Przybysze - Andrzej Michał Derwisz - ebook

Przybysze ebook

Andrzej Michał Derwisz

3,3

Opis

Wszechświat kryje w sobie tajemnice, których ludzkość nigdy nie powinna poznać

Profesor Stefan Senkowski podczas górskiej wędrówki przypadkowo odkrywa tajemniczy artefakt, który nazywa Przybyszem. Znaleziskiem interesuje się jego kolega z czasów studenckich, pułkownik Jan Małecki. Odwiedza Stefana w górskiej daczy, zdradzając, że podobnych, monumentalnych urządzeń nieznanego pochodzenia jest na Ziemi sporo, a on sam „dogląda” ich z ramienia NATO. Wkrótce obaj mężczyźni niespodziewanie przenoszą się do surrealistycznej rzeczywistości, gdzie czekają na nich kolejne zagadki do rozwiązania… Czy kosmici mają złe zamiary wobec Ziemian? Co sprawia, że coraz więcej ludzi znika bez śladu? Kto odpowiada za niezwykłe zdarzenia, które mają miejsce na wszystkich kontynentach Błękitnej Planety?

U podnóża rozległej góry zatrzymał się dla nabrania sił, po czym z determinacją młodzieńca wspinał się coraz wyżej. Zdobywszy niewielką polanę u szczytu, stanął jak wryty. Jakaś nieznana siła połamała wiele drzew otaczających półkolem łąkę niczym zapałki, a niektóre wyrwała z korzeniami. Sterczące kikuty ziały osmalonymi wnętrznościami. Stefan nie przypominał sobie, by ostatnio w okolicy przeszła burza, nie mówiąc już o trąbie powietrznej, lecz świeże ślady obciążały naturę.
Tropy pogromu prowadziły piechura ku skąpo zadrzewionemu zachodniemu zboczu. Dojrzał głęboko zorany grunt na dystansie kilkunastu metrów, a gdy się zbliżył, mógł ocenić jego szerokość na pięć, sześć metrów. Senkowski podniósł leżący przy ścieżce drąg, jakby obawiał się czyjejś napaści, i skupił uwagę na znalezisku.


Andrzej Michał Derwisz

Z wykształcenia prawnik i dziennikarz, pasjonat kosmosu i astronomii. Rozczytany w prozie Stanisława Lema, a także dziełach innych twórców gatunku science fiction. Uważa, że twórcza zabawa wokół naszych wyobrażeń odległych nam planet i zamieszkujących je cywilizacji przygotowuje ludzkość na spotkanie z Kosmitami, do którego może przecież dojść już jutro. Autor zabawnej powieści Pierdołolandia, w której dominuje zdrowa kpina i absurd. Obecnie finalizuje Śledztwo Oskara Roka oraz Aeternitas i inne opowiadania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (7 ocen)
2
1
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Przybyszów dedykuję podróżującym w bezmiarze metawszechświata. Oby w gmatwaninie możliwości wybrali właściwy kierunek i szczęśliwie osiągnęli upragniony cel. W tę niekończącą się drogę wyruszyła również Ewa…

CZĘŚĆ I

Rozdział Pierwszy

ZASKAKUJĄCE ODKRYCIE

Gęsta mgła ściśle otulała drewnianą daczę stojącą tuż przy sosnowym zagajniku. Profesor Stefan Senkowski, wysoki, szczupły mężczyzna, wyszedł na taras w samym tylko podkoszulku, lecz chłód poranka przegnał go do domu. Pomysł wczesnej górskiej wędrówki odłożył na później. Zaparzył filiżankę mocnej kawy, usiadł przy kuchennym stole i z nudów przeglądał zaległą prasę.

Po godzinie, gdy niedalekie szczyty wyłoniły się z mlecznych oparów, Senkowski uznał, że czas rozpocząć włóczęgę. Zamknął chatę, klucz tradycyjnie włożył do dziupli koślawej jabłonki tuż przy furtce i raźnym krokiem ruszył skrajem lasu traktem przez siebie wydeptanym. U podnóża rozległej góry zatrzymał się dla nabrania sił, po czym z determinacją młodzieńca wspinał się coraz wyżej. Zdobywszy niewielką polanę u szczytu, stanął jak wryty. Jakaś nieznana siła połamała wiele drzew otaczających półkolem łąkę niczym zapałki, a niektóre wyrwała z korzeniami. Sterczące kikuty ziały osmalonymi wnętrznościami. Stefan nie przypominał sobie, by ostatnio w okolicy przeszła burza, nie mówiąc już o trąbie powietrznej, lecz świeże ślady obciążały naturę.

Tropy pogromu prowadziły piechura ku skąpo zadrzewionemu zachodniemu zboczu. Dojrzał głęboko zorany grunt na dystansie kilkunastu metrów, a gdy się zbliżył, mógł ocenić jego szerokość na pięć, sześć metrów. Senkowski podniósł leżący przy ścieżce drąg, jakby obawiał się czyjejś napaści, i skupił uwagę na znalezisku.

Po dłuższej obserwacji w mieszaninie darniny, gałęzi i liści spostrzegł coś nieokreślonego, niepasującego do otoczenia – połyskujący w słońcu metalowy element. Wędrowiec przypuszczał, że znalazł fragment większego obiektu, który mógł być sprawcą katastrofy.

Czyżby przelatujący wojskowy odrzutowiec stracił ładunek? – dywagował w myślach. Bomba? Może nuklearna?

Świadomość przebywania w bliskości śmiertelnej broni kazała cofnąć się o kilka kroków, ale zdrowy rozsądek, cechujący profesora w stopniu wyższym niż innych ludzi, przekonywał, że atomowy arsenał przypadkowo wypadający z lecącego samolotu nie jest uzbrojony i nie eksploduje. Chciał rozwiązać zagadkę, nasłuchując i przeszukując wzrokiem okolicę. Wtedy zdał sobie sprawę z wszechobecnej ciszy, braku odgłosów przyrody: ptasich trelów, brzęczenia owadów, szelestów budzącego się życia, które powinny dochodzić z majowych traw. Logika podpowiadała skażenie terenu.

Senkowski już zamierzał wracać, by powiadomić odpowiednie służby, gdy tuż nad głową przeleciał ptak, a w zaroślach dostrzegł zwinnie zygzakującego zaskrońca.

Jakie skażenie! – sam siebie przywoływał do porządku. Zwierzęta uciekły wystraszone hukiem, teraz wracają do swoich siedzib! A może meteoryt… – monologował, zbliżając się ku kraterowi. Niemożliwe! Powierzchnia obiektu jest zbyt regularna…

Mimo przyspieszonego bicia serca Stefan odważnie wszedł do dołu. Wysunął drąg, jak tylko umiał najdalej, i dźgnął nim srebrzystą tarczę. Wybuch nie nastąpił, więc szturchał ją śmielej, a potem zdzielił kijem raz, potem drugi, tym razem soczyście. Uderzeniom nie towarzyszył żaden odgłos. Podszedł jeszcze bliżej. Nie przejmując się wilgotną ziemią, przyklęknął i rozgarniał grunt. Praca szła sprawnie i wnet Przybysz, bo taką nazwę Stefan ukuł mu w myślach, nabrał niesamowitych kształtów niby wielkiego, zadartego w górę dziobu pelikana z obciętym czubkiem łba. Próba spenetrowania niższych partii, gdzie spodziewał się otworu, nie powiodła się bez odpowiednich narzędzi. Artefakt zbyt głęboko wbił się w ziemię podczas upadku.

Badając Przybysza, profesor z niedowierzaniem konstatował, że jego matowa powierzchnia jest nienaruszona, bez najmniejszego śladu odkształceń, zarysowań czy choćby pyłku brudu. Obiekt musiał być wykonany z niezniszczalnego materiału, a z otoczeniem reagował jak identyczne bieguny magnesu, odpychając wszelką materię. Senkowskiego zastanawiał również fakt tkwienia struktury idealnie w pionie. Jakby najpierw Przybysz poruszał się w pewnym nachyleniu do Ziemi, wywołując zniszczenia lasu, a dopiero po wbiciu się w grunt przyjął wyprostowaną postawę. Jednak podobne działanie miało znamiona sterowania nieznaną inteligencją.

Umorusany rozmokłą ziemią Senkowski spoczął na brzegu wykopu, rozważając, co uczynić z tak niezwykłym skarbem. Poczucie dumy z odkrycia, bo przecież o tym, że przypadkowe, nikt wiedzieć nie musiał, nakazywało podzielić się rewelacją z szacownymi kolegami, ale znajomość naukowego światka kazała milczeć.

Kierując się dobrem sprawy, profesor postanowił samemu zająć się artefaktem. Przykrył dół sośniną i wolnym krokiem udał się do domu po odpowiednie narzędzia…

******

Mijała druga godzina pracy. Niemłody już Senkowski opadał z sił, a końca czy też początku Przybysza widać nie było. Im głębiej się wkopywał, tym bardziej musiał poszerzać dół. Stojąc po piersi w sporych rozmiarów dziurze, potwierdził wcześniejsze spostrzeżenia. Górna część, całkowicie odsłonięta, której wierzchołek wystawał nad grunt, przechodziła w krótką szyję, a potem stopniowo, lecz wyraźnie się rozszerzała. Stefan wyobraził sobie olbrzymią butelkę z ptasią głową, tyle że bez otworów, bo obiekt stanowił monolit.

W jaki niby sposób dotrę do umieszczonego w środku przesłania kosmitów, skoro nie ma tu żadnego korka? – żartował w myślach Stefan, polewając Przybysza wodą. Podziwiał przy tym niesamowite właściwości artefaktu pochłaniającego ciecz niczym gąbka. Następnie obserwował zrobioną szpadlem rysę w niezrozumiały sposób zasklepiającą się na jego oczach.

– Przeceniłem swoje możliwości, a nie doceniłem ogromu problemu… – przygadywał głośno, siadając obok wykopaliska. Głaskanie delikatnie chropowatej powierzchni sprawiało mu przyjemność. Była chłodna, mimo silnego nasłonecznienia. – Nie ima się ciebie bród, nie nagrzewasz się w słońcu, pijesz wodę, nie reagujesz na ciosy… Masz magiczne zdolności i świętą cierpliwość! – mówił do martwego przedmiotu. – Musisz pochodzić z innego świata. Ziemia czegoś podobnego jeszcze nie widziała! Tylko zdradź, jak się do ciebie dostać…

Profesor nie usłyszał odpowiedzi, więc zdeterminowany znów zaczął odgarniać grunt. Kolejna godzina mitręgi nie pomogła rozwiązać zagadki. Nie osiągnął granic Przybysza, a wysychająca w słońcu ziemia usuwała się pod ciężarem rzucanych na zwały mokrych zawartości łopaty. Senkowski zdawał sobie sprawę, że taka kopanina bez szalunku może się źle skończyć.

Około szesnastej poczuł się wyczerpany. Zostawił narzędzia i nie maskując dołu, ruszył w drogę powrotną.

******

Wieczorem Stefan Senkowski, jak miewał w zwyczaju, usiadł przy iskrzącym kominku z lampką brandy w ręce. Kontynuował rozważania snute nad wykopem w lesie. Co począć z artefaktem? Instynkt podpowiadał, że odkrył coś więcej niż tylko fragment samolotu strąconego w czasie II wojny światowej czy skarb dawnego watażki. Skłaniał się ku gwiezdnej interpretacji, nieprzewidzianej jednak dla szerszego grona. Stałby się przedmiotem kpin i żartów drogich kolegów po naukowym fachu, głównie specjalistów pokroju fizyka Twardego czy kosmologa Dudka, który, choć zafascynowany wszechświatem, nie dopuszczał możliwości nawiązania kontaktu z jakąkolwiek obcą cywilizacją. Chichotaliby po kątach, że Senkowski, ten od wyszukiwania rzeczy i zdarzeń niezwykłych, w wolnych chwilach odnalazł trop kosmitów!

Stefan zaniechał miałkich rozważań, gdy naszło go wspomnienie dotyku chropowatej struktury Przybysza. Wywołało to uczucie wewnętrznego spokoju tak głębokiego, że nie zdając sobie sprawy, przyglądał się dłoni głaskającej niedawno magiczny obiekt. Towarzyszyło mu przy tym zaciekawienie człowieka, którego duch opuścił doczesną powłokę i obserwuje swe nieruchome ciało. Ocknął się w momencie całowania własnej ręki…

Senkowski! Co ty wyprawiasz?! – zganił się, odzyskując trzeźwy umysł. Ależ mieliby używanie, ci wszyscy nieomylni jajogłowi. Wyobrażam sobie ich komentarze: „Słyszeliście? Senkowski, ten od… całował się po rękach! Widziałem to na własne oczy!"

Stefan z niesmakiem odłożył trunek.

Jeśli nie im… – zastanawiał się – to komu zawierzyć i zdradzić mój mały sekret? Najlepiej, żeby to był ktoś spoza środowiska, umiejący trzymać język za zębami, a jednocześnie zdolny pomóc!

Profesor długo poszukiwał w głowie odpowiedniego kandydata. W końcu wybór padł na kolegę z czasów studenckich, obecnie wojskowego, Jana Małeckiego. Stefan chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Przewidywał bowiem, że jeśli artefakt przedstawia jakąś wartość, nie daj Bóg militarną, i tak wcześniej czy później zainteresują się nim służby, zasłaniając się ochroną interesu państwa i podobnymi bredniami.

Senkowski spotkał się ostatnio z Janem późną jesienią w Krakowie. Zjedli wspólnie obiad u Wierzynka i wspominali stare dzieje. Stefan wiedział, że mieszkający w Warszawie Małecki jest w stopniu pułkownika, natomiast pytany, gdzie stacjonuje jego jednostka, wymijająco porównywał się do zwykłego urzędnika spędzającego osiem godzin za biurkiem. Prawdopodobnie miał coś wspólnego z wojskowym wywiadem, a jeżeli nie, z pewnością skieruje go do odpowiednich ludzi.

Profesor odnalazł numer przyjaciela w komórce. Podszedł do okna, gdzie telefon lepiej łapał sygnał sieci, i w kilku zdaniach opisał Jankowi dzisiejsze wydarzenia wraz z odkrytym artefaktem. W końcu Senkowski poprosił o wskazanie osoby, która mogłaby pomóc. Pułkownik wysłuchał go z uwagą, nie komentując wiadomości ani nie dopytując o szczegóły, natomiast wprosił się do Stefana nazajutrz po piętnastej. Rozmowa trwała około dziesięć minut, lecz Senkowski odniósł wrażenie, jakby Małecki oczekiwał jego telefonu i orientował się, o czym będą rozmawiać.

Rojenia! – skomentował w duchu profesor. Jan nie mógł przewidzieć, że zadzwonię, a już na pewno nie śledzi mnie w biurze za pośrednictwem szpiegowskich satelitów. Niemniej zachowywał się mocno podejrzanie…

******

Większość nocy Stefan spał fatalnie. Przeszkadzały mu zbyt twardy materac i za miękka poduszka. Tuż przed siódmą nie wytrzymał, zerwał się z łóżka, dopełnił toalety i przegryzł co nieco. Cały czas dumał tylko o Przybyszu. On nie pozwolił mu się wyspać, a teraz przyzywał do siebie. Choć profesor zdawał sobie sprawę, że to mało prawdopodobne, nękała go obawa, czy aby jakiś zbłąkany turysta nie trafił przypadkowo na „wykopaliska” i pod osłoną nocy nie ukradł skarbu. Natrętna myśl dręczyła tak bardzo, że zrezygnował nawet z porannej kawy i marszowym krokiem poszedł w góry. Uspokoił się, znalazłszy Przybysza w nienaruszonym stanie.

Słońce wyjrzało zza chmur. Wyczerpany Senkowski usiadł przy artefakcie. Rozmyślał o czekającej go wizycie kolegi, bezwiednie dotykając powierzchni obiektu. Niespodziewanie w jego głowie eksplodowała nieznana energia, wywołując serię wizji składających się w obrazy. Podglądał swoją wspinaczkę na szczyt, siebie odkopującego Przybysza, później lecący helikopter transportujący przedziwne urządzenie zamknięte w sieci, ludzi krzątających się przy artefakcie, wreszcie znów siebie w rozmowie z Jankiem. Kiedy przysuwał ucho, aby posłuchać, o czym z nim dyskutuje, Małecki spojrzał mu prosto w oczy. Profesor się ocknął. Siedział w bezruchu z dłonią na Przybyszu. Skonsternowany czym prędzej odsunął od niego rękę i wyszedł z dołu.

Nie rozumiał, jakim cudem umysł przeniknęły wizje, ale przypuszczał, że mógł je wywołać Przybysz. W drodze powrotnej spierał się z sobą, czy dobrze robi, angażując się w wyjaśnienie pochodzenia nieziemskiego przedmiotu, lecz ciekawość kazała nie zbaczać z obranego kursu.

Pierwszą czynnością w domowych pieleszach było zaparzenie upragnionej czarnej kawy. Grzejąc zziębnięte palce na filiżance, zastanawiał się, w jaki sposób Jan Małecki ma zamiar do niego dotrzeć… Znając przyjaciela, nie przypuszczał, aby pięciokilometrowy dystans, dzielący jego posiadłość od najbliższych zwartych zabudowań zwanych osadą, pokonał piechotą, jak to on sam zwykł czynić, ale Stefan nie przejmował się tym zbytnio. Wiedział, że wojskowi mają swoje sposoby…

Rozdział Drugi

ADRIATYCKI ARTEFAKT

Płytka fala wzbudzana lekką bryzą wiejącą od otwartego Adriatyku kołysała zakotwiczonymi w zatoczce łódkami. Mario zwolnił cumy jednej z nich, włączył silnik i skierował się ku rejonowi połowów. Chciał sprawdzić, czy w zarzucone wczoraj sieci złapała się jakaś zdobycz. Przy północnym cyplu jak zwykle ostro skręcił w prawo. Po kilkunastu minutach zauważył połyskującą w dali wielką boję, której w tym miejscu z pewnością nigdy nie było. Rybak zbliżył się do niej i wtedy zdał sobie sprawę, że to wcale nie znak nawigacyjny, lecz obiekt o dziwnych kształtach, przypominający nieco ptasi dziób. Jego mózg wypełniły domysły co do przeznaczenia cudacznego artefaktu, a najbardziej rajcowała myśl przypadkowego odkrycia czegoś cennego. W tym przekonaniu utwierdzał go nieznany materiał, z którego był wykonany obiekt.

Mario rozejrzał się wkoło. Stwierdziwszy, że jest sam, dotknął powierzchni pławy. Była chropowata i mile chłodna, choć słońce doskwierało upałem. Siłował się z nią przez moment, lecz trwała niewzruszona. Mario zdecydował się wezwać pomoc. Komórką skrzyknął trzech kolegów łowiących opodal. Przybyli w kwadrans, a potem razem podjęli próbę wyciągnięcia artefaktu. Bezskutecznie. Wreszcie Mario zdobył się na odwagę i zanurkował. Rekonesans wykazał, że boja ma wydłużony kształt niczym wielkie cygaro i tkwi w morskim dnie na sporej głębokości. Podczas gdy mężczyźni rozważali, w jaki sposób podjąć zdobycz, ukazała się łódź straży przybrzeżnej. Mundurowi zainteresowani zbiegowiskiem czterech motorówek podpłynęli do rybaków. Z przeprowadzonej rozmowy wywnioskowali, że boja nie jest ich własnością. Prowadzący patrol funkcjonariusz powiadomił o znalezisku przełożonych, którzy rozkazali zabezpieczyć akwen i przegnać rybaków, wcześniej spisując ich dane.

Rozdział Trzeci

WPROWADZENIE W TEMAT

Narastający hałas zbudził Stefana Senkowskiego drzemiącego w ulubionym fotelu po sutym obiedzie. Otworzył oczy, gdy huk przeszedł w grzmot. Kominkowy zegar wskazywał czternastą czterdzieści pięć. Profesor wyjrzał przez okno. Stuletnie sosny uginały się pod naporem silnych podmuchów powietrza. Sprawcy zamieszania nie dostrzegł, ale domyślił się, że tuż nad chatą zawisł helikopter.

Oto odpowiedź na pytanie, w jaki sposób Jan zamierza do mnie dotrzeć! – pomyślał, wrzucając grubą kłodę drewna w ogień.

Tymczasem dudnienie wirników oddaliło się, a po chwili zamilkło.

– Wylądował! – skomentował na głos Stefan.

Założył buty i wyszedł przed daczę, oczekując dawno niewidzianego gościa. Wkrótce ubrany po cywilnemu mężczyzna średniego wzrostu z krótko przystrzyżonymi włosami pojawił się w asyście dwóch uzbrojonych żołnierzy objuczonych plecakami. Jan w prawej ręce trzymał metalową aktówkę, w lewej rodzaj małego kuferka zamykanego na szyfrowy zamek, a z ramienia zwisała mu torba podróżna. Przyjaciele weszli do środka.

– Cóż to, Janku, wybierasz się na wojnę? – spytał żartobliwie Stefan.

– Nigdy nie wiadomo, co może człowieka spotkać w takiej dziczy! – odpowiedział pułkownik.

– Nie sądziłem, że moje małe odkrycie skłoni cię do osobistego przybycia, i to z obstawą – szczerze dziwił się profesor.

– Planowałem wizytę w tych stronach, więc pomyślałem: odwiedzę starego druha! Chyba nie masz nic przeciwko temu? – upewniał się pułkownik Małecki.

– Oczywiście, że nie. Cieszę się. Możesz zostać, jak długo chcesz, należysz do grona osób, które znają sekret starej jabłonki. Przynajmniej będę miał jakąś odmianę. Siedzę tu z przerwami dwa miesiące, a przede mną jeszcze kolejne dziesięć miesięcy urlopu zdrowotnego. Kiedy się nudzę, wracam do miasta…

– Nie uskarżałeś się ostatnio na żadne dolegliwości…

– Nic wielkiego. Ogólnie czuję się dobrze. Potrzebowałem psychicznego relaksu – odparł Senkowski.

– W takim razie masz chyba tyle sił, żeby zaprowadzić mnie do miejsca katastrofy? – zagaił Jan.

– Jasne! Włożę kurtkę i pójdziemy…

– Jeżeli nie sprawi ci kłopotu, zostawię tutaj swoje rzeczy…

– Czuj się jak u siebie w domu! – odparł serdecznie Stefan.

Opodal daczy oczekiwało kolejnych dwóch żołnierzy siedzących w quadach, zaś po helikopterze nie było śladu. Wojskowi eskortujący pułkownika załadowali się na pojazdy. Senkowski wytłumaczył, jak trafić do punktu zero, a pułkownik kazał im ruszać przodem.

Drogę przyjaciele zabawiali rozmową o zbiegach okoliczności przytrafiających się w życiu i o ich wpływie na ludzkie decyzje. Za jeden z takich nieoczekiwanych zbiegów uznali dokonane przez Stefana odkrycie blisko jego domku, a w tle znajomość z Jankiem, mogącym mu w tej sprawie pomóc. Spacer do artefaktu zajął im nie więcej niż czterdzieści pięć minut. Podopieczni pułkownika byli już na miejscu, otrzymali rozkaz dokonania rekonesansu w promieniu kilkuset metrów. Panowie zostali sami, oficer zszedł do dołu i spytał kolegę:

– Powiadasz, że znalazłeś „to coś” wczoraj?

– Tak i nazwałem „to coś” Przybyszem, przez duże „P”! Jako odkrywca mam chyba prawo nadać imię nieznanej rzeczy?

Pułkownik skinął nieznacznie głową, dopytując:

– I odkopałeś „Przybysza” tymi narzędziami? – Wskazał leżący obok szpadel i kilof. – Nieźle się musiałeś natrudzić. Jak sądzisz, z czym mamy do czynienia?

– Przypomina olbrzymią rurę lub butelkę. Może mieści w sobie przesłanie obcych? – ściszonym głosem rzekł Stefan.

– Przesłanie powiadasz? – Małecki badawczo zerknął na stojącego przy wykopie kolegę. – Zgodzę się z tobą. Jakiekolwiek przeznaczenie ma ten niecodzienny monument, samym sobą niesie przesłanie. Pytanie, czy uda się nam je odczytać, a jeżeli tak, to czy treść nas zadowoli…

– Przychylasz się do wyrażonego przeze mnie zdania o kosmicznym pochodzeniu Przybysza? – dociekał profesor.

– Nie wiem, czy przyleciał z kosmosu, czy z innego wymiaru, a może tylko z innego państwa, ale nie pochodzi… – Pułkownik zawahał się na ułamek sekundy, po czym dokończył frazę: – Z pewnością nie jest wytworem naszego Sojuszu – odparł zagadkowo, robiąc przedmiotowi całą serię zdjęć.

Skończywszy sesję, Małecki wyjął z kieszeni niewielki instrument i zbliżył go do Przybysza, często zmieniając miejsce. Urządzenie milczało. Świeciła jedynie zielona lampka. Później w kuferku przywiezionym przez podwładnych odszukał plastikowy pojemnik i usiłował scyzorykiem zeskrobać nieco z powierzchni artefaktu. Udało mu się pobrać ledwo widoczny pyłek. Drugie naczynko wypełnił gruntem pozyskanym spod Przybysza, a trzecie, po wyjściu z dołu, szczapkami nadpalonego drewna. Profesor nigdy nie asystował koledze przy podobnych zabiegach, więc rozbawiony spytał:

– Wiesz, co czynisz? Mam nadzieję, że w wojsku przechodziłeś kurs małego Sherlocka Holmesa i twoje działania nie zatrą śladów?

– Armia oszczędza! Zamiast ekipy laboratoryjnej w terenie, robiącej dokładnie to samo co ja, próbki, o które prosili, przyjadą do nich…

Ponieważ wrócili żołnierze, Senkowski nie skomentował wynurzeń Janka, uznając je za pozbawione sensu, takie rzucone na odczepnego. Z relacji mundurowych wynikało, że wokół nie ma innych śladów pogromu ani też nie kręcą się podejrzane osoby. Pułkownik wskazał podwładnym miejsce, w którym mają rozbić obozowisko, a dowództwo nad oddziałem przekazał wysokiemu, dobrze zbudowanemu sierżantowi Malinowskiemu. Zobowiązał go także stosować się do wcześniejszych rozkazów.

Senkowski tego nie skomentował, wyglądając dogodniejszej sposobności. Zagadnął tylko kolegę pół żartem, pół serio:

– Rozumiem, że sierp i młot nie będą już potrzebne?

– Chyba nie! Moi ludzie do obrony mają broń! – ripostował pułkownik. – Ale nic tu po nas. Chodź, Stefanie, wracamy do ciebie.

******

Cały wieczór mężczyźni rozprawiali o wielu sprawach, omijając temat znaleziska. Stefana korciło, żeby wspomnieć o Przybyszu, jednak postanowił czekać aż pułkownik przemówi z własnej woli. Nastąpiło to po dwudziestej drugiej, kiedy panowie usiedli przy kominku, popijając brandy i wsłuchując się w miarowy pomruk generatora prądu.

– Dobrze ci tu z dala od miejskiego zgiełku i wydumanych problemów współczesnego świata – zagaił Janek.

– Przebywam w alternatywnej rzeczywistości, gdzie czas biegnie podług moich zasad – wyznał profesor.

– Zazdroszczę ci i twojej spokojnej profesji, i twojego alternatywnego świata. Lubię tu przebywać. Dziękuję za możliwość przenocowania.

Senkowski rozchylił kąciki ust w ledwo dostrzegalnym uśmiechu, zbliżył głowę do przyjaciela i patrząc mu w oczy, rzekł:

– Tylko nie udawaj, wszystko zaplanowałeś wcześniej. Już z naszej telefonicznej rozmowy wywnioskowałem, że domyślasz się, o czym mówię. Przyleciałeś transportowym helikopterem z żołnierzami w pełnym rynsztunku, gotowymi założyć obóz i wykonywać „wcześniejsze rozkazy”! W taki sposób nie trafia się gdzieś „przy okazji”…

Teraz Małecki, nieco zaskoczony, zmierzył rozmówcę wnikliwym spojrzeniem, zastanawiając się, do jakiego stopnia może mu zaufać. Po chwili zwłoki wyznał:

– Będę z tobą szczery i powiem wszystko, co powiedzieć mogę, ale proszę, byś zostawił to, co usłyszysz, wyłącznie dla siebie.

– Nigdy tak do mnie nie mówiłeś… – wtrącił Stefan. – Mam się bać?

– Nigdy nie znaleźliśmy się w tak… interesującej sytuacji! – wyjaśnił pułkownik.

Profesor dolał brandy, najpierw koledze, potem sobie, rozsiadł się w fotelu i wymownym gestem dał do zrozumienia, że zamienia się w słuch.

– Zgadłeś! Domyślałem się, o czym mówisz, choć pewny nie byłem. Do moich obowiązków służbowych między innymi należy wyłapywanie wszystkich, jak by to ująć… zagadkowych osobliwości w europejskich państwach NATO.

– No proszę! – przerwał mu Senkowski. – Nie pamiętam, abyś kiedykolwiek o tym wspominał, wiedząc, że ja cierpię na podobne hobby. W dodatku tobie za to płacą, a mnie z reguły uważają za wariata…

– Nie zdradzałem tajemnic, bo nie mogłem, ale naocznemu świadkowi, ba, odkrywcy przysługują pewne względy, tym bardziej jeśli jest pierwszą osobą, która dokonała tego znaleziska w moim kraju, i jest to mój przyjaciel. Możesz być przekonany, że obcemu opowiedziałbym bajeczkę o zagubionym przypadkowo wojskowym sprzęcie i pod groźbą sankcji pisemnie zobowiązał milczeć…

– Ujrzawszy pierwszy raz Przybysza, brałem pod uwagę militarną zabawkę – przyznał Stefan.

– A, widzisz! Masz szczęście, że to ja przyjechałem. Kto inny już dawno zmusiłby cię do podpisania lojalki, a w tej chwili słuchałbyś swojego ukochanego Brahmsa.

– Lojalka? Jeżeli warto, chętnie podpiszę! – błyskawicznie zareagował profesor. – Z twojej wypowiedzi wnioskuję, że podobne artefakty znaleziono już wcześniej… – dodał rozsądnie.

Pułkownik nie odpowiedział, tylko wstał, podszedł do aktówki, wyjął z niej laptopa i położył na stole.

– Pozwól, że pokażę ci coś interesującego.

Wkrótce komputerowy obraz przeniósł mężczyzn w bajkowe, górskie pejzaże.

– Jesteśmy w austriackich Alpach, nad jeziorem Millstatt – komentował wojskowy. – Prawie dwa tygodnie temu pewien turysta, przechadzając się brzegiem, wpadł na dziwny przedmiot wystający z ziemi…

– Przecież to mój Przybysz! – żywo zareagował Senkowski, widząc srebrzysty dziób wyzierający z kamienistego gruntu.

– Tak, identyczny obiekt. Spójrz… – Jan kliknął myszką, pokazując zdjęcia nizinnego terenu. – Znajdujemy się w Niderlandach w miejscowości Nijmegen. Artefakt wrył się w ziemię przy brzegu rzeki Waal prawie w centrum miasta. Jak mało który wystaje znacznie ponad powierzchnię ziemi. Władze wykorzystały ten fakt, przekonując mieszkańców o zafundowaniu im nowoczesnej rzeźby. Pomysłowo, prawda? Dalej. Ocean Atlantycki, pięć mil od wybrzeża Portugalii na wysokości Porto. Struktura wystaje około cztery metry ponad toń wody, ale… – Jan zawadiacko zerknął w stronę kolegi.

– Ale co? – niecierpliwił się Stefan.

– Ale głębia w tym miejscu to więcej niż sto metrów! Wysłany batyskaf stwierdził, że mocno osadzonego w dnie Przybysza nie można ruszyć.

– Nie do wiary! – skomentował profesor. – Czyli są różne rodzaje artefaktów. Większe i mniejsze…

– Lub potrafią się rozciągać – dywagował pułkownik, otwierając nowy plik. – A oto kolejny, w północnej Norwegii.

– Od kiedy dochodzą sygnały o Przybyszach? – spytał Senkowski, łaknąc pełnej informacji.

– Według mojej wiedzy pierwszym był artefakt odkryty przez strażników parku narodowego Yellowstone w Stanach ponad trzy tygodnie temu. Natomiast cztery dni później doniesiono o nieznanym przedmiocie w lasach Norwegii. Widzisz go na zdjęciach. Ponadto wiemy o trzech innych Przybyszach w USA, dwóch w Kanadzie, po jednym w Japonii, RPA, w jeziorze Tana na wyżynie abisyńskiej w Afryce, na Oceanie Spokojnym w rejonie wysp Line oraz na pustyni Simpsona w Australii i trzech w Ameryce Południowej, to znaczy w Andach Peruwiańskich, Brazylii oraz Chile. Są na każdym kontynencie, prócz Antarktydy, i na obu półkulach. Czy występują na mroźnym lądzie, tego nie wiemy. W sumie z tym twoim odkryto dziewiętnastu Przybyszów. Sekundę, właśnie przyszedł mail – pułkownik przerwał wyliczankę, otworzył pocztę i skomentował głośno: – Biuro NATO w Rzymie. „Oggi, verso le dodici nel mare Adriatico presso Fano è stato ritrovato 00434”. Piszą, że dzisiaj około dwunastej w Morzu Adriatyckim w pobliżu miejscowości Fano znaleziono 00434. Mamy więc dwudziesty artefakt!

– Na tyle znam włoski… – obruszył się profesor.

– Przepraszam, zapomniałem, muzyka zmusiła cię do nauczenia się tego melodyjnego języka.

– Zmusiła muzyka, a pomogła łacina! Domyślam się, że 00434 to nasz artefakt? – rzekł Senkowski, oglądając dołączone do maila zdjęcia.

– Tak, niezbyt poetycko brzmiący wojskowy kod twojego Przybysza – wyjaśnił pułkownik.

– Czy informacje o wszystkich znaleziskach trafiają do ciebie?

– Owszem, zrobiono mnie kimś w rodzaju koordynatora europejskich państw NATO dla sprawy 00434 – przyznał Małecki.

– Czyli w tej chwili znasz najbardziej utajnione sekrety Sojuszu. Czy komukolwiek udało się już wejść do Przybysza? – drążył profesor.

– Nie! Jedynie Amerykanie wyciągnęli z ziemi artefakt w Yellowstone, ale tylko dlatego, że zalegał w bagnach i słabo się zakotwiczył. Żeby uprzedzić twoje pytanie, jego dolna część wyglądała identycznie jak górna. Przypomina ptasi dziób. Nie wszystkie obiekty odkopano. Pełnych danych oczywiście nie posiadam. Ogółem zawiadują Jankesi – wyjaśnił pułkownik, dodając: – Twoja dociekliwość, Stefanie, świadczy o zadatkach na dobrego konsultanta. Ale w jaki sposób powiązać muzykologa z czymś tak materialnym jak artefakt?

Profesor Senkowski się zamyślił i z poważną miną odpowiedział:

– Mianowanie profesora muzykologii konsultantem może być prostsze, niż ci się wydaje. Swój wybór uzasadnij poszukiwaniem sposobu otwarcia 00434. Powiedz, że pragniesz spróbować, czy nie uda się tego dokonać z pomocą metod niekonwencjonalnych, powiedzmy dźwięków muzycznych…

– Jak widzę jesteś zainteresowany! – ucieszył się Małecki.

– Nie ukrywam – bez wahania przyznał Senkowski. – Całe życie marzyłem o uczestniczeniu w niesamowitym przedsięwzięciu pełnym tajemnic i zwrotów akcji.

– Czyżby odzywała się awanturnicza część twojej natury, tkwiąca pod profesorską togą?

– Istnieją opinie, że na starość niektórym odbija! Chyba należę do tych „niektórych”.

Małecki się uśmiechnął.

– Starość? Jesteś w kwiecie wieku, nie przejmuj się.

– Nie mam zamiaru, ale przygoda podnosząca poziom adrenaliny we krwi mogłaby mnie postawić na nogi szybciej niż medykamenty!

– Próba wejścia do 00434 przy wykorzystaniu dźwięków muzyki powiadasz? – rozważał pułkownik. – Pomysł ma szansę powodzenia. Spodoba się tym z Kwatery Głównej. Lubią wszelkie nowinki, poza tym dano mi w tej kwestii dużo swobody, a nawet carte blanche. Co najważniejsze, przyznano odpowiednie środki, i to niemałe!

– Mówisz poważnie? – spytał Senkowski.

– Całkowicie poważnie – potwierdził Małecki. – Stworzę grupę ekspertów do rozwikłania zagadki artefaktu 00434. Przyda mi się ktoś z otwartym umysłem, nieprzywołujący na każdym kroku wojskowych regulaminów. Jako znany i ceniony specjalista w swej dziedzinie, profesor szacownego uniwersytetu, jesteś idealnym kandydatem. Ponadto masz roczny urlop zdrowotny, więc można cię zagospodarować, a dodatkowym atutem jest fakt odkrycia artefaktu. Kryptonim akcji będzie brzmiał „Przybysz”. Jesteś zadowolony, druhu?

– Zadowolony to mało, wręcz natchniony! Ale do powstania grupy musiałoby nas być co najmniej trzech czy też troje – zauważył profesor.

– Nie ma sprawy! Coś wymyślimy! Najpierw ruszymy w podróż.

– Podróż? – zdziwił się Stefan.

– Oczywiście, moja praca wymaga wizytowania stanowisk, w których odnaleziono 00434. Muszę osobiście zebrać dokumentację, przepytać naocznych świadków. Biurokracja! Mój konsultant powinien być zawsze gotowy do drogi.

– Chcesz powiedzieć, że byłeś w tych wszystkich miejscach?

– Wszędzie nie! Zajmuję się sprawą od niespełna dwóch tygodni i, jak wspomniałem, jestem odpowiedzialny wyłącznie za Europę. Odwiedziłem, przepraszam, zwizytowałem Norwegię i Portugalię oraz twój skarb. Planowałem jechać do Niderlandów i Austrii, a skoro nowy artefakt pojawił się we Włoszech… Załatwimy dwa państwa za jednym zamachem. Pojedziemy autem do Italii przez Austrię. Niderlandy zostawimy na deser. Teraz pobawimy się „twoim” Przybyszem.

– Co wykryto w Portugalii i Norwegii?

Małecki spojrzał na przyjaciela.

– W zasadzie nic. Ponieważ portugalski artefakt znajduje się na otwartym morzu, trudno go badać. Władze zamontowały w pobliżu świetlne boje, ostrzegające przed niebezpiecznym wrakiem. Statki omijają ten akwen. Norweski zalega w niedostępnym terenie. Znalazło go wojsko podczas manewrów. Zabezpieczyli przedmiot i tyle.

– Czyli niewiele wiemy – stwierdził Senkowski.

– Wiemy tyle, co odkryli Amerykanie, przepraszam, co zechcieli nam przekazać. Dlatego tak błyskawicznie znalazłem się u ciebie. Polski Przybysz w porównaniu z innymi jest łatwy do zbadania.

– Co planujesz?

– Jutro przyjedzie ciężki sprzęt. Spróbujemy dotrzeć do korzeni artefaktu. Jeżeli się nie uda, wpuścimy jajogłowych. Niech sobie analizują!

– Zadepczecie tę piękną okolicę!

– To sprawa wagi…

– Daruj sobie komunały! – przerwał Janowi Stefan.

– Wiesz, jaki byłby to sukces, gdyby naszym udało się jako pierwszym otworzyć Przybysza? – przekonywał pułkownik.

– Wyobrażam sobie. Murowany awans dla ciebie! – droczył się z przyjacielem profesor.

– Wątpię, ale tu chodzi o prestiż polskiej nauki, no i armii! – entuzjazmował się Małecki.

– Z pewnością, jednak wróćmy do rzeczywistości – nakłaniał Senkowski, nie podzielając optymizmu Jana. –  A więc na Ziemi odkryto dwudziestu Przybyszów. Znaczy to, że może ich być znacznie więcej… – dywagował profesor.

– Słuszne spostrzeżenie! – potwierdził Małecki.

– Nie da się ich namierzyć za pośrednictwem satelitów lub wykorzystując inne nowoczesne sposoby?

– Niestety, aparatura nie widzi artefaktów. Idealna technologia stealth…

– Czy pojawienie się Przybyszów może oznaczać przygotowanie inwazji? – rozważał Stefan.

– Nie mam podobnych informacji. Nie wykazują jakichkolwiek wrogich zamiarów, ba, nie wykazują jakiejkolwiek aktywności! – uspokajał pułkownik.

– Lepiej…

– Póki jednego z nich nie zbadamy – przerwał przyjacielowi Małecki – lub któryś sam nie podejmie akcji, trudno będzie poznać przeznaczenie artefaktów i zamierzenia rasy, która je tutaj przysłała – wyjaśniał.

– Właśnie zdradziłeś kolejną tajemnicę NATO! – podchwycił Stefan.

– Hm…

– Wyraziłeś się „rasy”. Myślisz o obcej rasie?

Małecki nie odpowiedział. Zamknął wieko laptopa, z kominkowej półki wziął kieliszek i spoczął w fotelu. Senkowski poszedł w jego ślady. Mężczyźni chwilę milczeli. Profesor podziwiał skręcone jęzory płomieni, a pułkownik patrzył w nieokreślony punkt pokoju.

– Tak, jako doradca musisz być dobrze poinformowany… – Małecki, któryś już raz tego wieczoru, przekonywał sam siebie. – Łamię zasady, ale… – Nachylił się do Stefana, patrząc mu prosto w oczy. – Zgadzasz się zostać moim zaufanym?

– Owszem, czuję się zaszczycony – odparł bez wahania profesor.

Jan oparł się wygodnie, odprężył i wyznał:

– Żadne ziemskie państwo nie byłoby w stanie skonstruować i zbudować podobnego urządzenia, ponieważ na naszej wspaniałej planecie nie występują niektóre pierwiastki tworzące strukturę Przybyszów. Powstały w rozżarzonych sercach nieznanych gwiazd…

W oddalonej od siedzib ludzkich chacie zapanowała cisza. Profesor Senkowski wrzucił do ognia duże sękate bierwiono. Rój iskierek posypał się na wyłożoną kaflami podłogę…

Rozdział Czwarty

WOJSKOWA AKCJA

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
CZĘŚĆ I
Rozdział Pierwszy
Rozdział Drugi
Rozdział Trzeci
Rozdział Czwarty
Rozdział Piąty
Rozdział Szósty
Rozdział Siódmy
Rozdział Ósmy
Rozdział Dziewiąty
Rozdział Dziesiąty
Rozdział Jedenasty
Rozdział Dwunasty
CZĘŚĆ II
Rozdział Trzynasty
Rozdział Czternasty
Rozdział Piętnasty
Rozdział Szesnasty
Rozdział Siedemnasty
Rozdział Osiemnasty
Rozdział Dziewiętnasty
Rozdział Dwudziesty
Rozdział Dwudziesty Pierwszy
Rozdział Dwudziesty Drugi
Rozdział Dwudziesty Trzeci
CZĘŚĆ III
Rozdział Dwudziesty Czwarty
Rozdział Dwudziesty Piąty

Przybysze

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8219-472-2

© Andrzej Michał Derwisz i Wydawnictwo Novae Res 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Jędrzej Szulga

Korekta: Konrad Witkowki

Okładka: Grzegorz Araszewski

Zdjęcie na okładce: MediaWhalestock / depositphotos.com

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek