Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak to się stało, że przestaliśmy wsłuchiwać się w siebie i odcięliśmy się od swoich uczuć i potrzeb? Często wolimy słuchać innych ludzi, niż wyznać komuś, jak sami się czujemy. W zakładaniu masek i odgrywaniu ról osiągnęliśmy mistrzostwo. Przyzwyczailiśmy się do ukrywania tego, co się w nas dzieje, aby w ten sposób zdobyć uznanie, poczucie przynależności i pozorny komfort. Większość z nas w kwestii komunikacji wciąż znajduje się na etapie nieporadnego bełkotu. Przywykliśmy do oceniania i osądzania innych, do przypinania im łatek, choć sami nie mamy na tyle śmiałości, by podzielić się z drugim człowiekiem własnymi uczuciami i naszym prawdziwym „ja”. Odcięcie od siebie to rodzaj autoprzemocy; niesłuchanie siebie prędzej czy później prowadzi do niesłuchania innych; brak szacunku dla siebie zamienia się w brak szacunku dla otoczenia. Pora odnaleźć radość w przebywaniu ze sobą i z bliskimi! Ta książka jest zaproszeniem do rozładowania mechanizmów przemocy. Uczy, jak rozpoznawać własne potrzeby i samodzielnie o nie dbać. Pokazuje proste, praktyczne sposoby na zrzucenie emocjonalnej maski i prowadzenie autentycznego życia. Przestań narzekać, że nikt się tobą nie zajmuje! Skończ z obwinianiem innych, bo tylko ty posiadasz moc uzdrowienia własnych zachowań!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Przedmowa
Przestać być grzecznym, by stać się sobą
Wyrażajmy swoją prawdę z szacunkiem dla innych oraz dla tego, kim jesteśmy – zachęca w swojej książce Thomas d’Ansembourg. I zaprasza, by dogłębnie przyjrzeć się temu, jak porozumiewamy się ze sobą i z innymi ludźmi. Dowiemy się zatem, jak przeprogramować nasz sposób wyrażania siebie, nasz tryb wypowiadania siebie, tak by odnaleźć radość przebywania w bliskości ze sobą oraz z innymi, i by otwarcie na drugiego człowieka dawało nam poczucie szczęścia. Przekonamy się także, że wszyscy mamy możliwość wyjścia z komfortowej strefy nieświadomości i wkroczenia do świata oferującego swobodę i wolność wyboru.
Projekt piękny i ambitny! – warto dodać. Metoda proponowana przez Thomasa d’Ansembourga, choć zdaje się nie dotykać sedna spraw lub zaledwie przemykać po ich powierzchni, czyli tym, co komunikujemy na zewnątrz siebie, w rzeczywistości wnika w strukturę psychologiczną każdego z nas. Przedsięwzięcie wymagające, gdyż aby jasno nazwać to, co przeżywamy w swoim wnętrzu, trzeba najpierw pozbyć się sporego bagażu nieuświadomionych uwarunkowań. Przedsięwzięcie rewolucyjne, gdyż po drodze odkryjemy, że dążenie do szczerego wypowiadania siebie każe nam odsłaniać czułe punkty i wystawia na próbę naszą dumę. Projekt zaskakujący, gdyż obnaża naszą skłonność do pozostawiania rzeczy takimi, jakie są, z obawy, że przeszkodzimy innym, ale także dlatego, że inni mogliby przeszkodzić nam – gdybyśmy zechcieli rozmawiać naprawdę. Projekt prowokacyjny i stymulujący, gdyż zachęca każdego do pracy nad tym, by zmienić siebie, zamiast czekać, aż zmienią się inni.
Potencjał porozumienia bez przemocy objawił mi się w pełnej krasie na pustyni. Jean-Marie Delacroix i ja zabraliśmy na wyprawę po Saharze grupę dwudziestu czterech mężczyzn w ramach warsztatów La flamme intérieure (Wewnętrzny ogień). Uległszy sugestiom Thomasa d’Ansembourga, zgodziłem się na udział chłopaków i kilku dorosłych animatorów ze stowarzyszenia Flics et Voyous. Mieli oni zapewnić wsparcie techniczne podczas tej ekspedycji. Misją stowarzyszenia było pomaganie młodzieży z problemami; dowiedziałem się o nim kilka lat wcześniej, gdy Pierre-Bernard Velge, założyciel Flics et Voyous, i Thomas d’Ansembourg, jego prawa ręka, zaprosili mnie jako psychologa na podobną wyprawę po Saharze z ich podopiecznymi. Zrewanżowałem się więc, włączając ich grupę do naszej ekspedycji. Spodobał mi się koncept przygody jako sposobu na reintegrację społeczną.
Pomysł wydawał się dobry, jednak zwątpiłem, gdy w grupie technicznej jeden z nastolatków zaczął grozić opiekunowi nożem. Zło wykiełkowało nawet tu, dziesiątki kilometrów od najbliższej cywilizacji. Absolutnie nie godziłem się na to, by wystawiać na niebezpieczeństwo moją grupę, miałem więc w głowie tylko jedną myśl: jak najszybciej odesłać wichrzycieli do domu. W rzeczywistości był to prosty sposób, żeby pozbyć się problemu.
O swoich zamiarach powiedziałem Thomasowi. Nie sprzeciwił się, poprosił jednak, bym dał mu kilka godzin. Na wydmie, nieco z dala od obozowiska, rozpoczęły się długie pertraktacje. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu dyskusja doprowadziła do zawarcia ugody w grupie technicznej. Odtąd do końca podróży nie było żadnego incydentu, który zakłóciłby jej przebieg. Podziwiając cierpliwość Thomasa, przekonałem się jednocześnie o wartości zastosowanego przez niego bezprzemocowego sposobu komunikacji.
Od tego czasu Thomas d’Ansembourg bywa regularnym gościem na organizowanych przeze mnie warsztatach jako doradca i współprowadzący. W ramach działań stowarzyszenia Coeur.com często proszę go o pomoc w kryzysowych sytuacjach. Ukończyłem prowadzony przez niego kurs wprowadzający do porozumienia bez przemocy, a podstawowe założenia tej dyscypliny wykładam na swoich seminariach.
Dlaczego? Ponieważ zdałem sobie sprawę, że w kwestii komunikacji większość z nas, ze mną na czele, wciąż znajduje się na etapie nieporadnego bełkotu. Przywykliśmy do oceniania i osądzania innych, do przypinania im łatek, choć sami nie mamy na tyle śmiałości, by odsłonić przed nimi własne uczucia i wypowiedzieć siebie. W rzeczy samej, kto spośród nas mógłby pochwalić się, że przed sformułowaniem oceny dokonuje przeglądu swoich odczuć? Kto pracuje nad tym, by rozpoznawać i nazywać tłumione potrzeby, które maskujemy wypowiadanymi słowami? Kto stara się formułować wobec otoczenia realistyczne i negocjowalne prośby?
W mojej opinii ten model komunikacji, oparty właśnie na realistycznych i negocjowalnych prośbach, zasługuje na uwagę przede wszystkim dlatego, że jest komplementarny względem rozwiązań proponowanych w innych metodach, głównie Jacques’a Salomégo i Thomasa Gordona. Wszystkie słusznie podkreślają konieczność zdobycia umiejętności wypowiadania się w imieniu własnego „ja” w oparciu o indywidualne doświadczenia oraz przyznania, że odczuwanie własnych potrzeb jest całkowicie uprawnione. To uprawnienie ma jednak swoje granice. Nie może wykraczać poza komunikowanie innym negocjowalnych próśb, w przeciwnym razie istnieje ryzyko zamknięcia się w bańce egotyzmu. Bo o ile nasze potrzeby są słuszne jako takie, o tyle nie wszystkie mogą zostać zaspokojone. Należy szukać kompromisów akceptowalnych dla wszystkich stron. To tutaj, w moim odczuciu, tkwi cała siła porozumienia bez przemocy.
W polityce taka technika zdziałałaby cuda. Powinno zresztą nauczać się tej metody już w szkole podstawowej, tak żeby uniemożliwić uczniom nieprawidłowe kształtowanie poprzez odcięcie się od własnego „ja” i właściwego im sposobu ekspresji. Par excellence sprawdza się ona również w związkach, gdzie napięcia między partnerami bywają dotkliwe i urastają do niebezpiecznych rozmiarów. Porozumienie bez przemocy wydaje mi się czymś w rodzaju przedsionka psychologii, a zarazem tym, co pozwala przełożyć teoretyczną wiedzę o psychice człowieka w świetle stojących przed nim wyzwań na konkretne działania w naszym codziennym życiu.
To prawda, że o ile generalnie łatwo jest przyswoić sobie zasady dowolnej metody komunikacji, o tyle zastosowanie praktyczne nastręcza trudności. W tym sensie niniejszy poradnik będzie punktem odniesienia. Ukazuje bowiem cały talent i otwartość umysłu autora, który odmalowuje nam świat uczuć i potrzeb w sposób będący wypadkową dwóch cech, jakie stały się jego atutem podczas długiej kariery prawniczej: dokładności analitycznej i namacalnej skuteczności.
Spośród ludzi, którzy potrafią śmiało wypowiadać siebie, Thomas d’Ansembourg jest tym, któremu przychodzi to z największą zręcznością. Ten poeta komunikacji i eksplorator wewnętrznych i zewnętrznych pustyń zrozumiał, że aby osiągnąć realne porozumienie z innymi, należy zrezygnować z relacji opartych na stosunku sił i postawić na szali swoją własną prawdę. Widziałem, jak się zmieniał, jak w ciągu kilku lat przeistaczał się z grzecznego, bojącego się zaangażowania chłopca w kochającego męża i oddanego ojca. Widziałem, jak stopniowo porzucał obowiązki adwokata i konsultanta finansowego po to, by pozostać wiernym sobie i pomóc tym, którzy chcieliby podążyć tą samą ścieżką. Z radością widzę, jak wraz z tą książką – napisaną, by powiedzieć nam, że nie ma zażyłości z innymi bez zażyłości ze sobą, tak jak nie ma zażyłości ze sobą bez zażyłości z innymi – rozwinął cały swój potencjał. Z wrażliwością i elegancją Małego Księcia Saint-Exupéry’ego Thomas d’Ansembourg przypomina nam, że możemy wyjść na spotkanie drugiego człowieka, nie przestając być sobą.
Guy Corneau
Wstęp
I żadnej nadziei, żebym sam wyszedł z samotności. Kamień nie ma żadnej nadziei bycia czymś innym niż kamieniem. Ale współdziałając z innymi kamieniami, tworzy całość i staje się świątynią.
Antoine de Saint-Exupéry, Twierdza
(tłum. A. Olędzka-Frybesowa)
Byłem grzecznie sfrustrowanym i uprzejmie zblazowanym adwokatem. Dzisiaj z zapałem udzielam się na konferencjach, seminariach oraz jako terapeuta. Byłem zatwardziałym kawalerem, sparaliżowanym na myśl o zaangażowaniu w związek i kompensującym samotność nadaktywnością. Dzisiaj jestem spełnionym mężem i ojcem. Żyłem w głęboko ukrytym, lecz nieustającym smutku. Dzisiaj wypełniają mnie wiara i szczęście.
Co się wydarzyło?
Uświadomiłem sobie, że ignorując własne potrzeby, od lat używałem wobec siebie przemocy, a odpowiedzialnością za nią ochoczo obarczałem innych. Zaakceptowałem fakt, że mam potrzeby, że mogę ich słuchać, rozróżniać je i szeregować wedle priorytetów, że mogę troszczyć się o siebie, zamiast użalać się, że nikt się mną nie zajmuje. Całą energię, którą wcześniej trwoniłem na biadolenie, niezgodę i defetyzm, zacząłem powolutku łączyć w jeden strumień, który przekierunkowałem na przemianę wewnętrzną, kreatywność i relacje. Pojąłem również oraz zaakceptowałem fakt, że inni także mają swoje potrzeby i że niekoniecznie jestem jedyną osobą, która będzie potrafiła – i mogła – je zaspokoić.
Założenia porozumienia bez przemocy były dla mnie – i wciąż pozostają – czytelnym i wiarygodnym drogowskazem na drodze prowadzącej do zmian. Chciałbym, żeby w sposób równie czytelny i wiarygodny pomogły czytelnikowi odnaleźć się we własnych relacjach, począwszy od tej, którą utrzymuje ze sobą.
Tą książką chciałbym więc zilustrować technikę, którą Marshall B. Rosenberg1 opracował na podstawie i w duchu prac Carla Rogersa. Ci, którzy znają spuściznę Thomasa Gordona, z pewnością rozpoznają kilka pojęć zapożyczonych również stamtąd. Tym samym daję wyraz przekonaniu, że jeśli każdy z nas zgodziłby się przyjrzeć przemocy – tej, której często nieświadomie i bardzo subtelnie używa wobec siebie oraz innych (niejednokrotnie zresztą w jak najlepszych intencjach) – i postarał się zrozumieć napędzające ją mechanizmy, stworzyłby sobie okazję, by owe mechanizmy zablokować i rozbroić. Każdy miałby wówczas swój wkład w budowanie satysfakcjonujących relacji między ludźmi jednocześnie bardziej wolnymi i świadomymi własnej odpowiedzialności za siebie.
Marshall B. Rosenberg nazywa swój sposób komunikowania się porozumieniem bez przemocy. Ja sam mówię o komunikacji świadomej i bezprzemocowej. Przemoc jest bowiem skutkiem naszego braku świadomości. Gdybyśmy byli bardziej świadomi tego, co faktycznie przeżywamy w swoim wnętrzu, łatwiej byłoby nam okazywać siłę bez konieczności uciekania się do wzajemnej agresji. Moim zdaniem przemoc pojawia się w chwili, gdy zaczynamy używać siły nie po to, by tworzyć, stymulować czy chronić, lecz by wywierać przymus – wobec siebie lub wobec drugiego człowieka. Owa siła może być natury emocjonalnej, psychicznej, moralnej, hierarchicznej czy instytucjonalnej. W tym sensie przemoc subtelna, ubrana w białe rękawiczki, w szczególności przemoc emocjonalna, zdarza się o wiele częściej niż agresja wyrażająca się w rękoczynach, przestępstwach, obelgach, i jest tym groźniejsza, iż pozostaje nienazwana.
Dzieje się tak dlatego, że wkrada się ona podstępnie między słowa, których używamy niewinnie każdego dnia. Nasz powszedni język jest jej nośnikiem. Słowa są przecież wehikułem dla naszych myśli i jaźni. Stajemy więc tutaj przed wyborem, czy nasze myśli i świadomość ubierać w słowa, które dzielą, przeciwstawiają, skłócają, porównują, kategoryzują lub karzą, czy w słowa, które jednoczą, wychodzą naprzeciw, godzą i stymulują. Pracując zatem nad naszą świadomością i językiem, możemy wyplenić z nich to, co zakłóca komunikację i rodzi codzienną przemoc.
Zasady porozumienia bez przemocy nie są więc nowe. Od wieków stanowią część mądrości tego świata – mądrości rzadko stosowanej, być może dlatego, że uchodzącej za mało praktyczną. To, co wydaje mi się odkrywcze i czego wymiar praktyczny mam okazję testować każdego dnia, to proponowany przez Marshalla B. Rosenberga porządek.
Z jednej strony, w warstwie językowej, mamy porządek zestawiający dwa znane nam pojęcia: porozumienie i bezprzemocowość. Jakkolwiek atrakcyjne, obydwa te terminy, wraz z opisywanymi przez nie wartościami, często budzą w nas poczucie niemocy: czy zawsze istnieje możliwość bezprzemocowej komunikacji? W jaki sposób, podczas rozmowy, skonkretyzować, urzeczywistnić i uskutecznić owe wartości, z którymi każdy w duchu się zgadza: szacunek, wolność, wzajemną życzliwość, odpowiedzialność?
Z drugiej strony, w warstwie mentalnej, mamy porządek poszczególnych elementów i celów komunikacji. To czteroetapowy proces, który ma nam uświadomić, że zawsze reagujemy na coś, na jakąś sytuację, co do której mamy swoje spostrzeżenia (element 1), że owe spostrzeżenia zawsze wzbudzają w nas uczucia (element 2), że za owymi uczuciami kryją się potrzeby (element 3), a te z kolei skłaniają nas do sformułowania prośby (element 4). Metoda ta opiera się na założeniu, że czujemy się lepiej, gdy jasno widzimy to, na co reagujemy, gdy dokładnie rozumiemy zarówno nasze uczucia, jak i potrzeby, i gdy udaje nam się formułowanie negocjowalnych próśb bez obawy o to, jak zareaguje druga osoba – bez względu na to, jaka to będzie reakcja. Metoda ta opiera się również na założeniu, że czujemy się lepiej, gdy jasno widzimy to, do czego odwołuje się lub na co reaguje druga osoba, gdy dokładnie rozumiemy zarówno jej uczucia, jak i potrzeby, i gdy słyszymy negocjowalną prośbę, pozostawiającą nam możliwość odmowy i szukania rozwiązania, które zadowoli obie strony – a nie pierwszą stronę kosztem drugiej czy drugą kosztem pierwszej. Porozumienie bez przemocy jest więc czymś więcej niż techniką komunikacji – jest sztuką pielęgnowania relacji w poszanowaniu siebie, innych oraz otoczenia.
W erze cyfryzacji coraz więcej ludzi porozumiewa się nie tylko coraz szybciej, ale i coraz gorzej, cierpiąc z powodu samotności, niezrozumienia, utraty punktów odniesienia oraz poczucia bezsensu. Nad jakość relacji wciąż wyraźnie przedkłada się dobrą organizację i efektywność. Znalezienie nowych sposobów komunikacji stało się palącą kwestią.
Wielu z nas jest sfrustrowanych ludzką niezdolnością do prawdziwego wyrażania siebie oraz bycia prawdziwie wysłuchanymi i zrozumianymi. Nawet jeśli dzięki dzisiejszym technologiom potrafimy wymieniać ogromne ilości informacji, nasza prawdziwa zdolność wyrażania się i słuchania są jakby ułomne. Wynikająca z tego bezsilność ożywia lęki, które skutkują znanym efektem tożsamościowej radykalizacji: fundamentalizmem, nacjonalizmem, rasizmem. Czy uczestnicząc w pasjonującej rewolucji technologicznej, w szczególności tej, która dotyczy globalnych narzędzi komunikacji, stojąc wobec zjawiska bezprecedensowego przenikania się grup etnicznych, ras, religii, kultur, modeli politycznych i ekonomicznych, co stało się możliwe dzięki owym narzędziom, nie ryzykujemy pominięcia czegoś mniej spektakularnego, ale prawdziwego i na tyle cennego, że poszukiwanie spełnienia na każdym innym polu może okazać się ślepą uliczką: spotkania – realnego, bez udawania i bez masek, wolnego od lęków, przyzwyczajeń i uprzedzeń, nieobciążonego naszymi uwarunkowaniami i zakorzenionymi refleksami? Spotkania człowieka z człowiekiem, które wyciągnie nas z baniek, w jakich zamykamy się z naszymi telefonami, ekranami i wirtualną rzeczywistością?
Wydaje się, że czeka na nas niezupełnie jeszcze odkryty i budzący strach kontynent prawdziwych relacji pomiędzy wolnymi i odpowiedzialnymi ludźmi.
Jeżeli wzbraniamy się przed zejściem na ten ląd, to dlatego, że będąc w relacji, często obawiamy się zatracenia siebie. Nauczono nas bowiem odcinać się od siebie, by móc być z innymi.
Proponuję, abyśmy przyjrzeli się mojemu pomysłowi na stworzenie prawdziwych relacji pomiędzy wolnymi i odpowiedzialnymi ludźmi; pomysłowi wyrosłemu na gruncie pytania, które regularnie powraca do mnie jako istota trudności „bycia” wielu z nas: Jak być sobą, nie przestając być z innymi, jak być z innymi, nie przestając być sobą?
Gdy pisałem tę książkę, zajmowała mnie regularnie pewna kwestia. Wiem, że książki bywają pouczające i mogą mieć wpływ na nasz rozwój. Zdaję sobie jednak sprawę, że zrozumienie intelektualne nie wystarczy, by przeistoczyć serce. Przeistoczenie to wynika ze zrozumienia emocjonalnego, to znaczy z doświadczenia i praktyki rozciągniętych w czasie. Niniejsza książka jest zresztą tego przykładem: opiera się głównie na doświadczeniu i praktyce.
Po tym, jak po raz pierwszy zetknąłem się z porozumieniem bez przemocy, zależało mi, aby przyswoić sobie jego założenia w sposób praktyczny właśnie dlatego, iż nie ufam książkowej wiedzy, która często daje poczucie, że wszystko zrozumieliśmy – co może być prawdą na poziomie mentalnym – podczas gdy w rzeczywistości niczego sobie nie przyswoiliśmy; złudzenie, które pozwala nam unikać okazji do prawdziwej i trwałej przemiany.
To wyjaśnia, dlaczego w umieszczonej przeze mnie bibliografii, oprócz książki Marshalla B. Rosenberga, znajduje się tak niewiele pozycji, mimo iż wiem – i cieszy mnie to! – że poruszane przeze mnie zagadnienia, same w sobie wcale nie nowe, są tematem dociekań również innych autorów.
Owszem, przelewając na papier za pomocą nieożywionych słów i pojęć to, czego uczymy się na żywo podczas warsztatów i seminariów poprzez odgrywanie scenek, proces przyswajania, wsłuchiwanie się w emocje, feedback, ciszę i reakcje grupy, zdaję sobie sprawę, że ów zamysł może niektórym wydać się naiwnie utopijny. Podejmuję to ryzyko, ponieważ chodzi o proces, a nie jakiś chwyt marketingowy, co oznacza, że mamy tutaj do czynienia ze stanem świadomości, który należy praktykować tak, jak praktykuje się język obcy. Każdy wie, że jednorazowe przeczytanie rozmówek polsko-angielskich nie sprawi, iż zdecydujemy się wziąć udział w konkursie oratorskim na Oksfordzie ani nawet w salonowej konwersacji z pierwszym lepszym lordem! Najpierw skromnie poćwiczymy podstawy. Poza tym, czy słowo „utopia” nie budzi skojarzeń z odległą krainą?
Otóż książka ta adresowana jest do osób, które podążają ku takiej krainie, miejscu prawdziwego spotkania człowieka z człowiekiem. Mój zawód pozwala mi spotykać takie osoby codziennie w najróżniejszych środowiskach: biznesowym, socjalnym i oświatowym, w związkach i rodzinach wywodzących się ze wszystkich warstw społecznych, w służbie zdrowia, wśród wykluczonej młodzieży lub menadżerów. I codziennie utwierdzam się w przekonaniu, że to miejsce istnieje – wystarczy tylko chcieć do niego dotrzeć.
Rozdział 1
Dlaczego jesteśmy oderwani od siebie, od swoich uczuć lub potrzeb
Nasz świat umysłowy składa się z kategorii, jest otoczony arbitralnymi i sztucznymi granicami. Trzeba zbudować mosty, ale do tego potrzebna jest wiedza, szersza wizja człowieka i jego przeznaczenia.
Yehudi Menuhin
Nie mam słów, żeby nazwać moją samotność, mój smutek lub moją złość.
Nie mam słów, żeby nazwać moją potrzebę wymiany, zrozumienia, uznania.
Więc krytykuję, obrażam lub biję.
Więc szprycuję się, piję lub wpadam w depresję.
Przemoc, uwewnętrzniona lub uzewnętrzniona, wynika z niedoboru słownictwa: jest ekspresją frustracji, która nie znalazła słów, by dało się ją wyartykułować.
Powód: nigdy nie opanowaliśmy terminologii opisującej nasze życie wewnętrzne. Nie nauczyliśmy się dokładnego nazywania ani naszych uczuć, ani naszych potrzeb. A przecież od dziecka przyswajamy sobie całą masę słów: potrafimy opowiadać o historii, geografii, matematyce, naukach ścisłych lub literaturze, potrafimy opisać technikę informatyczną albo sportową, rozprawiać o ekonomii albo prawie. Kiedy jednak nauczyliśmy się nazywać życie wewnętrzne? Z wiekiem odcięliśmy się od naszych uczuć i potrzeb, żeby lepiej wsłuchać się w uczucia i potrzeby tatusia i mamusi, rodzeństwa, nauczycieli itd.: „Rób, co mówi mama”, „Gdy po południu przyjedzie twój kuzyn, bawcie się tak, żeby nie zrobić mu przykrości”, „Spełniaj oczekiwania innych”.
I pewnego dnia przychodzi nam zapłacić za takie odcięcie! Nieśmiałość, depresja, wątpliwości, trudności w podejmowaniu decyzji, nieumiejętność dokonywania wyborów, strach przed zaangażowaniem, utrata radości życia. Na pomoc! Kręcimy się w kółko jak woda w odpływie umywalki. Grozi nam, że wpadniemy w kanał. Czekamy, aż ktoś nas wyłowi, wskaże rozwiązania, a jednocześnie pozostajemy głusi na jakiekolwiek wskazówki! Jesteśmy przesyceni powtarzanymi „Trzeba…”, „Najwyższy czas, abyś…”, „Powinieneś…”.
Mamy w sobie fundamentalną potrzebę odnalezienia nas samych, solidnego zakotwiczenia w sobie, wewnętrznego poczucia, że wypowiadamy się i decydujemy my, a nie nasze przyzwyczajenia, uwarunkowania i lęk przed oceną innych. Ale jak to zrobić?
We wprowadzeniu do proponowanej przeze mnie metody lubię posługiwać się rysunkiem postaci stworzonej przez Hélène Domergue, genewską trenerkę porozumienia bez przemocy.
Głowa symbolizuje przestrzeń mentalną. To ona była głównym beneficjentem otrzymanej przez nas edukacji. To ją trenowaliśmy, dyscyplinowaliśmy, doskonaliliśmy, by być skuteczni, produktywni i szybcy. Tymczasem naszemu sercu, życiu uczuciowemu i wewnętrznemu nie poświęcono aż takiej uwagi. Nauczyliśmy się więc stateczności i rozsądku, podejmowania dobrych i przemyślanych decyzji, analizowania, kategoryzowania, opatrywania etykietami każdej rzeczy i porządkowania ich w odrębnych szufladkach. Staliśmy się mistrzami logiki i rezonowania, od dziecka bowiem stymulowano, trenowano, doskonalono i szlifowano nasze intelektualne rozumienie rzeczy. Do rozumienia emocjonalnego, o ile nie było otwarcie negowane, zachęcano nas powściągliwie lub nie zachęcano w ogóle.
Z mojego doświadczenia zawodowego wynika, że u podłoża przemocy, jaką stosujemy wobec siebie i innych, leżą cztery mechanizmy myślenia.
Oceniamy; oceniamy drugiego człowieka lub sytuacje na podstawie ułamka tego, co widzieliśmy, i bierzemy ów wycinek rzeczywistości za całą prawdę. Na przykład, na ulicy mijamy chłopaka z pomarańczowym irokezem na głowie i piercingiem na twarzy. „Oho, punk! Jeszcze jeden wykolejony buntownik żerujący na podatnikach”. Błyskawicznie, w ułamku sekundy dokonaliśmy oceny. Nic nie wiemy o tej osobie, która być może udziela się społecznie, pracuje w teatrze lub jest geniuszem informatycznym, a jej talent i pasja przyczyniają się do rozwoju świata. Oceniamy ją jednak, ponieważ coś w jej wyglądzie, w jej odmienności, budzi w nas lęk, nieufność oraz potrzeby, których nie potrafimy odkodować (potrzeba otwarcia na inność, potrzeba integracji, potrzeba pewności, że odmienność nie jest zagrożeniem). Zwróćcie uwagę, w jaki sposób naszą oceną dokonaliśmy agresji na piękno, szlachetność i bogactwo, którymi z pewnością charakteryzuje się ta osoba, a których nie dostrzegliśmy.
Inny przykład. Mija nas limuzyna z elegancką damą w futrze na tylnym siedzeniu. „Kolejna snobka, której jedynym życiowym celem jest obnoszenie się ze swoim bogactwem!”
Znów dokonujemy oceny, biorąc ułamek tego, co zauważyliśmy w tej osobie, za obowiązującą rzeczywistość. Pakujemy tę kobietę próżniowo i zamykamy w szufladce. Raz jeszcze dokonujemy agresji na całe jej wewnętrzne piękno, którego nie dostrzegliśmy. Owa dama być może nie szczędzi czasu i pieniędzy – o ile nimi dysponuje – na szczytne cele. Nie możemy tego wykluczyć. Jej wygląd budzi w nas lęk, nieufność, złość, smutek i potrzeby, których nie potrafimy odkodować (potrzeba wymiany, potrzeba dzielenia się, potrzeba, by ludzie aktywnie działali dla dobra ogółu), więc dokonujemy oceny, przypisujemy odpowiednią kategorię i zamykamy w szufladce.
Bierzemy czubek góry lodowej za całą górę lodową, choć każdy wie, że dziewięćdziesiąt pięć procent jej objętości znajduje się pod wodą, poza zasięgiem wzroku. Przypomnijmy sobie, co pisał Saint-Exupéry: „Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”2. Czy na pewno widzimy drugiego człowieka sercem?
Nauczyliśmy się funkcjonować nawykowo, myśleć w sposób automatyczny, aprioryczny, za pomocą stereotypów, poruszać się w świecie pojęć i idei, konstruować i rozpowszechniać niesprawdzone przekonania – na przykład: „Mężczyźni są macho”, „Kobiety nie potrafią prowadzić”, „Wszyscy urzędnicy to nieroby”, „Wszyscy politycy są skorumpowani”, „W życiu trzeba o wszystko walczyć”, „Są rzeczy, które należy robić, czy tego chcemy, czy nie”, „Zawsze tak było”, „Dobra matka, dobry mąż, dobry syn powinni…”, „Moja żona nigdy nie pozwoliłaby, żebym mówił do niej w ten sposób”, „W tej rodzinie lepiej nie poruszać tego tematu”, „Mój ojciec to ktoś, kto…”. Wszystkie te stwierdzenia są w głównej mierze odbiciem naszych lęków. Używając ich, zamykamy siebie i innych w bańce przekonań, nawyków, pojęć.
Raz jeszcze dokonujemy tutaj agresji na mężczyzn, którzy nie są zwolennikami kultury macho, otwartych na noszoną w sobie wrażliwość, delikatność czy kobiecość. Dokonujemy agresji na kobiety, które prowadzą lepiej od wielu mężczyzn, a także z większym poszanowaniem dla innych kierowców i pozytywnym skutkiem dla płynności ruchu. Dokonujemy agresji na urzędników, którzy szczerze i z entuzjazmem oddają się swojej pracy. Dokonujemy agresji na polityków, którzy pełnią swoje funkcje lojalnie i prawomyślnie, pracując na rzecz pożytku publicznego. Dokonujemy agresji na siebie z powodu wszystkich tych rzeczy, których nie ośmielamy się nazwać lub zrobić, ale na których faktycznie nam zależy, jak również z powodu wszystkich tych, które „czujemy się w obowiązku” zrobić, nawet jeśli nie uznaliśmy za stosowne, by sprawdzić, czy na pewno są one dla nas tak ważne i czy nie lepiej byłoby się zatroszczyć o realne potrzeby osób zainteresowanych (nas lub bliźnich) w inny sposób.
Przyzwyczailiśmy się do opisywania rzeczywistości za pomocą bezpiecznego, czarno-białego wzorca. Wszystko widzimy w pozytywach lub negatywach. Drzwi powinny być otwarte lub zamknięte, coś jest właściwe lub niewłaściwe, ktoś ma rację albo się myli, tak się robi albo tak się nie robi, coś jest modne albo niemodne, świetne albo całkowicie do bani. Istnieją subtelne warianty: jesteśmy uzdolnieni intelektualnie albo manualnie, mamy umysł ścisły albo artystyczny, jesteśmy odpowiedzialnym ojcami rodziny albo beztroskimi utracjuszami, podróżnikami lub domatorami, poetami lub inżynierami, homo albo hetero, ludźmi modnymi albo obciachowymi. To jest pułapka dualizmu, systemu binarnego.
Tak jakby nie można było jednocześnie być błyskotliwym intelektualistą i złotą rączką, kartezjańskim matematykiem i uduchowionym artystą, osobą odpowiedzialną i pełną fantazji, wrażliwym poetą i poważnym inżynierem. Tak, jakbyśmy nie mogli kochać, wykraczając poza dualizm płciowy, pozostawać konserwatywnymi w jednych dziedzinach, a wykazywać się postępowością w innych.
Tak jakbyśmy chcieli zaprzeczyć, że rzeczywistość jest dużo bogatsza i barwniejsza od naszych żałosnych kategoryjek, od naszych żałosnych szufladek, w które staramy się ją upchnąć tylko dlatego, że jej płynność, różnorodność i witalność budzą w nas niepokój i lęk. Dla bezpieczeństwa wolimy więc zamknąć wszystko w starannie opisanych słojach aptecznych poustawianych na półkach naszego umysłu!
Używając formuł „albo” i „lub”, przyjmujemy logikę wykluczania i dzielenia. Biorąc udział w tragicznej grze „Kto ma rację, a kto się myli”, raczej stygmatyzujemy to, co nas różni, zamiast premiować to, co nas łączy. W dalszej części zobaczymy, jak dajemy się złapać w pułapkę binarności i w jaki sposób dokonuje ona agresji na nas samych i na innych. Oto najpowszechniejszy przykład: albo troszczymy się o innych, albo troszczymy się o siebie; wskutek czego albo odcinamy się od siebie, albo odcinamy się od innych. Tak jakbyśmy nie mogli troszczyć się zarazem o innych i o siebie, być w bliskości z innymi, nie przestając być w bliskości ze sobą.
Używamy języka, który zdejmuje z nas odpowiedzialność za to, co przeżywamy lub robimy. Po pierwsze, nauczyliśmy się przenosić odpowiedzialność za własne uczucia na innych albo na czynniki zewnętrzne. „Jestem rozgniewany, bo ty…” („zabójcze ty”, o którym pisał Jacques Salomé), „Jestem smutny, bo moi rodzice…”, „Jest mi źle, bo świat, bo smog, bo dziura ozonowa…”. Nie bierzemy absolutnie żadnej odpowiedzialności za to, co czujemy. Przeciwnie, znajdujemy kozła ofiarnego, umywamy ręce, wyładowujemy swoje żale na bliźnich, którzy stają się piorunochronem dla naszych frustracji! Po drugie, nauczyliśmy się uciekać od odpowiedzialności za swoje działania: „Takie są zasady…”, „Wykonuję rozkazy…”, „Tradycja chce…”, „Nie mogłem postąpić inaczej…”, „Trzeba…”, „Powinieneś…”, „Nie mam wyboru…”, „Najwyższy czas, żeby…”, „To (nie)normalne, żeby…”.
Zobaczymy, jak bardzo taki język odcina nas od własnego „ja” i od drugiego człowieka, zniewalając nas tym subtelniej, że nosi wszelkie atrybuty odpowiedzialności.
Tradycyjny model, dający pierwszeństwo funkcjom mentalnym, sprawia, że od naszych uczuć i emocji oddziela nas coś w rodzaju betonowej płyty.
Być może rozpoznasz się w poniższym wspomnieniu. Będąc małym chłopcem, nauczyłem się, że trzeba być grzecznym, rozsądnym i że zawsze należy wsłuchiwać się w potrzeby innych. Mówienie o sobie lub swoich emocjach nie było wówczas dobrze widziane. Można było emocjonalnie wypowiedzieć się na temat obrazu czy ogrodu, utworu muzycznego, książki, krajobrazu, ale mówienie o sobie, co gorsza w emocjach, budziło podejrzenie o egocentryzm, narcyzm lub megalomaństwo. „To nieładnie zajmować się sobą, trzeba zadbać o innych” – mówiono.
Gdy byłem bardzo rozgniewany i dobitnie to wyrażałem, w odpowiedzi słyszałem coś w rodzaju: „Nie można się tak złościć. Tacy grzeczni chłopcy jak ty się nie złoszczą. Idź do swojego pokoju, wrócisz, jak przemyślisz swoje zachowanie”. No dobrze, w takim razie wracam do rozsądnego zachowania.
Szedłem na przemyślenia, po czym głos w głowie bezzwłocznie uznawał mnie za winnego. Odcinałem się więc od swojego serca, chowałem złość do kieszeni i z fałszywym uśmiechem na twarzy wracałem w imię jedności rodziny. Jeśli zaś dopadał mnie smutek, zalany łzami, przytłoczony jedną z tych trosk, które pojawiają się nagle i nie wiedzieć czemu – mimo że potrzebowałem jedynie słów pocieszenia i wsparcia – mogłem znów usłyszeć: „Nieładnie jest się smucić, biorąc pod uwagę wszystko, co dla ciebie robimy! Poza tym są ludzie, którzy przeżywają gorsze rzeczy. Idź do swojego pokoju, wrócisz, jak przemyślisz swoje zachowanie”. Znów odsyłali mnie z kwitkiem!
Szedłem do pokoju i racjonalność ponownie brała górę: „To prawda, nie mam prawa być smutny, mam tatę, mamę, rodzeństwo, książki, zabawki, dom i jedzenie, na co się uskarżam? Co to ma być, ten smutek? Jestem egoistą i zerem!”. Znów się karciłem, obwiniałem, odcinałem od własnego serca. Smutek lądował obok złości w kieszeni, a ja wracałem w imię jedności rodziny z fałszywym uśmiechem na twarzy. Jak widzicie, od najmłodszych lat uczy się nas, że mamy być grzeczni, a nie autentyczni.
Jeżeli zaś innego dnia tryskałem radością, rozpierało mnie szczęście i dawałem temu wyraz, biegając po całym domu, puszczając muzykę na cały regulator lub dzieląc się swoją radością, mogłem dostać takie ostrzeżenie: „Nie ciesz się za bardzo, bo życie nie jest zbyt zabawne!”. To ci niespodzianka! W świecie dorosłych nawet radość nie jest dobrze widziana! Co więc robi dziesięcioletni chłopiec, którym byłem? Koduje na twardym dysku swojego mózgu dwie następujące informacje:
Bycie dorosłym to maksymalne odcięcie się od emocji, które mają służyć jako ozdoba podczas salonowych konwersacji, ale tylko od czasu do czasu i tak, by nikomu nie przeszkadzać.
Aby być lubianym i mieć swoje miejsce w świecie, muszę robić nie to, co czuję i czego pragnę, lecz to, czego oczekują inni. Autentyczność niesie ze sobą ryzyko, że inni przestaną mnie lubić.
Takie kodowanie skutkuje warunkowaniem, o którym porozmawiamy w rozdziale 5.
No tak, powiecie, ale czy naprawdę trzeba przyjmować te wszystkie emocje? Czy nie narażamy się na ryzyko, że zostaniemy przez nie zmanipulowani? Pewnie myślicie tutaj o tych skwaszonych od lat osobach, które szamocząc się z własnym gniewem, tkwią w miejscu. Albo o ponurakach i melancholikach, którzy roztrząsają swoje smutki, nie mogąc się od nich uwolnić. Albo o tych, którzy buntują się przeciw wszystkiemu i obnoszą wszędzie ze swoim sprzeciwem, nigdzie nie mogąc znaleźć ukojenia. To prawda, nurzanie się w swoich uczuciach niczym rybka w okrągłym akwarium uniemożliwia zmianę i powoduje co najwyżej mdłości.
Nasze emocje są jak przypływy wielorakich uczuć, przyjemnych lub nieprzyjemnych, które warto umieć rozpoznawać i rozróżniać. Rozpoznanie danego uczucia dostarcza nam informacji o nas samych, ponieważ zachęca do zidentyfikowania własnych potrzeb. Uczucie działa jak kontrolka kierunkowskazu na desce rozdzielczej: pokazuje, czy wszystko działa, czy jakaś potrzeba jest lub nie jest zaspokojona.
Ponieważ często jesteśmy odcięci od własnych uczuć, mamy tylko kilka słów, by je nazwać: z jednej strony możemy czuć się dobrze, być szczęśliwi, spokojni, rozluźnieni; z drugiej strony możemy odczuwać strach, czuć się brzydcy, zawiedzeni, smutni, rozzłoszczeni. Dysponujemy skąpą bazą słów, by móc opisać siebie, musimy radzić sobie z tym, co mamy. Podczas szkoleń z porozumienia bez przemocy uczestnikom rozdaje się listę ponad dwustu pięćdziesięciu uczuć, by umożliwić im rozszerzenie zasobu słów i zwiększenie świadomości tego, co odczuwają. Ta lista nie jest wyciągiem terminów encyklopedycznych, ale spisem potocznych wyrażeń, które możemy przeczytać w gazetach lub usłyszeć w telewizji. Przestaliśmy ich używać do mówienia o sobie wskutek wpajanych nam z pokolenia na pokolenie nakazów skromności oraz powściągliwości.
Większy zasób słownictwa pozwala zwiększyć świadomość tego, co przeżywamy.
Cały proces edukacji polega na rozwijaniu od najmłodszych lat świadomości w zewnętrznych obszarach i dziedzinach: w szkole uczymy się historii, geografii, matematyki, potem zaś możemy kształcić się na hydraulika, elektryka, informatyka czy lekarza. Rozwijamy słownictwo typowe dla różnych specjalizacji, nabierając tym samym pewnej wprawy i swobody w danej dyscyplinie.
Przyswajaniu słownictwa towarzyszy zwiększanie świadomości: potrafimy zrozumieć współzależności między różnymi elementami i w razie potrzeby modyfikować je, ponieważ nauczyliśmy się je nazywać i rozróżniać. Ja na przykład zupełnie nie znam się na hydraulice. Więc gdy psuje się mój podgrzewacz wody, dzwonię do hydraulika i mówię, że mam problem. Mój poziom wiedzy na temat takich awarii i tym samym możliwość działania oscylują wokół zera. Tymczasem hydraulik rozpozna usterkę, nazywając ją za pomocą konkretnych słów: „Popsuł się palnik” albo „Układ jest zakamieniony, a wtryskiwacz gazu przestarzały”. Hydraulik dysponuje zatem możliwością działania, w tym wypadku możliwością naprawy.
Gdy pracowałem jako adwokat i przyjmowałem petentów, niekiedy kompletnie bezsilnych i pogubionych w prawnych zawiłościach, znajdowałem przyjemność w rozsupływaniu wątków różnych spraw, rozpoznawaniu wiążących ich zależności i określaniu priorytetów, wskutek czego znajdowałem się na uprzywilejowanej pozycji, umożliwiającej mi zaproponowanie konkretnych działań. Możliwość działania jest więc ściśle powiązana ze świadomością oraz zdolnością nazywania i rozróżniania elementów. Każdy z nas posiadł w ten sposób określoną moc działania w sferze zewnętrznej.
Ale na którym etapie naszej edukacji nauczono nas, jak nazywać wątki życia wewnętrznego, jak rozpoznawać to, co dzieje się w nas, rozróżniać nasze uczucia i oddzielać je od fundamentalnych potrzeb, nazywać te potrzeby, a następnie prosto, życzliwie formułować konkretne i negocjowalne prośby, które liczyłyby się z potrzebami innych? Czyż nie czujemy bezradności i gniewu w odpowiedzi na własną bezsilność, ilekroć pojawią się wszechogarniające złość, smutek czy melancholia, wsączające jad, na który nie potrafimy znaleźć odtrutki? Do ogólnego fatalnego samopoczucia, podszytego złością, smutkiem i melancholią, dołącza wówczas wrażenie niemocy: „Jestem nieszczęśliwy i zły, a w dodatku nie wiem, co zrobić, żeby z tego wyjść”.
W takiej sytuacji, by uwolnić się od niechcianych uczuć, często nie pozostaje nam nic innego, jak zwrócić się przeciwko: tacie, mamie, szkole, kolegom i koleżankom z klasy, potem kolegom z pracy, klientom, pracy, państwu, zanieczyszczeniu środowiska, kryzysowi. Nie mając narzędzi, by zrozumieć i zapanować nad swoim życiem wewnętrznym, przerzucamy odpowiedzialność za nasze troski na czynniki zewnętrzne, które służą za idealnego kozła ofiarnego. „Jestem wkurzony, bo ty…”, „Jestem smutny, bo wy…”, „Jestem oburzony, bo świat…”.
Nie potrafiąc poradzić sobie z problemem, eksportujemy go i obciążamy nim innych. Aby zacząć sobie radzić z emocjami, trzeba więc posiąść umiejętność ich nazywania, a żeby to osiągnąć, trzeba zwiększyć zakres słownictwa związanego z uczuciami i potrzebami, tak by oswoić się z nimi i stopniowo przejąć nad nimi kontrolę. Przejęcie kontroli nie polega na stłumieniu uczuć, ale na objęciu przewodnictwa.
Uczucie działa jak kontrolka na desce rozdzielczej – informuje o potrzebie: przyjemne uczucie wskazuje, że potrzeba została zaspokojona, nieprzyjemne zaś daje znać, że tak się nie stało. Warto więc mieć na uwadze to kluczowe rozróżnienie, gdyż pozwala ono zidentyfikować potrzeby. Bo zamiast uskarżać się na to, czego nie chcę, często dzieląc się tym z kimś, kto nie potrafi mi pomóc, będę mógł lepiej określić to, czego chcę (potrzebę zamiast braku), i podzielić się tym z osobą kompetentną. A tą osobą będę najczęściej ja sam!
Uczucie działa jak kontrolka na desce rozdzielczej – informuje, czy wewnętrzna potrzeba jest spełniona, czy też nie.
Oto przykład przytaczany przeze mnie na konferencjach. Jadąc samochodem po drogach powiatowych, mogę się znaleźć w trzech następujących sytuacjach:
1. Podróżuję starym samochodem bez deski rozdzielczej, powiedzmy fordem T z początku XX wieku. Jadę zadowolony z siebie, zużywając całą rezerwę benzyny i nie przejmując się potrzebą uzupełnienia baku (ponieważ żadna kontrolka mi tego nie uświadamia). Wcześniej czy później, gdy jestem akurat w szczerym polu, kończy mi się paliwo. Brak sygnału, brak uświadomienia sobie potrzeby, brak możliwości działania.
2. Najbardziej klasyczny przypadek. Podróżuję współczesnym samochodem wyposażonym w deskę rozdzielczą. W pewnym momencie kontrolka poziomu paliwa sygnalizuje, że jadę na rezerwie. Wpadam w złość: „Kto zapomniał zatankować? To niewiarygodne, że zawsze mnie to spotyka! Czy w tej rodzinie nikt poza mną nie potrafi obsłużyć dystrybutora?”. Tak się wkręcam w użalanie nad sobą, że przegapiam wszystkie znajdujące się po drodze stacje benzynowe. Wcześniej czy później, gdy jestem akurat w szczerym polu, kończy mi się paliwo. Co prawda odebrałem sygnał i uświadomiłem sobie potrzebę, ale nie podjąłem żadnego działania, aby zapobiec awarii. Zużyłem całą energię na biadolenie i szukanie winnych lub kogoś, kogo mógłbym obciążyć swoją frustracją.
3. Przypadek z zastosowaniem porozumienia bez przemocy. Znów podróżuję współczesnym samochodem wyposażonym w deskę rozdzielczą. Kontrolka poziomu paliwa sygnalizuje, że jadę na rezerwie. Rozpoznaję swoją potrzebę: „Oho, będę potrzebować paliwa. Nie widzę żadnej stacji w pobliżu. Co mogę zrobić?”.
Podejmuję wówczas pozytywne i konkretne działanie. Będę uważnie wypatrywać najbliższej stacji, żeby zatrzymać się na niej i zatroszczyć o moją potrzebę. Sam sobie udzielam pomocy. Będąc świadomym tego, co jest mi potrzebne, otwieram się na możliwość znalezienia rozwiązania. Nie leży ono na wyciągnięcie ręki, ale ponieważ uświadomiłem sobie potrzebę, mam nieskończenie więcej szans na wyjście z opresji niż w pierwszym przypadku, gdzie potrzeba pozostała nieuświadomiona.
To, że sam udzieliłem sobie pomocy, tankując paliwo, nie oznacza, że zrezygnuję z potrzeby bycia uwzględnianym i szanowanym. Wróciwszy do domu, powiem partnerce lub dzieciom: „Jestem zirytowany faktem, że musiałem tankować samochód po tym, jak z niego korzystaliście (uczucie). Potrzebuję z waszej strony szacunku dla mojego czasu i wdzięczności za to, że użyczam wam samochodu (potrzeba). Czy zgadzacie się na to, by w przyszłości uzupełniać paliwo w aucie (prośba)?”.
O ile za sprawą edukacji lub przyzwyczajeń często bywamy odcięci od naszych uczuć, o tyle w jeszcze większym stopniu pozostajemy oddzieleni od naszych potrzeb.
Nie dość, że jesteśmy w dużym stopniu odcięci od swoich uczuć, to jeszcze pozostajemy niemal całkowicie oddzieleni od swoich potrzeb.
Często możemy odnieść wrażenie, że odgradza nas od nich betonowa płyta. Nauczyliśmy się raczej, jak próbować rozumieć i zaspokajać potrzeby innych niż wsłuchiwać się w nasze własne. Wsłuchiwanie się w siebie często było tożsame z grzechem śmiertelnym, a przynajmniej z egocentryzmem albo narcyzmem: „Nie można tak wsłuchiwać się w siebie!”, „No tak, jeszcze jeden wpatrzony w siebie narcyz”. Przekonanie o tym, że można „mieć potrzeby”, wciąż jeszcze często postrzega się jako nieprzyzwoite.
Bywa, że słowo „potrzeba” jest źle rozumiane. Nie chodzi tutaj o chwilową zachciankę, przelotne pragnienie czy kaprys. Chodzi o nasze fundamentalne potrzeby, te, które są niezbędne, by utrzymać nas przy życiu; te, które musimy zaspokoić, by znaleźć satysfakcjonującą równowagę; te, które odnoszą się do uniwersalnych wartości człowieka: tożsamości, szacunku, zrozumienia, odpowiedzialności, wolności, solidarności. Im dłużej pracuję jako terapeuta, tym wyraźniej widzę, w jak wielkim stopniu lepsze zrozumienie własnych potrzeb pomaga dokładniej zidentyfikować własne wartości. Rozwiniemy ten temat w dalszej części.
Podczas jednego z prowadzonych przeze mnie warsztatów pewna rozżalona matka opowiedziała o swoich problemach ze zrozumieniem własnych dzieci. Była z nimi w permanentnym konflikcie i miała dość „nakazywania im tysiąca rzeczy, których one zdawały się nie rozumieć lub które skłaniały je do przekornego działania na odwrót”. W momencie, kiedy zapytałem, czy mogłaby określić swoje potrzeby odnośnie do tej sytuacji, wybuchnęła:
– Życie nie polega na zajmowaniu się swoimi potrzebami! Gdyby każdy słuchał swoich potrzeb, wszędzie mielibyśmy wojny. To, co pan proponuje, jest wyrazem skrajnego egoizmu!
– Jest pani rozzłoszczona (uczucie), ponieważ chciałaby, żeby ludzie byli uważni i słuchali siebie nawzajem (potrzeba) tak, aby wspólnie znajdować rozwiązania zadowalające potrzeby jednych i drugich?
– Tak.
– Pragnie pani zatem (potrzeba), aby w relacjach międzyludzkich panowały zrozumienie i harmonia?
– Ależ oczywiście.
– Otóż, widzi pani, trudno mi sobie wyobrazić, aby mogłaby pani właściwie wsłuchać się w potrzeby swoich dzieci, jeśli nie zacznie pani właściwie wsłuchiwać się we własne. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłaby pani zrozumieć je w ich różnorodności i sprzecznościach, jeśli nie podejmie pani wysiłku, by zrozumieć i pokochać siebie w swojej różnorodności i swoich sprzecznościach. Jak się pani czuje po tym, co powiedziałem?
Zaskoczona kobieta zamilkła. Była bliska łez. Potem powoli doznała czegoś w rodzaju olśnienia. Grupa okazała się głęboko empatyczna, nikt się nie odzywał. Wówczas kobieta wybuchnęła śmiechem, stwierdzając:
– To niewiarygodne, właśnie zdałam sobie sprawę, że nigdy nie nauczyłam się słuchania siebie. Toteż nie słucham dzieci, tylko narzucam im moje zasady! To oczywiste, że się buntują – ja też się buntowałam w ich wieku!
Czy możemy być prawdziwie i właściwie wsłuchani w innych, nie będąc prawdziwie i właściwie wsłuchani w nas samych? Czy możemy być otwarci i życzliwi na innych, nie będąc takimi w stosunku do siebie? Czy możemy kochać bliźniego w jego odmienności i sprzecznościach, nie pokochawszy ich wpierw u siebie?
Jeżeli odcinamy się od swoich potrzeb, ktoś będzie musiał za to zapłacić: my sami albo inni.
Za oderwanie się od swoich potrzeb płacimy na różne sposoby. Poniżej wymieniam najczęstsze konsekwencje:
Mamy problem z
podejmowaniem decyzji
, które dotyczą nas osobiście. W pracy i z załatwianiem spraw radzimy sobie dobrze. Ale sfera uczuciowa, intymna i najbardziej osobiste wybory to istna łamigłówka! Przestępujemy z nogi na nogę, nie wiedząc, na co się zdecydować, i żywiąc nadzieję, że ostatecznie wyboru dokonają za nas okoliczności lub inni ludzie. Albo, nie umiejąc wsłuchać się i rozpoznać tego, co nas w istocie napędza, narzucamy sobie wybór (tak jest rozsądniej, tak jest bezpieczniej).
Jesteśmy uzależnieni od spojrzenia innych. Ponieważ nie potrafimy zidentyfikować swoich prawdziwych, indywidualnych potrzeb, często zdajemy się na ocenę otoczenia: „Co o tym myślisz, co zrobiłbyś na moim miejscu?”. Albo gorzej, nie sprawdziwszy ich, dopasowujemy się do wyimaginowanych oczekiwań i bezkrytycznie staramy się im sprostać: „Co pomyślą inni…”, „Muszę koniecznie zrobić to lub tamto…”, „Powinienem zachować się tak, a nie inaczej, bo w przeciwnym razie…”. Nie dość, że tracimy energię na szukanie uznania w oczach innych, to w skrajnych przypadkach stajemy się ofiarą mód i trendów (wszyscy tak robią, więc robię tak, jak wszyscy), różnych nałogów (pieniądze, władza, seks, telewizja, gry, alkohol, lekarstwa, narkotyki, a ostatnio internet) czy formalnych zaleceń (podporządkowuję się autorytetowi wymagającego przełożonego, autokratycznego ugrupowania politycznego albo sekty). Spotkałem wiele osób świadomie lub nieświadomie cierpiących na różne formy uzależnienia. W moim odczuciu najpowszechniejszą, a jednocześnie najmniej zauważalną jest ta, która podporządkowuje nas opiniom innych. Nie znamy swoich potrzeb, ponieważ nie nauczyliśmy się ich rozpoznawać. Oczekujemy więc, że „inni” (narkotyki, alkohol, ludzie) nam je podyktują. Zostajemy wywłaszczeni z siebie.
Nauczyliśmy się zaspokajać potrzeby innych, być dobrymi, miłymi, uprzejmymi i ułożonymi synami (lub córkami) – „aniołkami”, by użyć terminu Guya Corneau
3
– oraz słuchać wszystkich oprócz siebie, jeżeli więc pewnego dnia dojdziemy mimo wszystko do niejasnego przekonania, że nasze potrzeby nie są spełnione, będzie to oznaczało konieczność wskazania winnego, kogoś, kto nas zaniedbał. Zaangażujemy się wówczas we wspomniany wcześniej proces
przemocy poprzez agresję lub projekcję
, czyli proces oparty w dużej mierze na krytykowaniu, ocenianiu, obrażaniu i oskarżaniu: „Jestem nieszczęśliwy, ponieważ moi rodzice…”, „Jestem smutny, ponieważ moja partnerka…”, „Jestem zrezygnowany, ponieważ mój szef…”, „Jestem zdołowany, ponieważ kryzys, katastrofa ekologiczna…”.
Najczęściej tak bardzo ulegaliśmy potrzebom innych albo tak bardzo obawiamy się, że nie zdołamy przebić się z własnymi potrzebami, że narzucamy je innym w sposób autorytatywny i nieznoszący sprzeciwu. „Ze mną jest tak, a nie inaczej. A teraz idź posprzątać pokój, raz dwa!” Inicjujemy wówczas proces
przemocy autorytatywnej
.
Jesteśmy tak wyczerpani bezowocną walką o uznanie własnych potrzeb, że ostatecznie składamy broń. „Milknę. Rezygnuję z siebie. Zamykam się w sobie lub uciekam”. W tym przypadku stosujemy przemoc wobec siebie. No tak, powiecie, ale po co poznawać swoje potrzeby, jeśli potem mamy żyć w ciągłej frustracji? I pewnie przychodzi wam na myśl pan X, który choć zidentyfikował swoją potrzebę przynależności lub uznania, to spędził resztę życia na bulimicznym podążaniu za ową przynależnością lub uznaniem, szukając jej na lewo i prawo, poczynając od spotkań, poprzez wernisaże, po członkostwo w klubach sportowych i działalność charytatywną. Albo usychająca z potrzeby znalezienia swojego miejsca, tożsamości oraz siły wewnętrznej pani Y, która miota się na wszystkie strony, zalicza kolejne warsztaty i mnoży terapie – bezskutecznie.
W następnym rozdziale zobaczymy, jak sam fakt zidentyfikowania potrzeby – nawet jeżeli nie zostanie ona zrealizowana – może przynieść nieoczekiwaną ulgę i poprawić samopoczucie. Gdy cierpimy, naszym pierwszym źródłem cierpienia jest bowiem nieznajomość przyczyny owego stanu. Jeżeli potrafimy zidentyfikować wewnętrzny powód naszego złego samopoczucia, rozwiewamy wątpliwości. Jeżeli na przykład nie czujecie się dobrze fizycznie, jeżeli odczuwacie podejrzany ból w brzuchu, w głowie lub w plecach, wpadacie w panikę: „Co się dzieje? To może być rak albo guz…”. Jeżeli lekarz, do którego pójdziecie, rozpozna przyczynę, oświadczając, że macie niestrawność, że wasza wątroba jest przeciążona albo że wypadł wam dysk, wasz ból nie minie. Jednak wiedząc, co wam dolega, pozbędziecie się wątpliwości i poczujecie się lepiej. To samo dotyczy potrzeb: ich rozpoznanie pozwala rozwiać wątpliwości pogłębiające cierpienie.
Ponadto – i tutaj przede wszystkim kryje się odpowiedź, dlaczego warto identyfikować potrzeby – dopóki ich nie rozpoznamy, dopóty nie dowiemy się, jak je zaspokoić. Często czekamy, aż inni (rodzice, partner, dziecko) spontanicznie zaspokoją nasze potrzeby, odgadując, co sprawiłoby nam przyjemność, mimo że sami tego do końca nie wiemy.
Oto przykład dwóch par, które zgłosiły się do mnie po poradę ze względu na trudności w związku.
1. Cytowane w tej książce rozmowy są celowo okrojone, ponieważ ich wierne odtworzenie zajęłoby zbyt dużo miejsca. Starałem się uchwycić istotę zachodzących interakcji, ale oczywiście większość tych rozmów trwała dłużej, niż wynika to z tekstu. Zapis tekstowy pomija momenty ciszy i wewnętrznych refleksji, które w rzeczywistości stanowią fundamentalną część terapii.
2. Ton i użyty język mogą brzmieć naiwnie. Często rozmawiam w ten sposób z pacjentami po to, aby możliwie szybko dojść do sedna rzeczy, zamiast zaprzątać ich uwagę mętnymi rozważaniami natury intelektualnej.
W kontekście wzmożonej uważności i wzajemnego szacunku najzwyklejszy ton i najprostsze słowa często trafiają najcelniej. Zauważyłem, że uproszczenie przekazu wzmaga bystrość umysłu, ponieważ naszą uwagę – niebędącą lub będącą w niewielkim stopniu zaangażowaną w rozumienie intelektualne – całkowicie przekierowujemy na rozumienie emocjonalne.
3. Aby uszanować intymny charakter opisanych sytuacji, imiona zostały zmienione, a role niekiedy odwrócone.
W pierwszym przykładzie żona skarży się na brak zrozumienia ze strony męża:
– On nie rozumie moich potrzeb.
– Czy mogłaby pani wskazać jedną swoją potrzebę – mówię – którą chciałaby pani, aby mąż zrozumiał.
– O, nie! To przecież mój mąż, rozumienie moich potrzeb to jego obowiązek.
– Chce mi pani powiedzieć, że oczekuje, iż mąż zrozumie pani potrzeby, podczas gdy pani samej trudno jest je zidentyfikować.
– Dokładnie.
– Od dawna gra pani w tę zgadywankę?
– Jesteśmy małżeństwem od trzydziestu lat.
– Musi być pani wyczerpana.
– (Płacząc). Owszem! Jestem u kresu sił.
– Jest pani wyczerpana, ponieważ potrzebuje zrozumienia i wsparcia ze strony męża i nie może się ich doczekać.
– Dokładnie tak.
– No cóż, obawiam się, że będzie pani musiała jeszcze poczekać, jeśli nie zatroszczy się pani o rozpoznanie własnych potrzeb i przedstawienie ich mężowi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Marshall B. Rosenberg (1934–2015) – doktor psychologii klinicznej, uznany na świecie działacz na rzecz pokoju, twórca idei porozumienia bez przemocy i założyciel Centrum Porozumienia bez Przemocy (Center for Nonviolent Communication). Gorąco zachęcam do lektury jego książki Porozumienie bez przemocy. O języku życia, tłum. M. Markocka-Pepol. M. Kłobukowski, Czarna Owca, Warszawa 2020. [wróć]
A. de Saint-Exupéry, Mały Książę, tłum. J. Szwykowski, MUZA SA, Warszawa 2004, s.72. [wróć]
G. Corneau, L’amour en guerre, Les Éditions de l’Homme, Montreal 1996. [wróć]