostrzeżenia przerwałam połączenie wideo. Ekran mojego komputera pociemniał. Z jękiem odchyliłam się na oparcie krzesła.
– Kiepski dzień w biurze? – Marcus opierał się o futrynę, trzymając w ręce książkę.
– Czy wampiry przegapiły Oświecenie? – zapytałam. – Jakbym utknęła w jakiejś średniowiecznej fantazji o zemście, w której nie ma szansy na rozwiązanie nieobejmujące całkowitego zniszczenia przeciwnika. Dlaczego wampiry wolą zabijać się nawzajem, zamiast odbyć cywilizowaną rozmowę?
– Bo oczywiście to nie jest takie zabawne. – Matthew wszedł do pokoju i mnie pocałował, powoli i słodko. – Na razie niech Domenico i Gerbert zajmą się wojną klanową, mon coeur. Ich kłopoty jutro nie znikną… i pojutrze również. To jedyne, czego możesz być pewna, jeśli chodzi o wampiry.
***
Po lunchu zabrałam bliźnięta do biblioteki i posadziłam je przed pustym kominkiem z dostateczną ilością zabawek, żeby zająć je na kilka minut, podczas gdy ja trochę popracuję. Miałam przed sobą roboczą transkrypcję przepisu lady Montague i notowałam, jakich składników używano (olejek terpentynowy, kwiat siarczany, siano), jaki sprzęt był potrzebny (duża szklana kaczka, głęboka patelnia, dzban) i jaki proces przeprowadzano (mieszanie, gotowanie, odtłuszczanie), żebym mogła porównać je z innymi nowożytnymi tekstami.
Biblioteka w Les Revenants należała do moich ulubionych pomieszczeń. Zbudowana w jednej z wież mieściła ciemnoorzechowe regały sięgające od podłogi do sufitu. W nieregularnych odstępach znajdowały się drabinki i schody, co nadawało pokojowi szalony wygląd jak z rysunku Eschera. Książki, gazety, fotografie i inne memorabilia, które Philippe i Ysabeau zgromadzili przez wieki, wypełniały każdy skrawek przestrzeni. Ledwo poskrobałam po powierzchni tych zbiorów. Matthew zbudował kilka drewnianych szaf na dokumenty – pewnego dnia miałam znaleźć czas na ich posortowanie – a ja zaczęłam przeglądać tytuły książek, szukając grup tematycznych, jak mitologia i geografia.
Jednakże większość rodziny uważała atmosferę tego pokoju z dużą ilością ciemnego drewna i pamiątek po Philippie za przytłaczającą. Jedynymi istotami, które spędzały tutaj ze mną dużo czasu, było kilka zamkowych duchów. Dwa z nich obecnie niweczyły moje wysiłki, żeby stworzyć dział mitologii, i przestawiały książki, okazując konsternację i dezaprobatę.
Marcus wszedł do biblioteki, pogwizdując, z egzemplarzem Zdrowego rozsądku wetkniętym pod pachę.
– Patrz! – Becca pomachała plastikową figurką rycerza.
– Rety! Rycerz w lśniącej zbroi. Jestem pod wrażeniem. – Marcus usiadł na podłodze obok bliźniąt.