Przeminęło z wiatrem Tom I - Margaret Mitchell - ebook

Przeminęło z wiatrem Tom I ebook

Margaret Mitchell

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Monumentalny klasyk, uważany przez wielu nie tylko za najlepszą historię miłosną, jaka kiedykolwiek powstała, ale także za największą sagę rodzinną osadzoną w czasach wojny secesyjnej.

Powieść Margaret Mitchell to brawurowo napisana historia o miłości i stracie, o podzielonym narodzie i ludziach odmienionych na zawsze. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana literatury obyczajowej i jednocześnie jedna z najsłynniejszych powieści wszech czasów.

Daj się porwać opowieści o pięknej i obdarzonej niezwykłym temperamentem Scarlett O'Harze oraz o pewnym siebie i przedsiębiorczym żołnierzu i awanturniku, Rhetcie Butlerze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 843

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Księga pierwsza

Rozdział 1

Scar­lett O’Hara nie była piękna, choć męż­czyźni, tacy jak bra­cia Tar­le­to­no­wie, rzadko to sobie uświa­da­miali, ule­ga­jąc jej uro­kowi. W jej twa­rzy zbyt mocno kon­tra­sto­wały łagodne rysy, odzie­dzi­czone po pocho­dzą­cej z fran­cu­skiej ary­sto­kra­cji matce, z cechami wzię­tymi po rumia­nym, irlandz­kim ojcu. Ale była to twarz zwra­ca­jąca uwagę, ze spi­cza­stym pod­bród­kiem i kwa­dra­tową szczęką. Oczy Scar­lett były jasno­zie­lone, oto­czone sztyw­nymi, czar­nymi, leciu­teńko pod­wi­nię­tymi ku górze rzę­sami. Ponad nimi od bia­łej jak magno­lia skóry, tak cenio­nej przez kobiety Połu­dnia i tak tro­skli­wie chro­nio­nej przez czepki, welony i mitenki przed palą­cym słoń­cem Geo­r­gii, odci­nały się gęste, czarne, nieco sko­śne brwi.

Tego pogod­nego, kwiet­nio­wego popo­łu­dnia 1861 roku, sie­dząc wraz ze Stu­ar­tem i Bren­tem Tar­le­to­nami w chłod­nym cie­niu werandy Tary, plan­ta­cji jej ojca, Scar­lett wyglą­dała prze­ślicz­nie. Nowa, zie­lona, muśli­nowa suk­nia w kwiaty, któ­rej uło­żone z jede­na­stu metrów mate­riału fałdy roz­pięto na kry­no­li­nie, wspa­niale paso­wała kolo­rem do pła­skich pan­to­fli z safia­no­wej skóry, przy­wie­zio­nych jej ostat­nio z Atlanty przez ojca. Suk­nia ta świet­nie pod­kre­ślała liczącą czter­dzie­ści trzy cen­ty­me­try talię Scar­lett – naj­węż­szą w trzech hrab­stwach. Cia­sno dopa­so­wany sta­nik uwy­dat­niał dobrze roz­wi­nięty – jak na szes­na­sto­latkę – biust. Skromna suk­nia, gładko ucze­sane włosy i ręce przy­kład­nie uło­żone na kola­nach, z tru­dem ukry­wały praw­dziwy cha­rak­ter Scar­lett. Zie­lone oczy w jej słod­kiej twa­rzyczce tchnęły bun­tem oraz wolą życia i wyraź­nie nie paso­wały do wytwor­nych manier, wpo­jo­nych za pomocą łagod­nych nauk matki i ostrzej­szych pouczeń niani. Bo oczy nale­żały tylko do Scar­lett.

Po obu jej stro­nach sie­dzieli bliź­niacy. Wygod­nie roz­parci na krze­słach, spo­glą­dali w słońce przez wyso­kie, napeł­nione mię­to­wym napo­jem szklanki, roz­ma­wia­jąc wesoło. Mieli po dzie­więt­na­ście lat, ponad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, byli smu­kli i musku­larni. Ich opa­lone twa­rze oka­lały kasz­ta­nowe włosy o głę­bo­kim odcie­niu, oczy patrzyły wesoło i zawa­diacko. Nosili wyso­kie, się­ga­jące kolan buty, iden­tyczne błę­kitne kurtki i bry­czesy w kolo­rze musz­tar­do­wym. Byli do sie­bie podobni jak dwie kro­ple wody.

Póź­no­po­po­łu­dniowe słońce uko­śnymi pro­mie­niami oświe­tlało dzie­dzi­niec i obsy­pane bia­łym kwie­ciem dere­nie. Konie bliź­nia­ków przy­wią­zano przy pod­jeź­dzie. Ich sierść miała ten sam rudy odcień co włosy ich panów. Tuż obok koni awan­tu­ro­wała się sfora char­tów, które towa­rzy­szyły Stu­ar­towi i Bren­towi, dokąd­kol­wiek się uda­wali. Nieco z boku, jak przy­stało na ary­sto­kratę, leżał czarno nakra­piany wyżeł. Z opar­tym na łapach pyskiem cier­pli­wie cze­kał, aż chłopcy ruszą do domu na kola­cję.

Psy, konie i samych bliź­nia­ków łączyła więź głęb­sza niż ta, jaką two­rzyło prze­by­wa­nie ze sobą. Chłopcy byli rów­nie ogni­ści jak konie, na któ­rych jeź­dzili. I tak samo nie­bez­pieczni, choć bar­dzo mili dla tych, któ­rzy potra­fili utrzy­mać ich w ryzach.

Mimo że Scar­lett i bliź­niacy od dzie­ciń­stwa wie­dli życie usłane różami, nie wyglą­dali na wyde­li­ka­co­nych ani zbla­zo­wa­nych. Byli pełni wigoru i ener­gii wła­ści­wej ludziom ze wsi, spę­dza­ją­cym całe życie na powie­trzu, i w bar­dzo nie­wiel­kim stop­niu inte­re­so­wali się nud­nymi, książ­ko­wymi pro­ble­mami. Życie w pół­noc­nej Geo­r­gii w hrab­stwie Clay­ton wciąż przy­no­siło coś nowego, choć według stan­dar­dów przy­ję­tych w Augu­ście, Savan­nah czy Char­le­sto­nie było może nieco surowe. Miesz­kańcy innych tere­nów Połu­dnia krę­cili nosem na ludzi pocho­dzą­cych z Geo­r­gii, ale tu, na pół­nocy stanu, nie nale­żało się wsty­dzić braku kla­sycz­nego wykształ­ce­nia, pod warun­kiem że posia­dło się bie­głość w rze­czach naprawdę istot­nych, takich jak uprawa dobrego gatunku bawełny, jazda konno, celne strze­la­nie, umie­jęt­ność tańca i uprzejme trak­to­wa­nie dam. Każdy dżen­tel­men musiał też mieć mocną głowę.

Jeśli cho­dzi o te sprawy, bra­cia Tar­le­to­no­wie radzili sobie dosko­nale. Nie byli nato­miast w sta­nie nauczyć się cze­go­kol­wiek, co znaj­do­wało się mię­dzy okład­kami ksią­żek. Nikt w hrab­stwie nie miał tylu pie­nię­dzy, koni ani nie­wol­ni­ków, co rodzina Tar­le­to­nów, a jed­nak chłopcy byli znacz­nie sła­biej wykształ­ceni od więk­szo­ści ich bied­nych sąsia­dów z Crac­ker. Wła­śnie z tego powodu Stu­art i Brent odda­wali się tego kwiet­nio­wego popo­łu­dnia bło­giemu leni­stwu, sie­dząc na ganku w Tarze. Usu­nięto ich bowiem z uni­wer­sy­tetu sta­no­wego w Geo­r­gii, czwar­tej już uczelni, która pozbyła się ich w ciągu ostat­nich czte­rech lat. Starsi bra­cia bliź­nia­ków, Tom i Boyd, przy­byli do domu wraz z nimi, odmó­wiw­szy pozo­sta­nia w murach insty­tu­cji, w któ­rej Stu­art i Brent nie byli mile widziani. Oni sami uwa­żali swoje ostat­nie wyda­le­nie ze szkoły za świetny żart, a Scar­lett, która nie miała ochoty otwo­rzyć jakiej­kol­wiek książki, odkąd opu­ściła rok temu szkołę dla dziew­cząt w Fay­et­te­ville, także trak­to­wała to wyda­rze­nie jako coś zabaw­nego.

– Wiem, że wy dwaj nie dba­cie o to, że zosta­li­ście wyrzu­ceni, podob­nie jak Tom – powie­działa. – Ale co z Boy­dem? On chce zdo­być wykształ­ce­nie, a z waszego powodu nie może stu­dio­wać na uni­wer­sy­te­tach w Wir­gi­nii, Ala­ba­mie i Karo­li­nie Połu­dnio­wej. A teraz w Geo­r­gii. W ten spo­sób ni­gdy nie skoń­czy stu­diów.

– Och, może pozna­wać prawo w biu­rze sędziego Par­ma­lee w Fay­et­te­ville – odparł bez­tro­sko Brent. – Poza tym, to jest bez zna­cze­nia. I tak musie­li­by­śmy wró­cić do domu przed zakoń­cze­niem try­me­stru.

– Czemu?

– Ależ z cie­bie gęś! Wojna. Wojna zacznie się lada chwila, a chyba nie sądzisz, że któ­ry­kol­wiek z nas zostałby w col­lege’u, gdy wybuch­nie wojna, prawda?

– Dobrze wie­cie, że żad­nej wojny nie będzie – znu­dzo­nym gło­sem stwier­dziła Scar­lett. – To tylko takie gada­nie. Ash­ley Wil­kes i jego ojciec powie­dzieli tacie nie dalej niż tydzień temu, że nasi repre­zen­tanci w Waszyng­to­nie dojdą do… przy­ja­ciel­skiej ugody z panem Lin­col­nem w spra­wie Kon­fe­de­ra­cji. A tak czy owak, Jan­kesi są zbyt wystra­szeni, by z nami wal­czyć. Nie będzie żad­nej wojny. Męczy mnie już słu­cha­nie o tym.

– Nie będzie żad­nej wojny! – wykrzyk­nęli bliź­niacy z takim gnie­wem, jakby zostali przez kogoś oszu­kani.

– Zapew­niam cię, skar­bie, że będzie wojna – oświad­czył Stu­art. – Jan­kesi mogą się nas bać, ale po tym, jak przed­wczo­raj gene­rał Beau­re­gard ostrze­lał ich w Fort Sum­ter, będą musieli wal­czyć albo przed całym świa­tem wyjdą na tchó­rzy. A Kon­fe­de­ra­cja…

Scar­lett skrzy­wiła usta z wyra­zem znu­dze­nia i znie­cier­pli­wie­nia.

– Jeśli powie­cie jesz­cze coś o woj­nie, pójdę do domu i zamknę drzwi. Nie mogę już tego słu­chać. Gor­sza od słowa „wojna” może być tylko „sece­sja” – tata mówi o niej rano, w połu­dnie i w nocy. Wszy­scy dżen­tel­meni, któ­rzy doń przy­jeż­dżają, gadają o Fort Sum­ter, pra­wach sta­no­wych i Abra­ha­mie Lin­col­nie. Tyle o tym roz­pra­wiają, że umie­ram z nudów. W dodatku wszy­scy chłopcy także bez prze­rwy mówią o tym albo o swoim oddziale. Z przy­jęć urzą­dza­nych tej wio­sny nie było żad­nego pożytku, bo chłopcy nie potra­fili roz­ma­wiać o niczym innym. Jestem naprawdę szczę­śliwa, że Geo­r­gia cze­kała aż do Bożego Naro­dze­nia z przy­łą­cze­niem się do sece­sji, gdyż zruj­no­wa­łoby to także gwiazd­kowe przy­ję­cie. Jeśli jesz­cze raz powie­cie „wojna”, pójdę do domu.

Rze­czy­wi­ście nie była to czcza pogróżka, Scar­lett ni­gdy bowiem nie potra­fiła znieść dłuż­szej kon­wer­sa­cji, któ­rej głów­nym tema­tem nie była ona sama. Wypo­wia­dała jed­nak tę groźbę z uśmie­chem, co pogłę­biało dołeczki na jej policz­kach. Trze­po­tała przy tym czar­nymi rzę­sami tak szybko, jak szybko motyl poru­sza skrzy­deł­kami. Chłopcy byli ocza­ro­wani, o co jej zresztą cho­dziło. Zaczęli na wyścigi prze­pra­szać Scar­lett, że tak ją zanu­dzali. Wojna jest sprawą męż­czyzn, a nie dam, tak więc dekla­ra­cję dziew­czyny wzięli za dowód jej kobie­co­ści.

– Co powie­działa mama, gdy dowie­działa się, że znowu was wyda­lono?

Chłopcy spoj­rzeli na sie­bie zmie­szani, przy­po­mi­na­jąc sobie reak­cję matki, kiedy trzy mie­siące temu wró­cili do domu z uni­wer­sy­tetu w Wir­gi­nii.

– Cóż – zaczął Stu­art. – Nie miała jesz­cze oka­zji, by powie­dzieć cokol­wiek. Wyje­cha­li­śmy z domu wcze­śnie, jesz­cze zanim wstała. Tom udał się do pań­stwa Fon­ta­ine’ów, a my przy­by­li­śmy tutaj.

– Nie powie­działa nic, kiedy przy­je­cha­li­ście wczo­raj do domu?

– Mie­li­śmy szczę­ście. Aku­rat przy­pro­wa­dzono nowego ogiera, któ­rego mama kupiła przed mie­sią­cem w Ken­tucky, i kto żyw był oczy­wi­ście w stajni. To wielki, wspa­niały koń, Scar­lett. Musisz powie­dzieć swemu tacie, by przy­je­chał go obej­rzeć. Ta bestia zdą­żyła już ugryźć chłopca sta­jen­nego i potur­bo­wać dwóch Murzy­nów mamy, któ­rzy wyszli po nią na pociąg w Jones­boro. Sko­pał też pra­wie na śmierć Tru­skawkę, sta­rego ogiera mamy. Kiedy się zja­wi­li­śmy, mama była w stajni z torbą pełną cukru i sta­rała się go uspo­koić. Szło jej zresztą zupeł­nie dobrze. Prze­ra­żeni czarni wisieli na bel­kach pod stro­pem, mama zaś prze­ma­wiała do konia jak do czło­wieka, tak że w końcu zaczął jej jeść z ręki. Nikt nie potrafi się tak obcho­dzić z końmi jak ona. Na nasz widok powie­działa: „Jeste­ście gorsi niż plagi egip­skie!”. W tej wła­śnie chwili koń zaczął par­skać i wier­cić się, więc dodała: „Wyno­ście się stąd! Tylko dener­wu­je­cie mego konia. Jutro z wami poga­dam”. Poszli­śmy więc do łóżek, a dziś rano wyje­cha­li­śmy z domu, nim nas przy­dy­bała. Zosta­wi­li­śmy Boyda, żeby ją ugła­skał.

– Czy nie zbije Boyda? – Scar­lett, jak wszy­scy inni w hrab­stwie, nie umiała sobie wyobra­zić, jak drobna pani Tar­le­ton potrafi robić awan­tury swym doro­słym synom i walić ich po ple­cach szpi­crutą, gdy na to zasłużą.

Beatrice Tar­le­ton była kobietą nie­zwy­kle zajętą, miała na gło­wie nie tylko wielką plan­ta­cję bawełny, setkę nie­wol­ni­ków i ośmioro dzieci, lecz także naj­więk­szą stad­ninę koni w całym sta­nie. Miała gwał­towne uspo­so­bie­nie i łatwo wpa­dała w złość z powodu czę­stych wybry­ków synów i jak­kol­wiek nikomu nie wolno było ude­rzyć jej konia czy nie­wol­nika, wie­działa, że chłop­com od lania nie sta­nie się żadna krzywda.

– Oczy­wi­ście, że nie zbije Boyda. Ni­gdy go jesz­cze nie ude­rzyła, bo jest naj­star­szy i naj­słab­szy z nas – powie­dział dumny ze swych stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu Stu­art. – To dla­tego zosta­wi­li­śmy go w domu, by jej wszystko wyja­śnił. Na litość boską, mama powinna już prze­stać nas bić. Mamy po dzie­więt­na­ście lat, Tom ma dwa­dzie­ścia jeden, a ona wciąż trak­tuje nas jak sze­ścio­lat­ków.

– Czy wasza mama poje­dzie jutro do Wil­ke­sów na nowym koniu?

– Chcia­łaby, ale papa twier­dzi, że to zbyt nie­bez­pieczne. No i dziew­częta jej nie pozwolą. Powie­działy, że mają zamiar zabrać ją tam jak damę, poje­dzie więc powo­zem.

– Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać – stwier­dziła Scar­lett.

– Przez ostatni tydzień pada pra­wie codzien­nie. Nie ma nic gor­szego od bar­be­cue1, które prze­ra­dza się w zabawę wewnątrz domu.

– Jutro będzie upal­nie jak w czerwcu – oświad­czył Stu­art. – Spójrz na zachód słońca. Ni­gdy nie widzia­łem czer­wień­szego. Według zachodu słońca zawsze można prze­wi­dzieć pogodę na następny dzień.

Spoj­rzeli na czer­wony hory­zont poprzez bez­kre­sne, świeżo zaorane pola plan­ta­cji Geralda O’Hary. Teraz, gdy oto­czone czer­woną poświatą słońce skryło się za wzgó­rzami, za rzeką Flint, cie­pło kwiet­nio­wego dnia zni­kło i powiało orzeź­wia­ją­cym chło­dem.

Wio­sna nade­szła tego roku wcze­śnie. Wraz z cie­płymi krót­kimi desz­czami zaro­iło się nagle od różo­wego kwie­cia drzew brzo­skwi­nio­wych i podob­nych do bia­łych gwiaz­dek kwia­tów dereni, odci­na­ją­cych się od ciem­nych, pod­mo­kłych tere­nów nad rzeką i na odle­głych wzgó­rzach.

Pra­wie już zakoń­czono orkę i krwawa łuna zacho­dzą­cego słońca oble­wała szkar­ła­tem świeżo zaorane skiby czer­wo­nej geo­r­gij­skiej gliny, czy­niąc ją jesz­cze bar­dziej czer­woną. Wil­gotna zie­mia, spra­gniona zia­ren bawełny, różo­wiła się na kra­wę­dziach bruzd, w miej­scach zaś, gdzie kła­dły się na nią cie­nie, zda­wała się szkar­łatna, brą­zowa lub cyno­browa.

Dom na plan­ta­cji, zbu­do­wany z pobie­lo­nej cegły, był jakby wyspą oto­czoną groź­nym, czer­wo­nym, spie­nio­nym, falu­ją­cym, nie­spo­koj­nym morzem, które nagle znie­ru­cho­miało. Bruzdy ziemi róż­niły się tutaj od dłu­gich pro­stych row­ków, jakie widy­wano na polach w środ­ko­wej Geo­r­gii lub na poły­skli­wej, czar­nej ziemi na wybrzeżu. Nie­równą, pofał­do­waną zie­mię pół­noc­nej Geo­r­gii orano w spe­cjalny spo­sób, aby nie spły­wała, wymy­wana przez deszcz, w koryta rzek.

Ta czer­wona kra­ina, która po desz­czu przy­bie­rała kolor krwi, a w cza­sie suszy pokry­wała się cegla­nym pyłem, sta­no­wiła naj­lep­sze na świe­cie miej­sce do uprawy bawełny. Była siel­ską kra­iną bia­łych dom­ków, zaora­nych pól i pły­ną­cych leni­wie żół­tych rzek, i kra­jem wiel­kich kon­tra­stów: jaskra­wego bla­sku słońca i głę­bo­kiego cie­nia. Kar­czo­wi­ska, na któ­rych pla­no­wano zało­że­nie plan­ta­cji, i cią­gnące się kilo­me­trami pola bawełny uśmie­chały się do cie­płego słońca. Na ich skraju rosła dzie­wi­cza pusz­cza, nawet w naj­go­ręt­sze połu­dnie ciemna, chłodna i tajem­ni­cza, wręcz budząca grozę. Szu­miące sosny z odwieczną cier­pli­wo­ścią zda­wały się cze­kać na to, by z cichym wes­tchnie­niem szep­nąć ziemi: „Uwa­żaj! Uwa­żaj! Kie­dyś cię dosta­niemy. Znowu weź­miemy w swe posia­da­nie”.

Do uszu zebra­nej na ganku trójki dotarło dzwo­nie­nie łań­cu­chów i uprzęży oraz gło­śny, bez­tro­ski śmiech murzyń­skich parob­ków, któ­rzy wraz z mułami wra­cali z pól. Z wnę­trza domu dobiegł łagodny głos matki Scar­lett, Ellen O’Hary, wzy­wa­jący małą czarną dziew­czynkę, która miała jej koszyk z klu­czami. Piskliwy dzie­cięcy gło­sik odpo­wie­dział: „Tak, pro­szę pani”. Roz­legł się odgłos kro­ków, kie­ru­ją­cych się na tyły domu do wędzarni, gdzie Ellen wydzie­lała jedze­nie wra­ca­ją­cym z pola robot­ni­kom. Na ganku sły­chać było także brzęk por­ce­lany i srebr­nych sztuć­ców – to Pork, kamer­dy­ner, nakry­wał stół do kola­cji.

Ten ostatni dźwięk uświa­do­mił bliź­nia­kom, że o tej porze powinni być już w domu. Bali się jed­nak spoj­rzeć w oczy matce, ocią­gali się więc z odej­ściem, ocze­ku­jąc, że Scar­lett zaprosi ich na kola­cję.

– Posłu­chaj, Scar­lett, to doty­czy jutra – powie­dział Brent. – To, że byli­śmy daleko i nie wie­dzie­li­śmy nic o przy­ję­ciu ani o balu, nie jest powo­dem, byśmy mieli jutro nie tań­czyć. Chyba nie masz już zaję­tych wszyst­kich tań­ców?

– Ow­szem, wszyst­kie. Skąd mia­łam wie­dzieć o waszym powro­cie do domu? Nie mogłam ryzy­ko­wać, że w cza­sie balu będę siać pie­truszkę.

– Ty i sia­nie pie­truszki! – Chłopcy wybuch­nęli śmie­chem.

– Posłu­chaj, skar­bie. Zama­wiam u cie­bie pierw­szego walca, a Stu­art ostat­niego. No i przy kola­cji usią­dziesz koło nas. Będziemy sie­dzieć w pobliżu scho­dów, tak jak pod­czas ostat­niego balu. Popro­simy mateczkę Jincy, by znowu nam powró­żyła.

– Nie lubię prze­po­wiedni mateczki Jincy. Prze­po­wie­działa, że mam poślu­bić dżen­tel­mena o kru­czo­czar­nych wło­sach i dłu­gich czar­nych wąsach, a ja nie lubię ciem­no­wło­sych męż­czyzn.

– Wolisz raczej rudych, czyż nie? – zachi­cho­tał Brent. – A teraz obie­caj nam wszyst­kie walce oraz towa­rzy­stwo przy kola­cji!

– Jeśli nam je obie­casz, zdra­dzimy ci pewną tajem­nicę – kusił Stu­art.

– Jaką? – zapy­tała Scar­lett, pło­nąc z cie­ka­wo­ści.

– Czy masz na myśli to, co usły­sze­li­śmy wczo­raj w Atlan­cie, Stu? Jeśli tak, to wiesz prze­cież, że obie­ca­li­śmy nikomu o tym nie mówić.

– Powie­działa nam o tym panna Pitty.

– Panna jaka?

– Znasz chyba miesz­ka­jącą w Atlan­cie kuzynkę Ash­leya Wil­kesa, pannę Pit­ty­pat Hamil­ton, ciotkę Char­lesa i Mela­nii Hamil­tonów.

– Znam. Głup­szej sta­rej damy nie spo­tka­łam w życiu.

– No więc kiedy byli­śmy wczo­raj w Atlan­cie i cze­ka­li­śmy na pociąg do domu, obok sta­cji prze­jeż­dżał jej powóz. Zatrzy­mała się, by z nami poroz­ma­wiać. Powie­działa, że jutrzej­szego wie­czoru na balu u Wil­ke­sów zostaną ogło­szone pewne zarę­czyny.

– Phi. Wiem o tym – odrze­kła Scar­lett. W jej gło­sie brzmiało roz­cza­ro­wa­nie. – Tego jej głu­piego bra­tanka Char­lesa z Honey Wil­kes. Od lat wia­domo, że kie­dyś się pobiorą, nawet jeśli on robi wra­że­nie nie­zbyt tym zachwy­co­nego.

– Uwa­żasz, że to głu­pek? – zapy­tał Brent. – W cza­sie ostat­niego Bożego Naro­dze­nia pozwa­la­łaś mu bez prze­rwy krę­cić się koło sie­bie.

– Nie umia­łam temu zapo­biec. – Scar­lett wzru­szyła ramio­nami. – Sądzę, że z niego straszna baba.

– Poza tym to wcale nie o jego zarę­czyny cho­dzi – oświad­czył Stu­art z trium­fem. – Tylko Ash­leya. Z sio­strą Char­lesa, panną Mela­nią!

Wyraz twa­rzy Scar­lett nie zmie­nił się ani na jotę, ale jej usta pobie­lały nagle, jak u kogoś, kto bez ostrze­że­nia otrzy­mał potężny cios i w pierw­szej chwili pod wpły­wem szoku nie uświa­da­mia sobie jesz­cze, co się stało.

Jej zwró­cona ku Stu­ar­towi twarz pozo­stała tak nie­ru­choma, że nie­zbyt spo­strze­gaw­czy chło­pak uznał, iż Scar­lett jest po pro­stu zasko­czona i zacie­ka­wiona wia­do­mo­ścią.

– Panna Pitty powie­działa, że nie zamie­rzali ogła­szać zarę­czyn aż do przy­szłego roku, bo panna Mela nie czuje się naj­le­piej, ale ponie­waż dokoła mówi się tylko o woj­nie, obie rodziny doszły do wnio­sku, że lepiej będzie, jeśli mło­dzi pobiorą się wcze­śniej. Tak więc zosta­nie to ogło­szone jutro pod­czas kola­cji. A teraz, skoro wyja­wi­li­śmy ci sekret, musisz obie­cać nam, że będziesz sie­działa koło nas.

– Oczy­wi­ście, że będę – odparła Scar­lett mecha­nicz­nie.

– I przy­rze­kasz nam wszyst­kie walce?

– Wszyst­kie.

– Jesteś cudowna. Założę się, że chło­paki osza­leją z zazdro­ści.

– A niech sobie sza­leją – powie­dział Brent. – Potra­fimy sobie z nimi pora­dzić. Posłu­chaj, Scar­lett. Usiądź z nami także rano, na bar­be­cue.

– Co?

Stu­art powtó­rzył prośbę.

– Oczy­wi­ście.

Bliź­niacy popa­trzyli po sobie z trium­fem, ale i z pew­nym zdu­mie­niem. Choć uwa­żali, że są ulu­bio­nymi ado­ra­to­rami Scar­lett, ni­gdy wcze­śniej nie dała im tak wyraź­nie poznać, że ich wyróż­nia. Zwy­kle zmu­szała ich, by bła­gali i pro­sili, zwo­dząc ich do ostat­niej chwili. Uni­kała wią­żą­cych odpo­wie­dzi i śmiała się z ich dąsów. A teraz tak po pro­stu obie­cała im cały jutrzej­szy dzień – to, że usią­dzie z nimi, że prze­tań­czy z nimi wszyst­kie walce (a już oni zadbają o to, by nie było innych tań­ców!) i że będzie towa­rzy­szyć im przy kola­cji. Dla cze­goś takiego warto wyle­cieć z uni­wer­sy­tetu.

Pod­nie­ceni odnie­sio­nym suk­ce­sem zwle­kali z odjaz­dem, cały czas roz­ma­wia­jąc o bar­be­cue, o balu, o Ash­leyu Wil­ke­sie i Mela­nii Hamil­ton, prze­ry­wa­jąc sobie nawza­jem, dow­cip­ku­jąc i śmie­jąc się wesoło, i robiąc alu­zje, świad­czące o tym, że cze­kają na zapro­sze­nie na kola­cję. Upły­nęło nieco czasu, nim zorien­to­wali się, że Scar­lett mówi bar­dzo nie­wiele. Atmos­fera w jakiś spo­sób się zmie­niła. Znik­nął miły nastrój tego popo­łu­dnia. Scar­lett zda­wała się nie bar­dzo zwra­cać uwagę na to, co mówili, acz­kol­wiek odpo­wia­dała z sen­sem. Wyczu­wa­jąc coś, czego nie potra­fili zro­zu­mieć, zmar­twieni tym i zasmu­ceni, bliź­niacy ocią­gali się jesz­cze przez chwilę. W końcu nie­chęt­nie pod­nie­śli się, patrząc na zegarki.

Słońce stało teraz nisko nad świeżo zaora­nymi polami, a za rzeką czer­niły się lasy.

– Jeems! – zawo­łał Stu­art. Wysoki czarny chło­pak, ich rówie­śnik, pobiegł ku spę­ta­nym koniom. Jeems był ich oso­bi­stym słu­żą­cym i towa­rzy­szył im wszę­dzie, tak samo jak psy. Dano go bliź­nia­kom na wła­sność w dniu ich dzie­sią­tych uro­dzin. Na jego widok psy Tar­le­to­nów pod­nio­sły się z czer­wo­nego pyłu i patrzyły wycze­ku­jąco na swych panów. Chłopcy ukło­nili się, wymie­nili ze Scar­lett uści­ski dłoni i zapew­nili, że będą cze­kać na nią u Wil­ke­sów już od wcze­snego ranka. Pospiesz­nie prze­szli przez podwó­rze i dosie­dli koni, po czym galo­pem ruszyli cedrową aleją, macha­jąc kape­lu­szami i krzy­cząc coś na poże­gna­nie. Tuż za nimi jechał Jeems.

Kiedy Tara znik­nęła im z oczu, Brent ścią­gnął wodze i zatrzy­mał konia pod kępą dereni. Stu­art także się zatrzy­mał, a czarny chło­pak sta­nął kilka kro­ków za nimi.

Konie, czu­jąc luźne cugle, opu­ściły głowy i zaczęły sku­bać deli­katną, wio­senną trawę. Cier­pliwe psy poło­żyły się znów w mięk­kim, czer­wo­nym pyle i tęsk­nie patrzyły na jaskółki zata­cza­jące kręgi w zapa­da­ją­cym zmierz­chu. Na sze­ro­kiej, szcze­rej twa­rzy Brenta malo­wało się zdzi­wie­nie.

– Słu­chaj – powie­dział. – Czy nie wydaje ci się, że Scar­lett powinna była zapy­tać nas, czy nie zosta­niemy na kola­cji?

– Sądzę, że powinna – odparł Stu­art. – Cze­ka­łem, ale nie zro­biła tego. Jak myślisz, czemu?

– Nie mam poję­cia. Ale wydaje mi się, że mogła nas zapro­sić. W końcu to nasz pierw­szy dzień po powro­cie do domu i nie widziała nas już kawał czasu. A mie­li­śmy jesz­cze wiele innych rze­czy do opo­wie­dze­nia.

– Wyda­wało mi się, że ucie­szyła się, gdy przy­je­cha­li­śmy.

– Ja też tak myśla­łem.

– A potem, jakieś pół godziny temu, zamil­kła nagle, jakby ją roz­bo­lała głowa.

– Zauwa­ży­łem, ale nie przy­wią­zy­wa­łem do tego wagi. Jak myślisz, jaki był tego powód?

– Nie wiem. Czy przy­pusz­czasz, że powie­dzie­li­śmy coś, co ją roz­zło­ściło?

Obaj przez chwilę zasta­na­wiali się nad tym.

– Nie mogę sobie niczego takiego przy­po­mnieć. Poza tym, gdy Scar­lett się zło­ści, wszy­scy o tym wie­dzą. Nie panuje nad sobą, jak to robią inne dziew­częta.

– To wła­śnie w niej lubię. Nie tłumi swych uczuć, gdy jest wście­kła. Powie ci wszystko, co leży jej na sercu. Ale musi być coś, co powie­dzie­li­śmy lub zro­bi­li­śmy, coś, co spra­wiło, że umil­kła i zaczęła wyglą­dać na chorą. Mogę przy­siąc, że ucie­szyła się na nasz widok i była gotowa zapro­sić nas na kola­cję.

– Może to dla­tego, że wylano nas z uni­wer­sy­tetu?

– Dia­bła tam! Nie bądź głup­cem. Śmiała się, kiedy jej o tym powie­dzie­li­śmy. Poza tym Scar­lett nie bar­dziej niż my przej­muje się nauką.

Brent obró­cił się w sio­dle i zawo­łał mło­dego Murzyna.

– Jeems!

– Tak?

– Czy sły­sza­łeś, o czym roz­ma­wia­li­śmy z panną Scar­lett?

– Nie sły­szeć, pani­czu. Jakże pan przy­pusz­czać, że ja pod­słu­chi­wać roz­mowę bia­łych ludzi?

– Pod­słu­chi­wać, mój Boże! Zawsze wie­cie o wszyst­kim, co się dzieje. Widzia­łem, jak pod­sze­dłeś do ganku i zacza­iłeś się przy ścia­nie obok krzaku jaśminu. Tak więc, czy powie­dzie­li­śmy coś, co mogło roz­zło­ścić pannę Scar­lett? Albo zra­nić jej uczu­cia?

Posta­wione w ten spo­sób pyta­nie spra­wiło, że Jeems prze­stał upie­rać się, że nie sły­szał roz­mowy, i uniósł w zamy­śle­niu brwi.

– Nic takiego nie sły­szeć. Pani­cze nie powie­dzieć nic, co móc ją roz­gnie­wać. Ja myśleć, że ona ucie­szyć się, gdy was widzieć, i że się za wami stę­sk­nić. Ćwier­kać szczę­śliwa jak pta­szek. Roz­ma­wiać z wami aż do chwili, gdy wy opo­wia­dać, że panicz Ash­ley i panna Mela Hamil­ton chcieć się pobrać. Potem ona zamilk­nąć jak ptak, nad któ­rym krą­żyć jastrząb.

Bliź­niacy spoj­rzeli po sobie i poki­wali gło­wami, choć nic z tego nie rozu­mieli.

– Jeems ma rację. Nie wiem tylko, czemu tak się stało – powie­dział Stu­art. – Mój Boże! Ash­ley tylko się z nią przy­jaźni, nic wię­cej. Chyba Scar­lett nie jest w nim zako­chana? Prze­cież kocha nas.

Brent poki­wał głową na znak, że zga­dza się z bra­tem.

– A może roz­gnie­wała się, że Ash­ley nie uprze­dził jej o jutrzej­szych zarę­czy­nach? W końcu to jej stary przy­ja­ciel, a zwie­rzył się z tego komuś innemu. Dziew­czyny robią wiele hałasu o to, by o wszyst­kim wie­dzieć pierw­sze.

– Hm, mogło tak być. Ale cóż z tego, że jej nie powie­dział? Praw­do­po­dob­nie to miał być sekret i nie­spo­dzianka. Czło­wiek ma prawo trzy­mać w tajem­nicy swoje wła­sne zarę­czyny. My też byśmy o niczym nie wie­dzieli, gdyby nie ciotka panny Meli. Zresztą Scar­lett musiała wie­dzieć, że Ash­ley ma zamiar kie­dyś poślu­bić Mela­nię. Prze­cież wszy­scy wie­dzą o tym od lat. Wil­ke­so­wie i Hamil­to­no­wie zawsze żenią się ze swymi kuzy­nami. Wszy­scy więc wie­dzieli, że i oni praw­do­po­dob­nie pobiorą się pew­nego dnia, tak jak Honey Wil­kes wyj­dzie za mąż za brata panny Meli, Char­lesa.

– Ech, dajmy już temu spo­kój. Szkoda tylko, że nie zapro­siła nas na kola­cję. Nie chcę wra­cać do domu i słu­chać, jak mama pie­kli się o to, że nas wylano. To już nie będzie tak jak za pierw­szym razem.

– Może Boyd już ją do tej pory nieco ugła­skał? Wiesz, jakim adwo­ka­tem jest ten mały spry­ciarz. Zawsze potrafi ją udo­bru­chać.

– Tak, on to umie, ale potrze­buje na to czasu. Gada w kółko, aż mama jest już tym tak sko­ło­wana, że wszystko wyba­cza i każe mu oszczę­dzać głos na prak­tykę adwo­kacką. Ale nie miał pew­nie czasu, żeby choć zacząć. Założę się, że mama jest wciąż pod­eks­cy­to­wana nowym koniem i nawet nie zauwa­żyła, że wró­ci­li­śmy do domu. Zda sobie z tego sprawę, gdy sią­dzie do kola­cji i spo­strzeże Boyda. Wów­czas zacznie robić jado­wite uwagi i wymy­ślać nam. Zrobi się dzie­siąta, nim Boyd będzie miał oka­zję powie­dzieć, że to honor nie pozwo­lił nam zostać na uczelni po tym, jak rek­tor roz­ma­wiał z nami w taki spo­sób. I dopiero tuż przed pół­nocą mama skie­ruje swą złość na rek­tora i będzie pytać, czemu Boyd go nie zastrze­lił. Nie. Nie możemy teraz wró­cić do domu.

Bliź­niacy ponuro spoj­rzeli po sobie. Nie bali się dzi­kich koni, strze­la­niny ani opi­nii sąsia­dów, ale okrop­nie oba­wiali się zło­rze­czeń swej rudej matki i ude­rzeń szpi­crutą, któ­rych ni­gdy nie szczę­dziła im w osło­nięte bry­cze­sami miej­sce.

– No cóż – powie­dział Brent. – Poje­dziemy w takim razie do Wil­ke­sów. Ash­ley i dziew­częta ucie­szą się, jeśli zjemy u nich kola­cję.

Stu­art obrzu­cił brata nie­chęt­nym spoj­rze­niem.

– Nie, nie jedźmy tam. Oni są pew­nie bar­dzo zajęci przy­go­to­wa­niami do jutrzej­szego bar­be­cue, a poza tym…

– Och, zapo­mnia­łem – domy­ślił się Brent. – Wobec tego nie poje­dziemy tam.

Cmok­nąw­szy na konie, jechali przez jakiś czas w mil­cze­niu. Ogo­rzałe policzki Stu­arta pokrył rumie­niec zakło­po­ta­nia. Jesz­cze poprzed­niego lata Stu­art zale­cał się do Indii Wil­kes, co pochwa­lały zarówno obie rodziny, jak i całe hrab­stwo. Żywiono nadzieję, że chłodna i opa­no­wana India Wil­kes sprawi, że Stu­art nieco się ustat­kuje. Stu­art nie miał nic prze­ciw temu mał­żeń­stwu, ale Brent nie wyda­wał się zachwy­cony tą per­spek­tywą. Lubił Indię, ale uwa­żał ją za pro­stą i ule­głą dziew­czynę. Nie potra­fił się w niej zako­chać, by dotrzy­mać bratu towa­rzy­stwa. Po raz pierw­szy bliź­niacy róż­nili się w upodo­ba­niach. Brent czuł się nawet nieco ura­żony uczu­ciami brata wobec dziew­czyny, która jemu samemu wcale nie wyda­wała się godna uwagi.

A potem, poprzed­niego lata na poli­tycz­nym zebra­niu w dębo­wym zagaj­niku w Jones­boro, obaj nagle zwró­cili uwagę na Scar­lett O’Harę. Znali ją od lat, od dzie­ciń­stwa była bowiem ich ulu­bioną towa­rzyszką zabaw, gdyż potra­fiła jeź­dzić konno i łazić po drze­wach rów­nie dobrze jak oni. Teraz jed­nak, ku ich zdzi­wie­niu, stała się doro­słą młodą damą, naj­bar­dziej cza­ru­jącą na świe­cie.

Po raz pierw­szy uświa­do­mili sobie, jak żywe są jej zie­lone oczy i jak głę­bo­kie ma dołeczki na policz­kach, kiedy się śmieje. Zdali sobie też sprawę, jak małe są jej dło­nie i stopy i jak wąska jest jej talia. Ich bystre uwagi bawiły ją i roz­śmie­szały. Wyła­zili ze skóry, chcąc jej się przy­po­do­bać.

To był pamiętny dzień w życiu bliź­nia­ków. Od tej pory, kiedy wra­cali doń w roz­mo­wach, zawsze zasta­na­wiali się, dla­czego wcze­śniej nie zauwa­żyli, jak uro­cza jest Scar­lett. Ni­gdy jed­nak nie odga­dli, że tego wła­śnie dnia Scar­lett posta­no­wiła zagiąć na nich parol. Nie mogła znieść myśli, że jakiś męż­czy­zna byłby skłonny poko­chać nie ją, lecz inną kobietę. Jej zabor­cza natura bun­to­wała się na widok Indii Wil­kes i Stu­arta. Nie zado­wo­liw­szy się samym Stu­ar­tem, zdo­była także uczu­cia Brenta i z wła­ści­wym sobie wdzię­kiem zawład­nęła nimi oboma.

Teraz obaj kochali się w niej, a India Wil­kes i Hetty Mun­roe z Love­joy, w któ­rej odro­binę pod­ko­chi­wał się Brent, dawno już wywie­trzały im z głów. Chłopcy nie zasta­na­wiali się nad tym, co zrobi odrzu­cony przez Scar­lett bliź­niak, gdy już dokona mię­dzy nimi wyboru. Wychylą ten kie­lich gory­czy, gdy przyj­dzie na to czas. Jak na razie byli zupeł­nie zado­wo­leni, że znowu podoba im się ta sama dziew­czyna. Nie było mię­dzy nimi zazdro­ści. Taka sytu­acja intry­go­wała sąsia­dów i nie­po­ko­iła ich matkę, która nie prze­pa­dała za Scar­lett.

– Dosta­nie­cie nie­źle w kość, kiedy ta spry­ciara wybie­rze jed­nego z was – mówiła. – A może wybie­rze obu i będzie­cie musieli poje­chać do stanu Utah, o ile mor­moni was zechcą, w co wąt­pię… Tak naprawdę boję się tylko tego, że pew­nego dnia poza­bi­ja­cie się o tę małą, dwu­li­cową, zie­lo­no­oką spry­ciarę. Cho­ciaż to aku­rat nie byłoby takie naj­gor­sze.

Od dnia owego pamięt­nego zebra­nia Stu­art nie czuł się dobrze w towa­rzy­stwie Indii. Nie dla­tego, że India robiła mu wymówki – ani spoj­rze­niem, ani gestem nie dała mu poznać, że jest świa­doma gwał­tow­nej zmiany w jego uczu­ciach. Była damą. Ale Stu­arta drę­czyło poczu­cie winy i czuł się w jej towa­rzy­stwie nie­swojo. Wie­dział, że roz­ko­chał ją w sobie, że India wciąż go kocha, a w głębi duszy czuł, że nie postą­pił z nią jak dżen­tel­men. Wciąż lubił ją ogrom­nie i sza­no­wał za chłodną wytwor­ność, wykształ­ce­nie i wszyst­kie wspa­niałe cechy, jakie posia­dała. Ale, do dia­bła, zawsze była taka sama – blada i nie­in­te­re­su­jąca. Jak mogła się więc rów­nać z bystrą, zmienną i pełną uroku Scar­lett? Już z góry można było prze­wi­dzieć, co zrobi India, pod­czas gdy Scar­lett zawsze pozo­sta­wała nie­obli­czalna. Mogło to dopro­wa­dzić czło­wieka do szału, ale też sta­no­wiło jej nie­zwy­kły urok.

– No cóż, w takim razie poje­dziemy na kola­cję do domu Cade’a Calverta. Scar­lett mówiła, że Cath­leen przy­je­chała z Char­le­stonu. Może przy­wio­zła jakieś nowe wie­ści o Fort Sum­ter.

– Cath­leen? Z pew­no­ścią nie ma nawet poję­cia, iż fort leży przy wej­ściu do portu. Tym bar­dziej zaś nie wie nic o tym, że pełno tam było Jan­ke­sów, dopóki ich nie wyku­rzy­li­śmy. Potrafi tylko opo­wia­dać o balach, na któ­rych tań­czyła, i o kawa­le­rach, któ­rych zdo­była.

– W każ­dym razie zabaw­nie jest słu­chać jej papla­niny. A poza tym potrzebne nam miej­sce, gdzie mogli­by­śmy posie­dzieć, zanim mama pój­dzie spać.

– Nic z tego! Lubię Cath­leen. Uwa­żam, że jest zabawna. Chęt­nie też posłu­chał­bym jej opo­wie­ści o Ret­cie i innych miesz­kań­cach Char­le­stonu, ale nie wysie­dzę przy stole z jej jan­ke­ską maco­chą.

– Nie bądź dla niej zbyt surowy, Stu­ar­cie. Ona chce dobrze.

– Wiem, ale nic nie mogę na to pora­dzić. Stara się, byśmy się tam poczuli jak u sie­bie, ale w końcu zawsze powie lub zrobi coś abso­lut­nie nie­do­pusz­czal­nego. Dener­wuje mnie! I myśli, że połu­dniowcy są dzi­kimi bar­ba­rzyń­cami. Nawet powie­działa to mamie. Lęka się połu­dniow­ców. Zawsze, gdy tam jeste­śmy, robi wra­że­nie śmier­tel­nie prze­ra­żo­nej. Jej jasne, wystra­szone oczy są zupeł­nie pozba­wione wyrazu, a ona sama przy­po­mina mi chudą kurę sie­dzącą na krze­śle jak na grzę­dzie, gotową zatrze­po­tać skrzy­dłami i zagda­kać, gdy tylko ktoś zrobi jakiś ruch.

– Cóż, nie możemy jej za to winić. W końcu zra­ni­łeś Cade’a w nogę.

– Gdy­bym nie był pijany, nie zro­bił­bym tego – powie­dział Stu­art. – Cade nie miał o to ni­gdy pre­ten­sji. Tak samo jak Cath­leen, Raiford i pan Calvert. Tylko ta jan­ke­ska maco­cha zaczęła się drzeć i oskar­żać mnie o to, że jestem dzi­kim bar­ba­rzyńcą. Wciąż powta­rzała, że porządni ludzie nie mogą być bez­pieczni wśród nie­cy­wi­li­zo­wa­nych miesz­kań­ców Połu­dnia.

– Cóż, nie możesz mieć o to do niej żalu. To Jan­ke­ska, któ­rej nie wpo­jono dobrych manier. A poza tym postrze­li­łeś jej pasierba.

– No dobra! Ale to nie powód, żeby mi ubli­żać. Jesteś rodzo­nym synem naszej mamy, a czy mama zmar­twiła się, gdy Tonio Fon­ta­ine postrze­lił cię w nogę? Nie, wezwała tylko sta­rego dok­tora Fon­ta­ine’a, by zało­żył opa­tru­nek, i zapy­tała go, czemu Tonio tak kiep­sko strzela. Powie­działa, że jej zda­niem to alko­hol pozba­wił go cel­no­ści. Pamię­tasz, jak bar­dzo roz­wście­czyło to Tonia? – Chłopcy wybuch­nęli śmie­chem.

– Mama jest nie­zwy­kła – powie­dział Brent. – Zawsze można być pew­nym, że zrobi to, co potrzeba, i ni­gdy cię nie zawsty­dzi w obec­no­ści innych ludzi.

– To prawda, ale jest wielce praw­do­po­dobne, że dziś wie­czór, gdy dotrzemy do domu, zrobi nam wstyd przy ojcu i dziew­czę­tach – smutno wes­tchnął Stu­art. – Wiesz, Brent, myślę, że nie poje­dziemy do Europy. Mama powie­działa, że jeśli wyrzucą nas z następ­nej uczelni, nie będziemy mieli naszej wiel­kiej podróży.

– I co z tego? Co nas to obcho­dzi? Co można zoba­czyć w tej Euro­pie? Założę się, że cudzo­ziemcy nie zdo­ła­liby nam poka­zać ani jed­nej rze­czy, któ­rej nie mie­li­by­śmy w Geo­r­gii. Idę o zakład, że ich konie nie są rów­nie szyb­kie jak nasze, a dziew­czyny rów­nie piękne, i jestem pewien, że nie mają żyt­niej whi­sky, która mogłaby się rów­nać z trun­kami ojca.

– Ash­ley Wil­kes mówił, że są tam wspa­niałe widoki i piękna muzyka. Polu­bił Europę. Wciąż o niej opo­wiada.

– Wiesz prze­cież, jacy są Wil­ke­so­wie. Mają bzika na punk­cie muzyki, ksią­żek i kra­jo­bra­zów. Według mamy to dla­tego, iż ich dzia­dek przy­był tu z Wir­gi­nii. Podobno Wir­giń­czycy przy­kła­dają wielką wagę do tych spraw.

– Co kto lubi. Daj mi dobrego konia, tro­chę dobrego alko­holu, przy­zwo­itą dziew­czynę do zalo­tów i mniej przy­zwo­itą do zabawy – i to wystar­czy. Czy naprawdę mar­twisz się, że stra­cimy tę podróż? A gdy­by­śmy byli w Euro­pie, gdy wojna wybuch­nie? Nie zdo­ła­li­by­śmy szybko powró­cić do domu. Wolę iść na wojnę, niż pły­nąć do Europy.

– Ja także… Słu­chaj, Brent! Wymy­śli­łem, gdzie mogli­by­śmy zjeść. Prze­jedźmy przez bagno do domu Abla Wyn­dera. Zawia­do­mimy go, że wszy­scy czte­rej jeste­śmy znowu w domu, gotowi na roz­po­czę­cie musz­try.

– Dosko­nały pomysł – zawo­łał Brent z entu­zja­zmem. – Wysłu­chamy wszyst­kich nowin o naszym oddziale i dowiemy się, jaki w końcu kolor wybrano na mun­dury.

– Jeśli taki, jaki mają woj­ska żuawów, to nie przy­łą­czę się do oddziału. Czuł­bym się jak baba w tych wor­ko­wa­tych, czer­wo­nych por­t­kach. Przy­po­mi­nają mi dam­skie fla­ne­lowe reformy.

– Czy pani­cze chcieć jechać do pana Wyn­dera? Bo jeśli tak, to pani­cze nie dostać duża kola­cja – powie­dział Jeems. – Ich kucharka umrzeć i oni jesz­cze nie kupić nowej. Oni wziąć sobie na kucharkę robot­nicę z pola. Murzyni powie­dzieć mi, że ona być naj­gor­sza kucharka w hrab­stwie.

– Dla­czego więc nie kupią sobie nowej?

– Jakże biała bie­dota, te śmieci, móc sobie pozwo­lić na kupo­wa­nie Murzy­nów? Prze­cież oni ni­gdy nie mieć wię­cej niż czte­rech.

W gło­sie Jeemsa sły­chać było głę­boką pogardę. To, że Tar­le­to­no­wie mieli stu nie­wol­ni­ków, gwa­ran­to­wało pozy­cję spo­łeczną Jeemsa. Jak wszy­scy Murzyni z wiel­kich plan­ta­cji patrzył z góry na wła­ści­cieli małych farm, któ­rzy posia­dali nie­wielu nie­wol­ni­ków.

– Złoję ci za to skórę! – wrza­snął roz­złosz­czony Stu­art. – Nie nazy­waj Abla Wyn­dera białą bie­dotą. Z pew­no­ścią jest biedny, ale nie jest śmie­ciem. I niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę, by kto­kol­wiek, biały czy czarny, obra­żał go. W całym hrab­stwie nie ma lep­szego czło­wieka. I dla­tego oddział wybrał go na porucz­nika.

– Tego to ja ni­gdy nie rozu­mieć – odrzekł Jeems, nie­zbyt prze­jęty krzy­kiem swego pana. – Mnie się zda­wać, że na ofi­ce­rów powinni wybie­rać boga­tych panów, a nie śmieci z bagien.

– On nie jest śmie­ciem! Chcesz go porów­nać z rodziną Slat­te­rych? To jest praw­dziwa biała bie­dota. Abel po pro­stu nie jest bogaty. Jest wła­ści­cie­lem małej farmy, a nie wiel­kiej plan­ta­cji i jeśli chłopcy powa­żają go na tyle, by wybrać na porucz­nika, to żaden czar­nuch nie powi­nien mówić o nim tak bez­czel­nie. Oddział wie, co robi.

Szwa­dron kawa­le­rii zor­ga­ni­zo­wano przed trzema mie­sią­cami, tego samego dnia, gdy Geo­r­gia ogło­siła sece­sję z Unii. Od tego czasu rekruci wyglą­dali wojny. Oddział nie miał jesz­cze nazwy, nie z braku pomy­słów jed­nak. Każdy po pro­stu zażar­cie trwał przy swoim i nie chciał ustą­pić. Sytu­acja miała się podob­nie z kolo­rem i kro­jem mun­du­rów. Wszyst­kie pro­po­no­wane nazwy miały swo­ich obroń­ców. „Clay­toń­skie dzi­kie koty”, „Poże­ra­cze ognia”, „Huza­rzy Pół­noc­nej Geo­r­gii”, „Żuawi”, „Strzelcy kra­jowi” (cho­ciaż szwa­dron miał być uzbro­jony nie w strzelby, lecz w pisto­lety, sza­ble i noże myśliw­skie), „Sza­rzy z Clay­tonu”, „Krew i pio­run”, „Twar­dzi i zawsze gotowi”. Do chwili roz­strzy­gnię­cia tej kwe­stii wszy­scy nazy­wali oddział Szwa­dronem.

Ofi­ce­rów wybie­rano w gło­so­wa­niu, bowiem w całym hrab­stwie nie było nikogo, kto miałby jakieś doświad­cze­nie woj­skowe. Wyją­tek sta­no­wiło kilku wete­ra­nów z wojen mek­sy­kań­skiej i semi­nol­skiej, ale ochot­nicy two­rzący szwa­drony nie uzna­liby za swego przy­wódcę wete­rana, któ­rego by nie lubili i który nie cie­szyłby się ich zaufa­niem. Wszy­scy cenili czte­rech chłop­ców Tar­le­to­nów i trzech Fon­ta­ine’ów, ale nie­stety musieli zre­zy­gno­wać z wybra­nia ich. Tar­le­to­no­wie bowiem upi­jali się zbyt szybko i uwiel­biali póź­niej doka­zy­wać, Fon­ta­ine’owie zaś byli awan­tur­ni­kami o mor­der­czych instynk­tach. Na kapi­tana wybrano Ash­leya Wil­kesa, bo naj­le­piej w całym hrab­stwie jeź­dził konno. Miano także nadzieję, że zdoła utrzy­mać w oddziale względny porzą­dek. Porucz­ni­kiem został Raiford Calvert, bo wszy­scy go lubili, pod­po­rucz­ni­kiem nato­miast Abel Wyn­der, wła­ści­ciel małej farmy, syn tra­pera z bagien.

Abel Wyn­der był bystrym, choć ponu­rym i nie­pi­śmien­nym olbrzy­mem o szla­chet­nym sercu. Był star­szy od innych chłop­ców, a wobec kobiet oka­zy­wał maniery rów­nie dobre co oni, jeśli nie lep­sze. W Szwa­dro­nie wystrze­gano się sno­bi­zmu. Zbyt wielu ojców czy dziad­ków żoł­nie­rzy Szwa­dronu doszło do bogac­twa, zaczy­na­jąc od małych farm. Ponadto Abel strze­lał naj­le­piej z całego oddziału. Umiał tra­fić w oko wie­wiórkę z odle­gło­ści sie­dem­dzie­się­ciu metrów. Wie­dział też wszystko o życiu pod gołym nie­bem, umiał roz­pa­lać ogni­sko w cza­sie desz­czu, tro­pić zwie­rzęta i znaj­do­wać wodę. Szwa­dron potra­fił doce­nić te zalety. Poza tym lubiano go. Abel przy­jął to wyróż­nie­nie z powagą. Nie oka­zy­wał żad­nej nie­sto­sow­nej zaro­zu­mia­ło­ści. Jed­nak zupeł­nie ina­czej niż z męż­czy­znami sprawa miała się z żonami plan­ta­to­rów i ich nie­wol­ni­kami – ci nie potra­fili zapo­mnieć o tym, że Abel nie uro­dził się dżen­tel­me­nem.

Począt­kowo do Szwa­dronu wstę­po­wali tylko syno­wie plan­ta­to­rów, dżen­tel­meni, któ­rych stać było na pełne wypo­sa­że­nie. Każdy z nich miał wła­snego konia, broń, ekwi­pu­nek, mun­dur i ordy­nansa. W mło­dym hrab­stwie Clay­ton nie było jed­nak wystar­cza­jąco dużo boga­tych plan­ta­to­rów, żeby zebrać oddział w peł­nym skła­dzie. Dla­tego nie­zbędna oka­zała się mobi­li­za­cja synów wła­ści­cieli małych farm, myśli­wych z głę­bo­kich lasów, tra­pe­rów z bagien, a nawet, w bar­dzo nie­licz­nych przy­pad­kach, tych, któ­rych nazy­wano białą bie­dotą.

Ci mło­dzi męż­czyźni rów­nie gorąco pra­gnęli wal­czyć z Jan­ke­sami, co ich bogatsi sąsie­dzi. Poja­wiła się jed­nak deli­katna sprawa pie­nię­dzy. Nie­wielu wła­ści­cieli małych farm posia­dało konie. Prace gospo­dar­skie na far­mach wyko­ny­wali za pomocą mułów, a i tych zwie­rząt nie mieli zbyt dużo. Jeśliby nawet Szwa­dron zgo­dził się na uży­cie mułów w zastęp­stwie koni – a sta­now­czo się temu sprze­ci­wił – i tak far­me­rzy nie mogliby się bez nich obyć. Jeśli zaś szło o białą bie­dotę, uwa­żała się za cał­kiem zamożną, posia­da­jąc choćby jed­nego muła… Myśliwi z głę­bo­kich lasów i miesz­kańcy bagien nie mieli ani koni, ani mułów. Żyli wyłącz­nie tym, co dawała ich zie­mia i co zdo­łali upo­lo­wać. Zaj­mo­wali się zwy­kle han­dlem wymien­nym i przez cały rok rzadko widy­wali pięć dola­rów w gotówce. Konie i umun­du­ro­wa­nie były więc poza zasię­giem ich moż­li­wo­ści. Mimo ubó­stwa byli jed­nak rów­nie dumni jak plan­ta­to­rzy: nie przy­ję­liby od swych boga­tych sąsia­dów niczego, jeśli wyglą­da­łoby to na jał­mużnę. Zatem, by nikogo nie ura­zić, ojciec Scar­lett, John Wil­kes, Buck Mun­roe, Jim Tar­le­ton i Hugh Calvert, a więc wła­ści­wie wszy­scy wielcy plan­ta­to­rzy hrab­stwa, z wyjąt­kiem Angusa MacIn­to­sha, ofia­ro­wali pie­nią­dze na wypo­sa­że­nie Szwa­dronu. Koniec koń­ców każdy plan­ta­tor zgo­dził się zapła­cić nie tylko za wyekwi­po­wa­nie swo­ich synów, ale i za kilku obcych. Zała­twiono to jed­nak w taki spo­sób, że ubożsi ochot­nicy mogli przy­jąć konie i mun­dury bez ujmy dla honoru.

Szwa­dron zbie­rał się w Jones­boro dwa razy na tydzień, by ćwi­czyć musz­trę i wspól­nie marzyć o roz­po­czę­ciu wojny. Wypo­sa­ża­nie oddziału nie zostało jesz­cze zakoń­czone i nie wszy­scy dostali konie. Ci jed­nak, któ­rzy je mieli, odby­wali na łące za budyn­kiem sądu to, co w ich poję­ciu było kawa­le­ryj­skimi manew­rami – wzbi­jali wiel­kie tumany kurzu, wrzesz­czeli aż do ochryp­nię­cia i wyma­chi­wali zdję­tymi ze ściany sza­blami z cza­sów wojny o nie­pod­le­głość. Ci, któ­rzy wciąż nie mieli koni, sia­dali na schod­kach przed skle­pem Bul­larda i obser­wo­wali swych przy­ja­ciół, żując tytoń i opo­wia­da­jąc prze­różne histo­ryjki. Urzą­dzali też zawody strze­lec­kie. Nie było potrzeby uczyć strze­la­nia żad­nego spo­śród tych męż­czyzn. Więk­szość połu­dniow­ców rodziła się z rewol­we­rem w dłoni, a dzięki czę­stym polo­wa­niom wszy­scy sta­wali się zna­ko­mi­tymi strzel­cami. Na każ­dym prze­glą­dzie poja­wiały się naj­róż­niej­sze rodzaje broni, przy­wie­zio­nej z domu plan­ta­to­rów i chat na bagnach: dłu­gie strzelby, uży­wane w cza­sie pierw­szego prze­mar­szu przez wyżynę Alle­ghery, kara­biny łado­wane od przodu, które ode­brały życie nie­jed­nemu India­ni­nowi w począt­kach ist­nie­nia Geo­r­gii, pisto­lety moco­wane do sio­deł z roku 1812, uży­wane w cza­sie wojen semi­nol­skiej i mek­sy­kań­skiej, posre­brzane pisto­lety do poje­dyn­ków, pisto­lety kie­szon­kowe, prze­zna­czone do polo­wań dwu­rurki i nowe, angiel­skie kara­biny o pole­ro­wa­nych kol­bach z dosko­na­łego drewna.

Ćwi­cze­nia koń­czyły się zawsze w salo­onach Jones­boro. Wie­czo­rem wybu­chało tam tak wiele bójek, że ofi­ce­ro­wie z tru­dem zapo­bie­gali nie­po­trzeb­nym stra­tom, pono­szo­nym przez ich oddział. W cza­sie jed­nej z tych awan­tur Stu­art Tar­le­ton zra­nił Cade’a Calverta, a Tony Fon­ta­ine Brenta Tar­le­tona. W cza­sie orga­ni­zo­wa­nia Szwa­dronu bliź­niacy byli w domu, bowiem wła­śnie wyda­lono ich z uni­wer­sy­tetu w Wir­gi­nii, z entu­zja­zmem zacią­gnęli się więc do oddziału. Jed­nak przed dwoma mie­sią­cami, wkrótce po nie­szczę­snej strze­la­ni­nie, matka wysłała ich na uni­wer­sy­tet sta­nowy, pole­ca­jąc, by tym razem sie­dzieli spo­koj­nie. Chłop­com okrut­nie bra­ko­wało tam sil­nych wra­żeń i uwa­żali, że szkoda tra­cić czas na edu­ka­cję, gdy można jeź­dzić konno, krzy­czeć i strze­lać razem z przy­ja­ciółmi.

– Dobrze więc, ruszajmy przez pola do domu Abla – zgo­dził się Brent. – Możemy poje­chać przez bród w posia­dło­ści pana O’Hary i pastwi­sko Fon­ta­ine’ów. Migiem dotrzemy na miej­sce.

– My nie dostać tam do jedze­nia nic prócz oposa z warzy­wami – pro­te­sto­wał Jeems.

– Ty w ogóle nic nie dosta­niesz. – Stu­art uśmiech­nął się szy­der­czo. – Poje­dziesz do domu i powiesz mamie, że nie zja­wimy się na kola­cji.

– Nie, nie! – zawo­łał prze­stra­szony Jeems. – Ja nie jechać! To nic zabaw­nego jechać do pani Beatrice, ona mnie jak zwy­kle skrzy­czeć. Naj­pierw zapy­tać, czemu ja pozwo­lić, żeby wy wyle­cieć ze szkoły. Potem zapy­tać, dla­czego ja dziś wie­czo­rem nie przy­pro­wa­dzić pani­czów do domu, żeby ona ich zlać. A potem ona mnie zwy­my­ślać, że to wszystko moja wina. Jak mnie pani­cze nie zabrać do pana Wyn­dera, to ja prze­le­żeć całą noc w lesie. Móc mnie zła­pać patrol, ale ja woleć, żeby patrol mnie zła­pać, niż roz­ma­wiać z panią Beatrice, gdy ona być zła.

Zakło­po­tani bliź­niacy z obu­rze­niem spoj­rzeli na zde­ter­mi­no­wa­nego Jeemsa.

– On jest naprawdę tak głupi, że może go zła­pać patrol. Wtedy mama mia­łaby kolejną sprawę, o któ­rej mogłaby gadać całymi tygo­dniami. Cho­lera, z czar­nu­chami są same kło­poty. Cza­sami myślę, że abo­li­cjo­ni­ści mają rację.

– No cóż, nie byłoby w porządku, gdy­by­śmy zmu­sili Jeemsa do tego, czego sami się boimy. Musimy go zabrać. Ale posłu­chaj, ty zuchwały, czarny głup­cze, jeśli zaczniesz się prze­chwa­lać przed Murzy­nami Wyn­dera i choćby napo­mkniesz, że my przez cały czas jadamy pie­czone kur­czaki i szynkę, pod­czas gdy oni nie mają nic poza kró­li­kami i opo­sami, ja… ja powiem mamie. I nie pozwo­limy ci jechać na wojnę.

– Prze­chwa­lać się? Ja prze­chwa­lać się przed tymi bied­nymi Murzy­nami? Nic z tego, pani­czu, ja być dobrze wycho­wany. Czy pani Beatrice nie uczyć mnie dobrych manier tak samo jak was?

– Jeśli cho­dzi o nas, to nie­zbyt się jej udało – powie­dział Stu­art. – No, jedźmy wresz­cie.

Zawró­cił swego wiel­kiego kasz­tanka, spiął go ostro­gami i z łatwo­ścią prze­sko­czył przez uszko­dzony płot na miękką zie­mię plan­ta­cji Geralda O’Hary. Koń Brenta poszedł w ślady kasz­tanka. Na końcu ska­kał Jeems, z całych sił ści­ska­jąc łęk i koń­ską grzywę. Jeems nie prze­pa­dał za ska­ka­niem przez płoty, ale ponie­waż musiał trzy­mać się bli­sko swo­ich panów, zda­rzało mu się już prze­sa­dzać i więk­sze prze­szkody.

W zapa­da­ją­cych ciem­no­ściach jechali mię­dzy czer­wo­nymi bruz­dami w dół wzgó­rza, kie­ru­jąc się w stronę brodu.

– Hej, Stu! – zawo­łał do brata Brent, jesz­cze raz powra­ca­jąc do prze­rwa­nego tematu. – Czy nie wyda­wało ci się, że Scar­lett zamie­rzała zapro­sić nas na kola­cję?

– Cały czas tak myśla­łem – odkrzyk­nął Stu­art. – Ale czemu nie zapro­siła?

Rozdział 2

Gdy bliź­niacy odje­chali i gdy uci­chły odgłosy kopyt, Scar­lett jak we śnie cof­nęła się do swego krze­sła. Całą twarz miała zdrę­twiałą jakby z bólu. Wargi bolały ją zaś rze­czy­wi­ście od nie­ustan­nego uśmie­cha­nia się z przy­mu­sem, co miało unie­moż­li­wić gościom odkry­cie jej tajem­nicy. Opa­dła ciężko na krze­sło, pod­wi­ja­jąc jedną nogę. Serce miała prze­peł­nione cier­pie­niem. Chwi­lami zda­wało się, że wysko­czy jej z piersi, biło przy tym dziw­nie nie­re­gu­lar­nie. Miała zimne ręce. Drę­czyło ją poczu­cie klę­ski, a na jej twa­rzy malo­wały się ból i zasko­cze­nie roz­piesz­cza­nego dziecka, które zawsze sta­wiało na swoim i które teraz, po raz pierw­szy, spo­tyka się z prze­ciw­no­ściami losu.

Ash­ley ożeni się z Mela­nią Hamil­ton!

Och, to nie może być prawda! Bliź­niacy są w błę­dzie. Stała się obiek­tem jed­nego z ich żar­tów. Ash­ley nie mógłby zako­chać się w Mela­nii. Nikt nie mógłby poko­chać tak nie­cie­ka­wej osóbki. Scar­lett z lek­ce­wa­że­niem przy­po­mniała sobie po dzie­cię­cemu chudą figurę Mela­nii i jej poważną twarz w kształ­cie serca, tak pospo­litą, że aż nie­ładną. Przez ostat­nie mie­siące Ash­ley nie mógł się z nią widy­wać. Od czasu zeszło­rocz­nego przy­ję­cia w Dwu­na­stu Dębach odwie­dził Atlantę nie wię­cej niż dwa razy. Nie, Ash­ley nie kochał się w Mela­nii – była tego pewna – bo kochał się w niej.

Sły­sząc cięż­kie kroki Mammy, od któ­rych drżała pod­łoga w holu, Scar­lett usia­dła pro­sto i spró­bo­wała nadać swej twa­rzy pogodny wyraz. Nie można dopu­ścić do tego, by Mammy zaczęła podej­rze­wać, że coś jest nie w porządku. Mammy uwa­żała, że ciała i dusze O’Harów należą do niej i że ich sekrety są jej sekre­tami. Nawet cień tajem­nicy wystar­czał, by ruszyła jej tro­pem, zawzięta jak pies goń­czy. Scar­lett wie­działa z doświad­cze­nia, że jeśli cie­ka­wość Mammy nie zosta­nie od razu zaspo­ko­jona, przed­stawi ona tę sprawę Ellen, a wtedy Scar­lett będzie zmu­szona albo wyja­wić wszystko matce, albo wymy­ślić jakieś wia­ry­godne kłam­stwo.

Mammy wyło­niła się z holu. Była to potężna, stara kobieta o małych, bystrych oczach sło­nia. Jako czy­stej krwi Afry­kanka miała czarną, lśniącą skórę. Cał­ko­wi­cie oddana O’Harom, była pod­porą Ellen i tra­ge­dią dla jej trzech córek oraz postra­chem dla pozo­sta­łych słu­żą­cych, miesz­ka­ją­cych w domu. Mammy była Murzynką, ale jej kodeks moralny i duma dorów­ny­wały poczu­ciu moral­no­ści i dumie jej wła­ści­cieli. Wycho­wała się w sypialni Solange Robil­lard, matki Ellen O’Hary, deli­kat­nej, sztyw­nej i zaro­zu­mia­łej Fran­cuzki, która swym dzie­ciom i słu­żą­cym nie szczę­dziła zasłu­żo­nych kar za każde naru­sze­nie form towa­rzy­skich. Była pia­stunką Ellen i po jej ślu­bie wyru­szyła z nią z Savan­nah w głąb kraju. Mammy ze szcze­gól­nym upodo­ba­niem karała tych, któ­rych kochała. A ponie­waż jej miłość do Scar­lett i duma z niej nie miały gra­nic, przeto i karom ni­gdy nie było końca.

– Czy mło­dzi pano­wie odje­chać? Jak to się stać, że ty nie pro­sić ich, by oni zostać na kola­cji, panienko Scar­lett? Ja kazać Porkowi podać dla nich dwa dodat­kowe tale­rze. Co ty mieć za maniery?

– Och, tak czu­łam się zmę­czona słu­cha­niem ich gada­nia o woj­nie, że nie ścier­pia­ła­bym już tego przy kola­cji. Zwłasz­cza że tata pew­nie by się dołą­czył i zaczął wyrze­kać na pana Lin­colna.

– Ty wcale nie mieć manier, jak robot­nica z pola, cho­ciaż pani Ellen i ja tak się nad tobą napra­co­wać. I ty sie­dzieć tutaj bez szala! Nocny chłód coraz bli­żej! Jak­bym ja ci w kółko nie mówić, że ty móc dostać ataku gorączki od sie­dze­nia w nocy bez niczego na ramio­nach! Ty iść do domu, panienko Scar­lett.

Scar­lett odwró­ciła się od Mammy z udaną obo­jęt­no­ścią, cie­sząc się, że wyraz jej twa­rzy uszedł uwagi niani, zaab­sor­bo­wa­nej sprawą szala.

– Nie, chcę posie­dzieć tutaj i obser­wo­wać zachód słońca. Jest tak cudowny. Idź i przy­nieś mi szal. Pro­szę, Mammy. Posie­dzę tutaj, aż tatuś wróci do domu.

– Twój głos brzmieć tak, jakby ty już zła­pać prze­zię­bie­nie – powie­działa podejrz­li­wie Mammy.

– Nie, wcale nie – nie­cier­pli­wie odrze­kła Scar­lett. – Przy­nieś szal.

Mammy cięż­kim kro­kiem powlo­kła się do holu. Scar­lett sły­szała, jak woła cicho do poko­jówki na pię­trze:

– Hej, Rosa! Zrzuć mi szal panienki Scar­lett! – Potem zaś krzyk­nęła gło­śniej: – Co za paskudna Murzynka! Ni­gdy jej nie być. Żad­nego z niej pożytku. Przez nią ja sama musieć tam wejść i wziąć szal.

Scar­lett usły­szała skrzy­pie­nie scho­dów i cicho wstała. Gdy Mammy powróci, będzie cią­gnąć dalej swój wykład o nie­go­ścin­no­ści Scar­lett. A Scar­lett czuła, że nie wytrzyma papla­niny na tak błahy temat, gdy pęka jej serce. Sto­jąc nie­zde­cy­do­wa­nie i waha­jąc się, gdzie się scho­wać, dopóki ból w piersi tro­chę nie zelżeje, wpa­dła na pomysł, który obu­dził w niej pro­myk nadziei. Tego popo­łu­dnia jej ojciec poje­chał do Dwu­na­stu Dębów, na plan­ta­cję Wil­kesa, żeby kupić Dil­cey, grubą żonę lokaja Porka. Dil­cey była w Dwu­na­stu Dębach sze­fową służby i aku­szerką. Przez sześć mie­sięcy, od dnia ślubu, Pork dniami i nocami zadrę­czał swego pana, by kupił Dil­cey, żeby mał­żon­ko­wie mogli zamiesz­kać na jed­nej plan­ta­cji. Tego popo­łu­dnia Gerald poje­chał wresz­cie, by zapro­po­no­wać jej kupno.

Na pewno – pomy­ślała Scar­lett – tatuś będzie wie­dział, czy ta okropna histo­ria jest praw­dziwa. Nawet jeśli nie usły­szałby nic na ten temat, zapewne coś by zauwa­żył. Wyczułby jakieś pod­nie­ce­nie w rodzi­nie Wil­ke­sów. Jeśli tylko uda mi się z nim zoba­czyć sam na sam przed kola­cją, może odkryję prawdę – prze­ko­nam się, że to tylko jeden z tych okrop­nych kawa­łów bliź­nia­ków.

Zbli­żał się czas powrotu Geralda i jeśli chciała zoba­czyć się z nim na osob­no­ści, musiała udać się tam, gdzie wio­dąca do domu dróżka łączyła się z trak­tem. Zeszła cicho po scho­dach i obej­rzała się przez ramię, upew­nia­jąc się, że Mammy nie obser­wuje jej z okien na górze. Nie dostrze­ga­jąc śnież­no­bia­łego tur­banu i sze­ro­kiej czar­nej twa­rzy spo­glą­da­ją­cej z dez­apro­batą zza powie­wa­ją­cych fira­nek, śmiało unio­sła swą zie­loną suk­nię w kwiaty i pobie­gła ścieżką w dół, w stronę drogi, tak szybko, jak tylko potra­fiły nieść ją nogi w małych, sznu­ro­wa­nych tasiemką trze­wi­kach.

Ciemne cedry po obu stro­nach żwi­ro­wej drogi dojaz­do­wej two­rzyły wyso­kie skle­pie­nie, które prze­mie­niało długą aleję w mroczny tunel. Gdy tylko zna­la­zła się pod sęka­tymi gałę­ziami cedrów, zwol­niła, wie­dząc, że jest już z domu nie­wi­doczna. Nie mogła zła­pać tchu. Zbyt mocno ścią­gnięty gor­set bar­dzo utrud­niał oddy­cha­nie, ale mimo to sta­rała się iść tak szybko, jak tylko mogła. Wkrótce dotarła do końca alei przy głów­nej dro­dze, zatrzy­mała się jed­nak dopiero za zakrę­tem, gdy osło­niła ją wielka kępa drzew.

Zaczer­wie­niona i zdy­szana usia­dła na pniu, cze­ka­jąc na ojca. Wła­ści­wie już powi­nien był wró­cić, ale cie­szyła się, że się spóź­nia. Ta zwłoka powinna dać jej czas na uspo­ko­je­nie odde­chu i przy­bra­nie odpo­wied­niego wyrazu twa­rzy, tak by nic nie wzbu­dziło jego podej­rzeń. W każ­dej chwili ocze­ki­wała, że usły­szy stu­kot koń­skich kopyt i zoba­czy go jak zwy­kle zjeż­dża­ją­cego ze wzgó­rza na łeb na szyję. Ale czas mijał, a Gerald nie przy­jeż­dżał. Gdy wyglą­dała za nim na drogę, jej serce znów prze­peł­nił ból.

Och, to nie może być prawda! – pomy­ślała. – Dla­czego wciąż go nie ma?

Jej oczy prze­szu­ki­wały krętą, krwi­sto­czer­woną po poran­nym desz­czu drogę. Przy­po­mi­nała sobie, któ­rędy ona bie­gła. W dół wzgó­rza do leni­wej rzeki Flint, a potem przez jej bagni­ste, zaro­śnięte koryto i w górę do Dwu­na­stu Dębów, gdzie miesz­kał Ash­ley. Wła­śnie tam pro­wa­dziła – do Ash­leya, do pięk­nego domu z bia­łymi kolum­nami, który zwień­czał pagó­rek jak grecka świą­ty­nia.

Och Ash­leyu, Ash­leyu – pomy­ślała, a jej serce zaczęło bić szyb­ciej. Lodo­waty strach i świa­do­mość klę­ski, które cią­żyły jej od chwili, gdy chłopcy Tar­le­to­nów powtó­rzyli jej tę straszną plotkę, odsu­nęły się na dal­szy plan. Ich miej­sce zajęła namięt­ność, we wła­dzy któ­rej Scar­lett pozo­sta­wała przez ostat­nie dwa lata.

Teraz dzi­wiło ją, że gdy była pod­lot­kiem, Ash­ley ni­gdy nie wyda­wał jej się pocią­ga­jący. Zawsze krę­cił się w pobliżu, lecz ona nie poświę­cała mu ani jed­nej myśli. Ale od tego dnia przed dwoma laty, gdy Ash­ley, świeżo po powro­cie ze swej trzy­let­niej wiel­kiej podróży po Euro­pie, przy­je­chał zło­żyć sąsia­dom usza­no­wa­nie, kochała go.

Stała na fron­to­wym ganku, a on jechał wzdłuż dłu­giej alei, w sza­rym pope­li­no­wym stroju z sze­ro­kim czar­nym kra­wa­tem, dosko­nale dopa­so­wa­nych do pli­so­wa­nej koszuli. Nawet teraz potra­fiła przy­po­mnieć sobie wszyst­kie szcze­góły jego stroju: lśniące buty, szpilkę do kra­wata w kształ­cie kamei z głową Meduzy i sze­roki, panam­ski kape­lusz, który zdjął natych­miast, gdy tylko ją zoba­czył. Zesko­czył z konia, rzu­cił wodze Murzyn­kowi i stał, wpa­tru­jąc się w nią. Uśmiech roz­sze­rzył jego szare oczy o sen­nym wyra­zie. Jasne włosy męż­czy­zny błysz­czały w pro­mie­niach słońca jak srebrny, lśniący hełm. „A więc jesteś już nie­mal doro­sła, Scar­lett” – powie­dział. Wspiął się lekko po scho­dach i poca­ło­wał ją w rękę. A jego głos! Ni­gdy nie zapo­mni, jak pod­sko­czyło jej serce, gdy go usły­szała – prze­cią­gły, dono­śny i melo­dyjny. Pra­gnęła Ash­leya od pierw­szej chwili, tak jak pra­gnie się jedze­nia, koni, mięk­kiego łóżka.

Przez te dwa lata asy­sto­wał jej na róż­nych uro­czy­sto­ściach hrab­stwa – na balach i pik­ni­kach w dniach sądo­wych. Ni­gdy nie robił tego tak czę­sto jak bra­cia Tar­le­to­no­wie czy Cade Calvert, ni­gdy też nie był tak natar­czywy jak młodsi chłopcy Fon­ta­ine’ów, ale nie było tygo­dnia, by Ash­ley nie przy­je­chał do Tary.

To prawda, że ni­gdy się do niej nie zale­cał i że w jego jasnych, sza­rych oczach ni­gdy nie bły­snął ten gorący ogień, który Scar­lett tak dobrze znała z oczu innych męż­czyzn. A jed­nak… a jed­nak wie­działa, że ją kocha. Nie mogła się mylić. Intu­icja sil­niej­sza od roz­sądku i wie­dzy zro­dzo­nej z doświad­cze­nia powie­działa jej, że tak wła­śnie jest. Zbyt czę­sto przy­ła­py­wała go na tym, jak patrzył na nią wzro­kiem peł­nym tęsk­noty i smutku. Bar­dzo ją to intry­go­wało.

Wie­działa, że Ash­ley ją kocha. Dla­czego więc jej tego nie wyznał? Tego nie potra­fiła zro­zu­mieć.

Ash­ley był zawsze grzeczny, ale powścią­gliwy i daleki. Nikt nie umiał odgad­nąć, o czym myśli. W oko­licy, gdzie każdy mówił to, co myślał, powścią­gli­wość Ash­leya wyda­wała się iry­tu­jąca. Jak inni mło­dzi męż­czyźni lubił polo­wa­nia, grę w karty, tańce i dys­puty o poli­tyce, a konno jeź­dził naj­le­piej ze wszyst­kich. Od innych róż­niło go jed­nak to, że te roz­rywki nie sta­no­wiły dla niego celu i sensu życia. Jako jedyny inte­re­so­wał się książ­kami i muzyką i z zami­ło­wa­niem pisał wier­sze.

Och, czemu był tak przy­stoj­nym blon­dy­nem, grzecz­nym, lecz peł­nym rezerwy? I tak okrop­nie nud­nym, gdy zaczy­nał opo­wia­dać o Euro­pie, książ­kach, muzyce, poezji i rze­czach, które jej zupeł­nie nie inte­re­so­wały. I czemu tak go pożą­dała? Każ­dej nocy, kiedy Scar­lett kła­dła się do łóżka, godzi­nami wier­ciła się, nie mogąc zasnąć. Pocie­szała się, że gdy następ­nym razem Ash­ley przy­je­dzie się z nią zoba­czyć, na pewno się oświad­czy. Ale i następ­nym razem nic się nie działo, tylko jej twarz pło­nęła coraz goręt­szym ogniem.

Kochała go, pra­gnęła go i nie rozu­miała. Była tak szczera i natu­ralna jak wia­try wie­jące nad Tarą, jak żółta rzeka wijąca się w pobliżu. Do końca swo­ich dni nie będzie zdolna zro­zu­mieć niczego skom­pli­ko­wa­nego. A teraz po raz pierw­szy w życiu spo­tkała się z tak zło­żoną oso­bo­wo­ścią.

Ash­ley bowiem nale­żał do tych ludzi, któ­rzy w wol­nym cza­sie odda­wali się nie dzia­ła­niu, lecz myśle­niu, snu­ciu kolo­ro­wych marzeń, nie mają­cych żad­nego związku z rze­czy­wi­sto­ścią. Żył we wła­snym świe­cie, znacz­nie pięk­niej­szym od Geo­r­gii, do rze­czy­wi­sto­ści wra­ca­jąc z odrazą. Obser­wo­wał ludzi, lecz nie budzili oni ani jego sym­pa­tii, ani nie­chęci. Życie, na które patrzył, nie wywo­ły­wało w nim żad­nych emo­cji. Godził się ze swoim miej­scem na świe­cie, po czym, wzru­sza­jąc ramio­nami, powra­cał do swo­jej muzyki i ksią­żek.

Scar­lett nie miała poję­cia, czym pod­bił jej serce. Ta tajem­ni­czość intry­go­wała ją jak drzwi pozba­wione zamka i klu­cza. Rze­czy, któ­rych w nim nie rozu­miała, jedy­nie potę­go­wały jej miłość, a jego dziwne, powścią­gliwe zaloty umac­niały ją tylko w prze­ko­na­niu, że będzie go mieć na wła­sność. W to, że któ­re­goś dnia się jej oświad­czy, ni­gdy nie wąt­piła, zbyt bowiem była młoda i roz­pusz­czona, by znać smak porażki. A teraz, jak grom z jasnego nieba, nade­szła ta okropna nowina. Ash­ley poślubi Mela­nię. To nie mogło być prawdą!

Prze­cież zale­d­wie tydzień temu, gdy o zmierz­chu jechali z Fair­hill do domu, rzekł:

– Scar­lett, muszę powie­dzieć ci coś tak waż­nego, że zupeł­nie nie wiem, jak to zro­bić.

Spu­ściła skrom­nie oczy, jej serce biło z osza­ła­mia­jącą rado­ścią, czuła, że nade­szła szczę­śliwa chwila.

– Nie, innym razem, jeste­śmy już zbyt bli­sko domu. Och, Scar­lett, co ze mnie za tchórz! – I spiąw­szy konia ostro­gami, zje­chał szybko ze wzgó­rza do Tary.

Scar­lett, sie­dząc na pniu, zasta­na­wiała się nad tymi sło­wami, które uczy­niły ją tak szczę­śliwą, a teraz nagle nabrały innego, prze­ra­ża­ją­cego zna­cze­nia. Przy­pusz­czal­nie pró­bo­wał jej wtedy powie­dzieć o swych zarę­czy­nach!

Och, żeby już tatuś przy­je­chał! Nie znie­sie tej nie­pew­no­ści ani chwili dłu­żej. Znów spoj­rzała nie­cier­pli­wie na drogę.

Słońce skryło się już za linią hory­zontu, nad któ­rym poja­wiła się czer­wona zorza. Lazu­rowe niebo przy­bie­rało powoli deli­katny, nie­bie­sko­zie­lony kolor przy­po­mi­na­jący jajko drozda, a wiej­ski zmierzch ema­no­wał nie­ziem­skim spo­ko­jem. Cie­ni­sty pół­mrok ogar­niał całą oko­licę. Czer­wone bruzdy i wybo­ista, czer­wona droga stra­ciły swój magiczny kolor krwi i stały się zwy­kłą, brą­zową zie­mią. Za drogą, na pastwi­sku, konie, muły i krowy stały spo­koj­nie, opie­ra­jąc łby o płot, cze­ka­jąc na to, by zagnano je do domu. Nie lubiły głę­bo­kiego cie­nia rzu­ca­nego przez zaro­śla oka­la­jące stru­myk i strzy­gły uszami na Scar­lett, jakby cie­sząc się z towa­rzy­stwa czło­wieka.

W dziw­nym pół­świe­tle wyso­kie sosny rosnące na przy­brzeż­nych mokra­dłach, tak głę­boko zie­lone w świe­tle słońca, na tle paste­lo­wego nieba wyda­wały się czarne. Sta­wały się tajem­ni­czym sze­re­giem czar­nych olbrzy­mów, ukry­wa­ją­cych żółtą wodę pły­nącą powoli u ich pod­nóża. Na wzgó­rzu za rzeką wyso­kie, białe kominy domu Wil­ke­sów sta­piały się stop­niowo z rosną­cymi wokół ciem­nymi, potęż­nymi dębami i tylko świa­tła zapa­lo­nych do kola­cji lamp, z daleka tak małe jak szpilki, wska­zy­wały, że stał tam dom. Cie­płe, wil­gotne, ożyw­cze wio­senne powie­trze ota­czało ją ze wszyst­kich stron, nio­sąc zapa­chy świeżo zaora­nej ziemi i mło­dych zie­lo­nych roślin, pną­cych się w górę.

Zachód słońca, wio­sna i świeża zie­leń nie robiły na Scar­lett wiel­kiego wra­że­nia. Ich piękno uwa­żała za tak oczy­wi­ste, jak powie­trze, któ­rym oddy­chała, i woda, którą piła, ni­gdy bowiem nie szu­kała piękna w niczym, z wyjąt­kiem kobie­cych twa­rzy, koni i jedwab­nych sukien. Ale łagodny zmierzch nad uro­dzaj­nymi polami Tary wpro­wa­dził tro­chę spo­koju do jej wzbu­rzo­nego umy­słu. Kochała tę zie­mię mocno, nie wie­dząc nawet, że ją kocha. Kochała ją jak twarz matki w świe­tle lampy, w cza­sie modli­twy.

Na cichej, krę­tej dro­dze wciąż nie było ani śladu Geralda. Jeśli będzie musiała cze­kać na niego dłu­żej, Mammy z pew­no­ścią wyru­szy na jej poszu­ki­wa­nie i siłą zacią­gnie do domu. Ale gdy wpa­try­wała się w nik­nącą w ciem­no­ściach drogę, usły­szała nagle tętent kopyt na pastwi­sku u pod­nóża wznie­sie­nia i ujrzała, jak konie i krowy roz­bie­gają się w popło­chu. Gerald O’Hara wra­cał do domu przez pola, pędząc jak wariat.

Wje­chał na pagó­rek galo­pem na swym potęż­nym, dłu­go­no­gim wierz­chowcu. Z daleka wyda­wał się chłop­cem na zbyt wiel­kim koniu. Dłu­gie siwe włosy roz­wie­wały mu się za ple­cami. Poga­niał konia biczem i gło­śnymi okrzy­kami.

Pomimo że Scar­lett drę­czyły wła­sne nie­po­koje, obser­wo­wała go z pełną czu­ło­ści dumą, ojciec nale­żał bowiem do zna­ko­mi­tych jeźdź­ców.

Cie­kawa jestem, czemu zawsze chce mu się ska­kać przez płoty, gdy ma tro­chę w czu­bie – pomy­ślała. – I to po tym upadku, który zda­rzył mu się wła­śnie tutaj, w zeszłym roku, gdy roz­trza­skał sobie kolano. A tak przy­się­gał mamie, że ni­gdy już nie będzie ska­kać.

Scar­lett nie odczu­wała lęku przed ojcem. W prze­ci­wień­stwie do sióstr uwa­żała go pra­wie za swego rówie­śnika, gdyż ska­ka­nie przez płoty i ukry­wa­nie tego przed żoną podobne było do wypro­wa­dza­nia w pole Mammy. Wstała, by obser­wo­wać Geralda.

Wielki koń dotarł do płotu, zebrał siły i poszy­bo­wał w górę lekko jak ptak. Jeź­dziec krzyk­nął rado­śnie, jego bat prze­ciął powie­trze, a siwe włosy zawi­ro­wały wokół głowy. Gerald nie zauwa­żył córki w cie­niu drzew na dro­dze. Ścią­gnął wodze i z uzna­niem pogła­skał konia po szyi.

– Nie ma w hrab­stwie ani w całym sta­nie takiego konia, który mógłby się z tobą rów­nać – powie­dział z dumą do wierz­chowca. Irlandzki akcent hrab­stwa Meath wciąż wyraź­nie sły­szało się w jego wymo­wie, pomimo trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu lat spę­dzo­nych w Ame­ryce. Gerald pospiesz­nie przy­gła­dził włosy i zaczął dopro­wa­dzać do porządku wygnie­cioną koszulę i kra­wat, który wiatr zarzu­cił mu na ramię. Scar­lett wie­działa, że wszyst­kie te zabiegi mają na celu przy­wró­ce­nie przed spo­tka­niem z żoną wyglądu dżen­tel­mena, który sta­tecz­nie wraca do domu ze spo­tka­nia z sąsia­dem. Zda­wała sobie także sprawę, że jest to oka­zja, by zacząć roz­mowę, nie ujaw­nia­jąc jej praw­dzi­wego celu.

Roze­śmiała się gło­śno. Tak jak myślała, Gerald nieco się prze­stra­szył. Potem, gdy ją roz­po­znał, na jego zaczer­wie­nio­nej twa­rzy poja­wiło się zmie­sza­nie. Jako że miał sztywne kolano, z wysił­kiem zsiadł z konia i trzy­ma­jąc cugle, pokuś­ty­kał do Scar­lett.

– No, panienko – powie­dział, szczy­piąc ją w poli­czek. – A więc szpie­gu­jesz mnie i, tak samo jak w zeszłym tygo­dniu twoja sio­stra Zuela, opo­wiesz wszystko matce?

W jego ochry­płym, baso­wym gło­sie brzmiało obu­rze­nie, ale także i uzna­nie. Scar­lett bez słowa popra­wiła ojcu kra­wat. Poczuła na twa­rzy prze­siąk­nięty whi­sky i sła­bym zapa­chem mięty oddech Geralda. Uno­siła się wokół niego także woń tyto­niu do żucia, dobrze naoli­wio­nej skóry i koni – mie­sza­nina zapa­chów, które zawsze łączyła ze swym ojcem i instynk­tow­nie lubiła u innych męż­czyzn.

– Nie, tatu­siu, nie jestem taką plot­karą jak Zuela – zapew­niła go, odsu­wa­jąc się tro­chę, by lepiej obej­rzeć jego dopiero co popra­wiony strój.

Gerald był niskim męż­czy­zną, mają­cym nie­wiele ponad pół­tora metra wzro­stu, ale tak potęż­nie zbu­do­wa­nym i o tak gru­bym karku, że gdy sie­dział, wyda­wał się znacz­nie wyż­szy. Jego sze­roki tors wspie­rał się na krót­kich, sil­nych nogach, zawsze w butach z naj­lep­szej skóry i zawsze roz­sta­wio­nych sze­roko jak u buń­czucz­nego chłopca. Więk­szość małych ludzi nad­ra­bia­ją­cych miną jest odro­binę śmieszna, ale kar­ło­wa­tego koguta sza­nuje się na podwó­rzu. I tak wła­śnie było z Geral­dem.

Miał sześć­dzie­siąt lat. Jego kędzie­rzawe włosy były już zupeł­nie siwe, ale na inte­li­gent­nej twa­rzy nie widziało się zmarsz­czek, a maleń­kie, nie­bie­skie oczy wyda­wały się młode, pozba­wione zmar­twień, jak u kogoś, kto nie wysi­lał rozumu ponad to, ile kart doku­pić w poke­ro­wej roz­grywce. Miał naj­bar­dziej irlandzką twarz, jaką tylko można zna­leźć w kraju, który opu­ścił tak dawno – okrą­głą, rumianą, czu­purną, o małym nosie i sze­ro­kich ustach.

Mimo tych oznak cechu­ją­cych cho­le­ry­ków, Gerald O’Hara miał naj­czul­sze z serc. Nie mógł znieść widoku nie­wol­nika cier­pią­cego z powodu kary, choćby nie wia­domo jak zasłu­żo­nej, ani miau­cze­nia kota czy pła­czu dziecka. Bał się jed­nak, że ta jego sła­bość zosta­nie odkryta. Nie miał poję­cia, że każdy, kto go spo­ty­kał, w ciągu pię­ciu minut dostrze­gał jego dobre serce. Gdyby się o tym dowie­dział, jego próż­ność ucier­pia­łaby nie­zmier­nie, lubił bowiem myśleć, że kiedy pod­nie­sio­nym gło­sem wywrza­skuje roz­kazy, wszy­scy drżą i posłusz­nie je wyko­nują. Ni­gdy nie wpadł na to, że wszy­scy na plan­ta­cji są posłuszni jedy­nie cichemu gło­sowi jego żony Ellen. Był to sekret, któ­rego ni­gdy nie miał poznać, bo każ­dego, od Ellen aż po naj­głup­szego parobka, łączyła cicha zmowa, któ­rej celem było utrzy­my­wa­nie Geralda w prze­ko­na­niu, że jego słowo jest pra­wem.

Scar­lett jesz­cze mniej niż inni zwra­cała uwagę na jego humory i wrza­ski. Była naj­star­szym dziec­kiem, a kiedy Gerald zro­zu­miał, że nie będzie miał następ­nych synów, któ­rzy zastą­pi­liby trzech pogrze­ba­nych na rodzin­nym cmen­ta­rzu, zaczął bez­wied­nie odno­sić się do niej jak męż­czy­zna do męż­czy­zny. Bar­dzo to jej odpo­wia­dało. Była znacz­nie bar­dziej podobna do ojca niż jej młod­sze sio­stry, bo Karina, któ­rej po uro­dze­niu nadano imiona Karo­lina Irena, była deli­katna i marzy­ciel­ska, a Zuela, którą na chrzcie nazwano Susan Eli­nor, sta­rała się zadzi­wić świat swą ele­gan­cją i świa­to­wymi manie­rami.

Co wię­cej, Scar­lett łączyło z ojcem mil­czące, tajemne przy­mie­rze. Jeżeli Gerald przy­ła­pał ją na tym, że zamiast masze­ro­wać do odle­głej o kilo­metr bramy, prze­ła­ziła przez płot albo sie­działa zbyt długo na scho­dach z wiel­bi­cie­lem, kar­cił ją oso­bi­ście i gwał­tow­nie, ale nie infor­mo­wał o tym Ellen ani Mammy. A gdy Scar­lett obser­wo­wała, jak ska­cze przez płoty po zło­że­niu żonie solen­nej obiet­nicy, że nie będzie tego robił, albo gdy dowia­dy­wała się, ile pie­nię­dzy prze­grał w pokera, a dowia­dy­wała się zawsze z krą­żą­cych po hrab­stwie plo­tek, nie wspo­mi­nała o tym przy kola­cji, ina­czej niż Zuela. Scar­lett i jej ojciec wspól­nie doszli do wnio­sku, że opo­wia­da­nie Ellen o takich spra­wach spra­wi­łoby jej wyłącz­nie przy­krość, a w żad­nym razie nie chcieli zada­wać jej bólu.

Scar­lett wpa­try­wała się w ojca w zapa­da­ją­cym mroku i nie wie­dząc czemu, poczuła, że jego obec­ność ją uspo­kaja. Gerald stał mocno nogami na ziemi, była w nim jakaś wital­ność i szorst­kość, a wszystko to bar­dzo ją pocią­gało. Nie uświa­da­miała sobie, że działo się tak, ponie­waż i ona miała w pew­nej mie­rze te same cechy, pomimo trwa­ją­cych szes­na­ście lat prób usu­nię­cia ich przez Ellen i Mammy.

– No, teraz możesz się poka­zać ludziom – powie­działa – i nie sądzę, żeby kto­kol­wiek podej­rze­wał, coś tu wyczy­niał, dopóki sam nie zaczniesz się tym cheł­pić. Ale wydaje mi się, że po tym, jak roz­trza­ska­łeś sobie kolano w zeszłym roku, ska­ka­nie przez ten sam płot…

– Niech mnie dia­bli, jeśli zgo­dzę się na to, by moja wła­sna córka mówiła mi, przez co mogę ska­kać, a przez co nie! – zawo­łał, ponow­nie szczy­piąc ją w poli­czek. – To tylko moje życie. Wła­śnie tak! A poza tym, panienko, co tutaj robisz bez szala?

Scar­lett, widząc, że ojciec dobrze jej zna­nym spo­so­bem pró­buje uciec od nie­przy­jem­nej roz­mowy, wzięła go pod ramię i powie­działa:

– Cze­ka­łam na cie­bie. Nie przy­pusz­cza­łam, że wró­cisz tak późno. Po pro­stu byłam cie­kawa, czy kupi­łeś Dil­cey.

– Tak, kupi­łem. Sporo mnie to kosz­to­wało. Kupi­łem ją i jej małą córeczkę, Prissy. John Wil­kes chciał mi je oddać za bez­cen, ale ni­gdy nie pozwo­lił­bym na to, by mówiono, że Gerald O’Hara w han­dlu wyko­rzy­stuje przy­jaźń. Dałem mu więc za nie trzy tysiące.

– Na litość boską, tatu­siu – trzy tysiące! Nie musia­łeś kupo­wać Prissy!

– Czy nad­szedł już taki czas, że moja wła­sna córka mnie osą­dza? – zapy­tał reto­rycz­nie Gerald. – Prissy jest sym­pa­tyczną małą dziew­czynką, a więc…

– Znam ją. Jest sprytną i głu­pią istotą – odpo­wie­działa spo­koj­nie Scar­lett, obo­jętna na jego wrza­ski. – A jedy­nym powo­dem, dla któ­rego ją kupi­łeś, było to, że Dil­cey cię o to pro­siła.

Gerald robił wra­że­nie zbi­tego z tropu i zakło­po­ta­nego, jak zawsze gdy przy­ła­py­wano go na robie­niu dobrych uczyn­ków. Scar­lett zaś wyśmie­wała się otwar­cie z jego naiw­no­ści.

– No, a jeśli nawet? Czy był sens kupo­wać Dil­cey, jeśliby cały czas miała tęsk­nić za dziec­kiem? Ni­gdy wię­cej nie pozwolę żad­nemu czar­nu­chowi oże­nić się z kimś spoza plan­ta­cji. To zbyt kosz­towne. Dobrze, kotku, chodźmy na kola­cję.

Cie­nie sta­wały się coraz dłuż­sze, ostatni zie­lon­kawy blask znik­nął z nieba i lekki chłód zastą­pił kojące, wio­senne cie­pło. Scar­lett jed­nak szła, powłó­cząc nogami i zasta­na­wia­jąc się, jak spro­wa­dzić roz­mowę na Ash­leya tak, by Gerald nie odgadł praw­dzi­wego powodu jej obec­no­ści na dro­dze. Pro­blem pole­gał na tym, że nie była dosta­tecz­nie chy­tra, Gerald zaś tak był do niej podobny, że umiał przej­rzeć jej mizerne wybiegi, tak samo jak i ona jego. Rzadko też robił to tak­tow­nie.

– Jak się mie­wają domow­nicy Dwu­na­stu Dębów?

– Tak jak zwy­kle. Zja­wił się też Cade Calvert i po tym, jak doga­da­łem się co do Dil­cey, ulo­ko­wa­li­śmy się na bal­ko­nie i wypi­li­śmy tro­chę grogu. Cade wró­cił wła­śnie z Atlanty. Podobno wszy­scy tam gadają o woj­nie i…

Scar­lett wes­tchnęła. Gdy już Gerald zaczy­nał mówić o woj­nie i sece­sji, godzi­nami nie zmie­niał tematu. Prze­rwała mu kolej­nym pyta­niem.

– Czy mówili coś o jutrzej­szym bar­be­cue?

– Tak, zdaje mi się, że mówili. Panna – jak też się nazywa ta słodka mała istotka, która była tu przed rokiem, no wiesz, kuzynka Ash­leya – aha, panna Mela­nia Hamil­ton i jej brat Char­les przy­byli już z Atlanty, a…

– A więc przy­je­chała?

– Tak. Jest słodką, cichą istotką, która nie­pro­szona nie powie ani słowa, wła­śnie tak, jak to wypada kobie­cie. Chodź teraz, córko, nie ocią­gaj się. Matka pew­nie się za nami roz­gląda.

Serce Scar­lett zamarło pod wpły­wem tej wia­do­mo­ści. Mimo wszystko miała nadzieję, że coś zatrzyma Mela­nię Hamil­ton w Atlan­cie, gdzie było jej miej­sce. Teraz zaś, widząc, że nawet jej ojciec pochwa­lał słodki i spo­kojny cha­rak­ter Mela­nii, tak różny od jej wła­snego, zapy­tała wprost:

– Czy Ash­ley też tam był?

– Tak. – Gerald puścił rękę córki, odwró­cił się i prze­ni­kli­wie popa­trzył jej w oczy. – Jeżeli to jest powód, dla któ­rego przy­szłaś tutaj, by cze­kać na mnie, dla­czego paplesz bez sensu, zamiast od tego zacząć?

Scar­lett nie wie­działa, co powie­dzieć, i czuła, że coraz bar­dziej czer­wieni się ze wstydu.

– No, ode­zwij się.

Na­dal mil­czała, żału­jąc, że nie wolno potrzą­snąć wła­snym ojcem i kazać mu zamilk­nąć.

– Był tam i nie­zwy­kle grzecz­nie dopy­ty­wał się o cie­bie, tak samo jak jego sio­stry. Powie­dział, że wszy­scy mają nadzieję, że nic nie prze­szko­dzi ci w przy­jeź­dzie na jutrzej­sze bar­be­cue. A teraz, córko, powiedz mi, co się dzieje mię­dzy tobą i Ash­leyem?

– Nic – odpo­wie­działa krótko, chwy­ta­jąc go za ramię. – Idźmy już, tatu­siu.

– A więc teraz ty chcesz wra­cać – zauwa­żył. – Ja mam jed­nak zamiar tu stać, dopóki cię nie zro­zu­miem. Teraz, gdy o tym myślę, widzę, że ostat­nio byłaś dziwna. Czy flir­to­wał z tobą? Czy pro­sił, byś za niego wyszła?

– Nie.

– Już tego nie zrobi.

Zawrzała wście­kło­ścią, lecz Gerald uspo­koił ją mach­nię­ciem ręki.

– Trzy­maj język za zębami, panienko! Tego popo­łu­dnia w naj­głęb­szej tajem­nicy dowie­dzia­łem się od Johna Wil­kesa, że Ash­ley żeni się z panną Mela­nią. Jutro zosta­nie to ogło­szone.

Ręka Scar­lett zsu­nęła się z jego ramie­nia. A więc to była prawda!

Ból wbił się jej w serce tak mocno, jak kły dzi­kiego zwie­rzę­cia. Czuła jed­no­cze­śnie, że ojciec przy­gląda się jej z lito­ścią i ze smut­kiem, sta­nął bowiem przed pro­ble­mem, któ­rego nie umiał roz­wią­zać. Kochał Scar­lett, ale czuł się nie­zręcz­nie, mając do czy­nie­nia z jej dzie­cię­cymi tro­skami. Ellen zawsze umiała sobie z tym pora­dzić. To jej powinna Scar­lett opo­wia­dać o swych zmar­twie­niach.

– Cóż to za wido­wi­sko robisz z sie­bie i z nas wszyst­kich? – wrza­snął, pod­no­sząc głos jak zawsze, gdy był wzbu­rzony. – Uga­nia­łaś się za męż­czy­zną, który nie był w tobie zako­chany, pod­czas gdy mogłaś mieć każ­dego lalu­sia w hrab­stwie!

Gniew i zra­niona duma usu­nęły na chwilę ból.

– Wcale się za nim nie uga­nia­łam. To… to mnie tylko zasko­czyło.

– Kła­miesz – powie­dział Gerald, a potem, spo­glą­da­jąc na jej zasmu­coną twarz, dodał, nie potra­fiąc ukryć czu­ło­ści: – Prze­pra­szam cię, córko. Ale w końcu musisz zro­zu­mieć, że wciąż jesteś dziec­kiem i że jest całe mnó­stwo innych kawa­le­rów.

– Mama miała tylko pięt­na­ście lat, gdy za cie­bie wyszła, a ja mam szes­na­ście – powie­działa Scar­lett łamią­cym się gło­sem.

– Twoja matka była inna – wyja­śnił Gerald. – Ni­gdy nie była tak kapry­śna jak ty. No, a teraz chodź, córko, głowa do góry. Zabiorę cię w przy­szłym tygo­dniu do Char­le­stonu w odwie­dziny do ciotki Eula­lii i tam w ciągu tygo­dnia zapo­mnisz o Ash­leyu.

On uważa, że jestem dziec­kiem – pomy­ślała Scar­lett z żalem. – Myśli, że jak pod­su­nie mi nową zabawkę, zapo­mnę o swo­ich ranach.

– No, nie kręć nosem – rzekł Gerald. – Gdy­byś miała choć tro­chę roz­sądku, już dawno wyszła­byś za Stu­arta albo Brenta Tar­le­tona. Prze­myśl to, córko. Wyjdź za jed­nego z bliź­nia­ków, a wtedy plan­ta­cje się połą­czą, a Jim Tar­le­ton i ja zbu­du­jemy wam piękny dom, wła­śnie tam, gdzie gra­ni­czą ze sobą posia­dło­ści, w tym lasku wiel­kich sosen i…

– Prze­stań trak­to­wać mnie jak dziecko! – krzyk­nęła Scar­lett. – Nie chcę jechać do Char­le­stonu ani mieć domu, ani wycho­dzić za bliź­nia­ków. Chcę tylko… – Powstrzy­mała się, ale nie dość szybko.

– Chcesz tylko Ash­leya, ale nie będziesz go miała. I gdyby nawet chciał się z tobą oże­nić, nie­chęt­nie wyra­ził­bym zgodę, mimo bli­skiej przy­jaźni z Joh­nem Wil­ke­sem. – Widząc jej zasko­czone spoj­rze­nie, kon­ty­nu­ował: – Z nim nie była­byś szczę­śliwa.

– Ależ tak!

– Nie była­byś, córko. Tylko wtedy, gdy pobie­rają się ludzie podobni do sie­bie, mogą być szczę­śliwi.

Scar­lett miała już na końcu języka: „Ty i mama jed­nak jeste­ście szczę­śliwi, mimo że nie jeste­ście do sie­bie podobni”, powstrzy­mała się jed­nak, bojąc się bury.

– Ludzie z naszej rodziny są inni niż Wil­ke­so­wie – mówił dalej wolno, szu­ka­jąc słów. – Wil­ke­so­wie róż­nią się od wszyst­kich naszych sąsia­dów, róż­nią się od wszyst­kich rodzin, jakie kie­dy­kol­wiek zna­łem. To dziwni ludzie i bar­dzo dobrze, że żenią się ze swymi krew­nymi, zacho­wu­jąc swoją dziw­ność dla sie­bie.

– Ależ tatu­siu, Ash­ley nie jest…