Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Monumentalny klasyk, uważany przez wielu nie tylko za najlepszą historię miłosną, jaka kiedykolwiek powstała, ale także za największą sagę rodzinną osadzoną w czasach wojny secesyjnej.
Powieść Margaret Mitchell to brawurowo napisana historia o miłości i stracie, o podzielonym narodzie i ludziach odmienionych na zawsze. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana literatury obyczajowej i jednocześnie jedna z najsłynniejszych powieści wszech czasów.
Daj się porwać opowieści o pięknej i obdarzonej niezwykłym temperamentem Scarlett O'Harze oraz o pewnym siebie i przedsiębiorczym żołnierzu i awanturniku, Rhetcie Butlerze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 843
Scarlett O’Hara nie była piękna, choć mężczyźni, tacy jak bracia Tarletonowie, rzadko to sobie uświadamiali, ulegając jej urokowi. W jej twarzy zbyt mocno kontrastowały łagodne rysy, odziedziczone po pochodzącej z francuskiej arystokracji matce, z cechami wziętymi po rumianym, irlandzkim ojcu. Ale była to twarz zwracająca uwagę, ze spiczastym podbródkiem i kwadratową szczęką. Oczy Scarlett były jasnozielone, otoczone sztywnymi, czarnymi, leciuteńko podwiniętymi ku górze rzęsami. Ponad nimi od białej jak magnolia skóry, tak cenionej przez kobiety Południa i tak troskliwie chronionej przez czepki, welony i mitenki przed palącym słońcem Georgii, odcinały się gęste, czarne, nieco skośne brwi.
Tego pogodnego, kwietniowego popołudnia 1861 roku, siedząc wraz ze Stuartem i Brentem Tarletonami w chłodnym cieniu werandy Tary, plantacji jej ojca, Scarlett wyglądała prześlicznie. Nowa, zielona, muślinowa suknia w kwiaty, której ułożone z jedenastu metrów materiału fałdy rozpięto na krynolinie, wspaniale pasowała kolorem do płaskich pantofli z safianowej skóry, przywiezionych jej ostatnio z Atlanty przez ojca. Suknia ta świetnie podkreślała liczącą czterdzieści trzy centymetry talię Scarlett – najwęższą w trzech hrabstwach. Ciasno dopasowany stanik uwydatniał dobrze rozwinięty – jak na szesnastolatkę – biust. Skromna suknia, gładko uczesane włosy i ręce przykładnie ułożone na kolanach, z trudem ukrywały prawdziwy charakter Scarlett. Zielone oczy w jej słodkiej twarzyczce tchnęły buntem oraz wolą życia i wyraźnie nie pasowały do wytwornych manier, wpojonych za pomocą łagodnych nauk matki i ostrzejszych pouczeń niani. Bo oczy należały tylko do Scarlett.
Po obu jej stronach siedzieli bliźniacy. Wygodnie rozparci na krzesłach, spoglądali w słońce przez wysokie, napełnione miętowym napojem szklanki, rozmawiając wesoło. Mieli po dziewiętnaście lat, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, byli smukli i muskularni. Ich opalone twarze okalały kasztanowe włosy o głębokim odcieniu, oczy patrzyły wesoło i zawadiacko. Nosili wysokie, sięgające kolan buty, identyczne błękitne kurtki i bryczesy w kolorze musztardowym. Byli do siebie podobni jak dwie krople wody.
Późnopopołudniowe słońce ukośnymi promieniami oświetlało dziedziniec i obsypane białym kwieciem derenie. Konie bliźniaków przywiązano przy podjeździe. Ich sierść miała ten sam rudy odcień co włosy ich panów. Tuż obok koni awanturowała się sfora chartów, które towarzyszyły Stuartowi i Brentowi, dokądkolwiek się udawali. Nieco z boku, jak przystało na arystokratę, leżał czarno nakrapiany wyżeł. Z opartym na łapach pyskiem cierpliwie czekał, aż chłopcy ruszą do domu na kolację.
Psy, konie i samych bliźniaków łączyła więź głębsza niż ta, jaką tworzyło przebywanie ze sobą. Chłopcy byli równie ogniści jak konie, na których jeździli. I tak samo niebezpieczni, choć bardzo mili dla tych, którzy potrafili utrzymać ich w ryzach.
Mimo że Scarlett i bliźniacy od dzieciństwa wiedli życie usłane różami, nie wyglądali na wydelikaconych ani zblazowanych. Byli pełni wigoru i energii właściwej ludziom ze wsi, spędzającym całe życie na powietrzu, i w bardzo niewielkim stopniu interesowali się nudnymi, książkowymi problemami. Życie w północnej Georgii w hrabstwie Clayton wciąż przynosiło coś nowego, choć według standardów przyjętych w Auguście, Savannah czy Charlestonie było może nieco surowe. Mieszkańcy innych terenów Południa kręcili nosem na ludzi pochodzących z Georgii, ale tu, na północy stanu, nie należało się wstydzić braku klasycznego wykształcenia, pod warunkiem że posiadło się biegłość w rzeczach naprawdę istotnych, takich jak uprawa dobrego gatunku bawełny, jazda konno, celne strzelanie, umiejętność tańca i uprzejme traktowanie dam. Każdy dżentelmen musiał też mieć mocną głowę.
Jeśli chodzi o te sprawy, bracia Tarletonowie radzili sobie doskonale. Nie byli natomiast w stanie nauczyć się czegokolwiek, co znajdowało się między okładkami książek. Nikt w hrabstwie nie miał tylu pieniędzy, koni ani niewolników, co rodzina Tarletonów, a jednak chłopcy byli znacznie słabiej wykształceni od większości ich biednych sąsiadów z Cracker. Właśnie z tego powodu Stuart i Brent oddawali się tego kwietniowego popołudnia błogiemu lenistwu, siedząc na ganku w Tarze. Usunięto ich bowiem z uniwersytetu stanowego w Georgii, czwartej już uczelni, która pozbyła się ich w ciągu ostatnich czterech lat. Starsi bracia bliźniaków, Tom i Boyd, przybyli do domu wraz z nimi, odmówiwszy pozostania w murach instytucji, w której Stuart i Brent nie byli mile widziani. Oni sami uważali swoje ostatnie wydalenie ze szkoły za świetny żart, a Scarlett, która nie miała ochoty otworzyć jakiejkolwiek książki, odkąd opuściła rok temu szkołę dla dziewcząt w Fayetteville, także traktowała to wydarzenie jako coś zabawnego.
– Wiem, że wy dwaj nie dbacie o to, że zostaliście wyrzuceni, podobnie jak Tom – powiedziała. – Ale co z Boydem? On chce zdobyć wykształcenie, a z waszego powodu nie może studiować na uniwersytetach w Wirginii, Alabamie i Karolinie Południowej. A teraz w Georgii. W ten sposób nigdy nie skończy studiów.
– Och, może poznawać prawo w biurze sędziego Parmalee w Fayetteville – odparł beztrosko Brent. – Poza tym, to jest bez znaczenia. I tak musielibyśmy wrócić do domu przed zakończeniem trymestru.
– Czemu?
– Ależ z ciebie gęś! Wojna. Wojna zacznie się lada chwila, a chyba nie sądzisz, że którykolwiek z nas zostałby w college’u, gdy wybuchnie wojna, prawda?
– Dobrze wiecie, że żadnej wojny nie będzie – znudzonym głosem stwierdziła Scarlett. – To tylko takie gadanie. Ashley Wilkes i jego ojciec powiedzieli tacie nie dalej niż tydzień temu, że nasi reprezentanci w Waszyngtonie dojdą do… przyjacielskiej ugody z panem Lincolnem w sprawie Konfederacji. A tak czy owak, Jankesi są zbyt wystraszeni, by z nami walczyć. Nie będzie żadnej wojny. Męczy mnie już słuchanie o tym.
– Nie będzie żadnej wojny! – wykrzyknęli bliźniacy z takim gniewem, jakby zostali przez kogoś oszukani.
– Zapewniam cię, skarbie, że będzie wojna – oświadczył Stuart. – Jankesi mogą się nas bać, ale po tym, jak przedwczoraj generał Beauregard ostrzelał ich w Fort Sumter, będą musieli walczyć albo przed całym światem wyjdą na tchórzy. A Konfederacja…
Scarlett skrzywiła usta z wyrazem znudzenia i zniecierpliwienia.
– Jeśli powiecie jeszcze coś o wojnie, pójdę do domu i zamknę drzwi. Nie mogę już tego słuchać. Gorsza od słowa „wojna” może być tylko „secesja” – tata mówi o niej rano, w południe i w nocy. Wszyscy dżentelmeni, którzy doń przyjeżdżają, gadają o Fort Sumter, prawach stanowych i Abrahamie Lincolnie. Tyle o tym rozprawiają, że umieram z nudów. W dodatku wszyscy chłopcy także bez przerwy mówią o tym albo o swoim oddziale. Z przyjęć urządzanych tej wiosny nie było żadnego pożytku, bo chłopcy nie potrafili rozmawiać o niczym innym. Jestem naprawdę szczęśliwa, że Georgia czekała aż do Bożego Narodzenia z przyłączeniem się do secesji, gdyż zrujnowałoby to także gwiazdkowe przyjęcie. Jeśli jeszcze raz powiecie „wojna”, pójdę do domu.
Rzeczywiście nie była to czcza pogróżka, Scarlett nigdy bowiem nie potrafiła znieść dłuższej konwersacji, której głównym tematem nie była ona sama. Wypowiadała jednak tę groźbę z uśmiechem, co pogłębiało dołeczki na jej policzkach. Trzepotała przy tym czarnymi rzęsami tak szybko, jak szybko motyl porusza skrzydełkami. Chłopcy byli oczarowani, o co jej zresztą chodziło. Zaczęli na wyścigi przepraszać Scarlett, że tak ją zanudzali. Wojna jest sprawą mężczyzn, a nie dam, tak więc deklarację dziewczyny wzięli za dowód jej kobiecości.
– Co powiedziała mama, gdy dowiedziała się, że znowu was wydalono?
Chłopcy spojrzeli na siebie zmieszani, przypominając sobie reakcję matki, kiedy trzy miesiące temu wrócili do domu z uniwersytetu w Wirginii.
– Cóż – zaczął Stuart. – Nie miała jeszcze okazji, by powiedzieć cokolwiek. Wyjechaliśmy z domu wcześnie, jeszcze zanim wstała. Tom udał się do państwa Fontaine’ów, a my przybyliśmy tutaj.
– Nie powiedziała nic, kiedy przyjechaliście wczoraj do domu?
– Mieliśmy szczęście. Akurat przyprowadzono nowego ogiera, którego mama kupiła przed miesiącem w Kentucky, i kto żyw był oczywiście w stajni. To wielki, wspaniały koń, Scarlett. Musisz powiedzieć swemu tacie, by przyjechał go obejrzeć. Ta bestia zdążyła już ugryźć chłopca stajennego i poturbować dwóch Murzynów mamy, którzy wyszli po nią na pociąg w Jonesboro. Skopał też prawie na śmierć Truskawkę, starego ogiera mamy. Kiedy się zjawiliśmy, mama była w stajni z torbą pełną cukru i starała się go uspokoić. Szło jej zresztą zupełnie dobrze. Przerażeni czarni wisieli na belkach pod stropem, mama zaś przemawiała do konia jak do człowieka, tak że w końcu zaczął jej jeść z ręki. Nikt nie potrafi się tak obchodzić z końmi jak ona. Na nasz widok powiedziała: „Jesteście gorsi niż plagi egipskie!”. W tej właśnie chwili koń zaczął parskać i wiercić się, więc dodała: „Wynoście się stąd! Tylko denerwujecie mego konia. Jutro z wami pogadam”. Poszliśmy więc do łóżek, a dziś rano wyjechaliśmy z domu, nim nas przydybała. Zostawiliśmy Boyda, żeby ją ugłaskał.
– Czy nie zbije Boyda? – Scarlett, jak wszyscy inni w hrabstwie, nie umiała sobie wyobrazić, jak drobna pani Tarleton potrafi robić awantury swym dorosłym synom i walić ich po plecach szpicrutą, gdy na to zasłużą.
Beatrice Tarleton była kobietą niezwykle zajętą, miała na głowie nie tylko wielką plantację bawełny, setkę niewolników i ośmioro dzieci, lecz także największą stadninę koni w całym stanie. Miała gwałtowne usposobienie i łatwo wpadała w złość z powodu częstych wybryków synów i jakkolwiek nikomu nie wolno było uderzyć jej konia czy niewolnika, wiedziała, że chłopcom od lania nie stanie się żadna krzywda.
– Oczywiście, że nie zbije Boyda. Nigdy go jeszcze nie uderzyła, bo jest najstarszy i najsłabszy z nas – powiedział dumny ze swych stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu Stuart. – To dlatego zostawiliśmy go w domu, by jej wszystko wyjaśnił. Na litość boską, mama powinna już przestać nas bić. Mamy po dziewiętnaście lat, Tom ma dwadzieścia jeden, a ona wciąż traktuje nas jak sześciolatków.
– Czy wasza mama pojedzie jutro do Wilkesów na nowym koniu?
– Chciałaby, ale papa twierdzi, że to zbyt niebezpieczne. No i dziewczęta jej nie pozwolą. Powiedziały, że mają zamiar zabrać ją tam jak damę, pojedzie więc powozem.
– Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać – stwierdziła Scarlett.
– Przez ostatni tydzień pada prawie codziennie. Nie ma nic gorszego od barbecue1, które przeradza się w zabawę wewnątrz domu.
– Jutro będzie upalnie jak w czerwcu – oświadczył Stuart. – Spójrz na zachód słońca. Nigdy nie widziałem czerwieńszego. Według zachodu słońca zawsze można przewidzieć pogodę na następny dzień.
Spojrzeli na czerwony horyzont poprzez bezkresne, świeżo zaorane pola plantacji Geralda O’Hary. Teraz, gdy otoczone czerwoną poświatą słońce skryło się za wzgórzami, za rzeką Flint, ciepło kwietniowego dnia znikło i powiało orzeźwiającym chłodem.
Wiosna nadeszła tego roku wcześnie. Wraz z ciepłymi krótkimi deszczami zaroiło się nagle od różowego kwiecia drzew brzoskwiniowych i podobnych do białych gwiazdek kwiatów dereni, odcinających się od ciemnych, podmokłych terenów nad rzeką i na odległych wzgórzach.
Prawie już zakończono orkę i krwawa łuna zachodzącego słońca oblewała szkarłatem świeżo zaorane skiby czerwonej georgijskiej gliny, czyniąc ją jeszcze bardziej czerwoną. Wilgotna ziemia, spragniona ziaren bawełny, różowiła się na krawędziach bruzd, w miejscach zaś, gdzie kładły się na nią cienie, zdawała się szkarłatna, brązowa lub cynobrowa.
Dom na plantacji, zbudowany z pobielonej cegły, był jakby wyspą otoczoną groźnym, czerwonym, spienionym, falującym, niespokojnym morzem, które nagle znieruchomiało. Bruzdy ziemi różniły się tutaj od długich prostych rowków, jakie widywano na polach w środkowej Georgii lub na połyskliwej, czarnej ziemi na wybrzeżu. Nierówną, pofałdowaną ziemię północnej Georgii orano w specjalny sposób, aby nie spływała, wymywana przez deszcz, w koryta rzek.
Ta czerwona kraina, która po deszczu przybierała kolor krwi, a w czasie suszy pokrywała się ceglanym pyłem, stanowiła najlepsze na świecie miejsce do uprawy bawełny. Była sielską krainą białych domków, zaoranych pól i płynących leniwie żółtych rzek, i krajem wielkich kontrastów: jaskrawego blasku słońca i głębokiego cienia. Karczowiska, na których planowano założenie plantacji, i ciągnące się kilometrami pola bawełny uśmiechały się do ciepłego słońca. Na ich skraju rosła dziewicza puszcza, nawet w najgorętsze południe ciemna, chłodna i tajemnicza, wręcz budząca grozę. Szumiące sosny z odwieczną cierpliwością zdawały się czekać na to, by z cichym westchnieniem szepnąć ziemi: „Uważaj! Uważaj! Kiedyś cię dostaniemy. Znowu weźmiemy w swe posiadanie”.
Do uszu zebranej na ganku trójki dotarło dzwonienie łańcuchów i uprzęży oraz głośny, beztroski śmiech murzyńskich parobków, którzy wraz z mułami wracali z pól. Z wnętrza domu dobiegł łagodny głos matki Scarlett, Ellen O’Hary, wzywający małą czarną dziewczynkę, która miała jej koszyk z kluczami. Piskliwy dziecięcy głosik odpowiedział: „Tak, proszę pani”. Rozległ się odgłos kroków, kierujących się na tyły domu do wędzarni, gdzie Ellen wydzielała jedzenie wracającym z pola robotnikom. Na ganku słychać było także brzęk porcelany i srebrnych sztućców – to Pork, kamerdyner, nakrywał stół do kolacji.
Ten ostatni dźwięk uświadomił bliźniakom, że o tej porze powinni być już w domu. Bali się jednak spojrzeć w oczy matce, ociągali się więc z odejściem, oczekując, że Scarlett zaprosi ich na kolację.
– Posłuchaj, Scarlett, to dotyczy jutra – powiedział Brent. – To, że byliśmy daleko i nie wiedzieliśmy nic o przyjęciu ani o balu, nie jest powodem, byśmy mieli jutro nie tańczyć. Chyba nie masz już zajętych wszystkich tańców?
– Owszem, wszystkie. Skąd miałam wiedzieć o waszym powrocie do domu? Nie mogłam ryzykować, że w czasie balu będę siać pietruszkę.
– Ty i sianie pietruszki! – Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
– Posłuchaj, skarbie. Zamawiam u ciebie pierwszego walca, a Stuart ostatniego. No i przy kolacji usiądziesz koło nas. Będziemy siedzieć w pobliżu schodów, tak jak podczas ostatniego balu. Poprosimy mateczkę Jincy, by znowu nam powróżyła.
– Nie lubię przepowiedni mateczki Jincy. Przepowiedziała, że mam poślubić dżentelmena o kruczoczarnych włosach i długich czarnych wąsach, a ja nie lubię ciemnowłosych mężczyzn.
– Wolisz raczej rudych, czyż nie? – zachichotał Brent. – A teraz obiecaj nam wszystkie walce oraz towarzystwo przy kolacji!
– Jeśli nam je obiecasz, zdradzimy ci pewną tajemnicę – kusił Stuart.
– Jaką? – zapytała Scarlett, płonąc z ciekawości.
– Czy masz na myśli to, co usłyszeliśmy wczoraj w Atlancie, Stu? Jeśli tak, to wiesz przecież, że obiecaliśmy nikomu o tym nie mówić.
– Powiedziała nam o tym panna Pitty.
– Panna jaka?
– Znasz chyba mieszkającą w Atlancie kuzynkę Ashleya Wilkesa, pannę Pittypat Hamilton, ciotkę Charlesa i Melanii Hamiltonów.
– Znam. Głupszej starej damy nie spotkałam w życiu.
– No więc kiedy byliśmy wczoraj w Atlancie i czekaliśmy na pociąg do domu, obok stacji przejeżdżał jej powóz. Zatrzymała się, by z nami porozmawiać. Powiedziała, że jutrzejszego wieczoru na balu u Wilkesów zostaną ogłoszone pewne zaręczyny.
– Phi. Wiem o tym – odrzekła Scarlett. W jej głosie brzmiało rozczarowanie. – Tego jej głupiego bratanka Charlesa z Honey Wilkes. Od lat wiadomo, że kiedyś się pobiorą, nawet jeśli on robi wrażenie niezbyt tym zachwyconego.
– Uważasz, że to głupek? – zapytał Brent. – W czasie ostatniego Bożego Narodzenia pozwalałaś mu bez przerwy kręcić się koło siebie.
– Nie umiałam temu zapobiec. – Scarlett wzruszyła ramionami. – Sądzę, że z niego straszna baba.
– Poza tym to wcale nie o jego zaręczyny chodzi – oświadczył Stuart z triumfem. – Tylko Ashleya. Z siostrą Charlesa, panną Melanią!
Wyraz twarzy Scarlett nie zmienił się ani na jotę, ale jej usta pobielały nagle, jak u kogoś, kto bez ostrzeżenia otrzymał potężny cios i w pierwszej chwili pod wpływem szoku nie uświadamia sobie jeszcze, co się stało.
Jej zwrócona ku Stuartowi twarz pozostała tak nieruchoma, że niezbyt spostrzegawczy chłopak uznał, iż Scarlett jest po prostu zaskoczona i zaciekawiona wiadomością.
– Panna Pitty powiedziała, że nie zamierzali ogłaszać zaręczyn aż do przyszłego roku, bo panna Mela nie czuje się najlepiej, ale ponieważ dokoła mówi się tylko o wojnie, obie rodziny doszły do wniosku, że lepiej będzie, jeśli młodzi pobiorą się wcześniej. Tak więc zostanie to ogłoszone jutro podczas kolacji. A teraz, skoro wyjawiliśmy ci sekret, musisz obiecać nam, że będziesz siedziała koło nas.
– Oczywiście, że będę – odparła Scarlett mechanicznie.
– I przyrzekasz nam wszystkie walce?
– Wszystkie.
– Jesteś cudowna. Założę się, że chłopaki oszaleją z zazdrości.
– A niech sobie szaleją – powiedział Brent. – Potrafimy sobie z nimi poradzić. Posłuchaj, Scarlett. Usiądź z nami także rano, na barbecue.
– Co?
Stuart powtórzył prośbę.
– Oczywiście.
Bliźniacy popatrzyli po sobie z triumfem, ale i z pewnym zdumieniem. Choć uważali, że są ulubionymi adoratorami Scarlett, nigdy wcześniej nie dała im tak wyraźnie poznać, że ich wyróżnia. Zwykle zmuszała ich, by błagali i prosili, zwodząc ich do ostatniej chwili. Unikała wiążących odpowiedzi i śmiała się z ich dąsów. A teraz tak po prostu obiecała im cały jutrzejszy dzień – to, że usiądzie z nimi, że przetańczy z nimi wszystkie walce (a już oni zadbają o to, by nie było innych tańców!) i że będzie towarzyszyć im przy kolacji. Dla czegoś takiego warto wylecieć z uniwersytetu.
Podnieceni odniesionym sukcesem zwlekali z odjazdem, cały czas rozmawiając o barbecue, o balu, o Ashleyu Wilkesie i Melanii Hamilton, przerywając sobie nawzajem, dowcipkując i śmiejąc się wesoło, i robiąc aluzje, świadczące o tym, że czekają na zaproszenie na kolację. Upłynęło nieco czasu, nim zorientowali się, że Scarlett mówi bardzo niewiele. Atmosfera w jakiś sposób się zmieniła. Zniknął miły nastrój tego popołudnia. Scarlett zdawała się nie bardzo zwracać uwagę na to, co mówili, aczkolwiek odpowiadała z sensem. Wyczuwając coś, czego nie potrafili zrozumieć, zmartwieni tym i zasmuceni, bliźniacy ociągali się jeszcze przez chwilę. W końcu niechętnie podnieśli się, patrząc na zegarki.
Słońce stało teraz nisko nad świeżo zaoranymi polami, a za rzeką czerniły się lasy.
– Jeems! – zawołał Stuart. Wysoki czarny chłopak, ich rówieśnik, pobiegł ku spętanym koniom. Jeems był ich osobistym służącym i towarzyszył im wszędzie, tak samo jak psy. Dano go bliźniakom na własność w dniu ich dziesiątych urodzin. Na jego widok psy Tarletonów podniosły się z czerwonego pyłu i patrzyły wyczekująco na swych panów. Chłopcy ukłonili się, wymienili ze Scarlett uściski dłoni i zapewnili, że będą czekać na nią u Wilkesów już od wczesnego ranka. Pospiesznie przeszli przez podwórze i dosiedli koni, po czym galopem ruszyli cedrową aleją, machając kapeluszami i krzycząc coś na pożegnanie. Tuż za nimi jechał Jeems.
Kiedy Tara zniknęła im z oczu, Brent ściągnął wodze i zatrzymał konia pod kępą dereni. Stuart także się zatrzymał, a czarny chłopak stanął kilka kroków za nimi.
Konie, czując luźne cugle, opuściły głowy i zaczęły skubać delikatną, wiosenną trawę. Cierpliwe psy położyły się znów w miękkim, czerwonym pyle i tęsknie patrzyły na jaskółki zataczające kręgi w zapadającym zmierzchu. Na szerokiej, szczerej twarzy Brenta malowało się zdziwienie.
– Słuchaj – powiedział. – Czy nie wydaje ci się, że Scarlett powinna była zapytać nas, czy nie zostaniemy na kolacji?
– Sądzę, że powinna – odparł Stuart. – Czekałem, ale nie zrobiła tego. Jak myślisz, czemu?
– Nie mam pojęcia. Ale wydaje mi się, że mogła nas zaprosić. W końcu to nasz pierwszy dzień po powrocie do domu i nie widziała nas już kawał czasu. A mieliśmy jeszcze wiele innych rzeczy do opowiedzenia.
– Wydawało mi się, że ucieszyła się, gdy przyjechaliśmy.
– Ja też tak myślałem.
– A potem, jakieś pół godziny temu, zamilkła nagle, jakby ją rozbolała głowa.
– Zauważyłem, ale nie przywiązywałem do tego wagi. Jak myślisz, jaki był tego powód?
– Nie wiem. Czy przypuszczasz, że powiedzieliśmy coś, co ją rozzłościło?
Obaj przez chwilę zastanawiali się nad tym.
– Nie mogę sobie niczego takiego przypomnieć. Poza tym, gdy Scarlett się złości, wszyscy o tym wiedzą. Nie panuje nad sobą, jak to robią inne dziewczęta.
– To właśnie w niej lubię. Nie tłumi swych uczuć, gdy jest wściekła. Powie ci wszystko, co leży jej na sercu. Ale musi być coś, co powiedzieliśmy lub zrobiliśmy, coś, co sprawiło, że umilkła i zaczęła wyglądać na chorą. Mogę przysiąc, że ucieszyła się na nasz widok i była gotowa zaprosić nas na kolację.
– Może to dlatego, że wylano nas z uniwersytetu?
– Diabła tam! Nie bądź głupcem. Śmiała się, kiedy jej o tym powiedzieliśmy. Poza tym Scarlett nie bardziej niż my przejmuje się nauką.
Brent obrócił się w siodle i zawołał młodego Murzyna.
– Jeems!
– Tak?
– Czy słyszałeś, o czym rozmawialiśmy z panną Scarlett?
– Nie słyszeć, paniczu. Jakże pan przypuszczać, że ja podsłuchiwać rozmowę białych ludzi?
– Podsłuchiwać, mój Boże! Zawsze wiecie o wszystkim, co się dzieje. Widziałem, jak podszedłeś do ganku i zaczaiłeś się przy ścianie obok krzaku jaśminu. Tak więc, czy powiedzieliśmy coś, co mogło rozzłościć pannę Scarlett? Albo zranić jej uczucia?
Postawione w ten sposób pytanie sprawiło, że Jeems przestał upierać się, że nie słyszał rozmowy, i uniósł w zamyśleniu brwi.
– Nic takiego nie słyszeć. Panicze nie powiedzieć nic, co móc ją rozgniewać. Ja myśleć, że ona ucieszyć się, gdy was widzieć, i że się za wami stęsknić. Ćwierkać szczęśliwa jak ptaszek. Rozmawiać z wami aż do chwili, gdy wy opowiadać, że panicz Ashley i panna Mela Hamilton chcieć się pobrać. Potem ona zamilknąć jak ptak, nad którym krążyć jastrząb.
Bliźniacy spojrzeli po sobie i pokiwali głowami, choć nic z tego nie rozumieli.
– Jeems ma rację. Nie wiem tylko, czemu tak się stało – powiedział Stuart. – Mój Boże! Ashley tylko się z nią przyjaźni, nic więcej. Chyba Scarlett nie jest w nim zakochana? Przecież kocha nas.
Brent pokiwał głową na znak, że zgadza się z bratem.
– A może rozgniewała się, że Ashley nie uprzedził jej o jutrzejszych zaręczynach? W końcu to jej stary przyjaciel, a zwierzył się z tego komuś innemu. Dziewczyny robią wiele hałasu o to, by o wszystkim wiedzieć pierwsze.
– Hm, mogło tak być. Ale cóż z tego, że jej nie powiedział? Prawdopodobnie to miał być sekret i niespodzianka. Człowiek ma prawo trzymać w tajemnicy swoje własne zaręczyny. My też byśmy o niczym nie wiedzieli, gdyby nie ciotka panny Meli. Zresztą Scarlett musiała wiedzieć, że Ashley ma zamiar kiedyś poślubić Melanię. Przecież wszyscy wiedzą o tym od lat. Wilkesowie i Hamiltonowie zawsze żenią się ze swymi kuzynami. Wszyscy więc wiedzieli, że i oni prawdopodobnie pobiorą się pewnego dnia, tak jak Honey Wilkes wyjdzie za mąż za brata panny Meli, Charlesa.
– Ech, dajmy już temu spokój. Szkoda tylko, że nie zaprosiła nas na kolację. Nie chcę wracać do domu i słuchać, jak mama piekli się o to, że nas wylano. To już nie będzie tak jak za pierwszym razem.
– Może Boyd już ją do tej pory nieco ugłaskał? Wiesz, jakim adwokatem jest ten mały spryciarz. Zawsze potrafi ją udobruchać.
– Tak, on to umie, ale potrzebuje na to czasu. Gada w kółko, aż mama jest już tym tak skołowana, że wszystko wybacza i każe mu oszczędzać głos na praktykę adwokacką. Ale nie miał pewnie czasu, żeby choć zacząć. Założę się, że mama jest wciąż podekscytowana nowym koniem i nawet nie zauważyła, że wróciliśmy do domu. Zda sobie z tego sprawę, gdy siądzie do kolacji i spostrzeże Boyda. Wówczas zacznie robić jadowite uwagi i wymyślać nam. Zrobi się dziesiąta, nim Boyd będzie miał okazję powiedzieć, że to honor nie pozwolił nam zostać na uczelni po tym, jak rektor rozmawiał z nami w taki sposób. I dopiero tuż przed północą mama skieruje swą złość na rektora i będzie pytać, czemu Boyd go nie zastrzelił. Nie. Nie możemy teraz wrócić do domu.
Bliźniacy ponuro spojrzeli po sobie. Nie bali się dzikich koni, strzelaniny ani opinii sąsiadów, ale okropnie obawiali się złorzeczeń swej rudej matki i uderzeń szpicrutą, których nigdy nie szczędziła im w osłonięte bryczesami miejsce.
– No cóż – powiedział Brent. – Pojedziemy w takim razie do Wilkesów. Ashley i dziewczęta ucieszą się, jeśli zjemy u nich kolację.
Stuart obrzucił brata niechętnym spojrzeniem.
– Nie, nie jedźmy tam. Oni są pewnie bardzo zajęci przygotowaniami do jutrzejszego barbecue, a poza tym…
– Och, zapomniałem – domyślił się Brent. – Wobec tego nie pojedziemy tam.
Cmoknąwszy na konie, jechali przez jakiś czas w milczeniu. Ogorzałe policzki Stuarta pokrył rumieniec zakłopotania. Jeszcze poprzedniego lata Stuart zalecał się do Indii Wilkes, co pochwalały zarówno obie rodziny, jak i całe hrabstwo. Żywiono nadzieję, że chłodna i opanowana India Wilkes sprawi, że Stuart nieco się ustatkuje. Stuart nie miał nic przeciw temu małżeństwu, ale Brent nie wydawał się zachwycony tą perspektywą. Lubił Indię, ale uważał ją za prostą i uległą dziewczynę. Nie potrafił się w niej zakochać, by dotrzymać bratu towarzystwa. Po raz pierwszy bliźniacy różnili się w upodobaniach. Brent czuł się nawet nieco urażony uczuciami brata wobec dziewczyny, która jemu samemu wcale nie wydawała się godna uwagi.
A potem, poprzedniego lata na politycznym zebraniu w dębowym zagajniku w Jonesboro, obaj nagle zwrócili uwagę na Scarlett O’Harę. Znali ją od lat, od dzieciństwa była bowiem ich ulubioną towarzyszką zabaw, gdyż potrafiła jeździć konno i łazić po drzewach równie dobrze jak oni. Teraz jednak, ku ich zdziwieniu, stała się dorosłą młodą damą, najbardziej czarującą na świecie.
Po raz pierwszy uświadomili sobie, jak żywe są jej zielone oczy i jak głębokie ma dołeczki na policzkach, kiedy się śmieje. Zdali sobie też sprawę, jak małe są jej dłonie i stopy i jak wąska jest jej talia. Ich bystre uwagi bawiły ją i rozśmieszały. Wyłazili ze skóry, chcąc jej się przypodobać.
To był pamiętny dzień w życiu bliźniaków. Od tej pory, kiedy wracali doń w rozmowach, zawsze zastanawiali się, dlaczego wcześniej nie zauważyli, jak urocza jest Scarlett. Nigdy jednak nie odgadli, że tego właśnie dnia Scarlett postanowiła zagiąć na nich parol. Nie mogła znieść myśli, że jakiś mężczyzna byłby skłonny pokochać nie ją, lecz inną kobietę. Jej zaborcza natura buntowała się na widok Indii Wilkes i Stuarta. Nie zadowoliwszy się samym Stuartem, zdobyła także uczucia Brenta i z właściwym sobie wdziękiem zawładnęła nimi oboma.
Teraz obaj kochali się w niej, a India Wilkes i Hetty Munroe z Lovejoy, w której odrobinę podkochiwał się Brent, dawno już wywietrzały im z głów. Chłopcy nie zastanawiali się nad tym, co zrobi odrzucony przez Scarlett bliźniak, gdy już dokona między nimi wyboru. Wychylą ten kielich goryczy, gdy przyjdzie na to czas. Jak na razie byli zupełnie zadowoleni, że znowu podoba im się ta sama dziewczyna. Nie było między nimi zazdrości. Taka sytuacja intrygowała sąsiadów i niepokoiła ich matkę, która nie przepadała za Scarlett.
– Dostaniecie nieźle w kość, kiedy ta spryciara wybierze jednego z was – mówiła. – A może wybierze obu i będziecie musieli pojechać do stanu Utah, o ile mormoni was zechcą, w co wątpię… Tak naprawdę boję się tylko tego, że pewnego dnia pozabijacie się o tę małą, dwulicową, zielonooką spryciarę. Chociaż to akurat nie byłoby takie najgorsze.
Od dnia owego pamiętnego zebrania Stuart nie czuł się dobrze w towarzystwie Indii. Nie dlatego, że India robiła mu wymówki – ani spojrzeniem, ani gestem nie dała mu poznać, że jest świadoma gwałtownej zmiany w jego uczuciach. Była damą. Ale Stuarta dręczyło poczucie winy i czuł się w jej towarzystwie nieswojo. Wiedział, że rozkochał ją w sobie, że India wciąż go kocha, a w głębi duszy czuł, że nie postąpił z nią jak dżentelmen. Wciąż lubił ją ogromnie i szanował za chłodną wytworność, wykształcenie i wszystkie wspaniałe cechy, jakie posiadała. Ale, do diabła, zawsze była taka sama – blada i nieinteresująca. Jak mogła się więc równać z bystrą, zmienną i pełną uroku Scarlett? Już z góry można było przewidzieć, co zrobi India, podczas gdy Scarlett zawsze pozostawała nieobliczalna. Mogło to doprowadzić człowieka do szału, ale też stanowiło jej niezwykły urok.
– No cóż, w takim razie pojedziemy na kolację do domu Cade’a Calverta. Scarlett mówiła, że Cathleen przyjechała z Charlestonu. Może przywiozła jakieś nowe wieści o Fort Sumter.
– Cathleen? Z pewnością nie ma nawet pojęcia, iż fort leży przy wejściu do portu. Tym bardziej zaś nie wie nic o tym, że pełno tam było Jankesów, dopóki ich nie wykurzyliśmy. Potrafi tylko opowiadać o balach, na których tańczyła, i o kawalerach, których zdobyła.
– W każdym razie zabawnie jest słuchać jej paplaniny. A poza tym potrzebne nam miejsce, gdzie moglibyśmy posiedzieć, zanim mama pójdzie spać.
– Nic z tego! Lubię Cathleen. Uważam, że jest zabawna. Chętnie też posłuchałbym jej opowieści o Retcie i innych mieszkańcach Charlestonu, ale nie wysiedzę przy stole z jej jankeską macochą.
– Nie bądź dla niej zbyt surowy, Stuarcie. Ona chce dobrze.
– Wiem, ale nic nie mogę na to poradzić. Stara się, byśmy się tam poczuli jak u siebie, ale w końcu zawsze powie lub zrobi coś absolutnie niedopuszczalnego. Denerwuje mnie! I myśli, że południowcy są dzikimi barbarzyńcami. Nawet powiedziała to mamie. Lęka się południowców. Zawsze, gdy tam jesteśmy, robi wrażenie śmiertelnie przerażonej. Jej jasne, wystraszone oczy są zupełnie pozbawione wyrazu, a ona sama przypomina mi chudą kurę siedzącą na krześle jak na grzędzie, gotową zatrzepotać skrzydłami i zagdakać, gdy tylko ktoś zrobi jakiś ruch.
– Cóż, nie możemy jej za to winić. W końcu zraniłeś Cade’a w nogę.
– Gdybym nie był pijany, nie zrobiłbym tego – powiedział Stuart. – Cade nie miał o to nigdy pretensji. Tak samo jak Cathleen, Raiford i pan Calvert. Tylko ta jankeska macocha zaczęła się drzeć i oskarżać mnie o to, że jestem dzikim barbarzyńcą. Wciąż powtarzała, że porządni ludzie nie mogą być bezpieczni wśród niecywilizowanych mieszkańców Południa.
– Cóż, nie możesz mieć o to do niej żalu. To Jankeska, której nie wpojono dobrych manier. A poza tym postrzeliłeś jej pasierba.
– No dobra! Ale to nie powód, żeby mi ubliżać. Jesteś rodzonym synem naszej mamy, a czy mama zmartwiła się, gdy Tonio Fontaine postrzelił cię w nogę? Nie, wezwała tylko starego doktora Fontaine’a, by założył opatrunek, i zapytała go, czemu Tonio tak kiepsko strzela. Powiedziała, że jej zdaniem to alkohol pozbawił go celności. Pamiętasz, jak bardzo rozwścieczyło to Tonia? – Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
– Mama jest niezwykła – powiedział Brent. – Zawsze można być pewnym, że zrobi to, co potrzeba, i nigdy cię nie zawstydzi w obecności innych ludzi.
– To prawda, ale jest wielce prawdopodobne, że dziś wieczór, gdy dotrzemy do domu, zrobi nam wstyd przy ojcu i dziewczętach – smutno westchnął Stuart. – Wiesz, Brent, myślę, że nie pojedziemy do Europy. Mama powiedziała, że jeśli wyrzucą nas z następnej uczelni, nie będziemy mieli naszej wielkiej podróży.
– I co z tego? Co nas to obchodzi? Co można zobaczyć w tej Europie? Założę się, że cudzoziemcy nie zdołaliby nam pokazać ani jednej rzeczy, której nie mielibyśmy w Georgii. Idę o zakład, że ich konie nie są równie szybkie jak nasze, a dziewczyny równie piękne, i jestem pewien, że nie mają żytniej whisky, która mogłaby się równać z trunkami ojca.
– Ashley Wilkes mówił, że są tam wspaniałe widoki i piękna muzyka. Polubił Europę. Wciąż o niej opowiada.
– Wiesz przecież, jacy są Wilkesowie. Mają bzika na punkcie muzyki, książek i krajobrazów. Według mamy to dlatego, iż ich dziadek przybył tu z Wirginii. Podobno Wirgińczycy przykładają wielką wagę do tych spraw.
– Co kto lubi. Daj mi dobrego konia, trochę dobrego alkoholu, przyzwoitą dziewczynę do zalotów i mniej przyzwoitą do zabawy – i to wystarczy. Czy naprawdę martwisz się, że stracimy tę podróż? A gdybyśmy byli w Europie, gdy wojna wybuchnie? Nie zdołalibyśmy szybko powrócić do domu. Wolę iść na wojnę, niż płynąć do Europy.
– Ja także… Słuchaj, Brent! Wymyśliłem, gdzie moglibyśmy zjeść. Przejedźmy przez bagno do domu Abla Wyndera. Zawiadomimy go, że wszyscy czterej jesteśmy znowu w domu, gotowi na rozpoczęcie musztry.
– Doskonały pomysł – zawołał Brent z entuzjazmem. – Wysłuchamy wszystkich nowin o naszym oddziale i dowiemy się, jaki w końcu kolor wybrano na mundury.
– Jeśli taki, jaki mają wojska żuawów, to nie przyłączę się do oddziału. Czułbym się jak baba w tych workowatych, czerwonych portkach. Przypominają mi damskie flanelowe reformy.
– Czy panicze chcieć jechać do pana Wyndera? Bo jeśli tak, to panicze nie dostać duża kolacja – powiedział Jeems. – Ich kucharka umrzeć i oni jeszcze nie kupić nowej. Oni wziąć sobie na kucharkę robotnicę z pola. Murzyni powiedzieć mi, że ona być najgorsza kucharka w hrabstwie.
– Dlaczego więc nie kupią sobie nowej?
– Jakże biała biedota, te śmieci, móc sobie pozwolić na kupowanie Murzynów? Przecież oni nigdy nie mieć więcej niż czterech.
W głosie Jeemsa słychać było głęboką pogardę. To, że Tarletonowie mieli stu niewolników, gwarantowało pozycję społeczną Jeemsa. Jak wszyscy Murzyni z wielkich plantacji patrzył z góry na właścicieli małych farm, którzy posiadali niewielu niewolników.
– Złoję ci za to skórę! – wrzasnął rozzłoszczony Stuart. – Nie nazywaj Abla Wyndera białą biedotą. Z pewnością jest biedny, ale nie jest śmieciem. I niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę, by ktokolwiek, biały czy czarny, obrażał go. W całym hrabstwie nie ma lepszego człowieka. I dlatego oddział wybrał go na porucznika.
– Tego to ja nigdy nie rozumieć – odrzekł Jeems, niezbyt przejęty krzykiem swego pana. – Mnie się zdawać, że na oficerów powinni wybierać bogatych panów, a nie śmieci z bagien.
– On nie jest śmieciem! Chcesz go porównać z rodziną Slatterych? To jest prawdziwa biała biedota. Abel po prostu nie jest bogaty. Jest właścicielem małej farmy, a nie wielkiej plantacji i jeśli chłopcy poważają go na tyle, by wybrać na porucznika, to żaden czarnuch nie powinien mówić o nim tak bezczelnie. Oddział wie, co robi.
Szwadron kawalerii zorganizowano przed trzema miesiącami, tego samego dnia, gdy Georgia ogłosiła secesję z Unii. Od tego czasu rekruci wyglądali wojny. Oddział nie miał jeszcze nazwy, nie z braku pomysłów jednak. Każdy po prostu zażarcie trwał przy swoim i nie chciał ustąpić. Sytuacja miała się podobnie z kolorem i krojem mundurów. Wszystkie proponowane nazwy miały swoich obrońców. „Claytońskie dzikie koty”, „Pożeracze ognia”, „Huzarzy Północnej Georgii”, „Żuawi”, „Strzelcy krajowi” (chociaż szwadron miał być uzbrojony nie w strzelby, lecz w pistolety, szable i noże myśliwskie), „Szarzy z Claytonu”, „Krew i piorun”, „Twardzi i zawsze gotowi”. Do chwili rozstrzygnięcia tej kwestii wszyscy nazywali oddział Szwadronem.
Oficerów wybierano w głosowaniu, bowiem w całym hrabstwie nie było nikogo, kto miałby jakieś doświadczenie wojskowe. Wyjątek stanowiło kilku weteranów z wojen meksykańskiej i seminolskiej, ale ochotnicy tworzący szwadrony nie uznaliby za swego przywódcę weterana, którego by nie lubili i który nie cieszyłby się ich zaufaniem. Wszyscy cenili czterech chłopców Tarletonów i trzech Fontaine’ów, ale niestety musieli zrezygnować z wybrania ich. Tarletonowie bowiem upijali się zbyt szybko i uwielbiali później dokazywać, Fontaine’owie zaś byli awanturnikami o morderczych instynktach. Na kapitana wybrano Ashleya Wilkesa, bo najlepiej w całym hrabstwie jeździł konno. Miano także nadzieję, że zdoła utrzymać w oddziale względny porządek. Porucznikiem został Raiford Calvert, bo wszyscy go lubili, podporucznikiem natomiast Abel Wynder, właściciel małej farmy, syn trapera z bagien.
Abel Wynder był bystrym, choć ponurym i niepiśmiennym olbrzymem o szlachetnym sercu. Był starszy od innych chłopców, a wobec kobiet okazywał maniery równie dobre co oni, jeśli nie lepsze. W Szwadronie wystrzegano się snobizmu. Zbyt wielu ojców czy dziadków żołnierzy Szwadronu doszło do bogactwa, zaczynając od małych farm. Ponadto Abel strzelał najlepiej z całego oddziału. Umiał trafić w oko wiewiórkę z odległości siedemdziesięciu metrów. Wiedział też wszystko o życiu pod gołym niebem, umiał rozpalać ognisko w czasie deszczu, tropić zwierzęta i znajdować wodę. Szwadron potrafił docenić te zalety. Poza tym lubiano go. Abel przyjął to wyróżnienie z powagą. Nie okazywał żadnej niestosownej zarozumiałości. Jednak zupełnie inaczej niż z mężczyznami sprawa miała się z żonami plantatorów i ich niewolnikami – ci nie potrafili zapomnieć o tym, że Abel nie urodził się dżentelmenem.
Początkowo do Szwadronu wstępowali tylko synowie plantatorów, dżentelmeni, których stać było na pełne wyposażenie. Każdy z nich miał własnego konia, broń, ekwipunek, mundur i ordynansa. W młodym hrabstwie Clayton nie było jednak wystarczająco dużo bogatych plantatorów, żeby zebrać oddział w pełnym składzie. Dlatego niezbędna okazała się mobilizacja synów właścicieli małych farm, myśliwych z głębokich lasów, traperów z bagien, a nawet, w bardzo nielicznych przypadkach, tych, których nazywano białą biedotą.
Ci młodzi mężczyźni równie gorąco pragnęli walczyć z Jankesami, co ich bogatsi sąsiedzi. Pojawiła się jednak delikatna sprawa pieniędzy. Niewielu właścicieli małych farm posiadało konie. Prace gospodarskie na farmach wykonywali za pomocą mułów, a i tych zwierząt nie mieli zbyt dużo. Jeśliby nawet Szwadron zgodził się na użycie mułów w zastępstwie koni – a stanowczo się temu sprzeciwił – i tak farmerzy nie mogliby się bez nich obyć. Jeśli zaś szło o białą biedotę, uważała się za całkiem zamożną, posiadając choćby jednego muła… Myśliwi z głębokich lasów i mieszkańcy bagien nie mieli ani koni, ani mułów. Żyli wyłącznie tym, co dawała ich ziemia i co zdołali upolować. Zajmowali się zwykle handlem wymiennym i przez cały rok rzadko widywali pięć dolarów w gotówce. Konie i umundurowanie były więc poza zasięgiem ich możliwości. Mimo ubóstwa byli jednak równie dumni jak plantatorzy: nie przyjęliby od swych bogatych sąsiadów niczego, jeśli wyglądałoby to na jałmużnę. Zatem, by nikogo nie urazić, ojciec Scarlett, John Wilkes, Buck Munroe, Jim Tarleton i Hugh Calvert, a więc właściwie wszyscy wielcy plantatorzy hrabstwa, z wyjątkiem Angusa MacIntosha, ofiarowali pieniądze na wyposażenie Szwadronu. Koniec końców każdy plantator zgodził się zapłacić nie tylko za wyekwipowanie swoich synów, ale i za kilku obcych. Załatwiono to jednak w taki sposób, że ubożsi ochotnicy mogli przyjąć konie i mundury bez ujmy dla honoru.
Szwadron zbierał się w Jonesboro dwa razy na tydzień, by ćwiczyć musztrę i wspólnie marzyć o rozpoczęciu wojny. Wyposażanie oddziału nie zostało jeszcze zakończone i nie wszyscy dostali konie. Ci jednak, którzy je mieli, odbywali na łące za budynkiem sądu to, co w ich pojęciu było kawaleryjskimi manewrami – wzbijali wielkie tumany kurzu, wrzeszczeli aż do ochrypnięcia i wymachiwali zdjętymi ze ściany szablami z czasów wojny o niepodległość. Ci, którzy wciąż nie mieli koni, siadali na schodkach przed sklepem Bullarda i obserwowali swych przyjaciół, żując tytoń i opowiadając przeróżne historyjki. Urządzali też zawody strzeleckie. Nie było potrzeby uczyć strzelania żadnego spośród tych mężczyzn. Większość południowców rodziła się z rewolwerem w dłoni, a dzięki częstym polowaniom wszyscy stawali się znakomitymi strzelcami. Na każdym przeglądzie pojawiały się najróżniejsze rodzaje broni, przywiezionej z domu plantatorów i chat na bagnach: długie strzelby, używane w czasie pierwszego przemarszu przez wyżynę Alleghery, karabiny ładowane od przodu, które odebrały życie niejednemu Indianinowi w początkach istnienia Georgii, pistolety mocowane do siodeł z roku 1812, używane w czasie wojen seminolskiej i meksykańskiej, posrebrzane pistolety do pojedynków, pistolety kieszonkowe, przeznaczone do polowań dwururki i nowe, angielskie karabiny o polerowanych kolbach z doskonałego drewna.
Ćwiczenia kończyły się zawsze w saloonach Jonesboro. Wieczorem wybuchało tam tak wiele bójek, że oficerowie z trudem zapobiegali niepotrzebnym stratom, ponoszonym przez ich oddział. W czasie jednej z tych awantur Stuart Tarleton zranił Cade’a Calverta, a Tony Fontaine Brenta Tarletona. W czasie organizowania Szwadronu bliźniacy byli w domu, bowiem właśnie wydalono ich z uniwersytetu w Wirginii, z entuzjazmem zaciągnęli się więc do oddziału. Jednak przed dwoma miesiącami, wkrótce po nieszczęsnej strzelaninie, matka wysłała ich na uniwersytet stanowy, polecając, by tym razem siedzieli spokojnie. Chłopcom okrutnie brakowało tam silnych wrażeń i uważali, że szkoda tracić czas na edukację, gdy można jeździć konno, krzyczeć i strzelać razem z przyjaciółmi.
– Dobrze więc, ruszajmy przez pola do domu Abla – zgodził się Brent. – Możemy pojechać przez bród w posiadłości pana O’Hary i pastwisko Fontaine’ów. Migiem dotrzemy na miejsce.
– My nie dostać tam do jedzenia nic prócz oposa z warzywami – protestował Jeems.
– Ty w ogóle nic nie dostaniesz. – Stuart uśmiechnął się szyderczo. – Pojedziesz do domu i powiesz mamie, że nie zjawimy się na kolacji.
– Nie, nie! – zawołał przestraszony Jeems. – Ja nie jechać! To nic zabawnego jechać do pani Beatrice, ona mnie jak zwykle skrzyczeć. Najpierw zapytać, czemu ja pozwolić, żeby wy wylecieć ze szkoły. Potem zapytać, dlaczego ja dziś wieczorem nie przyprowadzić paniczów do domu, żeby ona ich zlać. A potem ona mnie zwymyślać, że to wszystko moja wina. Jak mnie panicze nie zabrać do pana Wyndera, to ja przeleżeć całą noc w lesie. Móc mnie złapać patrol, ale ja woleć, żeby patrol mnie złapać, niż rozmawiać z panią Beatrice, gdy ona być zła.
Zakłopotani bliźniacy z oburzeniem spojrzeli na zdeterminowanego Jeemsa.
– On jest naprawdę tak głupi, że może go złapać patrol. Wtedy mama miałaby kolejną sprawę, o której mogłaby gadać całymi tygodniami. Cholera, z czarnuchami są same kłopoty. Czasami myślę, że abolicjoniści mają rację.
– No cóż, nie byłoby w porządku, gdybyśmy zmusili Jeemsa do tego, czego sami się boimy. Musimy go zabrać. Ale posłuchaj, ty zuchwały, czarny głupcze, jeśli zaczniesz się przechwalać przed Murzynami Wyndera i choćby napomkniesz, że my przez cały czas jadamy pieczone kurczaki i szynkę, podczas gdy oni nie mają nic poza królikami i oposami, ja… ja powiem mamie. I nie pozwolimy ci jechać na wojnę.
– Przechwalać się? Ja przechwalać się przed tymi biednymi Murzynami? Nic z tego, paniczu, ja być dobrze wychowany. Czy pani Beatrice nie uczyć mnie dobrych manier tak samo jak was?
– Jeśli chodzi o nas, to niezbyt się jej udało – powiedział Stuart. – No, jedźmy wreszcie.
Zawrócił swego wielkiego kasztanka, spiął go ostrogami i z łatwością przeskoczył przez uszkodzony płot na miękką ziemię plantacji Geralda O’Hary. Koń Brenta poszedł w ślady kasztanka. Na końcu skakał Jeems, z całych sił ściskając łęk i końską grzywę. Jeems nie przepadał za skakaniem przez płoty, ale ponieważ musiał trzymać się blisko swoich panów, zdarzało mu się już przesadzać i większe przeszkody.
W zapadających ciemnościach jechali między czerwonymi bruzdami w dół wzgórza, kierując się w stronę brodu.
– Hej, Stu! – zawołał do brata Brent, jeszcze raz powracając do przerwanego tematu. – Czy nie wydawało ci się, że Scarlett zamierzała zaprosić nas na kolację?
– Cały czas tak myślałem – odkrzyknął Stuart. – Ale czemu nie zaprosiła?
Gdy bliźniacy odjechali i gdy ucichły odgłosy kopyt, Scarlett jak we śnie cofnęła się do swego krzesła. Całą twarz miała zdrętwiałą jakby z bólu. Wargi bolały ją zaś rzeczywiście od nieustannego uśmiechania się z przymusem, co miało uniemożliwić gościom odkrycie jej tajemnicy. Opadła ciężko na krzesło, podwijając jedną nogę. Serce miała przepełnione cierpieniem. Chwilami zdawało się, że wyskoczy jej z piersi, biło przy tym dziwnie nieregularnie. Miała zimne ręce. Dręczyło ją poczucie klęski, a na jej twarzy malowały się ból i zaskoczenie rozpieszczanego dziecka, które zawsze stawiało na swoim i które teraz, po raz pierwszy, spotyka się z przeciwnościami losu.
Ashley ożeni się z Melanią Hamilton!
Och, to nie może być prawda! Bliźniacy są w błędzie. Stała się obiektem jednego z ich żartów. Ashley nie mógłby zakochać się w Melanii. Nikt nie mógłby pokochać tak nieciekawej osóbki. Scarlett z lekceważeniem przypomniała sobie po dziecięcemu chudą figurę Melanii i jej poważną twarz w kształcie serca, tak pospolitą, że aż nieładną. Przez ostatnie miesiące Ashley nie mógł się z nią widywać. Od czasu zeszłorocznego przyjęcia w Dwunastu Dębach odwiedził Atlantę nie więcej niż dwa razy. Nie, Ashley nie kochał się w Melanii – była tego pewna – bo kochał się w niej.
Słysząc ciężkie kroki Mammy, od których drżała podłoga w holu, Scarlett usiadła prosto i spróbowała nadać swej twarzy pogodny wyraz. Nie można dopuścić do tego, by Mammy zaczęła podejrzewać, że coś jest nie w porządku. Mammy uważała, że ciała i dusze O’Harów należą do niej i że ich sekrety są jej sekretami. Nawet cień tajemnicy wystarczał, by ruszyła jej tropem, zawzięta jak pies gończy. Scarlett wiedziała z doświadczenia, że jeśli ciekawość Mammy nie zostanie od razu zaspokojona, przedstawi ona tę sprawę Ellen, a wtedy Scarlett będzie zmuszona albo wyjawić wszystko matce, albo wymyślić jakieś wiarygodne kłamstwo.
Mammy wyłoniła się z holu. Była to potężna, stara kobieta o małych, bystrych oczach słonia. Jako czystej krwi Afrykanka miała czarną, lśniącą skórę. Całkowicie oddana O’Harom, była podporą Ellen i tragedią dla jej trzech córek oraz postrachem dla pozostałych służących, mieszkających w domu. Mammy była Murzynką, ale jej kodeks moralny i duma dorównywały poczuciu moralności i dumie jej właścicieli. Wychowała się w sypialni Solange Robillard, matki Ellen O’Hary, delikatnej, sztywnej i zarozumiałej Francuzki, która swym dzieciom i służącym nie szczędziła zasłużonych kar za każde naruszenie form towarzyskich. Była piastunką Ellen i po jej ślubie wyruszyła z nią z Savannah w głąb kraju. Mammy ze szczególnym upodobaniem karała tych, których kochała. A ponieważ jej miłość do Scarlett i duma z niej nie miały granic, przeto i karom nigdy nie było końca.
– Czy młodzi panowie odjechać? Jak to się stać, że ty nie prosić ich, by oni zostać na kolacji, panienko Scarlett? Ja kazać Porkowi podać dla nich dwa dodatkowe talerze. Co ty mieć za maniery?
– Och, tak czułam się zmęczona słuchaniem ich gadania o wojnie, że nie ścierpiałabym już tego przy kolacji. Zwłaszcza że tata pewnie by się dołączył i zaczął wyrzekać na pana Lincolna.
– Ty wcale nie mieć manier, jak robotnica z pola, chociaż pani Ellen i ja tak się nad tobą napracować. I ty siedzieć tutaj bez szala! Nocny chłód coraz bliżej! Jakbym ja ci w kółko nie mówić, że ty móc dostać ataku gorączki od siedzenia w nocy bez niczego na ramionach! Ty iść do domu, panienko Scarlett.
Scarlett odwróciła się od Mammy z udaną obojętnością, ciesząc się, że wyraz jej twarzy uszedł uwagi niani, zaabsorbowanej sprawą szala.
– Nie, chcę posiedzieć tutaj i obserwować zachód słońca. Jest tak cudowny. Idź i przynieś mi szal. Proszę, Mammy. Posiedzę tutaj, aż tatuś wróci do domu.
– Twój głos brzmieć tak, jakby ty już złapać przeziębienie – powiedziała podejrzliwie Mammy.
– Nie, wcale nie – niecierpliwie odrzekła Scarlett. – Przynieś szal.
Mammy ciężkim krokiem powlokła się do holu. Scarlett słyszała, jak woła cicho do pokojówki na piętrze:
– Hej, Rosa! Zrzuć mi szal panienki Scarlett! – Potem zaś krzyknęła głośniej: – Co za paskudna Murzynka! Nigdy jej nie być. Żadnego z niej pożytku. Przez nią ja sama musieć tam wejść i wziąć szal.
Scarlett usłyszała skrzypienie schodów i cicho wstała. Gdy Mammy powróci, będzie ciągnąć dalej swój wykład o niegościnności Scarlett. A Scarlett czuła, że nie wytrzyma paplaniny na tak błahy temat, gdy pęka jej serce. Stojąc niezdecydowanie i wahając się, gdzie się schować, dopóki ból w piersi trochę nie zelżeje, wpadła na pomysł, który obudził w niej promyk nadziei. Tego popołudnia jej ojciec pojechał do Dwunastu Dębów, na plantację Wilkesa, żeby kupić Dilcey, grubą żonę lokaja Porka. Dilcey była w Dwunastu Dębach szefową służby i akuszerką. Przez sześć miesięcy, od dnia ślubu, Pork dniami i nocami zadręczał swego pana, by kupił Dilcey, żeby małżonkowie mogli zamieszkać na jednej plantacji. Tego popołudnia Gerald pojechał wreszcie, by zaproponować jej kupno.
Na pewno – pomyślała Scarlett – tatuś będzie wiedział, czy ta okropna historia jest prawdziwa. Nawet jeśli nie usłyszałby nic na ten temat, zapewne coś by zauważył. Wyczułby jakieś podniecenie w rodzinie Wilkesów. Jeśli tylko uda mi się z nim zobaczyć sam na sam przed kolacją, może odkryję prawdę – przekonam się, że to tylko jeden z tych okropnych kawałów bliźniaków.
Zbliżał się czas powrotu Geralda i jeśli chciała zobaczyć się z nim na osobności, musiała udać się tam, gdzie wiodąca do domu dróżka łączyła się z traktem. Zeszła cicho po schodach i obejrzała się przez ramię, upewniając się, że Mammy nie obserwuje jej z okien na górze. Nie dostrzegając śnieżnobiałego turbanu i szerokiej czarnej twarzy spoglądającej z dezaprobatą zza powiewających firanek, śmiało uniosła swą zieloną suknię w kwiaty i pobiegła ścieżką w dół, w stronę drogi, tak szybko, jak tylko potrafiły nieść ją nogi w małych, sznurowanych tasiemką trzewikach.
Ciemne cedry po obu stronach żwirowej drogi dojazdowej tworzyły wysokie sklepienie, które przemieniało długą aleję w mroczny tunel. Gdy tylko znalazła się pod sękatymi gałęziami cedrów, zwolniła, wiedząc, że jest już z domu niewidoczna. Nie mogła złapać tchu. Zbyt mocno ściągnięty gorset bardzo utrudniał oddychanie, ale mimo to starała się iść tak szybko, jak tylko mogła. Wkrótce dotarła do końca alei przy głównej drodze, zatrzymała się jednak dopiero za zakrętem, gdy osłoniła ją wielka kępa drzew.
Zaczerwieniona i zdyszana usiadła na pniu, czekając na ojca. Właściwie już powinien był wrócić, ale cieszyła się, że się spóźnia. Ta zwłoka powinna dać jej czas na uspokojenie oddechu i przybranie odpowiedniego wyrazu twarzy, tak by nic nie wzbudziło jego podejrzeń. W każdej chwili oczekiwała, że usłyszy stukot końskich kopyt i zobaczy go jak zwykle zjeżdżającego ze wzgórza na łeb na szyję. Ale czas mijał, a Gerald nie przyjeżdżał. Gdy wyglądała za nim na drogę, jej serce znów przepełnił ból.
Och, to nie może być prawda! – pomyślała. – Dlaczego wciąż go nie ma?
Jej oczy przeszukiwały krętą, krwistoczerwoną po porannym deszczu drogę. Przypominała sobie, którędy ona biegła. W dół wzgórza do leniwej rzeki Flint, a potem przez jej bagniste, zarośnięte koryto i w górę do Dwunastu Dębów, gdzie mieszkał Ashley. Właśnie tam prowadziła – do Ashleya, do pięknego domu z białymi kolumnami, który zwieńczał pagórek jak grecka świątynia.
Och Ashleyu, Ashleyu – pomyślała, a jej serce zaczęło bić szybciej. Lodowaty strach i świadomość klęski, które ciążyły jej od chwili, gdy chłopcy Tarletonów powtórzyli jej tę straszną plotkę, odsunęły się na dalszy plan. Ich miejsce zajęła namiętność, we władzy której Scarlett pozostawała przez ostatnie dwa lata.
Teraz dziwiło ją, że gdy była podlotkiem, Ashley nigdy nie wydawał jej się pociągający. Zawsze kręcił się w pobliżu, lecz ona nie poświęcała mu ani jednej myśli. Ale od tego dnia przed dwoma laty, gdy Ashley, świeżo po powrocie ze swej trzyletniej wielkiej podróży po Europie, przyjechał złożyć sąsiadom uszanowanie, kochała go.
Stała na frontowym ganku, a on jechał wzdłuż długiej alei, w szarym popelinowym stroju z szerokim czarnym krawatem, doskonale dopasowanych do plisowanej koszuli. Nawet teraz potrafiła przypomnieć sobie wszystkie szczegóły jego stroju: lśniące buty, szpilkę do krawata w kształcie kamei z głową Meduzy i szeroki, panamski kapelusz, który zdjął natychmiast, gdy tylko ją zobaczył. Zeskoczył z konia, rzucił wodze Murzynkowi i stał, wpatrując się w nią. Uśmiech rozszerzył jego szare oczy o sennym wyrazie. Jasne włosy mężczyzny błyszczały w promieniach słońca jak srebrny, lśniący hełm. „A więc jesteś już niemal dorosła, Scarlett” – powiedział. Wspiął się lekko po schodach i pocałował ją w rękę. A jego głos! Nigdy nie zapomni, jak podskoczyło jej serce, gdy go usłyszała – przeciągły, donośny i melodyjny. Pragnęła Ashleya od pierwszej chwili, tak jak pragnie się jedzenia, koni, miękkiego łóżka.
Przez te dwa lata asystował jej na różnych uroczystościach hrabstwa – na balach i piknikach w dniach sądowych. Nigdy nie robił tego tak często jak bracia Tarletonowie czy Cade Calvert, nigdy też nie był tak natarczywy jak młodsi chłopcy Fontaine’ów, ale nie było tygodnia, by Ashley nie przyjechał do Tary.
To prawda, że nigdy się do niej nie zalecał i że w jego jasnych, szarych oczach nigdy nie błysnął ten gorący ogień, który Scarlett tak dobrze znała z oczu innych mężczyzn. A jednak… a jednak wiedziała, że ją kocha. Nie mogła się mylić. Intuicja silniejsza od rozsądku i wiedzy zrodzonej z doświadczenia powiedziała jej, że tak właśnie jest. Zbyt często przyłapywała go na tym, jak patrzył na nią wzrokiem pełnym tęsknoty i smutku. Bardzo ją to intrygowało.
Wiedziała, że Ashley ją kocha. Dlaczego więc jej tego nie wyznał? Tego nie potrafiła zrozumieć.
Ashley był zawsze grzeczny, ale powściągliwy i daleki. Nikt nie umiał odgadnąć, o czym myśli. W okolicy, gdzie każdy mówił to, co myślał, powściągliwość Ashleya wydawała się irytująca. Jak inni młodzi mężczyźni lubił polowania, grę w karty, tańce i dysputy o polityce, a konno jeździł najlepiej ze wszystkich. Od innych różniło go jednak to, że te rozrywki nie stanowiły dla niego celu i sensu życia. Jako jedyny interesował się książkami i muzyką i z zamiłowaniem pisał wiersze.
Och, czemu był tak przystojnym blondynem, grzecznym, lecz pełnym rezerwy? I tak okropnie nudnym, gdy zaczynał opowiadać o Europie, książkach, muzyce, poezji i rzeczach, które jej zupełnie nie interesowały. I czemu tak go pożądała? Każdej nocy, kiedy Scarlett kładła się do łóżka, godzinami wierciła się, nie mogąc zasnąć. Pocieszała się, że gdy następnym razem Ashley przyjedzie się z nią zobaczyć, na pewno się oświadczy. Ale i następnym razem nic się nie działo, tylko jej twarz płonęła coraz gorętszym ogniem.
Kochała go, pragnęła go i nie rozumiała. Była tak szczera i naturalna jak wiatry wiejące nad Tarą, jak żółta rzeka wijąca się w pobliżu. Do końca swoich dni nie będzie zdolna zrozumieć niczego skomplikowanego. A teraz po raz pierwszy w życiu spotkała się z tak złożoną osobowością.
Ashley bowiem należał do tych ludzi, którzy w wolnym czasie oddawali się nie działaniu, lecz myśleniu, snuciu kolorowych marzeń, nie mających żadnego związku z rzeczywistością. Żył we własnym świecie, znacznie piękniejszym od Georgii, do rzeczywistości wracając z odrazą. Obserwował ludzi, lecz nie budzili oni ani jego sympatii, ani niechęci. Życie, na które patrzył, nie wywoływało w nim żadnych emocji. Godził się ze swoim miejscem na świecie, po czym, wzruszając ramionami, powracał do swojej muzyki i książek.
Scarlett nie miała pojęcia, czym podbił jej serce. Ta tajemniczość intrygowała ją jak drzwi pozbawione zamka i klucza. Rzeczy, których w nim nie rozumiała, jedynie potęgowały jej miłość, a jego dziwne, powściągliwe zaloty umacniały ją tylko w przekonaniu, że będzie go mieć na własność. W to, że któregoś dnia się jej oświadczy, nigdy nie wątpiła, zbyt bowiem była młoda i rozpuszczona, by znać smak porażki. A teraz, jak grom z jasnego nieba, nadeszła ta okropna nowina. Ashley poślubi Melanię. To nie mogło być prawdą!
Przecież zaledwie tydzień temu, gdy o zmierzchu jechali z Fairhill do domu, rzekł:
– Scarlett, muszę powiedzieć ci coś tak ważnego, że zupełnie nie wiem, jak to zrobić.
Spuściła skromnie oczy, jej serce biło z oszałamiającą radością, czuła, że nadeszła szczęśliwa chwila.
– Nie, innym razem, jesteśmy już zbyt blisko domu. Och, Scarlett, co ze mnie za tchórz! – I spiąwszy konia ostrogami, zjechał szybko ze wzgórza do Tary.
Scarlett, siedząc na pniu, zastanawiała się nad tymi słowami, które uczyniły ją tak szczęśliwą, a teraz nagle nabrały innego, przerażającego znaczenia. Przypuszczalnie próbował jej wtedy powiedzieć o swych zaręczynach!
Och, żeby już tatuś przyjechał! Nie zniesie tej niepewności ani chwili dłużej. Znów spojrzała niecierpliwie na drogę.
Słońce skryło się już za linią horyzontu, nad którym pojawiła się czerwona zorza. Lazurowe niebo przybierało powoli delikatny, niebieskozielony kolor przypominający jajko drozda, a wiejski zmierzch emanował nieziemskim spokojem. Cienisty półmrok ogarniał całą okolicę. Czerwone bruzdy i wyboista, czerwona droga straciły swój magiczny kolor krwi i stały się zwykłą, brązową ziemią. Za drogą, na pastwisku, konie, muły i krowy stały spokojnie, opierając łby o płot, czekając na to, by zagnano je do domu. Nie lubiły głębokiego cienia rzucanego przez zarośla okalające strumyk i strzygły uszami na Scarlett, jakby ciesząc się z towarzystwa człowieka.
W dziwnym półświetle wysokie sosny rosnące na przybrzeżnych mokradłach, tak głęboko zielone w świetle słońca, na tle pastelowego nieba wydawały się czarne. Stawały się tajemniczym szeregiem czarnych olbrzymów, ukrywających żółtą wodę płynącą powoli u ich podnóża. Na wzgórzu za rzeką wysokie, białe kominy domu Wilkesów stapiały się stopniowo z rosnącymi wokół ciemnymi, potężnymi dębami i tylko światła zapalonych do kolacji lamp, z daleka tak małe jak szpilki, wskazywały, że stał tam dom. Ciepłe, wilgotne, ożywcze wiosenne powietrze otaczało ją ze wszystkich stron, niosąc zapachy świeżo zaoranej ziemi i młodych zielonych roślin, pnących się w górę.
Zachód słońca, wiosna i świeża zieleń nie robiły na Scarlett wielkiego wrażenia. Ich piękno uważała za tak oczywiste, jak powietrze, którym oddychała, i woda, którą piła, nigdy bowiem nie szukała piękna w niczym, z wyjątkiem kobiecych twarzy, koni i jedwabnych sukien. Ale łagodny zmierzch nad urodzajnymi polami Tary wprowadził trochę spokoju do jej wzburzonego umysłu. Kochała tę ziemię mocno, nie wiedząc nawet, że ją kocha. Kochała ją jak twarz matki w świetle lampy, w czasie modlitwy.
Na cichej, krętej drodze wciąż nie było ani śladu Geralda. Jeśli będzie musiała czekać na niego dłużej, Mammy z pewnością wyruszy na jej poszukiwanie i siłą zaciągnie do domu. Ale gdy wpatrywała się w niknącą w ciemnościach drogę, usłyszała nagle tętent kopyt na pastwisku u podnóża wzniesienia i ujrzała, jak konie i krowy rozbiegają się w popłochu. Gerald O’Hara wracał do domu przez pola, pędząc jak wariat.
Wjechał na pagórek galopem na swym potężnym, długonogim wierzchowcu. Z daleka wydawał się chłopcem na zbyt wielkim koniu. Długie siwe włosy rozwiewały mu się za plecami. Poganiał konia biczem i głośnymi okrzykami.
Pomimo że Scarlett dręczyły własne niepokoje, obserwowała go z pełną czułości dumą, ojciec należał bowiem do znakomitych jeźdźców.
Ciekawa jestem, czemu zawsze chce mu się skakać przez płoty, gdy ma trochę w czubie – pomyślała. – I to po tym upadku, który zdarzył mu się właśnie tutaj, w zeszłym roku, gdy roztrzaskał sobie kolano. A tak przysięgał mamie, że nigdy już nie będzie skakać.
Scarlett nie odczuwała lęku przed ojcem. W przeciwieństwie do sióstr uważała go prawie za swego rówieśnika, gdyż skakanie przez płoty i ukrywanie tego przed żoną podobne było do wyprowadzania w pole Mammy. Wstała, by obserwować Geralda.
Wielki koń dotarł do płotu, zebrał siły i poszybował w górę lekko jak ptak. Jeździec krzyknął radośnie, jego bat przeciął powietrze, a siwe włosy zawirowały wokół głowy. Gerald nie zauważył córki w cieniu drzew na drodze. Ściągnął wodze i z uznaniem pogłaskał konia po szyi.
– Nie ma w hrabstwie ani w całym stanie takiego konia, który mógłby się z tobą równać – powiedział z dumą do wierzchowca. Irlandzki akcent hrabstwa Meath wciąż wyraźnie słyszało się w jego wymowie, pomimo trzydziestu dziewięciu lat spędzonych w Ameryce. Gerald pospiesznie przygładził włosy i zaczął doprowadzać do porządku wygniecioną koszulę i krawat, który wiatr zarzucił mu na ramię. Scarlett wiedziała, że wszystkie te zabiegi mają na celu przywrócenie przed spotkaniem z żoną wyglądu dżentelmena, który statecznie wraca do domu ze spotkania z sąsiadem. Zdawała sobie także sprawę, że jest to okazja, by zacząć rozmowę, nie ujawniając jej prawdziwego celu.
Roześmiała się głośno. Tak jak myślała, Gerald nieco się przestraszył. Potem, gdy ją rozpoznał, na jego zaczerwienionej twarzy pojawiło się zmieszanie. Jako że miał sztywne kolano, z wysiłkiem zsiadł z konia i trzymając cugle, pokuśtykał do Scarlett.
– No, panienko – powiedział, szczypiąc ją w policzek. – A więc szpiegujesz mnie i, tak samo jak w zeszłym tygodniu twoja siostra Zuela, opowiesz wszystko matce?
W jego ochrypłym, basowym głosie brzmiało oburzenie, ale także i uznanie. Scarlett bez słowa poprawiła ojcu krawat. Poczuła na twarzy przesiąknięty whisky i słabym zapachem mięty oddech Geralda. Unosiła się wokół niego także woń tytoniu do żucia, dobrze naoliwionej skóry i koni – mieszanina zapachów, które zawsze łączyła ze swym ojcem i instynktownie lubiła u innych mężczyzn.
– Nie, tatusiu, nie jestem taką plotkarą jak Zuela – zapewniła go, odsuwając się trochę, by lepiej obejrzeć jego dopiero co poprawiony strój.
Gerald był niskim mężczyzną, mającym niewiele ponad półtora metra wzrostu, ale tak potężnie zbudowanym i o tak grubym karku, że gdy siedział, wydawał się znacznie wyższy. Jego szeroki tors wspierał się na krótkich, silnych nogach, zawsze w butach z najlepszej skóry i zawsze rozstawionych szeroko jak u buńczucznego chłopca. Większość małych ludzi nadrabiających miną jest odrobinę śmieszna, ale karłowatego koguta szanuje się na podwórzu. I tak właśnie było z Geraldem.
Miał sześćdziesiąt lat. Jego kędzierzawe włosy były już zupełnie siwe, ale na inteligentnej twarzy nie widziało się zmarszczek, a maleńkie, niebieskie oczy wydawały się młode, pozbawione zmartwień, jak u kogoś, kto nie wysilał rozumu ponad to, ile kart dokupić w pokerowej rozgrywce. Miał najbardziej irlandzką twarz, jaką tylko można znaleźć w kraju, który opuścił tak dawno – okrągłą, rumianą, czupurną, o małym nosie i szerokich ustach.
Mimo tych oznak cechujących choleryków, Gerald O’Hara miał najczulsze z serc. Nie mógł znieść widoku niewolnika cierpiącego z powodu kary, choćby nie wiadomo jak zasłużonej, ani miauczenia kota czy płaczu dziecka. Bał się jednak, że ta jego słabość zostanie odkryta. Nie miał pojęcia, że każdy, kto go spotykał, w ciągu pięciu minut dostrzegał jego dobre serce. Gdyby się o tym dowiedział, jego próżność ucierpiałaby niezmiernie, lubił bowiem myśleć, że kiedy podniesionym głosem wywrzaskuje rozkazy, wszyscy drżą i posłusznie je wykonują. Nigdy nie wpadł na to, że wszyscy na plantacji są posłuszni jedynie cichemu głosowi jego żony Ellen. Był to sekret, którego nigdy nie miał poznać, bo każdego, od Ellen aż po najgłupszego parobka, łączyła cicha zmowa, której celem było utrzymywanie Geralda w przekonaniu, że jego słowo jest prawem.
Scarlett jeszcze mniej niż inni zwracała uwagę na jego humory i wrzaski. Była najstarszym dzieckiem, a kiedy Gerald zrozumiał, że nie będzie miał następnych synów, którzy zastąpiliby trzech pogrzebanych na rodzinnym cmentarzu, zaczął bezwiednie odnosić się do niej jak mężczyzna do mężczyzny. Bardzo to jej odpowiadało. Była znacznie bardziej podobna do ojca niż jej młodsze siostry, bo Karina, której po urodzeniu nadano imiona Karolina Irena, była delikatna i marzycielska, a Zuela, którą na chrzcie nazwano Susan Elinor, starała się zadziwić świat swą elegancją i światowymi manierami.
Co więcej, Scarlett łączyło z ojcem milczące, tajemne przymierze. Jeżeli Gerald przyłapał ją na tym, że zamiast maszerować do odległej o kilometr bramy, przełaziła przez płot albo siedziała zbyt długo na schodach z wielbicielem, karcił ją osobiście i gwałtownie, ale nie informował o tym Ellen ani Mammy. A gdy Scarlett obserwowała, jak skacze przez płoty po złożeniu żonie solennej obietnicy, że nie będzie tego robił, albo gdy dowiadywała się, ile pieniędzy przegrał w pokera, a dowiadywała się zawsze z krążących po hrabstwie plotek, nie wspominała o tym przy kolacji, inaczej niż Zuela. Scarlett i jej ojciec wspólnie doszli do wniosku, że opowiadanie Ellen o takich sprawach sprawiłoby jej wyłącznie przykrość, a w żadnym razie nie chcieli zadawać jej bólu.
Scarlett wpatrywała się w ojca w zapadającym mroku i nie wiedząc czemu, poczuła, że jego obecność ją uspokaja. Gerald stał mocno nogami na ziemi, była w nim jakaś witalność i szorstkość, a wszystko to bardzo ją pociągało. Nie uświadamiała sobie, że działo się tak, ponieważ i ona miała w pewnej mierze te same cechy, pomimo trwających szesnaście lat prób usunięcia ich przez Ellen i Mammy.
– No, teraz możesz się pokazać ludziom – powiedziała – i nie sądzę, żeby ktokolwiek podejrzewał, coś tu wyczyniał, dopóki sam nie zaczniesz się tym chełpić. Ale wydaje mi się, że po tym, jak roztrzaskałeś sobie kolano w zeszłym roku, skakanie przez ten sam płot…
– Niech mnie diabli, jeśli zgodzę się na to, by moja własna córka mówiła mi, przez co mogę skakać, a przez co nie! – zawołał, ponownie szczypiąc ją w policzek. – To tylko moje życie. Właśnie tak! A poza tym, panienko, co tutaj robisz bez szala?
Scarlett, widząc, że ojciec dobrze jej znanym sposobem próbuje uciec od nieprzyjemnej rozmowy, wzięła go pod ramię i powiedziała:
– Czekałam na ciebie. Nie przypuszczałam, że wrócisz tak późno. Po prostu byłam ciekawa, czy kupiłeś Dilcey.
– Tak, kupiłem. Sporo mnie to kosztowało. Kupiłem ją i jej małą córeczkę, Prissy. John Wilkes chciał mi je oddać za bezcen, ale nigdy nie pozwoliłbym na to, by mówiono, że Gerald O’Hara w handlu wykorzystuje przyjaźń. Dałem mu więc za nie trzy tysiące.
– Na litość boską, tatusiu – trzy tysiące! Nie musiałeś kupować Prissy!
– Czy nadszedł już taki czas, że moja własna córka mnie osądza? – zapytał retorycznie Gerald. – Prissy jest sympatyczną małą dziewczynką, a więc…
– Znam ją. Jest sprytną i głupią istotą – odpowiedziała spokojnie Scarlett, obojętna na jego wrzaski. – A jedynym powodem, dla którego ją kupiłeś, było to, że Dilcey cię o to prosiła.
Gerald robił wrażenie zbitego z tropu i zakłopotanego, jak zawsze gdy przyłapywano go na robieniu dobrych uczynków. Scarlett zaś wyśmiewała się otwarcie z jego naiwności.
– No, a jeśli nawet? Czy był sens kupować Dilcey, jeśliby cały czas miała tęsknić za dzieckiem? Nigdy więcej nie pozwolę żadnemu czarnuchowi ożenić się z kimś spoza plantacji. To zbyt kosztowne. Dobrze, kotku, chodźmy na kolację.
Cienie stawały się coraz dłuższe, ostatni zielonkawy blask zniknął z nieba i lekki chłód zastąpił kojące, wiosenne ciepło. Scarlett jednak szła, powłócząc nogami i zastanawiając się, jak sprowadzić rozmowę na Ashleya tak, by Gerald nie odgadł prawdziwego powodu jej obecności na drodze. Problem polegał na tym, że nie była dostatecznie chytra, Gerald zaś tak był do niej podobny, że umiał przejrzeć jej mizerne wybiegi, tak samo jak i ona jego. Rzadko też robił to taktownie.
– Jak się miewają domownicy Dwunastu Dębów?
– Tak jak zwykle. Zjawił się też Cade Calvert i po tym, jak dogadałem się co do Dilcey, ulokowaliśmy się na balkonie i wypiliśmy trochę grogu. Cade wrócił właśnie z Atlanty. Podobno wszyscy tam gadają o wojnie i…
Scarlett westchnęła. Gdy już Gerald zaczynał mówić o wojnie i secesji, godzinami nie zmieniał tematu. Przerwała mu kolejnym pytaniem.
– Czy mówili coś o jutrzejszym barbecue?
– Tak, zdaje mi się, że mówili. Panna – jak też się nazywa ta słodka mała istotka, która była tu przed rokiem, no wiesz, kuzynka Ashleya – aha, panna Melania Hamilton i jej brat Charles przybyli już z Atlanty, a…
– A więc przyjechała?
– Tak. Jest słodką, cichą istotką, która nieproszona nie powie ani słowa, właśnie tak, jak to wypada kobiecie. Chodź teraz, córko, nie ociągaj się. Matka pewnie się za nami rozgląda.
Serce Scarlett zamarło pod wpływem tej wiadomości. Mimo wszystko miała nadzieję, że coś zatrzyma Melanię Hamilton w Atlancie, gdzie było jej miejsce. Teraz zaś, widząc, że nawet jej ojciec pochwalał słodki i spokojny charakter Melanii, tak różny od jej własnego, zapytała wprost:
– Czy Ashley też tam był?
– Tak. – Gerald puścił rękę córki, odwrócił się i przenikliwie popatrzył jej w oczy. – Jeżeli to jest powód, dla którego przyszłaś tutaj, by czekać na mnie, dlaczego paplesz bez sensu, zamiast od tego zacząć?
Scarlett nie wiedziała, co powiedzieć, i czuła, że coraz bardziej czerwieni się ze wstydu.
– No, odezwij się.
Nadal milczała, żałując, że nie wolno potrząsnąć własnym ojcem i kazać mu zamilknąć.
– Był tam i niezwykle grzecznie dopytywał się o ciebie, tak samo jak jego siostry. Powiedział, że wszyscy mają nadzieję, że nic nie przeszkodzi ci w przyjeździe na jutrzejsze barbecue. A teraz, córko, powiedz mi, co się dzieje między tobą i Ashleyem?
– Nic – odpowiedziała krótko, chwytając go za ramię. – Idźmy już, tatusiu.
– A więc teraz ty chcesz wracać – zauważył. – Ja mam jednak zamiar tu stać, dopóki cię nie zrozumiem. Teraz, gdy o tym myślę, widzę, że ostatnio byłaś dziwna. Czy flirtował z tobą? Czy prosił, byś za niego wyszła?
– Nie.
– Już tego nie zrobi.
Zawrzała wściekłością, lecz Gerald uspokoił ją machnięciem ręki.
– Trzymaj język za zębami, panienko! Tego popołudnia w najgłębszej tajemnicy dowiedziałem się od Johna Wilkesa, że Ashley żeni się z panną Melanią. Jutro zostanie to ogłoszone.
Ręka Scarlett zsunęła się z jego ramienia. A więc to była prawda!
Ból wbił się jej w serce tak mocno, jak kły dzikiego zwierzęcia. Czuła jednocześnie, że ojciec przygląda się jej z litością i ze smutkiem, stanął bowiem przed problemem, którego nie umiał rozwiązać. Kochał Scarlett, ale czuł się niezręcznie, mając do czynienia z jej dziecięcymi troskami. Ellen zawsze umiała sobie z tym poradzić. To jej powinna Scarlett opowiadać o swych zmartwieniach.
– Cóż to za widowisko robisz z siebie i z nas wszystkich? – wrzasnął, podnosząc głos jak zawsze, gdy był wzburzony. – Uganiałaś się za mężczyzną, który nie był w tobie zakochany, podczas gdy mogłaś mieć każdego lalusia w hrabstwie!
Gniew i zraniona duma usunęły na chwilę ból.
– Wcale się za nim nie uganiałam. To… to mnie tylko zaskoczyło.
– Kłamiesz – powiedział Gerald, a potem, spoglądając na jej zasmuconą twarz, dodał, nie potrafiąc ukryć czułości: – Przepraszam cię, córko. Ale w końcu musisz zrozumieć, że wciąż jesteś dzieckiem i że jest całe mnóstwo innych kawalerów.
– Mama miała tylko piętnaście lat, gdy za ciebie wyszła, a ja mam szesnaście – powiedziała Scarlett łamiącym się głosem.
– Twoja matka była inna – wyjaśnił Gerald. – Nigdy nie była tak kapryśna jak ty. No, a teraz chodź, córko, głowa do góry. Zabiorę cię w przyszłym tygodniu do Charlestonu w odwiedziny do ciotki Eulalii i tam w ciągu tygodnia zapomnisz o Ashleyu.
On uważa, że jestem dzieckiem – pomyślała Scarlett z żalem. – Myśli, że jak podsunie mi nową zabawkę, zapomnę o swoich ranach.
– No, nie kręć nosem – rzekł Gerald. – Gdybyś miała choć trochę rozsądku, już dawno wyszłabyś za Stuarta albo Brenta Tarletona. Przemyśl to, córko. Wyjdź za jednego z bliźniaków, a wtedy plantacje się połączą, a Jim Tarleton i ja zbudujemy wam piękny dom, właśnie tam, gdzie graniczą ze sobą posiadłości, w tym lasku wielkich sosen i…
– Przestań traktować mnie jak dziecko! – krzyknęła Scarlett. – Nie chcę jechać do Charlestonu ani mieć domu, ani wychodzić za bliźniaków. Chcę tylko… – Powstrzymała się, ale nie dość szybko.
– Chcesz tylko Ashleya, ale nie będziesz go miała. I gdyby nawet chciał się z tobą ożenić, niechętnie wyraziłbym zgodę, mimo bliskiej przyjaźni z Johnem Wilkesem. – Widząc jej zaskoczone spojrzenie, kontynuował: – Z nim nie byłabyś szczęśliwa.
– Ależ tak!
– Nie byłabyś, córko. Tylko wtedy, gdy pobierają się ludzie podobni do siebie, mogą być szczęśliwi.
Scarlett miała już na końcu języka: „Ty i mama jednak jesteście szczęśliwi, mimo że nie jesteście do siebie podobni”, powstrzymała się jednak, bojąc się bury.
– Ludzie z naszej rodziny są inni niż Wilkesowie – mówił dalej wolno, szukając słów. – Wilkesowie różnią się od wszystkich naszych sąsiadów, różnią się od wszystkich rodzin, jakie kiedykolwiek znałem. To dziwni ludzie i bardzo dobrze, że żenią się ze swymi krewnymi, zachowując swoją dziwność dla siebie.
– Ależ tatusiu, Ashley nie jest…