Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Monumentalny klasyk, uważany przez wielu nie tylko za najlepszą historię miłosną, jaka kiedykolwiek powstała, ale także za największą sagę rodzinną osadzoną w czasach wojny secesyjnej.
Powieść Margaret Mitchell to brawurowo napisana historia o miłości i stracie, o podzielonym narodzie i ludziach odmienionych na zawsze. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana literatury obyczajowej i jednocześnie jedna z najsłynniejszych powieści wszech czasów.
Daj się porwać opowieści o pięknej i obdarzonej niezwykłym temperamentem Scarlett O'Harze oraz o pewnym siebie i przedsiębiorczym żołnierzu i awanturniku, Rhetcie Butlerze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 885
Pewnego zimnego, styczniowego popołudnia w 1866 roku Scarlett siedziała w gabinecie, pisząc list do ciotki Pitty, w którym wyjaśniała jej szczegółowo po raz dziesiąty, czemu ani ona, ani Melania czy Ashley nie mogą przyjechać do Atlanty, by z nią zamieszkać. Pisała niecierpliwie, wiedziała bowiem, że ciotka przeczyta jedynie kilka początkowych linijek, a potem napisze do niej znowu, jęcząc: „Ale ja się boję mieszkać sama!”.
Było jej zimno w ręce, przerywała więc co chwila, by je rozetrzeć i wsunąć stopy głębiej w kawałek starej derki, którą były owinięte. Zelówki jej pantofli praktycznie już nie istniały. Zastąpione zostały kawałkami dywanu, który niewiele dawał ciepła. Tego ranka Will zabrał konia do Jonesboro, by go podkuć. Scarlett pomyślała ponuro, że wszystko istotnie postawione jest na głowie, skoro konie mają co nosić na kopytach, a ludzie chodzą boso, jakby byli psami podwórzowymi.
Ujęła pióro, by zakończyć list, ale odłożyła je na bok, usłyszawszy, że Will podjeżdża do drzwi kuchennych. Usłyszała stukanie jego drewnianej nogi w holu. Pod drzwiami gabinetu stukanie ucichło. Czekała przez chwilę, by wszedł, ale gdy nie poruszył się, zawołała go. Uszy miał czerwone od mrozu, a rudawe włosy potargane. Patrzył na nią z niepewnym uśmiechem.
– Pani Scarlett, chcę zapytać, ile ma pani pieniędzy w gotówce?
– Czyżbyś miał zamiar poślubić mnie dla moich pieniędzy, Will? – zapytała nieco zagniewana.
– Nie, proszę pani. Ale chcę wiedzieć.
Popatrzyła na niego badawczo. Nie wyglądało na to, żeby mówił całkiem serio. Ale czuła, że coś się stało.
– Mam dziesięć dolarów w złocie – powiedziała. – To resztka pieniędzy Jankesa.
– No cóż, to nie wystarczy.
– Nie wystarczy na co?
– Na podatki – odparł. Pokuśtykał do kominka i usiadł, wyciągając do ognia czerwone ręce.
– Podatki? – powtórzyła. – Na Boga, Will! Już zapłaciliśmy podatki.
– Tak. Ale według nich za mało. Słyszałem o tym dzisiaj w Jonesboro.
– Nic nie rozumiem! O czym ty mówisz?
– Pani Scarlett, staram się nie martwić pani bez potrzeby, ale tego nie mogę przed panią zataić. Oni twierdzą, że powinna pani zapłacić o wiele wyższe podatki, niż to pani uczyniła. Mówi się o wręcz niebotycznej sumie. O ile wiem, tak wysokich podatków nie nałożono na żadną inną posiadłość w hrabstwie.
– Nie mogą zmusić nas do zapłacenia większych podatków, skoro już raz zapłaciliśmy.
– Pani Scarlett, nie jeździła pani zbyt często do Jonesboro i słusznie pani robiła. Nie jest to bowiem obecnie miejsce odpowiednie dla damy. Gdyby jednak pani tam pojechała, dowiedziałaby się pani, iż w mieście działa potężna banda scallawagów, republikanów i carpetbaggerów, która na wszystkim położyła łapę. Potrafią doprowadzić człowieka do takiej wściekłości, że pęka jak balon. A poza tym Murzyni spychają białych ludzi z chodników i…
– Ale co to ma wspólnego z naszymi podatkami?
– Właśnie do tego zmierzam, pani Scarlett. Z jakiejś przyczyny te łajdaki nałożyły na Tarę takie podatki, że ktoś mógłby pomyśleć, że produkuje się tutaj tysiące bel bawełny. Kiedy o tym usłyszałem, zrobiłem sobie rundkę po barach, zbierając plotki, i dowiedziałem się, że ktoś pragnie kupić Tarę za marne grosze na zorganizowanej przez władze licytacji, o ile nie zapłaci pani dodatkowego podatku. A wszyscy dobrze wiedzą, że go pani nie zapłaci. Nie wiem jednak, kto ostrzy sobie zęby na tę plantację. Tego nie udało mi się dowiedzieć. Ale myślę, że ten parszywy facet, Hilton, ten, co ożenił się z panną Cathleen, wie, ponieważ śmiał się ironicznie, gdy próbowałem to z niego wyciągnąć.
Will usiadł na sofie i począł rozcierać sobie kikut nogi. Bolał go zawsze przy zimnej pogodzie, zaś drewniana proteza nie była porządnie dopasowana. Scarlett popatrzyła nań z przerażeniem. Jego maniery były dość osobliwe, skoro właśnie w tej chwili obwieszczał wyrok śmierci na Tarę. Sprzedana na zorganizowanej przez władze licytacji? Dokąd oni wszyscy pójdą? Tara w obcych rękach! Nie, to nie do pomyślenia!
Tak zajmowało ją powiększenie produkcji Tary, że niewiele zwracała uwagi na to, co dzieje się w otaczającym świecie. Teraz, kiedy Will i Ashley załatwiali wszystkie sprawy w Jonesboro i Fayetteville, rzadko opuszczała plantację. I tak jak niegdyś zamykała uszy, gdy ojciec mówił o wojnie, nim wybuchła, tak teraz niewielką wagę przykładała do dyskusji, jakie Ashley i Will toczyli przy stole po kolacji na temat początków rekonstrukcji kraju.
Oczywiście wiedziała o scallawagach – południowcach, którzy dla osobistych korzyści stali się republikanami, a także o carpetbaggerach, Jankesach, którzy jak sępy przybyli na Południe po kapitulacji z całym dobytkiem mieszczącym się w płóciennej torbie podróżnej. Miała też już kilka nieprzyjemnych doświadczeń z Biurem Wyzwoleńców. Słyszała, że niektórzy wolni Murzyni stali się niezwykle bezczelni. Nie mogła w to uwierzyć, bowiem nigdy w życiu nie widziała bezczelnego Murzyna.
Istniało jednak wiele spraw, które Ashley i Will trzymali przed nią w tajemnicy. Po koszmarze wojny nastąpił gorszy jeszcze koszmar rekonstrukcji, ale obaj mężczyźni uzgodnili, że w domu nie będą wspominać o bardziej niepokojących szczegółach. Zresztą Scarlett rzadko przysłuchiwała się ich rozmowom, a jeśli nawet, to i tak to, co mówili, wpadało jej jednym uchem i wypadało drugim.
Słyszała, jak Ashley mówił, że Południe traktuje się jak podbitą prowincję i że prowadzi się politykę odwetu na pokonanych. Nie wiedziała jednak, co te słowa znaczą. Polityka to męskie zajęcie. Słyszała, jak Will mówił, że Północ nie ma zamiaru pozwolić Południu, by ponownie stanęło na nogi. No cóż – pomyślała wtedy – mężczyźni zawsze muszą zamartwiać się jakimiś głupstwami. Jankesi nie dali jej rady i póki zajmuje się swą plantacją, nie zdołają jej pokonać. Należało tylko pracować i nie martwić się jankeskim rządem. Przecież wojna się skończyła.
Scarlett nie uświadamiała sobie, że zmieniły się reguły gry i że uczciwa praca nie zasługuje już na nagrodę. W Georgii obowiązywało prawo wojenne. Jankeskie garnizony porozmieszczano w całym stanie, a Biuro Wyzwoleńców sprawowało całkowitą kontrolę nad wszystkim i ustanawiało dla siebie dogodne prawa. Powołane przez rząd federalny Biuro miało zajmować się bezczynnymi byłymi niewolnikami. Ściągało ich całymi tysiącami z plantacji do wsi i miast. Dawało im jeść wtedy, gdy nic nie robili, i zatruwało ich umysły niechęcią do byłych właścicieli. Dawny rządca Geralda, Jonas Wilkerson, był w zarządzie lokalnego biura, funkcję jego zastępcy pełnił zaś mąż Cathleen Calvert, Hilton. Obaj podstępnie rozpowszechniali pogłoski, że południowcy i demokraci tylko czekają na okazję, by z powrotem uczynić z Murzynów niewolników, i jedyną nadzieją czarnych na uniknięcie tego losu jest ochrona udzielana im przez Biuro i partię republikańską.
Wilkerson i Hilton posuwali się jeszcze dalej, przekonując Murzynów, że są oni równie dobrzy jak biali i we wszystkim im równi, mówili, że wkrótce dozwolone będą małżeństwa między białymi i czarnymi, a w niedługim też czasie majątki ich byłych właścicieli zostaną podzielone i każdy Murzyn dostanie na własność czterdzieści akrów ziemi i muła. Podsycali oburzenie czarnych bajkami o popełnianych przez białych okrucieństwach. W okręgu od dawna słynącym z serdecznych stosunków między niewolnikami i ich właścicielami poczęła rosnąć nienawiść i podejrzliwość.
Biuro popierali żołnierze. Wojsko wydawało wiele sprzecznych postanowień określających postępowanie wobec zwyciężonych. Łatwo było zostać aresztowanym, choćby za sprzeciwienie się urzędnikom Biura. Wojskowe zarządzenia dotyczyły szkół, przepisów sanitarnych, a nawet tego, jaki rodzaj guzików wolno komuś nosić przy garniturze i jak sprzedawać różne artykuły. Wilkerson i Hilton mieli prawo ingerować w każdą transakcję handlową dokonywaną przez Scarlett i narzucić swe własne ceny na wszystko, co sprzedawała lub chciała wymienić na coś innego.
Na szczęście Scarlett niewiele miała do czynienia z owymi ludźmi, Will bowiem przekonał ją, by oddała handel w jego ręce, a sama zajęła się plantacją. Nic nie mówiąc Scarlett, z właściwym dla siebie spokojem pokonywał nieraz poważne trudności i jeśli musiał, całkiem nieźle dawał sobie radę z carpetbaggerami i Jankesami. Ale teraz problem go przerósł. Ustanowienie dodatkowych podatków i niebezpieczeństwo utraty Tary należały do spraw, o których Scarlett musiała się dowiedzieć – i to natychmiast.
Popatrzyła na niego błyszczącymi oczyma.
– Och, przeklęci Jankesi! – zawołała. – Czyż nie dosyć, że zwyciężyli i zrobili z nas nędzarzy? Czy muszą jeszcze nasyłać na nas łajdaków?
Wojna się skończyła, podpisano pokój, ale Jankesi wciąż mogli ją obrabować, sprawić, że będzie głodowała, wyrzucić ją z jej domu. Jakaż była głupia, łudząc się przez te ciężkie miesiące, że jeśli tylko przetrwa do wiosny, wszystko będzie dobrze. Potworna wieść przywieziona przez Willa stała się kroplą przepełniającą czarę goryczy po roku ciężkiej pracy i utraconych nadziei.
– Och Will, a ja myślałam, że wszystkie nasze problemy skończą się, gdy tylko minie wojna!
– Nie. – Will uniósł swą szeroką, chłopską twarz i obrzucił ją poważnym spojrzeniem. – Nasze kłopoty dopiero się zaczynają.
– Jak duży jest ten dodatkowy podatek?
– Trzysta dolarów.
Przez chwilę stała jak oniemiała. Trzysta dolarów! Równie dobrze mogłoby to być trzy miliony dolarów.
– Ależ… – wymamrotała – ależ… ależ… w takim razie musimy jakoś zdobyć te trzy setki…
– Równie dobrze mogłaby pani marzyć o gwiazdce z nieba.
– Och, Will! Oni nie mogą sprzedać Tary. Ależ…
W jego łagodnych, jasnych oczach było teraz pełno goryczy i nienawiści.
– Nie mogą? Ależ mogą i zrobią to z prawdziwą radością. Pani Scarlett, kraj diabli biorą, proszę wybaczyć to określenie. Ci carpetbaggerzy i scallawagowie mają prawa wyborcze, a większość z nas, demokratów, nie. Nie mogą brać udziału w wyborach stanowych ci demokraci, którym w 1865 roku wpisano do rejestru podatków sumę większą niż dwa tysiące dolarów. To wyłącza z głosowania takich ludzi jak pani ojciec, pan Tarleton, panowie McRae czy młodzi Fontaine’owie. Nie może głosować nikt, kto miał stopień pułkownika i brał udział w wojnie, a założę się, że ten stan miał więcej pułkowników niż jakikolwiek inny w Konfederacji. Nie wolno też głosować tym, którzy pełnili jakikolwiek urząd w konfederackim rządzie, a to wyklucza nawet wszystkich notariuszy i sędziów. Lasy są pełne takich ludzi. Niewątpliwie sposób, w jaki Jankesi ułożyli tekst przysięgi amnestyjnej, całkowicie zakazuje głosowania każdemu, kto był kimkolwiek przed wojną. Nie mogą tego czynić ani ludzie zdolni, ani wykształceni, ani bogaci. Ha! Ja mógłbym głosować, gdybym złożył tę przysięgę. W sześćdziesiątym piątym roku nie miałem żadnych pieniędzy i z całą pewnością nie nadano mi stopnia pułkownika, nie byłem też nikim znaczącym. Ale ja nie złożę tego ślubowania. Ani mi to w głowie! Gdyby Jankesi postępowali sprawiedliwie, mógłbym złożyć im przysięgę lojalności, ale nie w takiej sytuacji. Mogli przyłączyć mnie do Unii, ale nie przerobią mnie na swego obywatela. Nie złożę im tego ślubowania, nawet gdybym już nigdy nie miał odzyskać prawa wyborczego. Za to szumowiny w rodzaju Hiltona mają prawo głosu. I takie łajdaki jak Jonas Wilkerson. Będą też głosować ubodzy biali, tacy jak Slattery’owie, a także całkiem nieliczący się ludzie w rodzaju MacIntoshów. To od nich właśnie zależeć będą decyzje we wszystkich sprawach. I jeśli zażyczą sobie dodatkowych podatków choćby i tuzin razy, mogą to zrobić. Tak samo jak Murzyn może zabić białego i nie zostać za to powieszony lub… – umilkł zakłopotany i oboje pomyśleli o tym, co stało się z samotną, białą kobietą na położonej w odludnym miejscu farmie nieopodal Lovejoy. – Ci Murzyni mogą zrobić nam wszystko, a Biuro Wyzwoleńców i żołnierze poprą ich zbrojnie. My zaś, bez prawa głosu, nie będziemy mogli nic wskórać.
– Prawo głosu! – wykrzyknęła. – Co to ma do rzeczy? Mówimy o podatkach… Will, wszyscy wiedzą, jak dobrą plantacją jest Tara. Jeśli będziemy musieli, weźmiemy pożyczkę na hipotekę. To wystarczy na opłacenie podatków.
– Pani Scarlett, co też pani mówi. A któż ma pieniądze, by pożyczyć je pod zastaw posiadłości? Kto, poza carpetbaggerami, którzy próbują zabrać pani Tarę? Wszyscy mają ziemię. I wszyscy są biedni. Nie może pani zastawić ziemi.
– Mam diamentowe kolczyki, które zabrałam Jankesowi. Mogę je sprzedać.
– A kto tu ma pieniądze na kolczyki? Ludzie nie mają pieniędzy na boczek, a cóż dopiero na błyskotki. Jeśli pani ma dziesięć dolarów w złocie, to i tak jest to więcej, niż posiadają inni ludzie w okolicy.
Znowu zapadło milczenie. Scarlett czuła się tak, jakby waliła głową w mur. Tak wiele było tych murów przez ostatni rok.
– Co zrobimy, pani Scarlett?
– Nie wiem – odparła, uświadamiając sobie, że wszystko jej obojętnieje. Okazało się, że o ten jeden mur jest za dużo. Nagle poczuła ogromne zmęczenie. Czemu miałaby pracować tak ciężko, walczyć, zamęczać się? – Nie wiem – powtórzyła. – Ale niech tatuś się o tym nie dowie. To by go bardzo zmartwiło.
– Nie powiem mu.
– Czy mówiłeś już komuś o tym?
– Nie, przyszedłem z tym prosto do pani.
Tak – pomyślała. – Wszyscy zawsze przychodzą prosto do mnie ze złymi wiadomościami. Czuła się tym już zmęczona.
– Gdzie jest pan Wilkes? Może on coś wymyśli.
Obrócił ku niej swe łagodne spojrzenie i Scarlett uświadomiła sobie, podobnie jak tego pierwszego dnia po powrocie Ashleya do domu, że Will wie wszystko.
– Jest w sadzie. Rąbie drewno. Słyszałem siekierę, gdy odprowadzałem konia. On też nie ma pieniędzy.
– Ale jeśli chcę z nim o tym porozmawiać, to chyba mogę, prawda? – odburknęła i wstała z miejsca, rozkopując derkę, którą miała owinięte nogi. Will nie powiedział na to ani słowa i dalej rozcierał dłonie, trzymając je w pobliżu ognia.
– Lepiej niech pani weźmie szal. Na dworze zrobiło się zimno.
Wyszła jednak bez szala, znajdował się on bowiem na górze, a czuła zbyt gwałtowną potrzebę zobaczenia Ashleya i podzielenia się z nim swymi problemami.
Żeby tak zastać go samego w ogrodzie! Od powrotu Ashleya nie zamieniła z nim słowa na osobności. Zawsze otaczała go rodzina. Melania nie odstępowała go na krok, ciągle dotykając rękawa męża, by upewnić się, że naprawdę jest tutaj. Obudziło to w Scarlett zazdrosną niechęć, którą stłumiła w ciągu tych miesięcy, kiedy sądziła, iż Ashley nie żyje. Tym razem nikt nie powstrzyma jej od porozmawiania z nim sam na sam.
*
Szła przez sad pod nagimi gałęziami. Od wilgotnej trawy miała już mokre nogi. Słyszała odgłosy siekiery. To Ashley rąbał na sztachety przywleczone z bagien bale. Odbudowa ogrodzeń tak dokładnie spalonych przez Jankesów okazała się zadaniem trudnym i pracochłonnym. Wszystko tu jest ciężką, niekończącą się pracą – pomyślała zniechęcona. Czuła się zmęczona, ogłupiała i wyczerpana. Gdyby Ashley ożenił się z nią, a nie z Melanią! Jakże dobrze byłoby pójść do niego, przytulić się i z płaczem złożyć cały ów ciężar na jego barkach, by uczynił to, co uważa za stosowne!
Obeszła gąszcz drzew granatu, których nagie gałęzie drżały na zimnym wietrze, i ujrzała go pochylonego nad robotą, ocierającego czoło wierzchem dłoni. Ashley miał na sobie strzępy tabaczkowych spodni i jedną z koszul Geralda, tę, którą w lepszych czasach ojciec wkładał jedynie udając się do sądu lub na barbecue – plisowaną koszulę, stanowczo zbyt kusą na Ashleya. Marynarkę powiesił na gałęzi drzewa, gdyż rozgrzał się przy pracy. Gdy podeszła, odpoczywał, stojąc.
Na widok Ashleya ubranego w łachmany, z siekierą w ręku, jej serce zalała fala miłości i oburzenia na los. Nie mogła znieść widoku subtelnego, wytwornego Ashleya odzianego w szmaty i pracującego fizycznie. Jego rąk nie stworzono do pracy, zaś jego ciało winno być przyoblekane jedynie w popelinę i najwykwintniejsze płótno. Bóg przeznaczył go do życia w wielkim domu, gdzie mógłby rozmawiać z miłymi ludźmi, grać na fortepianie i pisać rzeczy, które pięknie brzmią i są zupełnie pozbawione sensu.
Potrafiła znieść widok własnego dziecka w fartuchu uszytym z worków i dziewcząt w starych, spranych sukniach z pasiastej bawełny. Potrafiła pogodzić się z tym, że Will pracował ciężej niż kiedyś jakikolwiek robotnik na plantacji, ale nie umiała spokojnie patrzeć na to, że robi to Ashley. Wydawał się jej człowiekiem zbyt wytwornym do takich rzeczy. I był jej zbyt drogi. Wolałaby raczej własnoręcznie rąbać drewno, niż cierpieć, patrząc, jak on to robi.
– Podobno Abe Lincoln zaczynał od ciosania sztachet – powiedział, gdy do niego podeszła. – Pomyśl tylko, jak wielka kariera mnie czeka!
Zmarszczyła brwi. Zawsze mówił tak beztrosko o ciężkich warunkach życia. Ale miała z nim do omówienia sprawę śmiertelnie poważną i te jego uwagi wręcz ją irytowały.
Szybko przekazała mu przywiezioną przez Willa nowinę. Gdy skończyła mówić, poczuła ulgę. Z pewnością będzie umiał jakoś jej pomóc. Ashley nic nie powiedział, tylko widząc, że Scarlett drży, zdjął z gałęzi marynarkę i okrył nią jej ramiona.
– No i co? – powiedziała w końcu. – Czy nie przyszło ci do głowy, że musimy jakoś zdobyć te pieniądze?
– Tak – odparł. – Ale skąd je wziąć?
– O to właśnie pytam ciebie – odparła ze złością. Uczucie ulgi zniknęło. Nawet jeśli nie mógł jej pomóc, czemu nie powiedział czegoś pocieszającego, choćby tylko: „O, tak mi przykro”.
Uśmiechnął się.
– Przez wszystkie te miesiące, odkąd przybyłem do domu, słyszałem tylko o jednym człowieku, który ma teraz pieniądze. Jest nim Rett Butler – oświadczył.
Ciotka Pittypat napisała Melanii tydzień wcześniej, że Rett jest z powrotem w Atlancie, ma powóz i dwa piękne konie, w kieszeni zaś pełno zielonych dolarów. Sugerowała, że nie wszedł w ich posiadanie uczciwą drogą. Ciotka miała teorię, podzielaną przez większość ludzi w Atlancie, że Rettowi udało się uciec z mitycznymi milionami konfederackiego skarbu.
– Nie mówmy o nim – ucięła krótko Scarlett. – To drań, jakiego świat nie widział. Co stanie się z nami teraz?
Ashley odłożył siekierę i popatrzył w dal. Jego oczy zdawały się wędrować ku jakiejś odległej krainie, do której ona nie mogła udać się za nim.
– Zastanawiam się – powiedział. – Zastanawiam się nie tylko nad tym, co stanie się z nami w Tarze, ale co stanie się ze wszystkimi ludźmi na Południu.
Poczuła się tak, jakby gwałtownie uderzono ją w twarz. Do diabła ze wszystkimi ludźmi na Południu! Co będzie z nami? – pomyślała, milczała jednak, gdyż uczucie zmęczenia owładnęło nią znowu, i to bardziej niż kiedykolwiek. Zawiodła się na Ashleyu.
– Dzieje się tak zawsze, ilekroć upada cywilizacja. Zwyciężają ludzie odważni i mądrzy, a inni przegrywają. To nawet interesujące na własne oczy oglądać „Götterdämmerung”.
– Co?
– Zmierzch bogów. Na nieszczęście my, południowcy, myśleliśmy, że jesteśmy bogami.
– Na litość boską, Ashleyu! Nie mów głupstw, kiedy grozi nam katastrofa!
Wreszcie oderwał się od myśli, w których był zatopiony, ujął z czułością jej dłonie, przypatrując się widniejącym na nich odciskom.
– To najpiękniejsze ręce, jakie znam – oświadczył, całując jej dłonie. – Są piękne, bo są silne, każdy zaś odcisk jest jak medal. Każde zgrubienie świadczy o dzielności i braku egoizmu. Pokaleczyłaś sobie ręce dla nas wszystkich, dla twego ojca, dla sióstr, Melanii, dziecka, Murzynów i dla mnie. Moja droga, wiem, co myślisz. Myślisz: „Oto stoi przede mną niepraktyczny głupiec, opowiadający nonsensy o zmarłych bogach, podczas gdy żywi ludzie są w niebezpieczeństwie”. Nieprawdaż?
Skinęła głową, chcąc, by trzymał tak jej ręce przez całą wieczność. Puścił je jednak.
– Przyszłaś do mnie, mając nadzieję, że zdołam ci pomóc. Niestety, nie mogę.
Popatrzył na siekierę i stertę bali, a z jego oczu wyjrzała gorycz.
– Mojego domu już nie ma i nie sądzę, bym miał kiedykolwiek te pieniądze, których posiadanie uważałem za całkowicie oczywiste. Nie pasuję do świata, bo świat, do którego należałem, przeminął. Nie mogę ci pomóc, Scarlett. Mogę tylko nauczyć się, jak być farmerem, i to kiepskim farmerem. To jednak nie pomoże ci zachować Tary. Nie myśl, że nie uświadamiam sobie goryczy naszej sytuacji. Żyję tutaj na twojej łasce… tak, Scarlett, na twojej łasce. Nigdy nie potrafię odpłacić ci się za to, co z dobrego serca zrobiłaś dla mnie i dla moich bliskich. Każdego dnia uświadamiam to sobie coraz wyraźniej. I każdego dnia coraz jaśniej widzę, jak źle radzę sobie z pokonywaniem trudności, które na nas spadły. Co dzień to moje przeklęte odwracanie się od rzeczywistości sprawia, iż coraz trudniej jest mi stawić czoło nowemu porządkowi. Czy rozumiesz, co mam na myśli?
Skinęła głową. Miała niezbyt jasne pojęcie o tym, o co mu chodzi, ale słuchała go z zapartym tchem. Po raz pierwszy Ashley mówił jej o rzeczach, o których myślał, gdy zdawał się tak od niej odległy. Podniecało ją to tak, jakby dokonywała jakiegoś odkrycia.
– Ta niechęć do patrzenia na nagą rzeczywistość jest moim przekleństwem. Aż do wojny życie nie wydawało mi się bardziej realne niż cień na zasłonie. I wolałem taki właśnie stan rzeczy. Nie lubiłem, gdy zarysy przedmiotów stawały się zbyt wyraźne. Lubiłem, gdy były nieco zamazane i zamglone.
Umilkł, uśmiechając się nieznacznie. Wzdrygnął się, bo chłodny wiatr przenikał przez jego cienką koszulę.
– Mówiąc innymi słowy, jestem tchórzem.
To, co mówił o ukazujących się cieniach i zamglonych kształtach, niewiele dla niej znaczyło, ale ostatnie słowa wypowiedział w języku, który potrafiła zrozumieć. Wiedziała, że to nieprawda. Nie było w nim ani odrobiny tchórzostwa. Sam jego wygląd świadczył o pokoleniach dzielnych przodków, a wojenne zasługi Ashleya Scarlett znała na pamięć.
– Wcale tak nie jest! Czy tchórz rzuciłby się na działo pod Gettysburgiem, na czele oddziału? Czyż generał pofatygowałby się osobiście powiadomić Melanię o losach tchórza? I…
– To nie jest odwaga – oświadczył znużonym tonem. – Walka jest jak szampan. Uderza tchórzom do głowy równie szybko jak bohaterom. Każdy głupiec potrafi być dzielny na polu bitwy, kiedy ma do wyboru: albo wykazać się odwagą, albo zginąć. Mówię o czymś innym. Mój rodzaj tchórzostwa jest nieskończenie gorszy, niż gdybym uciekł, usłyszawszy pierwszy wystrzał z działa.
Wypowiadał słowa wolno, z trudem, jakby sam przypatrując się sobie ze ściśniętym sercem. Gdyby jakikolwiek inny mężczyzna mówił w ten sposób, Scarlett uznałaby to za fałszywą skromność i domaganie się pochwał. Ale Ashley zdawał się naprawdę myśleć to, co mówił. Zimowy wiatr przenikał jej ciało, zadrżała więc znowu, choć dreszcz ten miał swe źródło bardziej w jego przerażających słowach, które zapadały jej w serce.
– Ashleyu, o co się właściwie martwisz?
– O rzeczy, których nie umiem nazwać. Takie, które brzmią bardzo głupio, gdy ubierze się je w słowa. Większość rzeczy w życiu stała się zbyt realna. Trzeba teraz wchodzić w osobisty kontakt z najprostszymi sprawami życiowymi. Nie chodzi mi nawet o rąbanie drewna w tym błocie. Mam na myśli raczej to, co mnie do tego zmusza. Myślę bardzo często o utraconym pięknie dawnego życia, które tak kochałem. Przed wojną, Scarlett, życie było piękne. Miało swój urok. Było doskonałe i harmonijne, jak w dziełach sztuki greckiej. Być może nie dla wszystkich tak to wyglądało. Teraz to wiem. Ale dla mnie życie w Dwunastu Dębach było naprawdę piękne. Należałem do niego. Byłem jego częścią. Teraz wszystko przeminęło, a ja nie mogę odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tym właśnie się martwię. Wiem, że w dawnych czasach realne życie było tylko cieniem, któremu się przyglądałem. Unikałem wszystkiego, co było bardziej namacalne, ludzi i sytuacji, które uważałem za zbyt prawdziwe, zbyt żywiołowe. Nie lubiłem, gdy wdzierały się w moje życie. Ciebie także próbowałem unikać, Scarlett. Zdawałaś mi się zbyt pełna życia, a ja do tego stopnia byłem tchórzem, że wolałem cienie i sny.
– Ale… ale… Mela?
– Melania jest najmilszym ze snów i częścią moich marzeń. Gdyby nie wojna, spędziłbym całe życie w Dwunastu Dębach, z zadowoleniem patrząc na mijający czas. Ale kiedy wybuchła wojna, życie w całej swej realności zaatakowało mnie. Gdy po raz pierwszy znalazłem się na polu walki, pod Bull Run, widziałem przyjaciół z lat chłopięcych rozrywanych na kawałki. Słyszałem jęki umierających koni i poznałem straszne, przyprawiające o mdłości uczucie, jakiego doznaje się na widok ludzi wyrzucanych w górę i tryskających krwią, gdy się do nich strzela. Ale nie to było najgorszą rzeczą na wojnie. Najgorsi byli ludzie, wśród których musiałem żyć. Przez całe życie uciekałem od ludzi. Miałem tylko kilku starannie wybranych przyjaciół. A na wojnie przekonałem się, że stworzyłem sobie swój własny świat, że umieściłem w nim wyśnione przez siebie istoty. Przekonałem się, że istnieją realni ludzie, ale nie zdołałem dowiedzieć się, jak wśród nich żyć. I obawiam się, że nigdy tej wiedzy nie posiądę. Wiem, że aby utrzymać żonę i dziecko, będę musiał odnaleźć swoją drogę w tym świecie, z którym nie mam nic wspólnego. Ty, Scarlett, bierzesz życie za rogi i kierujesz nim zgodnie ze swoją wolą. Ale gdzie jest w tym świecie moje miejsce? Wierz mi, że się boję.
Scarlett próbowała w jego słowach znaleźć jakiś sens, ale to, co mówił, umykało jej jak dziki ptak. Coś gnało go, poganiało okrutnie, jakby batem, ona jednak nie rozumiała, co to takiego.
– Nie wiem, Scarlett, w jakim momencie uświadomiłem sobie tak jasno, że mój teatr cieni przestał istnieć. Może stało się to w pierwszych minutach bitwy pod Bull Run, kiedy zobaczyłem pierwszego martwego człowieka. Wiedziałem, że nie mogę już dłużej być widzem. Nagle znalazłem się na scenie. Stałem się aktorem, grającym, wykonującym daremne gesty. Mój mały, wewnętrzny świat przeminął, zaatakowany przez ludzi, których myśli były inne od moich, a czyny tak mi obce jak działanie Hotentotów. Wtargnęli do mego świata w zabłoconych buciorach i nie mam gdzie się schronić. Będąc w obozie myślałem: „Kiedy wojna się skończy, wrócę do dawnego życia, do dawnych snów. Znowu będę widzem w teatrze cieni”. Ale nic już nie wróci, Scarlett. A to, czemu wszyscy będziemy musieli stawić czoło, jest gorsze od wojny i niewoli. A dla mnie także gorsze od śmierci… Rozumiesz więc, że ponoszę karę za to, że się boję.
– Ależ Ashleyu – zaczęła oszołomiona. – Jeśli obawiasz się, że będziemy głodować, to… to… Och, Ashleyu, poradzimy sobie jakoś! Wiem, że damy sobie radę!
Przez chwilę spoglądał na nią rozszerzonymi, przejrzyście szarymi oczyma. Malował się w nich podziw. A potem nagle odwrócił od niej wzrok. Serce zamarło w Scarlett, gdyż uświadomiła sobie, że wcale nie myślał o głodzie. Jak zawsze mówili różnymi językami. Kochała go jednak i wtedy, gdy oddalał się od niej i zamykał w sobie. Było tak, jakby słońce skryło się za horyzontem, pozostawiając ją w chłodnej rosie zmierzchu. Chciała wziąć go w ramiona i przycisnąć do siebie. Pragnęła, by uświadomił sobie, że ona także jest istotą z krwi i ciała, nie zaś czymś, o czym czytał lub śnił. Gdyby tylko mogła połączyć się z nim, za czym tak tęskniła od tego tak odległego dnia, kiedy powróciwszy z Europy, stał na schodach Tary i uśmiechał się do niej.
– Głód to nic przyjemnego – powiedział. – Wiem, bo przez to przeszedłem. Ale nie tego się obawiam. Boję się stanąć twarzą w twarz z życiem pozbawionym autentycznego piękna, jakie posiadał nasz świat, który przeminął.
Scarlett pomyślała z rozpaczą, że Melania wiedziałaby, co Ashley ma na myśli. Mela i on zawsze mówili takie głupstwa o poezji, książkach, snach, promieniach księżyca i gwiezdnym pyle. On nie bał się tego, co ona: skurczów pustego żołądka, podmuchów zimowego wiatru ani eksmisji z Tary. Drżał za to z lęku, jakiego ona nigdy nie zaznała ani nie potrafiła sobie wyobrazić. Na Boga, czegóż można było bać się w tych ruinach świata prócz głodu, zimna i utraty domu?
Pomyślała, że może gdyby słuchała go uważniej, wiedziałaby, co odpowiedzieć.
– Och – westchnęła z rozczarowaniem, jak dziecko, które otwiera pięknie zapakowaną paczkę i widzi, że jest pusta. Usłyszawszy ten ton, Ashley uśmiechnął się ze skruchą.
– Wybacz mi, Scarlett, że to powiedziałem. Nie możesz mnie zrozumieć, bo ty nie znasz uczucia strachu. Masz serce lwa i jesteś całkowicie pozbawiona wyobraźni, a ja zazdroszczę ci obu tych rzeczy. Nigdy nie boisz się stawić czoła rzeczywistości i nigdy tak jak ja nie pragniesz od niej uciec.
– Uciec!
To jedno słowo dobrze zrozumiała. Ashley, podobnie jak ona, czuł się zmęczony walką i pragnął uciec. Zaczęła szybciej oddychać.
– Och, Ashleyu! – wykrzyknęła. – Mylisz się. Ja także chcę uciec. Jestem tak bardzo tym wszystkim zmęczona.
Jego brwi uniosły się z niedowierzaniem, ona zaś gorączkowo położyła rękę na jego ramieniu.
– Posłuchaj mnie – zaczęła, szybko wyrzucając z siebie słowa. – Naprawdę jestem zmęczona tym wszystkim. Śmiertelnie zmęczona i nie zniosę tego ani chwili dłużej. Walczyłam o jedzenie i o pieniądze. Pieliłam, gracowałam, zbierałam bawełnę i nawet orałam. Ale teraz nie zniosę tego ani minuty dłużej. Południe jest martwe! Martwe! Dostali je w swoje łapy Jankesi, wolni Murzyni i carpetbaggerzy. Nic tu dla nas nie zostało. Ashleyu, ucieknijmy!
Popatrzył na nią ostro, pochylając głowę.
– Tak, ucieknijmy… zostawmy ich wszystkich! Jestem zmęczona pracą dla tych ludzi. Ktoś się nimi zajmie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zatroszczy się o ludzi, którzy nie potrafią zadbać o siebie. Och, Ashleyu, ucieknijmy. Ty i ja. Moglibyśmy pojechać do Meksyku. Armii meksykańskiej potrzebni są oficerowie. Bylibyśmy tam tacy szczęśliwi. Pracowałabym dla ciebie, Ashleyu. Zrobiłabym dla ciebie wszystko. Wiem, że nie kochasz Melanii…
Ashley zaczął coś mówić ze zbolałym wyrazem twarzy, ale Scarlett zagłuszyła go potokiem własnych słów.
– Tamtego dnia powiedziałeś mi, że kochasz mnie bardziej niż ją. Och, dobrze pamiętam ten dzień! I wiem, że się nie zmieniłeś! A przed chwilą powiedziałeś, że ona jest niczym więcej jak tylko snem. Och, Ashleyu, jedźmy stąd! Uczynię cię szczęśliwym. A poza tym – dodała jadowicie – doktor Fontaine powiedział, że ona nie może mieć już więcej dzieci, a ja mogłabym dać ci…
Chwycił ją za ramiona tak mocno, że aż ją to zabolało. Zamilkła, nie mogąc złapać tchu.
– Mieliśmy zapomnieć o tym dniu w Dwunastu Dębach.
– Czy myślałeś, że mogę o nim kiedykolwiek zapomnieć? Czy ty o nim zapomniałeś? Czy możesz uczciwie powiedzieć, że mnie nie kochasz?
Westchnął głęboko.
– Owszem. Nie kocham cię – odpowiedział krótko.
– To kłamstwo.
– Nawet jeśli tak – odparł Ashley śmiertelnie spokojnym głosem – nie jest to rzecz, o której można by dyskutować.
– Ty uważasz…
– Czy sądzisz, że mógłbym odejść i porzucić Melanię i dziecko, nawet gdybym ich nienawidził? Że złamałbym Melanii serce? Zostawiłbym ich na łasce przyjaciół? Scarlett, czyś ty oszalała? Czy nie ma w tobie ani odrobiny lojalności? Nie możesz porzucić swego ojca i dziewcząt. Jesteś za nich odpowiedzialna, tak jak na mnie spoczywa odpowiedzialność za Melanię i Beau. Nie ma znaczenia, czy jesteś zmęczona, czy nie. Oni są tutaj i musisz się o nich troszczyć.
– Och, ja potrafiłabym ich zostawić. Robi mi się niedobrze na myśl o nich. Jestem nimi zmęczona.
Pochylił się ku niej i przez moment jej serce ścisnęło się na myśl, że chce wziąć ją w ramiona. Zamiast tego poklepał ją po plecach, mówiąc do niej tak, jakby pocieszał dziecko.
– Wiem, że czujesz się chora i zmęczona. To dlatego mówisz w ten sposób. Dźwigasz ciężar, którego starczyłoby na trzech mężczyzn. Ale ja chcę ci pomóc… Nie zawsze będę tak niezdarny…
– Jest tylko jeden sposób, w jaki możesz mi pomóc – odparła tępo. – Zabrać mnie daleko stąd, żebyśmy mogli zacząć wszystko od nowa i żyć szczęśliwie. Nic nas tutaj nie trzyma.
– Nic – potwierdził spokojnie. – Nic poza honorem.
Popatrzyła na niego z zakłopotaniem i tęsknotą i po raz pierwszy dostrzegła, że jego rzęsy mają głęboki złoty kolor dojrzałej pszenicy. Zauważyła też, jak dumnie trzyma głowę. W całej jego postaci było wiele godności, chociaż okryty był groteskowymi szmatami. Jej wzrok, w którym malowało się nieme błaganie, napotkał jego oczy. Wyglądały jak górskie stawy pod szarym niebem.
Nie było wątpliwości, że potępia jej dzikie marzenie, jej szaleńcze pożądanie.
Uczucie przygnębienia i słabości ogarnęło jej serce, ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Ashley nigdy dotąd nie widział jej płaczącej. Nigdy nie sądził, że kobiety o tak silnym charakterze mogą płakać. Ogarnęła go fala czułości i skruchy. Podszedł do niej szybko i już po chwili trzymał ją w ramionach, głaszcząc pocieszająco i przytulając jej ciemną głowę do piersi.
– Moje kochanie! – wyszeptał. – Moje dzielne kochanie! Nie wolno ci płakać!
Gdy dotknął jej, poczuł, jak Scarlett zmienia się pod wpływem jego uścisku. Było coś szalonego, magicznego w jej szczupłym ciele i w gorącym blasku, jaki bił z jej oczu. Zima wokół nich nagle zniknęła. Znów wróciła wiosna, na wpół zapomniana, balsamiczna wiosna zielonych szelestów i pomruków, beztroski i nieróbstwa, radosnych dni, kiedy to pragnienia młodości rozlewały się ciepłem w jego żyłach. Gorzkie lata, jakie upłynęły od tamtej pory, odeszły w niepamięć. Zobaczył, że usta, które obróciły się ku niemu, są czerwone i drżące. Pocałował ją.
Scarlett szumiało w uszach, jakby trzymała przy nich morską muszlę. Poprzez ten dźwięk usłyszała pośpieszne bicie własnego serca. Jej ciało zdawało się wtapiać w jego. W jednej chwili przywarli mocno do siebie. Jego usta żarłocznie błądziły po jej wargach, jakby nigdy nie miały nasycić się tą pieszczotą.
Kiedy nagle puścił ją, poczuła, że nie potrafi utrzymać się na nogach, i musiała wesprzeć się o ogrodzenie. Podniosła ku niemu lśniące miłością i triumfem oczy.
– Kochasz mnie! Naprawdę mnie kochasz! Powiedz to, powiedz!
Jego ręce wciąż spoczywały na jej ramionach. Czuła, że drżą i kochała to drżenie. Przechyliła się ku niemu gwałtownie, ale odsunął ją od siebie, patrząc wzrokiem, w którym nie było już chłodnej obojętności, oczyma rozdartymi walką i rozpaczą.
– Nie – powiedział. – Nie. Jeśli to zrobię, wezmę cię tu, natychmiast.
Uśmiechnęła się jasnym, gorącym uśmiechem. Zapomniała o czasie, miejscu i w ogóle o wszystkim poza jego ustami na swych wargach.
Nagle potrząsnął nią raz i drugi, aż czarne włosy rozsypały się jej na ramiona.
Potrząsał nią tak, jakby był na nią szaleńczo wściekły. Na nią i na siebie samego.
– Nie zrobimy tego! – oświadczył. – Nie możemy tego zrobić!
Włosy opadły jej na twarz i nic nie widziała, zaś gwałtowność Ashleya oszołomiła ją zupełnie. Wyrwała mu się i popatrzyła nań ostro. Na jego czoło wystąpiły małe kropelki potu, pięści miał kurczowo zaciśnięte, jakby z bólu. Patrzył prosto na nią, przeszywając ją szarymi oczyma.
– To wszystko moja wina. Nigdy już więcej nic takiego się nie powtórzy. Zabiorę Melanię i dziecko i odejdę.
– Odejdziesz?! – wykrzyknęła z rozpaczą. – Och, nie!
– Tak, na Boga! Czy sądzisz, że zostanę tutaj po tym, co się stało? Przecież to mogłoby zdarzyć się znowu…
– Ależ nie możesz odejść! Czemu miałbyś to robić? Kochasz mnie…
– Chcesz, żebym ci to powiedział? Dobrze, powiem. Kocham cię.
Pochylił się ku niej z nieoczekiwaną gwałtownością, która sprawiła, że Scarlett przywarła plecami do ogrodzenia.
– Kocham ciebie, twą odwagę i upór, twój zapał i absolutną bezwzględność. Jak bardzo cię kocham? Tak bardzo, że jeszcze przed chwilą mogłem zapomnieć o gościnności domu, który dał schronienie mnie i mojej rodzinie, zapomnieć o najlepszej żonie, jaką kiedykolwiek przeznaczono mężczyźnie, i wziąć cię tutaj w błocie, jak…
Scarlett walczyła z chaosem myśli. W sercu czuła chłodny ból, jakby zamroziła je tafla lodu.
– Jeśli tak to czujesz… i nie wziąłeś mnie… to znaczy, że mnie nie kochasz – powiedziała nienawistnie.
– Nigdy nie zdołasz mnie zrozumieć.
Oboje zamilkli, spoglądając na siebie. Nagle Scarlett zadrżała i jakby wracając z długiej podróży dostrzegła, że jest zima i że pola są nagie i ostre od ściernisk. Poczuła, że jest jej bardzo zimno. Zauważyła także dawny, nieprzenikniony wyraz twarzy Ashleya, ten sam, który tak dobrze znała. Jakby jego twarz była skuta lodem bólu i potępienia.
Mogłaby odwrócić się i zostawić go tutaj, a sama poszukać schronienia w domu, czuła się jednak zbyt zmęczona, by się poruszyć. Mówienie także ją męczyło.
– Nic nie pozostało – stwierdziła w końcu. – Nic mi nie pozostało. Nic, co mogłabym kochać. Nic, o co mogłabym walczyć. Tracę i ciebie, i Tarę.
Patrzył na nią przez długą chwilę, a potem pochylił się i podniósł z ziemi małą grudkę czerwonej gliny.
– Jednak coś pozostało – powiedział, a na jego usta wrócił cień dawnego uśmiechu, jakby kpił teraz z niej i z siebie. – Coś, co kochasz bardziej niż mnie, choć możesz o tym nie wiedzieć. Wciąż masz Tarę.
Ujął jej bezwładną dłoń i włożył w nią wilgotną glinę, po czym zacisnął na niej jej palce. W ich dłoniach nie było już tego rozgorączkowania, co przed chwilą. Patrzyła przez moment na czerwoną ziemię, która nie miała teraz dla niej żadnego znaczenia. Zerknęła na niego i uświadomiła sobie jak przez mgłę, że jego spokoju nie zdołają zniweczyć ani jej, ani niczyje inne namiętne dłonie.
Choćby miało go to zabić, nigdy nie zostawi Melanii. Choćby pożądał Scarlett do końca swych dni, nigdy jej nie posiądzie i będzie trzymał się od niej z daleka. Gościnność, lojalność i honor znaczą dla niego więcej niż ona.
Glina ziębiła jej dłoń.
– Tak – powiedziała. – Wciąż ją mam.
Początkowo te słowa nic dla niej nie znaczyły i glina była tylko czerwoną grudką. Ale potem pojawiła się niechciana myśl o morzu czerwonej ziemi, otaczającej dom. Uświadomiła sobie, jak droga jest jej sercu i jak zażarcie walczyła, by ją utrzymać. Będzie musiała walczyć jeszcze bardziej, jeśli nadal chce mieć Tarę. Znowu popatrzyła na Ashleya, zastanawiając się, gdzie podziały się jej uczucia. Mogła myśleć, ale nic nie czuła. Ani w stosunku do Tary, ani do niego. Jakby zupełnie wystygły wszelkie jej emocje.
– Nie musisz wyjeżdżać – oświadczyła spokojnie. – Nie chcę, byście głodowali tylko dlatego, że ja się tobie narzucałam. To się nigdy więcej nie powtórzy.
Odwróciła się i ruszyła z powrotem do domu przez ściernisko, zawijając włosy w kok na karku. Ashley obserwował ją, gdy odchodziła, i dostrzegł, jak prostuje swe wąskie, szczupłe ramiona. Ten gest zapadł mu w serce bardziej niż wszystkie wypowiedziane przez nią słowa.
Kiedy wchodziła po schodach na górę, wciąż ściskała w ręku grudkę czerwonej gliny. Na wszelki wypadek ominęła tylne wejście, gdzie ostry wzrok Mammy z pewnością odkryłby, że stało się coś bardzo złego. Scarlett nie chciała widzieć Mammy ani nikogo innego. Wiedziała, że nie zniesie niczyjego widoku ani nie podoła rozmowie z kimkolwiek. Nie czuła wstydu, zakłopotania ani smutku. Była tylko tak zmęczona, że uginały się pod nią nogi. Czuła pustkę w sercu. Ściskała tylko mocno glinę.
– Wciąż to mam. Wciąż to mam – powtarzała ciągle od nowa jak papuga.
Nie miała nic innego. Nic poza czerwoną ziemią, którą jeszcze kilka minut temu chciała porzucić jak podartą chusteczkę do nosa. Teraz znów stała się ona dla niej ważna. Zastanawiała się, co za szaleństwo ją ogarnęło, gdy tak beztrosko mówiła o wyjeździe. Gdyby Ashley na to przystał, odeszłaby z nim i porzuciła rodzinę i przyjaciół, nie oglądając się za siebie. Ale nawet teraz wiedziała, że opuszczenie tych drogich czerwonych wzgórz, pełnych wody kanałów i smukłych czarnych sosen złamałoby jej serce. Tęsknie wracałaby do nich w myślach aż do dnia swej śmierci. Nawet Ashley nie wypełniłby pustki w jej sercu, nie zająłby miejsca, w które wrastały korzenie Tary. Jakże Ashley jest mądry i jak dobrze ją zna. Wystarczyło jedynie, by wcisnął jej w dłoń wilgotną grudkę ziemi, żeby powróciła do rzeczywistości.
Stała w holu i właśnie miała zamknąć drzwi, gdy posłyszała odgłos końskich kopyt. Tylko gości jej teraz brakowało. Pójdzie do swego pokoju i wymówi się bólem głowy.
Kiedy jednak powóz podjechał bliżej, zdumiała się. Był to nowy powóz, lśniący, lakierowany, równie nowy jak połyskująca mosiądzem uprząż. Z pewnością ktoś obcy. Nikt, kogo znała, nie był taki bogaty.
Stała w drzwiach, patrząc na powóz, podczas gdy chłodne powiewy wiatru podnosiły jej spódnicę powyżej przemoczonych kostek. Powóz zatrzymał się przed domem i wysiadł z niego Jonas Wilkerson. Scarlett tak zdumiała się na widok ich byłego rządcy podjeżdżającego pięknym powozem i ubranego w elegancki płaszcz, że przez chwilę nie wierzyła własnym oczom. Will mówił jej, że Wilkerson wygląda bardzo zamożnie, odkąd dostał nową pracę w Biurze Wyzwoleńców. Zarabiał tam podobno mnóstwo pieniędzy, oszukując Murzynów lub rząd, albo też jednych i drugich. Konfiskował ludziom również bawełnę, twierdząc, że to bawełna Konfederacji. Z całą pewnością nigdy nie doszedłby do takich pieniędzy uczciwą drogą w tak krótkim czasie.
A teraz znajdował się tutaj i wysiadał z eleganckiego powozu, podając rękę szykownie ubranej kobiecie. Jednym rzutem oka Scarlett oceniła, że suknia jej miała zbyt jaskrawy kolor, tak że wyglądała niemal wulgarnie, ale mimo to spoglądała na ten strój z nieprzyzwoitym pożądaniem. Od tak dawna nie widziała żadnych modnych kreacji! A więc krynoliny nie są w tym roku zbyt szerokie – pomyślała, przyglądając się czerwonej kraciastej sukni. Kiedy zaś zerknęła na czarny aksamitny żakiet, zdumiała się, że jest tak krótki. I jaki zabawny kapelusz miała na głowie nieznajoma! Czepki musiały już wyjść z mody, ponieważ to nakrycie głowy było absurdalnie płaskim krążkiem czerwonego aksamitu, wyglądającym jak naleśnik. Wstążki miała zawiązane nie pod brodą, jak to czyniono w wypadku czepków, lecz na karku, pod masą gęstych loków, opadających z tyłu kapelusza, które zarówno kolorem, jak i wyglądem różniły się od reszty jej włosów.
Kiedy kobieta stanęła na ziemi i popatrzyła na dom, Scarlett dostrzegła coś znajomego w jej pokrytej białym pudrem króliczej twarzy.
– Ależ to Emmie Slattery! – wykrzyknęła zdumiona.
– Tak, proszę pani. To ja – odparła Emmie, przywołując na twarz przymilny uśmiech i podchodząc do schodów.
Emmie Slattery! Ta brudna, rudowłosa dziewucha, której nieślubne dziecko ochrzciła Ellen. Emmie, która zaraziła tyfusem matkę Scarlett i w ten sposób ją zabiła. I ten rządca, pospolity, obrzydliwy biały śmieć. Wchodzi teraz po stopniach Tary, pusząc się i uśmiechając. Scarlett pomyślała o Ellen i nagle emocje wypełniły pustkę, jaka panowała w jej umyśle. Owładnęła nią tak mordercza wściekłość, że zatrzęsła się jak człowiek chory na malarię.
– Wynoś się ty śmieciu, ty dziwko! – krzyknęła. – Wynoś się z tej ziemi! Wynocha!
Emmie osłupiała. Popatrzyła na Jonasa, który podszedł bliżej, surowo marszcząc brwi. Mimo wściekłości starał się wyglądać godnie.
– Nie wolno pani mówić w ten sposób do mojej żony – powiedział.
– Żony? – zdziwiła się Scarlett, wybuchając śmiechem, w którym brzmiała pogarda. – W samą porę się pan z nią ożenił. Ale powiedzcie mi, kto chrzci teraz wasze bachory, po tym, jak zabiliście moją matkę?
– Och! – wykrzyknęła Emmie, pośpiesznie wycofując się ze schodów, ale Jonas zatrzymał ją, nie pozwalając umknąć do powozu. Schwycił ją mocno za ramię.
– Przyjechaliśmy tutaj z wizytą… przyjacielską wizytą – warknął. – Oraz po to, by omówić interes ze starymi przyjaciółmi…
– Przyjaciółmi? – Głos Scarlett zabrzmiał jak trzask z bata. – Czyżbyśmy kiedykolwiek przyjaźnili się z takimi jak wy? Slattery’owie żyli na naszej łasce i odpłacili za to, zabijając moją matkę… a ty… ty… tatuś zwolnił cię za bękarta Emmie i dobrze o tym wiesz. Przyjaciele? Wynoś się stąd, nim zawołam pana Benteena i pana Wilkesa.
Słysząc te słowa, Emmie wyrwała się mężowi i uciekła do powozu. Wdrapała się pośpiesznie do środka, połyskując lakierowanymi bucikami o jaskrawoczerwonych noskach i czerwonych sznurowadłach.
Jonas zatrząsł się z wściekłości, równie silnej jak gniew Scarlett. Jego nabrzmiała twarz przybrała czerwony kolor, przypominający barwą grzebień rozzłoszczonego indyka.
– Wciąż patrzy pani na ludzi z wysoka i czuje się potężna, prawda? Cóż, ja wiem o was wszystko. Wiem, że nie ma pani nawet porządnych butów. Wiem, że ojciec pani stał się idiotą…
– Wynoś się stąd!
– Och, niedługo już będzie pani śpiewała w ten sposób. Wiem, że już po was. Wiem, że nie możecie zapłacić wszystkich podatków. Przyjechałem tu, chcąc zaproponować wam kupno tej posiadłości. Emmie ma wielką ochotę tu zamieszkać. Ale, Bóg mi świadkiem, teraz nie dam wam ani centa! Dowiecie się niedługo, wy zarozumiali, pyszni Irlandczycy, kto tu rządzi. Dowiecie się tego, jak tylko zostaniecie zlicytowani za niezapłacone podatki. A wtedy ja kupię tę plantację. Wszystko jak leci, włącznie z meblami. I zamieszkam tu.
A więc to Jonas Wilkerson pragnął Tary. Jonas i Emmie, która wymyśliła sobie, że wyrówna dawne afronty, żyjąc w tym domu. Nienawiść krążyła w żyłach Scarlett. Ta sama nienawiść, która owładnęła nią owego dnia, gdy wymierzyła lufę pistoletu w brodatą twarz Jankesa i wypaliła. Żałowała, że teraz nie ma przy sobie broni.
– Rozbiorę ten dom, tak że nie pozostanie tu kamień na kamieniu, albo też spalę go, a ziemię posypię solą, ale nie pozwolę, by którekolwiek z was postawiło nogę na progu! – wrzasnęła. – Wynoście się, powiedziałam wam! Wynocha!
Jonas próbował jeszcze coś mówić, a potem wrócił do powozu. Zajął miejsce obok swej płaczącej żony. Gdy odjeżdżali, Scarlett splunęła za nimi. Wiedziała, że jest to pospolity, dziecinny gest, ale dzięki niemu poczuła się lepiej. Żałowała, że nie zrobiła tego wtedy, gdy mogli ją jeszcze widzieć.
Ci przeklęci wielbiciele Murzynów ośmielili się przyjechać tutaj i szydzić z jej ubóstwa! Ten łajdak nigdy nie miał zamiaru zaproponować jej kupna Tary. Użył tylko takiego pretekstu, by przybyć tutaj i puszyć się wraz z Emmie na jej oczach. Ci brudni scallawagowie, obrzydliwe, nędzne białe śmiecie przechwalali się, że zamieszkają w Tarze!
A potem nagle ogarnęło ją przerażenie. Do licha! Oni naprawdę sprowadzą się tutaj! Nie mogła uczynić nic, by powstrzymać ich od kupna Tary, nic, co nie pozwoliłoby im na zabranie stąd wszystkich luster, lśniących stołów i łóżek z mahoniu i drewna różanego, które należały do Ellen. Wszystkie rzeczy w tym domu tak wiele dla Scarlett znaczyły, choć całe ich mnóstwo zniszczyła jankeska kawaleria. Oni zabiorą także srebra Robillardów! Nie, nie pozwolę im tego zrobić – pomyślała Scarlett gwałtownie. – Choćbym miała spalić ten dom aż do fundamentów! Emmie Slattery nie postawi nigdy nogi na podłodze, po której stąpała Ellen!
Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Była bardziej przerażona niż tego dnia, gdy do domu przybyli ludzie z armii Shermana. Wtedy bała się, że Tara zostanie spalona. Ale to, co groziło jej domowi teraz, było znacznie gorsze. Te pospolite kreatury żyjące w jej posiadłości i chwalące się przed swymi równie prostackimi przyjaciółmi, w jaki sposób wyrzuciły stąd dumnych O’Harów! Być może przyprowadziliby do tego domu Murzynów, by jadali tu i spali. Will twierdził, że Jonas wiele robił, by Murzyni zaczęli traktować go jak równego sobie. Jadał z nimi, odwiedzał ich w domach, woził ich powozem i ostentacyjnie obejmował.
Kiedy pomyślała o możliwości tak skrajnej obrazy dla Tary, serce zabiło jej tak mocno, że ledwie mogła oddychać. Próbowała powrócić myślami do własnych kłopotów, starała się znaleźć jakąś drogę wyjścia, ale za każdym razem, ledwie zebrała myśli, wstrząsał nią nowy przypływ wściekłości i lęku. Musi istnieć jakieś wyjście, musi gdzieś być ktoś, kto ma pieniądze i może je pożyczyć. Pieniądze nie mogły tak po prostu wyparować i rozpuścić się w nicość. Ktoś musi je mieć. Przypomniała sobie słowa Ashleya.
„Tylko jeden człowiek, Rett Butler… ma pieniądze”.
Rett Butler. Przeszła szybko do salonu i zamknęła za sobą drzwi. Otoczył ją ponury półmrok spowodowany opuszczonymi roletami i zimowym zmierzchem. Nikomu nie przyjdzie na myśl, żeby szukać jej tutaj, ona zaś potrzebowała czasu do namysłu. Nie chciała, by ktokolwiek jej przeszkadzał. Pomysł, jaki przyszedł jej do głowy, był tak prosty, że zastanawiała się, czemu nie wpadła nań wcześniej.
Dostanę pieniądze od Retta. Sprzedam mu brylantowe kolczyki. Albo pożyczę od niego pieniądze pod ich zastaw i dam mu je do czasu… gdy będę mogła wykupić z powrotem.
Przez moment poczuła taką ulgę, że aż zrobiło się jej słabo. Zapłaci podatki i roześmieje się Jonasowi Wilkersonowi w twarz. Ale zaraz po tej szczęśliwej myśli nasunęła jej się mniej miła.
Nie tylko w tym roku będę potrzebowała pieniędzy na podatki. Jest jeszcze rok następny i wszystkie dalsze lata mego życia. Jeśli zapłacę tym razem, w następnym roku podwyższą mi podatki i będą czynić to tak długo, aż mnie stąd wyrzucą. Jeśli bawełna da dobry plon, opodatkują ją tak, że nic dla mnie nie zostanie, albo skonfiskują ją, mówiąc, że należała do Konfederacji. Jankesi i trzymające z nimi sztamę łotry zrobią ze mną, co zechcą. Przez całe życie będę się lękać, że dopadną mnie w jakiś sposób. I przez całe życie towarzyszyć mi będzie brak pieniędzy. Będę musiała błagać o pożyczki i zapracowywać się na śmierć tylko po to, by widzieć, jak moja praca idzie na marne, a moja bawełna jest rozkradana… Pożyczka trzystu dolarów na podatki to tylko doraźne rozwiązanie. Chcę kłaść się spać, nie martwiąc się, co stanie się ze mną jutro, za miesiąc lub za rok.
Jej umysł pracował coraz spokojniej. Chłodno i logicznie rodził się w jej głowie pewien pomysł. Pomyślała o Retcie, o błysku białych zębów w śniadej twarzy i o ironicznych czarnych oczach przyglądających się jej uważnie. Przypomniała sobie gorącą noc w Atlancie, gdy oblężenie wkrótce miało się zakończyć, kiedy to siedział na schodach werandy ciotki Pitty, na wpół ukryty w letnim mroku, i gdy poczuła jego gorącą dłoń na swym ramieniu. Powiedział wówczas, że pragnie jej bardziej, niż kiedykolwiek pragnął jakiejś kobiety i że czekał na nią dłużej, niż na jakąkolwiek inną dziewczynę.
Poślubię go – pomyślała chłodno. – A potem nigdy już nie będę się martwić o pieniądze.
Och, cóż to była za błogosławiona myśl. Nigdy więcej nie troszczyć się o pieniądze. Wiedzieć, że Tarze nic nie grozi, a rodzina jest nakarmiona i bezpieczna. Mieć świadomość, że już nigdy nie trzeba będzie walić głową w mur!
Czuła się bardzo staro. Zdarzenia tego popołudnia sprawiły, że wszystkie jej uczucia wypaliły się. Najpierw przerażająca wieść o podatkach, potem Ashley, a potem ta mordercza wściekłość na Jonasa Wilkersona. Nie było w niej już żadnych uczuć. Nagle opuściła ją zdolność odczuwania czegokolwiek. Jakaś część jej osobowości protestowała przeciw planowi, który rysował się w jej umyśle, nienawidziła bowiem Retta bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Ale nie doznawała żadnego wzruszenia. Potrafiła jedynie docenić praktyczną stronę swojego pomysłu.
Powiedziałam kilka okropnych rzeczy pod jego adresem tej nocy, gdy zostawił nas na drodze, ale mogę sprawić, by o tym zapomniał – pomyślała z pogardą, wciąż pewna mocy swego czaru. – Sam miód będzie płynął z moich ust, gdy znajdę się w jego obecności. Zrobię tak, by myślał, że zawsze go kochałam i że owej nocy byłam po prostu przerażona. Mężczyźni są tak naiwni, że wierzą we wszystko, co się im wmawia… Nie mogę pozwolić, by się domyślił, w jakim znajdujemy się położeniu. Nie może się o tym dowiedzieć! Gdyby choć podejrzewał, jak jesteśmy biedni, wiedziałby, że pragnę pieniędzy, a nie jego samego. Ale skąd ma się o tym dowiedzieć? Nawet ciotka Pitty nie wie najgorszego. A kiedy weźmiemy ślub, będzie nam musiał jakoś pomóc. Nie pozwoli przecież głodować krewnym swojej żony.
Jego żona! Pani Rettowa Butler! Poczuła nagle jakąś niechęć, skrytą głęboko pod chłodną kalkulacją. Przypomniała sobie wprawiające w zakłopotanie, nieprzyjemne chwile swego krótkiego miodowego miesiąca z Charlesem. Niepewne ręce męża, jego niezdarność i niepojęte emocje oraz… Wade’a Hamptona.
Nie będę teraz o tym myśleć – uznała. – Będę się martwić po ślubie. Po wyjściu za niego za mąż. W pamięci rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Ciarki przebiegły jej po plecach. Przypomniała sobie ponownie tę noc na werandzie ciotki Pitty i przed oczyma stanęła jej chwila, gdy zapytała go, czy się jej oświadcza, a on roześmiał się wówczas w sposób, jakiego nienawidziła, i stwierdził, że nie jest człowiekiem nadającym się do małżeństwa.
Przypuśćmy, że wciąż uważa, że nie nadaje się do małżeństwa. Przypuśćmy, że mimo całego jej wdzięku i forteli odmówi poślubienia jej. Przypuśćmy… och, co za straszna myśl!… przypuśćmy, że całkowicie o niej zapomniał i stara się o względy jakiejś innej dziewczyny.
„Pragnę cię bardziej, niż kiedykolwiek pragnąłem jakiejkolwiek kobiety…”.
Scarlett, zaciskając pięści, wbiła paznokcie w dłonie.
Jeśli o mnie zapomniał, sprawię, żeby sobie o mnie przypomniał – postanowiła. – Zrobię tak, by zapragnął mnie znowu.
A jeśli nie chciałby jej poślubić, ale wciąż by jej pragnął, to i tak była to droga do zdobycia pieniędzy. Wszak już kiedyś prosił ją, by została jego kochanką.
W mrocznym salonie Scarlett stoczyła pośpieszną bitwę z własnymi myślami, zastanawiając się nad trzema największymi skarbami swej duszy: pamięcią o Ellen, naukami jej religii i miłością do Ashleya. Wiedziała, że to, o czym myśli, musiałoby wydać się matce czymś potwornym. I to nawet w odległym, ciepłym niebie, w którym z pewnością się znajdowała. Zdawała sobie sprawę, że zrobienie czegoś takiego jest śmiertelnym grzechem. Wiedziała też, że skoro kocha Ashleya, jej plan jest podwójną prostytucją.
Wszystkie te rzeczy ustępowały jednak przed falą ogarniającej ją rozpaczy. Ellen nie żyła, a niewykluczone, że śmierć pozwala wszystko zrozumieć. Religia karze grzechy cielesne mękami w ogniu piekielnym, ale czy Kościół wziął pod uwagę to, że Scarlett ma zamiar poruszyć niebo i ziemię, żeby tylko ocalić Tarę i uchronić swoją rodzinę od głodu? Niech się Kościół sam o to martwi, ona nie będzie się tym kłopotać. Przynajmniej nie w tej chwili. A Ashley… Ashley jej nie chce. Owszem, pragnął jej. Mówiło o tym wspomnienie jego ciepłych ust na jej wargach. Ale nigdy jej stąd nie zabierze. To dziwne, że ucieczka z Ashleyem nie wydawała się jej grzechem, a z Rettem…
W mrocznym zmierzchu zimowego popołudnia Scarlett dotarła do końca drogi, na którą weszła owej nocy, gdy padła Atlanta. Pierwsze kroki na tym szlaku stawiała jako zepsuta, egoistyczna i niedoświadczona życiowo dziewczyna. Pełna młodzieńczych uczuć, ciepła i wzruszeń, lekko oszołomiona życiem. Teraz na końcu tej drogi z owej dziewczyny nie pozostało już nic. Głód i ciężka praca, strach i ciągłe napięcie, lęk przed wojną i rekonstrukcja kraju odebrały jej całe ciepło, młodzieńczość, delikatność. Wokół jej wewnętrznej istoty uformowała się twarda skorupa. W ciągu tych niekończących się miesięcy skorupa ta robiła się coraz grubsza.
Ale też do dnia dzisiejszego nie traciła nadziei na dwie rzeczy. Po pierwsze na to, że gdy skończy się wojna, życie stopniowo zacznie wyglądać tak jak w dawnych czasach. Po drugie wierzyła, że powrót Ashleya do domu nada jej życiu jakiś sens. Teraz wszystko to legło w gruzach. Widok Jonasa Wilkersona na frontowym podjeździe Tary uświadomił jej, że dla niej, podobnie jak dla całego Południa, wojna nigdy się nie skończy. Gorzka walka i najbardziej brutalne starcia dopiero się zaczynały. Ashley zaś na zawsze pozostanie uwięziony w świecie słów odbierających mu wolność bardziej niż jakiekolwiek więzienie.
Zawiodła się na pokoju i na Ashleyu. Na jednym i drugim tego samego dnia. To było tak, jakby ostatnia dziura w skorupie została zatkana. Nastąpiło to, przed czym przestrzegała ją babcia Fontaine. Scarlett stała się kobietą, która widziała już wszystko, co najgorsze, i nigdy nic już nie zdoła jej przerazić. Nie boi się już ani życia, ani matki, ani utraty miłości czy potępienia ze strony opinii publicznej. Tylko głód i jej nocny koszmar, który śnił się jej, gdy była głodna, budziły w niej jeszcze lęk.
Wypełniło ją naraz dziwne uczucie lekkości i wolności. W końcu uodporniła serce na wszystko, co wiązało ją z dawnymi czasami i z dawną Scarlett. Podjęła decyzję i, dziękować Bogu, nie bała się. Nie miała nic do stracenia.
Jeśli tylko zdoła oczarować Retta tak, by zechciał się z nią ożenić, wszystko będzie dobrze. A jeśli tego nie osiągnie… cóż, tak czy owak, dostanie pieniądze. Przez krótką chwilę zastanawiała się, czego mężczyźni oczekują od kochanki. Czy Rett będzie upierał się przy zatrzymaniu jej w Atlancie, tak jak, zdaniem plotkarzy, zatrzymał tam tę Watling? Jeśli zażyczy sobie, by została w Atlancie, będzie musiał dobrze jej za to zapłacić. Przecież plantacja musi jakoś bez niej funkcjonować. Scarlett nie wiedziała zupełnie nic o tamtej stronie męskiego życia i nie miała sposobności dowiedzieć się, jak taki związek z mężczyzną może wyglądać. Zastanawiała się, co by było, gdyby miała dziecko. Wydawało się jej to czymś ze wszech miar potwornym.
Nie będę teraz o tym myślała. Zastanowię się nad tym później – stwierdziła stanowczo, odpychając od siebie tę niemiłą myśl, by nie zachwiała jej postanowieniem. Powie dziś wieczorem rodzinie, że wybiera się do Atlanty, by pożyczyć pieniądze, i że spróbuje, jeśli to będzie konieczne, zaciągnąć pożyczkę na hipotekę Tary. Więcej niczego nie potrzebują wiedzieć, aż do tej strasznej chwili, gdy odkryją, że sprawy wyglądają inaczej.
Na myśl o jakimś działaniu uniosła głowę i wyprostowała się. Wiedziała, że ma do czynienia z niełatwym problemem. Niegdyś to Rett dopraszał się o jej względy i to ona miała silniejszą pozycję. Teraz zaś jest żebraczką i nie ma możliwości dyktowania warunków.
Nie, nie pojadę do niego jak żebraczka – postanowiła. – Udam się tam jak królowa udzielająca swej łaski. Nie dowie się o mojej sytuacji.
Podeszła do wielkiego lustra i trzymając wysoko głowę, przejrzała się w nim. Zobaczyła obcą kobietę otoczoną popękaną, łuszczącą się, pozłacaną ramą. Czuła się tak, jakby zobaczyła się po raz pierwszy od roku. Przeglądała się codziennie w lusterku, żeby sprawdzić, czy jej twarz jest czysta, a włosy uczesane, ale zawsze miała na głowie zbyt wiele spraw, by uważnie na siebie popatrzeć. Kim jest ta obca osoba? Przecież ta kobieta o wystających kościach policzkowych nie może być Scarlett O’Harą! Tamta miała piękną, ponętną, uduchowioną twarz. A twarz, na którą patrzyła teraz, wcale nie wyglądała ładnie i nie miała w sobie nic z dawnego uroku. Miała bladą cerę i ostre rysy, a czarne brwi ponad skośnymi, zielonymi oczyma odcinały się od bladej skóry jak skrzydła przerażonego ptaka. W twarzy jej malował się wyraz zaciętości i twardości.
Nie jestem dostatecznie piękna, by go uwieść – pomyślała i znów ogarnęła ją rozpacz. – Jestem chuda, och, jak okropnie chuda!
Poklepała się po policzkach, niespokojnie pomacała obojczyki, czując, jak sterczą pod stanikiem sukni. Biust miała teraz bardzo mały, prawie tak mały jak Melania. Musiałaby podłożyć sobie pod piersi zwinięte szmatki, by wyglądał na nieco większy, zawsze zaś gardziła dziewczętami, które uciekały się do takich wybiegów. Zwinięte szmatki! To skierowało jej myśli na inny tor. Jej ubiór! Popatrzyła na swoją suknię, rozprostowując w dłoniach szerokie, połatane fałdy. Rett lubił dobrze ubrane kobiety, odziane w modne suknie. Z tęsknotą wspomniała falbaniastą zieloną sukienkę, którą włożyła, gdy tylko pozbyła się żałoby. Ubrała się tak wówczas, kiedy Rett przywiózł jej zielony kapelusz z piórem. Rett powiedział jej wtedy wiele pełnych zachwytu komplementów. Z ostrym, nienawistnym ukłuciem zazdrości pomyślała o kraciastej czerwonej sukni, sznurowanych bucikach z czerwonymi noskami i przypominającym naleśnik kapeluszu Emmie Slattery. Rzeczy te wyglądały wyzywająco, ale były nowe i modne. I z pewnością zwracały uwagę. A ona, och, jak bardzo chciała przyciągać wzrok! Szczególnie wzrok Retta Butlera! Jeśli zobaczy ją w starej sukni, zorientuje się natychmiast, jak źle wiedzie się Tarze. A przecież nie może znać prawdy.
Jakże głupia była, myśląc, że może pojechać do Atlanty i mieć go na każde skinienie. Ona, ze swoją wychudłą szyją, oczyma zgłodniałego kota i podartą suknią! Jeśli nie potrafiła zmusić go do oświadczyn, kiedy wyglądała kwitnąco i miała na sobie swą najpiękniejszą suknię, jakże mogła oczekiwać, że poprosi ją o rękę teraz, gdy jest brzydka i byle jak ubrana? Jeśli to, co pisała panna Pitty, jest prawdą, Rett musi mieć więcej pieniędzy niż ktokolwiek inny w Atlancie i z pewnością wzbudza zainteresowanie wszystkich pięknych dam. Cóż – pomyślała ponuro. – Ja mam coś, czego nie ma większość pięknych kobiet – zdecydowanie. I gdybym miała choć jedną piękną suknię!
W Tarze nie znajdzie ani jednej ładnej sukienki. Nie znajdzie nawet takiej, która nie byłaby nicowana i cerowana.
Tak to jest – pomyślała, patrząc w przygnębieniu na podłogę. Wzrok jej padł na aksamitny, zielony jak mech dywan Ellen, teraz zniszczony, zdeptany, podarty i poplamiony przez niezliczoną liczbę ludzi, którzy na nim spali. Widok ten sprawił, że jeszcze bardziej posmutniała, uświadomiła sobie bowiem, że Tara jest równie obdarta jak ona sama. Ciemny pokój przygnębiał ją. Podeszła do okna i rozsunęła zasłony, otwarła okiennice i pozwoliła, by ostatnie promienie zachodzącego, zimowego słońca oświetliły salon. Potem zamknęła okno i oparłszy głowę o aksamitną zasłonę, popatrzyła w dal, na opustoszałe pastwisko, na ciemne cedry rosnące na rodzinnym cmentarzyku.
Zielona zasłona w kolorze mchu była delikatna i miękka, Scarlett przytuliła więc do niej policzek i zaczęła ocierać się o nią z rozkoszą. Wyglądała teraz jak łaszący się kot. A potem nagle świeżym okiem spojrzała na zasłony.
Minutę później ciągnęła już ciężki stół z marmurowym blatem. Ustawiwszy go pod oknem, zebrała fałdy spódnicy, weszła na stół i wspięła się na palce, by dosięgnąć ciężkiego karnisza, na którym zawieszono zasłony. Karnisz wciąż jednak był zbyt wysoko. Szarpnęła zasłony tak gwałtownie, że wszystko z hukiem spadło na podłogę.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w tym samym momencie otworzyły się drzwi salonu i ukazała się w nich szeroka twarz Mammy. Spojrzała potępiająco na Scarlett, która stała na stole ze spódnicą zadartą aż po kolana, szykując się do zeskoczenia na podłogę. Na twarzy dziewczyny malował się wyraz podniecenia i triumfu, który obudził w Mammy jeszcze większą nieufność.
– Cóż to panienka robić z portierami pani Ellen? – zapytała.
– A cóż ty robisz, podsłuchując pod drzwiami? – odpowiedziała Scarlett pytaniem na pytanie, zeskakując na podłogę i rozkładając przed sobą ciężki, zakurzony aksamit.
– Ja nie znaleźć się tutaj po to, żeby podsłuchiwać – zaprotestowała Mammy, zbierając siły do walki. – Co to panienka mieć za interes do portier pani Ellen, że panienka zrzucić je z karnisza i tarzać po podłodze w kurzu? Pani Ellen lubić te portiery i ja nie mieć zamiaru pozwolić panience traktować je w ten sposób.
Scarlett spojrzała na Mammy zielonymi oczyma, w których lśniła gorączkowa radość. Wyglądała jak niegrzeczna mała dziewczynka, której wyczyny w dawnych dobrych czasach tak niepokoiły Mammy.
– Skocz na strych i przynieś mi moje pudło z wykrojami sukien, Mammy – zawołała Scarlett, lekko ją popychając. – Mam zamiar uszyć sobie nową suknię.
Mammy poczuła oburzenie na wieść, że jej dziewięćdziesiąt kilogramów miałoby skakać dokądkolwiek, a już szczególnie na strych, i zrodziły się w niej przerażające podejrzenia. Szybko wyrwała Scarlett zasłonę i przycisnęła ją do swych olbrzymich, obwisłych piersi, jakby były świętą relikwią.
– Nie będzie panienka robić żadnej nowej sukni z portier pani Ellen. Panienka o tym zapomnieć. Będę bronić tych zasłon, póki starczyć mi tchu w piersiach.
Scarlett spojrzała na nią ze złością, ale już chwilę później na jej twarzy pojawił się uśmiech, któremu Mammy nigdy nie mogła się oprzeć. Jednakże tym razem Mammy nie dała się na to nabrać. Nie miała zamiaru ustąpić.
– Mammy, wybieram się do Atlanty, żeby pożyczyć trochę pieniędzy, i muszę mieć nową suknię.
– Panienka nie potrzebować nowej sukni. Żadne inne damy też nie mieć nowych sukien. One nosić te stare z dumą. Czemu dziecko pani Ellen nie móc ubierać się w łatane stroje? Tylko dlatego, że tego nie chcieć? Wszyscy i tak szanować panienkę tak samo, jakby panienka nosić jedwabie.
Scarlett znów spojrzała na nią ze złością. Mammy pomyślała, że jej wychowanka coraz bardziej robi się podobna do pana Geralda, a coraz mniej przypomina panią Ellen!
– Och, Mammy, wiesz, że ciotka Pitty napisała nam, że panna Fanny Elsing wychodzi za mąż w sobotę. Pojadę na ślub. I dlatego potrzebuję nowej sukni.
– Ta suknia, którą panienka mieć, być tak samo ładna jak ślubna suknia panny Fanny. Panna Pitty pisać, że Elsingowie być teraz bardzo biedni.
– Ale ja muszę mieć nową suknię! Mammy, nie wiesz, jak bardzo potrzebujemy pieniędzy. Podatki…
– Tak. Ja wiedzieć wszystko o podatkach, ale…
– Wiesz o nich?
– Bóg dać mi uszy po to, żebym ja nimi słuchać. Szczególnie, że pan Will nigdy nie zadawać sobie trudu, by zamknąć drzwi.
Czy istniało coś, czego Mammy nie podsłuchała? Scarlett pomyślała, jak to jest możliwe, że ociężała Mammy, pod którą trzęsła się podłoga, może czasem przemykać się tak niepostrzeżenie.
– No cóż, jeśli wszystko słyszałaś, przypuszczam, że wiesz także o Jonasie Wilkersonie i tej Emmie.
– Owszem – odparła Mammy z błyszczącymi oczyma.
– Nie upieraj się więc jak osioł, Mammy. Czy nie widzisz, że muszę pojechać do Atlanty, żeby zdobyć pieniądze na podatki? Muszę dostać nieco pieniędzy. I dostanę je! Na Boga, Mammy, oni wyrzucą nas z Tary i gdzież się wtedy podziejemy? Chcesz kłócić się ze mną o taką błahostkę jak mamine zasłony, kiedy Emmie Slattery, ten śmieć, który zabił mi matkę, przymierza się do zajęcia domu i sypiania w łóżku, w którym sypiała Ellen?
Mammy przestępowała z nogi na nogę jak uparty słoń. Czuła, że będzie musiała ustąpić.
– Nie, ja nie chcieć widzieć śmieci w domu pani Ellen ani dożyć, jak oni wyrzucić nas wszystkich z Tary, ale… – Zmierzyła Scarlett nagłym, oskarżycielskim wzrokiem. – Od kogóż to takiego panienka chcieć dostać pieniądze, że potrzebować aż nowej sukni?
– To jest… – odparła Scarlett, zaskoczona tym pytaniem. – To moja sprawa.
Mammy popatrzyła na nią przenikliwie, jak to czyniła w czasach, gdy Scarlett była mała i próbowała bezskutecznie znaleźć jakieś usprawiedliwienie, gdy coś przeskrobała. Zdawało się, że Murzynka czyta w jej myślach, i Scarlett niechętnie opuściła wzrok. Po raz pierwszy ogarnęło ją poczucie winy za to, co zamierzała zrobić.
– A więc panienka potrzebować szykownej, nowej, pięknej sukni, żeby w niej pożyczyć pieniądze. To nie wyglądać mi dobrze. I nie chcieć panienka powiedzieć, skąd chcieć te pieniądze wziąć.
– Nic na ten temat nie powiem – oświadczyła Scarlett gwałtownie. – To moja sprawa. Czy dasz mi tę zasłonę i pomożesz uszyć suknię?
– Zgoda – odparła Murzynka, tak nagle kapitulując, że aż było to podejrzane. – Ja pomóc panience w szyciu i ja sądzić, że my móc zrobić halkę z atłasowego płótna podszewki. I obszyć brzeg pantalonów skrawkami koronki.
Oddała Scarlett aksamitną zasłonę, a przez jej twarz przemknął przebiegły uśmieszek.
– Pani Mela wybierać się z panienką do Atlanty?
– Nie – odrzekła Scarlett ostro, zaczynając pojmować, co się święci. – Jadę sama.
– Panience się tylko tak wydawać – odparła Mammy z mocą. – Ale ja pojechać razem z panienką i tą nową suknią. Ja panienki pilnować na każdym kroku.
Przez chwilę Scarlett wyobraziła sobie podróż do Atlanty i konwersację z Rettem w obecności Mammy pełniącej rolę przyzwoitki. Uśmiechnęła się ponownie i położyła dłoń na ramieniu Murzynki.
– Mammy, kochanie, to miło z twej strony, że chcesz ze mną jechać i mi pomagać, ale jak, u licha, poradzą sobie tutaj bez ciebie wszyscy domownicy? Przecież to ty zarządzasz Tarą.
– Ha! – wykrzyknęła Mammy. – Nic ci nie przyjść, panienko, z tych słodkich słówek. Ja znać cię od czasu, gdy po raz pierwszy zawinąć cię w pieluchy. Ja powiedzieć, że pojechać z panienką do Atlanty, i ja to zrobić. Pani Ellen przewrócić się w grobie, jeśli ja puścić panienkę samą do miasta, które być pełne Jankesów, wolnych Murzynów i takich tam.
– Ależ ja zatrzymam się u ciotki Pittypat – zapewniła gorąco Scarlett.
– Panna Pittypat być miłą kobietą, ale ona myśleć, że widzieć wszystko, podczas gdy wcale tak nie być – stwierdziła Mammy, odwróciła się majestatycznie, dając tym do zrozumienia, że zakończyła dyskusję, i wyszła na korytarz. – Prissy, dziecko! – zawołała tak, że aż zatrzęsły się ściany. – Ty podskoczyć na górę, znaleźć pudło z wykrojami panienki Scarlett, które leżeć na strychu. Ty spróbować także poszukać nożyczek, bez gadania o tym przez cały wieczór.
A to ci dopiero – pomyślała Scarlett przygnębiona. – Wkrótce poślą za mną psa gończego.
Kiedy po kolacji sprzątnięto ze stołu, Scarlett i Mammy rozłożyły wykroje na stole w jadalni, zaś Zuela i Karina z przejęciem wypruwały atłasową podszewkę z zasłony. Melania czyściła aksamit szczotką do włosów, usuwając z niego kurz. Gerald, Will i Ashley siedzieli w pokoju, paląc i z uśmiechem przyglądając się babskiemu rozgardiaszowi. Uczucie przyjemnego podniecenia, które zdawało się promieniować ze Scarlett, udzieliło się im wszystkim, choć nie rozumieli jej wzruszenia. Policzki Scarlett zarumieniły się, a w jej oczach ukazał się jasny blask. Co chwila wybuchała śmiechem. Jej śmiech sprawiał przyjemność wszystkim, upłynęły bowiem miesiące od dnia, gdy słyszeli go po raz ostatni. Wesołość Scarlett szczególnie cieszyła Geralda. Jego oczy wydawały się mniej nieprzytomne niż zwykle. Wodził wzrokiem za kręcącą się po pokoju córką i poklepywał ją z zadowoleniem, ilekroć znajdowała się na tyle blisko, by mógł jej dosięgnąć. Dziewczęta czuły się tak podekscytowane, jak gdyby przygotowywały się na bal. Pruły, kroiły i fastrygowały, jakby szykowały suknie balowe dla siebie samych.
Scarlett wybierała się do Atlanty, żeby pożyczyć pieniądze albo, o ile będzie to konieczne, zaciągnąć kredyt hipoteczny na Tarę. Ale co to takiego hipoteka? Scarlett powiedziała, że łatwo spłacą to z przyszłorocznych zbiorów, a i tak zostanie im jeszcze sporo pieniędzy. Oświadczyła to tak zdecydowanym tonem, że nikomu nie przyszło na myśl, by zadawać jej jakieś pytania. A kiedy spytano, od kogo ma zamiar pożyczyć pieniądze, powiedziała, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Powiedziała to tak łobuzerskim tonem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem i zaczęli się z nią przekomarzać, że najwidoczniej musi mieć jakichś przyjaciół milionerów.
– To z pewnością kapitan Butler – rzekła chytrze Melania i zapanowała ogólna wesołość, bo pomysł ten wszystkim wydał się absurdalny. Wiedziano bowiem, że Scarlett nienawidzi tego człowieka i nigdy nie traci okazji, by powiedzieć o nim: „Ten łajdak, Rett Butler”.
Ale Scarlett nie roześmiała się w tym momencie i Ashley, który śmiał się ze wszystkimi, nagle spoważniał, dostrzegłszy szybkie jak błyskawica spojrzenie, jakim Mammy obrzuciła Scarlett.
Zuela, zachęcona do hojności odświętną atmosferą, jaka tu zapanowała, przyniosła swój kołnierzyk z irlandzkiej koronki, trochę znoszony, ale wciąż piękny. Karina nalegała, by na podróż do Atlanty Scarlett włożyła jej pantofle, bo były one w dużo lepszym stanie niż obuwie pozostałych mieszkańców Tary. Melania błagała Mammy, żeby zostawiła jej trochę skrawków aksamitu do obszycia ronda zniszczonego kapelusza Scarlett, i wybuchnęła śmiechem, oświadczając, iż stary kogut zostanie pozbawiony swych olśniewających brązowo-zielono-czarnych piór z ogona, chyba że natychmiast ucieknie na bagna.
Obserwując migające palce i słysząc śmiechy, Scarlett usiłowała ukryć rozgoryczenie i pogardę.