Przygody Aminy Al-Sirafi - Shannon Chakraborty - ebook + książka

Przygody Aminy Al-Sirafi ebook

Chakraborty Shannon

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Shannon Chakraborty, autorka bestsellerowej trylogii „Dewabad”, powraca z nową historią, pełną magii, zakazanych artefaktów i starożytnych tajemnic!

Amina al-Sirafi powinna być zadowolona ze swojej sytuacji. Ma za sobą burzliwą karierę piratki Oceanu Indyjskiego, przetrwała ataki mściwych łotrów i książąt oraz kilku mężów. Może ze spokojem przejść na emeryturę. Kiedy jednak dostaje pewną ofertę pracy, musi zmienić plany. To szansa nie tylko na ostatnią przygodę ze swoją załogą, ale również na zdobycie fortuny, która zabezpieczy przyszłość jej rodziny. Ale im bardziej Amina zagłębia się w zleconą jej sprawę, tym więcej mrocznych szczegółów odkrywa. Chęć zostania legendarną piratką i zasmakowania chwały wiąże się z ryzykiem. A ceną może być nawet jej dusza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 707

Oceny
4,4 (84 oceny)
44
29
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MadisLenis

Nie oderwiesz się od lektury

To była fascynująca przygoda i już nie mogę się doczekać kontynuacji!
30
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna aczkolwiek nie tak dobra jak seria Miasta Mosiądzu. Wielki plus za dojrzałych bohaterów, którzy pokazują że przygody nie kończą się jak skończy się 20 lat.
20
Bomberos

Dobrze spędzony czas

Interesująca podróż po rewirach nam nieznanych Warto
10
AnielaO
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna historia! świetnie się bawiłam, płynie się przez nią jak przez morze na statku, na którym jest Raksz. Przeważnie. Świetni bohaterowie, ciekawa fabuła, inteligentne dialogi - no czego chcieć więcej? Dałabym i 10 gwiazdek jakby się dało. Chakraborty nigdy nie zawodzi ❤️
10
Naddia

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna
00



Ty­tuł ory­gi­nału: The Ad­ven­tu­res of Amina al-Si­ra­fi­Co­py­ri­ght © 2023 by Shan­non Cha­kra­borty
Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ma­ciej Stu­dencki, 2024
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ju­dyta Ką­kol, Alek­san­dra Wró­blew­ska, Anna Fiał­kow­ska
Re­dak­cja: Na­ta­lia Szczep­kow­ska
Ko­rekta: Anna Zien­tek, Da­ria Latzke
Skład i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki: Jen­ni­fer Chung
Pro­jekt mapy: Vir­gi­nia Al­lyn
Ad­ap­ta­cja okładki i mapy: Magda Bloch
Ni­niej­sza praca jest dzie­łem fik­cji. Wszel­kie na­zwy, po­staci, miej­scai wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obraźni osoby au­tor­skiej. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób praw­dzi­wych jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-07-9
CZWARTA STRONA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@czwar­ta­strona.plwww.czwar­ta­strona.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim ro­dzi­com w tych trud­nych cza­sach, w trak­cie pan­de­mii, kry­zysu kli­ma­tycz­nego i pod oku­pa­cją. Tym, któ­rzy z trud­no­ścią zdo­by­wają co­dzienne po­ży­wie­nie, pra­cują w wielu miej­scach i usi­łują przy tym wy­cho­wy­wać dzieci.

Wszyst­kim, któ­rzy wy­zbyli się wła­snych pra­gnień, na krótko lub na za­wsze, by umoż­li­wić speł­nie­nie ma­rzeń na­stęp­nemu po­ko­le­niu.

Od au­torki

W cza­sie i miej­scu, o któ­rych opo­wiada ta po­wieść, rzym­skich ka­to­li­ków z Eu­ropy Za­chod­niej okre­ślano mia­nem Fran­ków, a Bi­zan­tyj­czy­ków na­zy­wano Ru­mami. Wy­stę­pu­jące tu dwu­na­sto­wieczne, w więk­szo­ści is­lam­skie, spo­łe­czeń­stwa pół­noc­no­za­chod­nich wy­brzeży Oce­anu In­dyj­skiego opi­sy­wały świat an­tyczny i swoją współ­cze­sność wła­snym ję­zy­kiem, bo­ga­tym i fa­scy­nu­ją­cym. Pró­bo­wa­łam go od­two­rzyć w tej po­wie­ści tak do­kład­nie, jak się dało, lecz wciąż jest to fik­cja. Na końcu tej książki znaj­dzie­cie słow­ni­czek ter­mi­nów hi­sto­rycz­nych i mor­skich, a także bi­blio­gra­fię.

„Ucze­pi­łem się de­ski, je­dy­nego schro­nie­nia na tar­ga­nym bu­rzami mo­rzu, i besz­ta­łem sam sie­bie w te słowa: »Sind­ba­dzie Że­gla­rzu, je­steś nie­po­prawny! Po każ­dej z po­dróży – pierw­szej, dru­giej, trze­ciej, czwar­tej, a także pią­tej, z któ­rych każda była gor­sza od po­przed­niej – przy­się­ga­łeś Bogu po­prawę i re­zy­gna­cję z tych wo­jaży. I za każ­dym ra­zem kła­ma­łeś: chci­wość i żą­dza przy­gód cią­gnęły cię z po­wro­tem na mo­rze. Przyj­mij więc nad­cho­dzącą karę, bo na nią za­słu­ży­łeś!«”

– Z Szó­stej przy­gody Sind­bada Że­gla­rza

Słowo wstępne

W imię Boga, Mi­ło­sier­nego, Li­to­ści­wego! Bło­go­sła­wiony niech bę­dzie jego Pro­rok Ma­ho­met, jego ro­dzina i wy­znawcy. Chwała Bogu, który w Swo­jej chwale stwo­rzył zie­mię i mno­gość krain i mórz, lu­dzi i ich ję­zy­ków. Czyż po­śród tych cu­dów, tak licz­nych, że ludz­kie oko ob­jąć może le­d­wie ich skra­wek, nie znaj­dzie­cie do­wodu Jego wspa­nia­ło­ści?

A je­śli już mowa o cu­dach... Po­sma­kujmy przy­gód na­chudy Aminy al-Si­rafi!

Tak! Tej wła­śnie ka­pi­tanki Aminy al-Si­rafi. Prze­myt­niczki i pi­ratki, bluź­nier­czyni, którą uczeni mę­żo­wie oskar­żają o kar­mie­nie swo­jego męża, po­twora mor­skiego, ludz­kimi ser­cami, i cza­row­nicy (bo musi być cza­row­nicą, prze­cież żadna ko­bieta nie po­tra­fi­łaby że­glo­wać tak wpraw­nie bez uży­cia za­ka­za­nych za­klęć), któ­rej po­wierz­chow­ność za­ra­zem ocza­ro­wuje i od­rzuca. Han­dla­rze po­dró­żu­jący po na­szych pięk­nych wy­brze­żach prze­strze­gają przed wy­mie­nia­niem choćby jej imie­nia, tak jakby była dżin­nem, któ­rego można w ten spo­sób we­zwać... cho­ciaż, co dziwne, nie mają naj­mniej­szych skru­pu­łów przed roz­pusz­cza­niem nik­czem­nych plo­tek o jej ciele i oby­cza­jach w łoż­nicy. Męż­czyźni wpa­dają w po­dobną ob­se­sję, kiedy nie­na­wi­dzą tego, czego po­żą­dają, a po­żą­dają tego, czego nie mogą po­siąść.

Je­stem pe­wien, że sły­sze­li­ście o niej nie­jedno. W na­szej spo­łecz­no­ści jest wszak tra­dy­cją, by po­dróż­nicy dzie­lili się cu­dami tego świata po­przez opo­wie­ści o swo­ich wę­drów­kach, zwłasz­cza kiedy można je ubar­wić plot­kami o bu­dzą­cych strach awan­tur­nicz­kach. Wielu ta­kich po­dróż­ni­ków przy­się­gnie, że nie two­rzą hi­sto­rii, by ma­mić lub ba­wić słu­cha­czy, Boże broń, ale po to, by przede wszyst­kim umac­niać serca wier­nych i do­star­czać do­wo­dów na za­po­wie­dzianą w pi­smach chwałę bo­skiego stwo­rze­nia. Czy jed­nak jako mu­zuł­ma­nie nie po­win­ni­śmy prze­ma­wiać szcze­rze? By za­świad­czyć o praw­dzie i prze­strzec przed gło­sze­niem fał­szu?

I to ja­kiego fał­szu, dro­gie sio­stry!

Pi­szący te słowa prze­czy­tał wielką liczbę tych świa­dectw i wy­niósł z nich na­stę­pu­jącą lek­cję: każda ko­bieta może być pewna, że jej hi­sto­ria zo­sta­nie za­pa­mię­tana nie­wła­ści­wie, znie­kształ­cona lub od­rzu­cona. W dwor­skich opo­wie­ściach ko­biety wy­stę­pują jako roz­pustne żony, któ­rych zdrada do­pro­wa­dza ich mę­żów do zbrod­ni­czego szału, lub udrę­czone matki, które uro­dziły męż­czyzn – wła­ści­wych bo­ha­te­rów. Bio­gra­fo­wie szli­fują nie­równe brzegi hi­sto­rii przed­się­bior­czych, bez­względ­nych kró­lo­wych, tak by po­tomni za­pa­mię­tali te ko­biety jako święte, a geo­gra­fo­wie prze­strze­gają wier­nych mę­żów, by omi­jali ta­kie to a ta­kie miej­sce, sły­nące ze skan­da­licz­nych opo­wie­ści o wy­uz­da­nych lo­kal­nych dziew­kach, które ba­rasz­kują w mo­rzu i gwałcą ob­co­kra­jow­ców. Ko­biety to zwy­kle za­po­mniane part­nerki i bez­i­mienne córki, mamki i słu­żące, zło­dziejki i la­dacz­nice. Cza­row­nice. Bo­ha­terki pod­nie­ca­ją­cych aneg­dot, które po po­wro­cie do domu opo­wiada się przy­ja­cio­łom ku prze­stro­dze.

O Ami­nie al-Si­rafi krąży mnó­stwo rów­nie oszczer­czych hi­sto­rii. Ma­wiają, że była bez­li­to­sna. Zbyt am­bitna, zbyt skłonna do prze­mocy; za­cho­wy­wała się nie­sto­sow­nie, a poza tym była... no cóż... stara! Matka dzie­ciom, da­cie wiarę? Och, tak, po mło­dych można się spo­dzie­wać pew­nej skłon­no­ści do buntu. To dla­tego sły­szymy hi­sto­rie o księż­nicz­kach szu­ka­ją­cych skar­bów i wo­jow­nicz­kach, hi­sto­rie, które spo­ra­dycz­nie mają na­wet szczę­śliwe za­koń­cze­nie. Mimo to ocze­kuje się, że opo­wie­ści te zo­staną uwień­czone spo­tka­niem z chłop­cem, księ­ciem, że­gla­rzem lub łowcą przy­gód. Z męż­czy­zną, który po­zbawi ko­bietę dzie­wic­twa, spło­dzi z nią dzieci i uczyni swoją żoną. Męż­czy­zną, który okre­śli jej prze­zna­cze­nie, a po­tem bę­dzie mógł kon­ty­nu­ować wła­sną epicką drogę – może na­wet po­ślu­bić wię­cej żon i spło­dzić wię­cej dzieci! – ale opo­wieść ko­biety roz­pu­ści się we mgle za­ci­sza do­mo­wego... o ile ga­wę­dziarz w ogóle ją do­koń­czy.

Hi­sto­ria Aminy nie do­bie­gła końca, prawdę mó­wiąc, tak jak nie koń­czy się ni­gdy hi­sto­ria żad­nej ko­biety. Po­kor­nie pi­szący te słowa... Ach, po­wi­nie­nem się przed­sta­wić; nie mu­si­cie się su­ge­ro­wać tym, co po­wiem, ale póki co, mo­że­cie mó­wić mi Dża­mal. Dża­mal al-Hilli. Zna­łem bab­cie, za­kła­da­jące nowe in­te­resy, star­sze kró­lowe wal­czące w woj­nach i do­ko­nu­jące pod­bo­jów oraz młode matki, które po raz pierw­szy w ży­ciu brały w dłoń ołó­wek i blok. W rze­czy sa­mej, znamy hi­sto­rię Aminy być może tylko dla­tego, że zo­stała matką. Kiedy spę­dza­li­śmy ra­zem czas, cią­gle mó­wiła o swo­jej córce. I choć to może zbyt śmiałe za­ło­że­nie... mó­wiła rów­nież do swo­jej córki. Tak, by dziecko po­tra­fiło zro­zu­mieć wy­bory, ja­kich do­ko­nała matka. Kiedy Amina zde­cy­do­wała się opu­ścić dom i po­wró­cić do ży­cia na mo­rzu, stała się kimś wię­cej niż pi­ratką. I kimś wię­cej niż wiedźmą.

Stała się le­gendą.

Ta opo­wieść za­brzmi nie­praw­do­po­dob­nie. Za­miesz­czono tu wszel­kie do­wody i do­ku­menty, ja­kie udało się ze­brać, ale je­śli cho­dzi o na­chudę, pi­szący te słowa uważa, że naj­le­piej, je­śli Amina sama opo­wie o so­bie... a ja po­wstrzy­mam się od po­kusy pa­ra­fra­zo­wa­nia czy kształ­to­wa­nia jej słów. Go­dzi się, bym zwie­rzył się z cze­goś jesz­cze: opo­wieść o jej przy­go­dach nie bę­dzie tylko do­wo­dem na cuda, ja­kie two­rzy Bóg.

Bę­dzie rów­nież świetną roz­rywką!

Roz­dział 1

Bóg mi świad­kiem, nic z tego by się nie wy­da­rzyło, gdyby nie tam­tych dwóch dur­niów w Sa­lali. Oni i ta ich mapa.

...Co? Co masz na my­śli, że niby „nie tak się za­czyna opo­wia­dać hi­sto­rię”? Bio­grafię? Chcesz pi­sać bio­gra­fię? A jak ci się wy­daje, czyje losy opi­su­jesz, Wiel­kiego Mu­ftiego Mekki? Moja ro­dzina nie trak­tuje kwe­stii po­cho­dze­nia tak jak twoja. W rze­czy­wi­sto­ści na­wet nie na­zy­wamy się Si­rafi. Ojcu mo­jego ojca, sie­ro­cie z Omanu, a po­tem pi­ra­towi, to na­zwi­sko wy­dało się po pro­stu ro­man­tyczne.

...Nie są­dzisz?

O czym to ja mó­wi­łam? Aha, tamci idioci i ich mapa. No do­bra, ro­zu­miem, że po­szu­ki­wa­nie skar­bów na­prawdę może wy­da­wać się po­cią­ga­jące – w końcu bu­du­jemy na­sze domy na ru­inach upa­dłych miast i że­glu­jemy po­nad za­to­pio­nymi pa­ła­cami za­po­mnia­nych kró­lów. Każdy sły­szał hi­sto­rię o wy­ora­niu z pola przez jed­nego ta­kiego garnka sa­sa­nidz­kich mo­net albo spo­tkał po­ła­wia­cza pe­reł, który do­strzegł na dnie mo­rza błysk góry szma­rag­dów. We­dług roz­ma­itych opo­wie­ści po­szu­ki­wa­nie skar­bów w Egip­cie jest tak po­pu­larne, że ci, któ­rzy się nim zaj­mują, stwo­rzyli całe gil­die, z któ­rych każda ma swoje sztuczki i ni­komu ich nie ujaw­nia... chyba że ktoś jest skłonny za­pła­cić od­po­wied­nią cenę, to być może do­sta­nie ja­kąś radę. Kto wie, może na­wet gil­dia bę­dzie chciała sprze­dać mu mapę, pro­wa­dzącą do nie­wy­obra­żal­nych bo­gactw?

Mapy da się wy­jąt­kowo ła­two sfał­szo­wać (nie po­tra­fię wy­ra­zić, jak ła­two). Mogę wam na­wet po­wie­dzieć, jak się to robi: po­trze­bu­je­cie ka­wałka per­ga­minu i tro­chę czasu. Naj­pierw mo­czy­cie per­ga­min w to­ni­kach, by pa­pier ściem­niał i po­żółkł. Na nie­szczę­ście skład­ni­kiem więk­szo­ści to­ni­ków jest mocz, a naj­lep­sze przy­go­to­wuje się na ba­zie żółci nie­to­pe­rza. Samą mapę po­winno się na­ry­so­wać z wielką sta­ran­no­ścią, umiesz­cza­jąc na niej dość szcze­gó­łów, by dało się roz­po­znać pewne lo­ka­li­za­cje (naj­le­piej, je­śli miej­sce ukry­cia skarbu bę­dzie ozna­czone po prze­ciw­nej stro­nie od tej, w którą ma za­miar uciec twórca mapy). Sym­bole można za­czerp­nąć z do­wol­nego al­fa­betu: wielu fał­sze­rzy pre­fe­ruje he­braj­ski ze względu na mi­styczne ko­no­ta­cje, ale moim zda­niem li­tery ze sta­rych sa­bej­skich gro­bów wy­glą­dają bar­dziej ta­jem­ni­czo. Na­stęp­nie na­leży po­gnieść per­ga­min, wy­strzę­pić kra­wę­dzie, wy­pa­lić kilka dziur, do­dać cienką war­stwę san­da­raku, żeby pi­smo stało się nie­wy­raźne – i tyle. Wa­sza „mapa z miej­scem ukry­cia skarbu” jest go­towa, te­raz można ją sprze­dać za jak naj­wyż­szą cenę.

Ta, którą mieli ze sobą tam­tego wie­czoru moi klienci, nie wy­glą­dała, jakby kosz­to­wała kro­cie. Cho­ciaż pró­bo­wali ukryć przede mną per­ga­min, jak rów­nież praw­dziwy cel swo­jej po­dróży (tak jakby wy­cieczka o pół­nocy do sta­rych ruin była zu­peł­nie nor­malna), wy­star­czyło mi jedno spoj­rze­nie, by stwier­dzić, że mapa jest cał­kiem prze­cięt­nym dzie­łem fał­sze­rza, za­pewne wprawką po­cząt­ku­ją­cego kry­mi­na­li­sty.

Za­trzy­ma­łam jed­nak tę opi­nię dla sie­bie. To, że mnie wy­na­jęli, bym tam z nimi po­wio­sło­wała, było bło­go­sła­wień­stwem, szansą, na którą cze­ka­łam, ło­wiąc ryby. Mu­sia­łam im się wy­dać ide­alną kan­dy­datką do ta­kiej mi­sji: sa­motna, miej­scowa ko­bieta, nie pierw­szej mło­do­ści i pra­wie na pewno zbyt ciemna, by ob­cho­dziło ją, co ro­bią tacy dwaj. Od­po­wied­nio do­bie­ra­jąc słowa i ton, ostrze­głam ich, że ru­iny we­dle opo­wie­ści są na­wie­dzane przez ghule, a ota­cza­jąca je la­guna prze­klęta przez dżinny, lecz mło­dzieńcy za­pew­nili mnie, że po­tra­fią o sie­bie za­dbać. A po­nie­waż spę­dzi­łam w tym miej­scu wiele nocy na po­ło­wach i nie spo­tka­łam ani cie­nia cze­go­kol­wiek nad­na­tu­ral­nego, sama nie czu­łam się szcze­gól­nie za­nie­po­ko­jona.

...Słu­cham? Że „wy­daje ci się to nieco na­iwne”? Już nie pa­mię­tasz, w ja­kich oko­licz­no­ściach się spo­tka­li­śmy, hi­po­kryto? Prze­stań ga­dać i wci­naj po­trawkę. Zna­ko­mi­cie tu przy­rzą­dzają saltę, a ty je­steś nie­wiele grub­szy niż pióro, któ­rym pi­szesz. Jesz­cze raz mi prze­rwiesz, Dża­malu, i bę­dziesz so­bie mu­siał po­szu­kać in­nej na­chudy, którą mógł­byś mę­czyć o hi­sto­rie.

Wróćmy już może do tam­tych wy­da­rzeń! Wie­czór był cza­ru­jący, na nie­bie po­ja­wiły się gwiazdy, a to rzadki wi­dok pod­czas let­niego mon­sunu, zwa­nego tu cha­ri­fem, który zwy­kle spo­wija nas mgłami. Księ­życ świe­cił ja­sno nad ru­iną fortu po prze­ciw­nej stro­nie la­guny: z dawno po­rzu­co­nego mia­sta, które we­dług miej­sco­wych było kie­dyś gwar­nym por­tem han­dlo­wym, po­zo­stała sterta po­pę­ka­nych ce­gieł. W tej czę­ści świata za­wsze gro­ma­dzono bo­gac­twa: Rzy­mia­nie na­zy­wali nasz kraj Ara­bia Fe­lix, Ara­bią Szczę­śliwą, dzięki do­stę­powi do mo­rza, bez­piecz­nym tra­som han­dlo­wym i przy­no­szą­cym nie­zły do­chód ga­jom ka­dzi­dłow­ców. Krą­żyły rów­nież le­gendy, że w ru­inach znaj­duje się ukryty skar­biec po­rzu­co­nego mia­sta, wciąż pe­łen złota, po­grze­bany tam pod­czas trzę­sie­nia ziemi. Za­kła­da­łam, że to ta hi­sto­ria zwa­biła tu mło­dzień­ców, do­póki na środku la­guny je­den z nich nie cmok­nął na mnie, tak jak się cmoka na muła, żeby go za­trzy­mać.

– Stań tu­taj – roz­ka­zał chło­pak.

Po­pa­trzy­łam z po­wąt­pie­wa­niem na ota­cza­jącą nas czarną wodę i na wciąż od­le­głą plażę. W dzień było to prze­piękne miej­sce, przy­cią­ga­jące fla­mingi i del­finy. Przy od­po­wied­nim wie­trze pod­czas przy­pływu pió­ro­pu­sze wody try­skały po­śród skał ku za­chwy­towi dzieci i roz­ło­żo­nych na plaży ro­dzin. Jed­nak w trak­cie od­pływu, w spo­kojne noce, ta­kie jak ta, fale przy­boju ude­rzały le­ni­wie o brzeg, a ich mia­rowy szum i lśniąca biała piana nie po­zwa­lały od­róż­nić przy­brzeż­nych wód od peł­nego mo­rza. Je­żeli moi klienci są­dzili, że po­tra­fią prze­być wpław całą drogę, jaka po­zo­stała do le­d­wie wi­docz­nej plaży, byli głupsi, niż zrazu my­śla­łam. A chyba ja­sno się wy­ra­zi­łam, za ja­kich dur­niów ich od po­czątku uwa­ża­łam.

– Nie do­pły­nę­li­śmy jesz­cze do ruin – wska­za­łam.

– To wy­star­czy. – Para sku­liła się ra­zem na dru­gim końcu mo­jej łó­deczki z mapą roz­ło­żoną na ko­la­nach. Je­den z chło­pa­ków oświe­tlał ją oliw­nym ka­gan­kiem, a drugi pło­ną­cym bu­kie­ci­kiem su­szo­nego ja­śminu.

– Nie ro­zu­miem – wy­mam­ro­tał któ­ryś z nich. Przez cały wie­czór kłó­cili się stłu­mio­nym szep­tem. Ich głosy po­brzmie­wały mi ak­cen­tem z Adenu, nie zna­łam jed­nak ich imion. W dość te­atral­nym stylu oznaj­mili, że za­miast je po­dać, wolą za­pła­cić mi do­dat­ko­wego dir­hama za dys­kre­cję, a po­nie­waż nic a nic mnie to nie ob­cho­dziło, do­dat­kowa za­płata oka­zała się przy­jem­nym za­sko­cze­niem. – Mapa mówi, że to wła­ściwe miej­sce... – Mło­dzie­niec wska­zał ge­stem niebo nad głową, a moje serce za­pło­nęło współ­czu­ciem, po­nie­waż znaki na ich per­ga­mi­nie nie miały ab­so­lut­nie nic wspól­nego z żadną mapą nieba, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam.

– Po­wie­dzie­li­ście, że chce­cie po­pły­nąć do sta­rego mia­sta – przy­po­mnia­łam im, wska­zu­jąc wzgó­rze... a przy­naj­mniej kie­ru­nek, w ja­kim się przed chwilą znaj­do­wało. Gę­sty tu­man mgły spełzł z uedu, do­liny za­si­la­nej przez mon­sun rzeki, która wpa­dała do la­guny, i oto­czył nas tak, że nie było wi­dać ani wzgó­rza, ani ruin. Pa­trzy­łam, jak wy­brzeże cał­ko­wi­cie znika, a po chwili na­sza łódź wy­da­wała się pły­nąć po nie­skoń­czo­nej, spo­wi­tej w białą chmurę rów­ni­nie.

Mło­dzieńcy mnie zi­gno­ro­wali.

– Wy­po­wie­dzie­li­śmy od­po­wied­nie słowa – upie­rał się ten z ka­gan­kiem. – Mamy dla niej za­płatę. Po­winna się po­ja­wić.

– A mimo to jesz­cze tego nie zro­biła – od­parł drugi. – Mówię ci, po­win­ni­śmy...

W tym mo­men­cie jed­nak prze­stało mnie ob­cho­dzić, co po­winni. Po­dmuch od mo­rza, który wiał przez cały wie­czór, rap­tow­nie ucichł, a po­wie­trze znie­ru­cho­miało. Ja rów­nież za­mar­łam. Po ple­cach spły­nęła mi kro­pla potu. Je­stem że­glarką i na nie­wiele rze­czy zwra­cam bacz­niej­szą uwagę niż na po­godę. Pod­rzu­ci­łam nić wy­snutą z pe­le­ryny, ale opa­dła swo­bod­nie, nie­po­ru­szona naj­mniej­szym wia­ter­kiem. Mgła przy­bli­żyła się do nas. To­wa­rzy­szyła jej obez­wład­nia­jąca ci­sza, która spra­wiała, że każde plu­śnię­cie fali o ka­dłub ło­dzi brzmiało ni­czym grzmot.

Są na świe­cie miej­sca, gdzie ta­kie znaki zwia­sto­wa­łyby wście­kłą, nie­bez­pieczną bu­rzę, lecz taj­funy, które cza­sami ude­rzają w wy­brzeże, nie ob­ja­wiają się zwy­kle tak nie­ocze­ki­wa­nie. Woda po­zo­stała spo­kojna, prąd i tempo pływu się nie zmie­niły, a mimo to... ogar­nęło mnie wy­jąt­kowo nie­do­bre prze­czu­cie.

Się­gnę­łam do wio­seł.

– Uwa­żam, że po­win­ni­śmy się stąd od­da­lić.

– Cze­kaj! – Je­den z mło­dzień­ców wstał, wy­ma­chu­jąc z pod­nie­ce­niem w kie­runku mgły. – Wi­dzisz ten cień po­nad pianą na wo­dzie?

Spoj­rza­łam na mo­rze, zmru­ży­łam oczy i zda­łam so­bie sprawę, że to rze­czy­wi­ście piana. Lata wpa­try­wa­nia się w sło­neczny blask od­bity od fal oce­anu za­częły już wów­czas mścić się na moim wzroku, to­też mu­sia­łam się nie­źle wy­si­lić, żeby do­strzec coś w nocy... ale chło­pak miał ra­cję. To nie była tylko pod­pły­wa­jąca co­raz bli­żej mgła, to była piana, spię­trzona wy­star­cza­jąco, by po­chło­nąć moją łódź. W miarę zbli­ża­nia dało się do­strzec jej czer­wo­no­żółty od­cień i wy­czuć straszny smród pa­tro­szo­nych ryb oraz gni­ją­cego mięsa.

– Za­płać jej! – po­na­glił ten z ka­gan­kiem. – Szybko!

– Za­po­mnij­cie o płat­no­ści i sia­daj­cie spo­koj­nie! – roz­ka­za­łam, kiedy drugi z mło­dzień­ców się­gnął pod szatę. – Je­ste­śmy...

Chło­pak wy­cią­gnął rękę, w któ­rej trzy­mał wielki ka­wał czer­wo­nego krwaw­nika. W tym mo­men­cie bar­dzo szybko wy­da­rzyły się dwie rze­czy:

Po pierw­sze, zda­łam so­bie sprawę, że nie cho­dziło im o moją za­płatę.

Po dru­gie, rzecz, dla któ­rej prze­zna­czona była płat­ność, za­częła wcią­gać nas w mgłę.

Młody czło­wiek trzy­ma­jący krwaw­nik le­d­wie zdą­żył wrza­snąć, kiedy piana rap­tow­nie go po­chło­nęła, li­żąc jego szyję oraz tors i owi­ja­jąc się wo­kół bio­der ni­czym nie­cier­pliwa ko­chanka. Z jego gar­dła wy­rwało się wy­cie, nie krzyk, jaki mo­głoby wy­dać gar­dło śmier­tel­nika, ra­czej ryk fali przy­pływu po­łą­czony ze zło­wro­gim skrze­kiem mew.

– Cha­li­dzie! – Drugi pa­sa­żer, wstrzą­śnięty, upu­ścił ka­ga­nek, ga­sząc na­sze je­dyne źró­dło świa­tła.

Na szczę­ście jed­nak (czy na pewno na szczę­ście?!) naj­wy­raź­niej żywa i chyba wrogo na­sta­wiona piana ja­rzyła się słabą po­światą, dość mocną, by oświe­tlić Cha­lida, który ob­na­żył zęby jak wilk i rzu­cił się na to­wa­rzy­sza.

– Nie do­sta­niesz mnie! – syk­nął, chwy­ta­jąc tam­tego za szyję. – Prze­klniemy cię! Po­chło­niemy cię! Rzu­cimy cię na po­żar­cie pło­mie­niom!

Drugi chło­pak roz­pacz­li­wie pró­bo­wał się uwol­nić.

– Cha­li­dzie, pro­szę! – wy­krztu­sił, lecz w tej chwili z mo­rza wy­pię­trzyło się jesz­cze wię­cej piany, te­raz pur­pu­ro­wej jak krew, i po­kryło ich obu. Na jej po­wierzchni za­kwi­tały przy­ssawki z ostrymi ha­czy­kami ni­czym na mac­kach po­twor­nej mą­twy.

Chcia­ła­bym móc wy­znać, że za­re­ago­wa­łam bez zwłoki, że na wi­dok dwóch mło­dzień­ców w śmier­tel­nym nie­bez­pie­czeń­stwie ru­szy­łam do ataku i ani chwili nie za­sta­na­wia­łam się, czy może zło­wroga piana na­syci się nimi i zo­stawi mnie i moją łódź w spo­koju... ale to by­łoby kłam­stwo. Ow­szem, za­wa­ha­łam się, lecz po­tem za­klę­łam so­czy­ście na cały głos, ze­rwa­łam się na nogi i chwy­ci­łam za nóż.

Przy­znam, że lu­bię do­bre ostrza: han­dżar mo­jego dziadka i bez­czel­nie piękną sza­blę z da­ma­sceń­skiej stali, ukra­dzioną przeze mnie pew­nemu do­brze uro­dzo­nemu, który na nią nie za­słu­gi­wał... Po­nadto pro­sty no­żyk ukryty w po­chwie na ko­stce i wspa­niały dysk z za­ostrzo­nymi kra­wę­dziami, pre­zent od mo­jego dru­giego męża, który z cza­sem po­ża­ło­wał, że na­uczył mnie nim rzu­cać.

W sy­tu­acjach ta­kich jak ta przy­da­wała mi się jed­nak tylko jedna broń, zro­biona na spe­cjalne za­mó­wie­nie, którą za­wsze mia­łam przy so­bie. Wy­kuta z czy­stego że­laza, nie była wcale naj­ostrzej­sza z tych, które no­szę, a jej waga po­tra­fiła spra­wiać kło­poty pod­czas walki. Pla­miła ją rdza od wody ze świę­tej studni Za­mzam, którą spry­ski­wa­łam ostrze pod­czas wie­czor­nych bło­go­sła­wieństw, a rude płatki utrud­niały roz­róż­nie­nie wy­ry­tych w nich świę­tych wer­se­tów, ale ten nóż nie mu­siał być piękny.

Wy­ma­ga­łam od niego tylko jed­nego: sku­tecz­no­ści, kiedy za­wie­dzie bar­dziej przy­ziemna broń.

Chwy­ci­łam Cha­lida za koł­nierz i od­cią­gnę­łam go od to­wa­rzy­sza. Za­nim zdo­łał rzu­cić się do gar­dła rów­nież mnie, przy­ło­ży­łam mu do szyi po­bło­go­sła­wiony nóż.

– Zgiń, prze­pad­nij! – za­żą­da­łam.

Za­czął się dziko wić, roz­rzu­ca­jąc pianę na wszyst­kie strony.

– Nie do­sta­niesz mnie. Nie do­sta­niesz mnie!

– Wcale cię nie chcę do­stać! A te­raz, w imię Boga, zgiń, prze­pad­nij!

Do­ci­snę­łam ostrze i wy­po­wie­dzia­łam słowa ba­smali. Jego skóra pod no­żem za­skwier­czała i mło­dzie­niec osu­nął się na po­kład. Piana osnu­wa­jąca jego ciało za­wi­sła na chwilę w po­wie­trzu, a po­tem po­mknęła ku mnie. Upa­dłam jak ude­rzona ta­ra­nem, a moja głowa stuk­nęła o de­ski ło­dzi.

Lo­do­wate pa­lu­chy z ostrymi ni­czym kość opusz­kami wpiły mi się w uszy, a nie­zno­śny cię­żar przy­szpi­lił mnie do po­kładu. Dzięki ła­sce Boga jed­nak wciąż mia­łam w dłoni bło­go­sła­wiony nóż. Za­mach­nę­łam się sza­leń­czo, a ostrze utknęło w po­wietrzu. Roz­legł się dziki wrzask, zło­wrogi, nie­na­tu­ralny od­głos, tak jakby pa­zury dra­pały po musz­lach małży, po czym zni­kąd zma­te­ria­li­zo­wało się rap­tow­nie łu­sko­wate okro­pień­stwo sie­dzące mi na piersi. Jego go­re­jące oczy miały ko­lor brud­nej wody z zęzy, a w ohyd­nej, po­tar­ga­nej czu­pry­nie za­plą­tało się pełno pą­kli.

Wrza­snęło raz jesz­cze, od­sła­nia­jąc cztery kły ostre jak igły. Ko­ści­ste łap­ska za­dra­pały moje nad­garstki, pró­bu­jąc wy­rwać mi szty­let za­to­piony w ciem­no­czer­wo­nej piersi. Z rany wy­do­by­wała się bą­bel­kami srebrna krew, ka­piąca na nas oboje.

Mło­dzieńcy łkali i bła­gali Boga o li­tość. De­mon wrzesz­czał i za­wo­dził w nie­zna­nym ję­zyku. We­pchnę­łam ostrze głę­biej, po czym za­grzmia­łam, prze­krzy­ku­jąc po­zo­sta­łych:

– „Bóg! Nie ma boga, jak tylko On – Ży­jący, Ist­nie­jący!”[1] – Trzy­ma­jąc mocno szty­let, za­czę­łam re­cy­to­wać Wer­set Tronu, frag­ment Ko­ranu, który, jak mnie przez całe ży­cie uczono, po­wi­nien mnie chro­nić.

De­mon sie­dzący mi na piersi za­wył i szarp­nął się w męce, uno­sząc gwał­tow­nie ko­ści­ste dło­nie, by za­kryć łu­sko­wate uszy.

– „Nie chwyta Go ni drzemka, ni sen! Do Niego na­leży to, co jest w nie­bio­sach, i to, co jest na ziemi!” Zej­dziesz ze mnie wresz­cie?! – Wy­mie­rzy­łam stwo­rze­niu kuk­sańca łok­ciem, a ono splu­nęło mi w twarz. – „A któż bę­dzie się wsta­wiał u Niego ina­czej jak za Jego ze­zwo­le­niem? On wie, co było przed nimi, i On wie, co bę­dzie po nich. Oni nie obej­mują ni­czego z Jego wie­dzy, oprócz tego, co On ze­chce!”

Skóra de­mona za­dy­miła, a on sam mu­siał zde­cy­do­wać, że ma już dość. Z ple­ców wy­ro­sła mu para nie­to­pe­rzych skrzy­deł, i oto stwór z gwał­tow­nym ło­po­tem uniósł się, wy­ry­wa­jąc że­la­zne ostrze ze swo­jego ciała, i prze­padł, zni­ka­jąc w mroku nocy.

Usia­dłam, ciężko dy­sząc. Mgła już się roz­wie­wała, a chłopcy na­dal obej­mo­wali się po prze­ciw­nej stro­nie ło­dzi. Trzy­ma­łam mocno nóż, roz­glą­da­jąc się czuj­nie w po­szu­ki­wa­niu dal­szych nie­bez­pie­czeństw. Ogar­nął mnie strach, wielki i dła­wiący; cze­ka­łam na zna­jomy śmiech, na spoj­rze­nie ogni­stych, czar­nych oczu i zbyt je­dwa­bi­sty głos.

Nic po­dob­nego jed­nak nie na­stą­piło. Wo­kół nas roz­cią­gała się roz­gwież­dżona la­guna i roz­le­gał się de­li­katny po­mruk przy­pływu.

Od­wró­ci­łam się ku mło­dzień­com.

– Mó­wi­li­ście, że szu­ka­cie skarbu.

Ten od ka­ganka za­ru­mie­nił się, na jego kre­do­wo­bia­łej skó­rze wy­stą­piły wy­raźne czer­wone plamy.

– Skarb to po­ję­cie dys­ku­syj... Nie, cze­kaj! – wy­krzyk­nął, kiedy zła­pa­łam ich mapę oraz bryłkę kar­ne­olu i unio­słam obie rze­czy nad wodą. – Nie rób tego!

Pod­rzu­ci­łam w dłoni lśniący czer­wony ka­mień.

– Nie zwódź mnie wię­cej, chłop­cze – ostrze­głam. – Skłam jesz­cze raz, a wy­rzucę was obu za burtę. Wspo­mnia­łeś o za­pła­cie, a po­tem wy­mie­ni­łeś ja­kieś imię. Co pró­bo­wa­li­ście przy­wo­łać?

– Nie pró­bo­wa­li­śmy... Bi­du­chę! – za­wo­łał, gdy za­mo­czy­łam mapę w mo­rzu. – Ku­zyn mi o niej opo­wie­dział. Ona... – Prze­łknął gwał­tow­nie ślinę. – Jest jedną z có­rek Iblisa.

Roz­dzia­wi­łam usta ze zdu­mie­nia.

– Pró­bo­wa­li­ście przy­wo­łać córkę pana pie­kła? Na mo­jej ło­dzi?

– Nie chcie­li­śmy zro­bić ni­komu krzywdy! – Znów za­świe­cił księ­życ, a ja do­strze­głam, że chło­pak trzę­sie się ze stra­chu. – Mówi się, że je­śli zło­żyć jej od­po­wied­nią ofiarę, wy­szep­cze dar­czyńcy do ucha ta­jem­nice mi­ło­ści.

Cha­lid za­chwiał się w ra­mio­nach przy­ja­ciela.

– Za­raz zwy­mio­tuję...

– Po­rzy­gaj się w mo­jej ło­dzi, a wró­cisz do brzegu wpław. Córka Iblisa... A niech was za­raza! – Ci­snę­łam mapę i kar­neol do la­guny. Znik­nęły pod wodą z gło­śnym plu­skiem, przy gło­sach pro­te­stu mo­ich pa­sa­że­rów.

– Hej! – krzyk­nął je­den z nich. – Drogo za to za­pła­ci­li­śmy!

– Po­win­ni­ście dzię­ko­wać Bogu, że nie za­pła­ci­li­ście ży­ciem! – oznaj­mi­łam i wci­snę­łam mu w ręce do­dat­kowe wio­sło. – A te­raz za­su­waj­cie. Może odro­bina fi­zycz­nej pracy wbije wam do głów tro­chę ro­zumu.

Nie­mal upu­ścił wio­sło i wy­ba­łu­szył oczy, kiedy zmie­nia­łam po­zy­cję na ło­dzi, gdyż moje po­ru­sze­nie od­sło­niło po­zo­stałą broń ukrytą pod moją pe­le­ryną. Wy­tar­łam że­la­zny nóż do czy­sta, umie­ści­łam go z po­wro­tem w po­chwie i do­piero po­tem chwy­ci­łam za swoje wio­sła.

Obaj mło­dzieńcy ga­pili się na mnie wstrzą­śnięci. Nie mia­łam im tego za złe. Wła­śnie od­pę­dzi­łam de­mona, po­rzu­ci­łam zgar­bioną po­stawę, którą przed­tem przy­bra­łam, by ukryć swój praw­dziwy wzrost, a te­raz wio­sło­wa­łam z ca­łych sił – i te­raz już zu­peł­nie nie przy­po­mi­na­łam ci­chej, zgar­bio­nej, sta­rej ry­baczki, która nie­chęt­nie zgo­dziła się prze­wieźć ich ło­dzią.

– Kim je­steś? – za­py­tał ochry­ple Cha­lid.

Ten drugi za­ga­pił się na mnie, lecz po chwili do­dał:

– Czym je­steś?

W la­gu­nie za­czy­nał się od­pływ, ale przy­się­gła­bym, że w po­wie­trzu wciąż wi­siała ciężka at­mos­fera. Przez chwilę woda roz­pry­sku­jąca się na ka­mie­ni­stej plaży wy­glą­dała jak żół­tawo-pur­pu­rowa mor­ska piana, któ­rej te­raz nie było już wi­dać, a cie­nie tań­czyły na kli­fie ni­czym macki.

– Kimś, kto zna cenę ma­gii aż za do­brze.

To po­wie­dziaw­szy, za­mil­kłam, a tamci nie py­tali już o nic wię­cej. Nie mu­sieli. Hi­sto­rie niosą się z ust do ust, i na­wet je­śli mło­dzieńcy wsty­dzili się przy­znać do tego, co knuli, opo­wieść o nie­po­zor­nej ry­baczce wal­czą­cej z de­mo­nem jak wo­jow­niczka Boga, która od­rzu­ciła po­ła­taną pe­le­rynę, od­sła­nia­jąc cały ar­se­nał wi­szący u pasa i po­sturę Ama­zonki – to co in­nego.

Prze­sada, ale prawda rzadko się li­czy, kiedy w grę wcho­dzi do­bra opo­wieść, taka, która sze­rzy się po ta­wer­nach i stocz­niach, która prze­nika z ha­re­mów do kuchni na ję­zy­kach słu­żą­cych.

I w końcu do­ciera do ucha pew­nej zu­peł­nie zroz­pa­czo­nej babki w Ade­nie.

Roz­dział 2

Jak mo­że­cie się do­my­ślać, wi­dok mło­dzieńca, który w na­dziei na we­zwa­nie córki Iblisa zo­stał ogar­nięty przez zło­wrogą mor­ską pianę, wrył mi się w pa­mięć. Nie zja­wi­łam się jed­nak po­now­nie w la­gu­nie, by spraw­dzić, czy nie po­zo­sta­wi­li­śmy tam przy­pad­kiem zbu­dzo­nego złego du­cha. Za­miast tego wró­ci­łam do ru­tyny co­dzien­no­ści z ro­dziną i po­ło­wami, co ozna­czało, że w dniu, kiedy po­chło­nęło mnie znów zwy­kłe, nie­szczę­sne ży­cie, zo­sta­łam z po­wro­tem wcią­gnięta w bi­twę ze sta­rym wro­giem, to­wa­rzy­szą­cym mi na eme­ry­tu­rze: da­chem mo­jego domu.

Gdy­bym ob­sta­wała przy za­pła­cie, na którą się umó­wi­li­śmy z mło­dzień­cami wiele ty­go­dni temu, mo­gła­bym na­być kilka zdro­wych de­sek od cie­śli z Sa­lali, mia­sta le­żą­cego o pół dnia drogi stąd. Tym­cza­sem od­tran­spor­to­wa­łam chło­pa­ków na brzeg za darmo, po­ru­szona ich prze­ra­że­niem, w na­dziei, że za moją do­brą wolę od­wdzię­czą się mil­cze­niem. Prze­klę­łam tę de­cy­zję, pró­bu­jąc za­sło­nić matą z si­to­wia naj­now­szy prze­ciek w da­chu, a po­tem usia­dłam, by oce­nić swoje dzieło.

Nie był to szcze­gól­nie bu­du­jący wi­dok. Przez nie­mal de­kadę moja ro­dzina uwa­żała ten na wpół zruj­no­wany, ka­mienny bu­dy­nek w nad­mor­skich gó­rach za swój dom. To miej­sce mu­siało kie­dyś na­le­żeć do pa­ra­no­icz­nego wa­tażki, który urzą­dził tu­taj swój fort: z do­sko­na­łym wi­do­kiem za­równo na ocean, jak i po­bli­skie wio­ski, mu­rami dość gru­bymi, by za­trzy­mać strzały i słu­żą­cym do ucieczki pry­mi­tyw­nym tu­ne­lem wy­rą­ba­nym w pod­ło­dze ma­ga­zynu (ze śla­dami pa­znokci i krwa­wymi za­cie­kami na ścia­nach). Pod­czas cha­rifu dżun­gla wy­bu­jała tak gę­sto, że bu­dy­nek znik­nął za za­słoną zie­leni, a z ota­cza­ją­cych go za­ro­śli ba­na­now­ców do­cie­rały dziwne po­sy­ki­wa­nia. W po­bli­skim gaju ko­ko­so­wym za­wsze było chłodno, zbyt chłodno, a fale roz­bi­jały się na wą­skiej plaży z szu­mem przy­po­mi­na­ją­cym la­ment za­gu­bio­nych dusz.

Do­dajmy do tego ro­gaty, ka­mienny po­sąg ja­kie­goś bó­stwa, który mój brat od­krył pod­czas sprzą­ta­nia po­dwó­rza, i bę­dzie­cie mieli ra­cję, je­śli za­ło­ży­cie, że miej­scowa lud­ność omi­jała to miej­sce sze­ro­kim łu­kiem. Dla­tego przez te wszyst­kie lata wy­da­wało się ono ide­alną kry­jówką, a o to głów­nie mi cho­dziło. Na­to­miast je­śli mia­ła­bym wska­zać coś od­le­głego od ide­ału, to z pew­no­ścią była to ko­niecz­ność nie­koń­czą­cych się na­praw. Mu­sia­łam je wy­ko­ny­wać sama, po­nie­waż za żadne skarby nie mo­głam skło­nić ro­bot­ni­ków z po­bli­skich wio­sek, żeby od­wie­dzili na­wie­dzone do­mo­stwo. Naj­gor­sze były dziury w da­chu. Nie wy­star­czyło, że spę­dzi­łam więk­szość ży­cia na nie­ustan­nym do­szczel­nia­niu statku, o nie, mu­sia­łam jesz­cze do tego mieć dom, który uwiel­biał, kiedy do jego wnę­trza prze­ni­kały kro­ple desz­czu i mor­skie po­wie­trze, co sta­wało się szcze­gól­nie upier­dliwe w po­rze desz­czo­wej.

– Czy po­trze­bu­jesz wię­cej si­to­wia, mamo? – za­świer­go­tała moja córka Mar­dżana z miej­sca, gdzie przę­dła wełnę.

– Nie, moja pe­re­łeczko. – Otar­łam z czoła pot. Oczy mnie pie­kły. – Ale czy mo­gła­byś mi przy­nieść tro­chę wody?

– Oczy­wi­ście! – Mar­dżana upu­ściła wrze­ciono i po­mknęła po wodę, a ja wró­ci­łam do swo­jej ro­bótki, pró­bu­jąc nie wpaść w roz­pacz z po­wodu stanu da­chu. Że­glar­skie wę­zły w po­łą­cze­niu z trzciną wy­glą­dały mniej jak dach, a bar­dziej jak ple­ciona łó­deczka po­żarta i zwy­mio­to­wana przez re­kina.

Mar­dżana, moje oczko w gło­wie, wró­ciła nie tylko z dzban­kiem wody, ale także z mi­ską po­kro­jo­nego mango.

– Bóg za­płać, sło­neczko. – Wy­pro­sto­wa­łam się ostroż­nie, ści­ska­jąc skro­nie, by przed oczami prze­stały la­tać mi czarne plamki. Na­prawy domu i uprawa roli utrzy­my­wały mnie w for­mie, ale moje ciało nie lu­biło, kiedy szybko zmie­nia­łam po­zy­cję, zwłasz­cza po­po­łu­dniami tak peł­nymi wil­goci, że czło­wiek mógłby wy­ży­mać po­wie­trze. Opa­dłam na mo­kry ha­mak roz­cią­gnięty w ką­cie i na­pi­łam się bez­po­śred­nio z dzbanka.

Mar­dżana usia­dła po­mię­dzy mo­imi sto­pami.

– Jak my­ślisz, kiedy wrócą bab­cia i wu­jek Mu­stafa?

– Do za­chodu słońca, je­śli Bóg po­zwoli.

– Są­dzisz, że cio­cia Hala zjawi się ra­zem z nimi?

– Je­śli bę­dzie się czuła wy­star­cza­jąco do­brze... – Mo­jego młod­szego brata Mu­stafy i jego żony Hali nie było stać na nie­ru­cho­mość dość dużą, by po­mie­ścić jego warsz­tat i ro­dzinę, to­też czę­sto kur­so­wali po­mię­dzy do­mem jej ro­dzi­ców w Sa­lali i na­szym, na wzgó­rzach. Droga ta jed­nak była dość mę­cząca i Hala w szó­stym mie­siącu ciąży, z dru­gim dziec­kiem na ręku, po­ja­wiała się tu co­raz rza­dziej.

Mar­dżana za­częła prze­bie­rać pal­cami u stóp.

– Gdy­by­śmy prze­pro­wa­dzili się do Sa­lali, wi­dy­wa­li­by­śmy się z nią przez cały czas. A ja mo­gła­bym iść do szkoły przy me­cze­cie.

Na­dzieja ma­lu­jąca się na jej twa­rzyczce spra­wiała, że serce mi pę­kało. Co­raz czę­ściej py­tała o szkołę. Cho­ciaż pró­bo­wa­łam ogra­ni­czać wy­prawy Mar­dżany do Sa­lali, moja matka i tak po­ta­jem­nie za­bie­rała ją na targ, gdzie wy­mie­niały plo­teczki z in­nymi star­szymi pa­niami.

– Amino, to okrutne, tak ją izo­lo­wać – obu­rzała się na mnie. – Mar­dżana roz­kwita w to­wa­rzy­stwie. Nie mo­żesz po­zwo­lić, by jej ży­ciem rzą­dziły twoje lęki.

Gdyby tylko moja matka wie­działa, jak bar­dzo się ba­łam!

– To nie­bez­pieczne, Dżano – mó­wi­łam spo­koj­nie. – Może za kilka lat.

Córka pa­trzyła te­raz na mnie, a w jej ciem­nych oczach cza­iło się sto py­tań. Kiedy była młod­sza, za­da­wała je z nie­zmor­do­waną, dzie­cięcą cie­ka­wo­ścią. „Dla­czego nie wy­je­dziemy ze wzgórz? Czy ści­gają nas źli lu­dzie? Zro­bią ci krzywdę?” Wie­dzia­łam, że nie wy­star­czały jej moje nie­chętne, wy­mi­ja­jące od­po­wie­dzi, ale kiedy w ogóle prze­stała py­tać, czu­łam jesz­cze więk­sze wy­rzuty su­mie­nia. Wy­da­wała się za młoda, by tak po­słusz­nie pod­da­wać się lo­sowi.

– Może w coś za­gramy? – za­pro­po­no­wa­łam, by ją roz­we­se­lić. Mar­dżana uwiel­biała gry, opra­co­wy­wała wła­sne, skom­pli­ko­wane wer­sje i spo­rzą­dzała plan­sze i pionki ze wszyst­kiego, co jej wpa­dło w dło­nie. – Idź po plan­szę do man­kali.

– Do­brze! – Roz­pro­mie­niła się, w jed­nej chwili za­po­mniała o szkole i ru­szyła na po­szu­ki­wa­nia, aż jej war­ko­czyki pod­ska­ki­wały.

Ścią­gnę­łam z głowy chu­stę i umy­łam twarz. Po­wiała bryza nio­sąca moc­niej­szy za­pach mo­rza i ży­znej, mo­krej ziemi. Cha­rif ob­ja­wiał się w peł­nej kra­sie, pa­sma lek­kiej mgły przy­kry­wały szma­rag­dowe szczyty wzgórz. W ra­zie gdy­by­ście ni­gdy nie wi­dzieli cha­rifu w tej czę­ści świata: to praw­dziwy cud. Góry i do­liny prze­cho­dzą bły­ska­wiczną trans­for­ma­cję, ska­li­ste zbo­cza po­ra­stają buj­nymi la­sami, a w su­chych jak wiór wą­wo­zach ry­czą wo­do­spady. Szyb­kość tej zmiany i żywa, wszech­obecna zie­leń, jej wspa­niały od­cień nie­przy­po­mi­na­jący ni­czego in­nego, wy­dają się nie­mal cza­ro­dziej­skim do­wo­dem na chwałę Boga.

Tym­cza­sem dla mnie cha­rif ozna­czał coś wię­cej, po­dob­nie jak upływ po­zo­sta­łych pór roku. Je­śli mo­rze było ser­cem na­szego świata, wia­try sta­no­wiły jego krwio­obieg. A kiedy za­czy­nał dąć cha­rif, wia­try te zmie­niały się zgod­nie z nim, zwia­stu­jąc po­czą­tek pół­nocno-wschod­niego mon­sunu. Pod­czas gdy ja tru­dzi­łam się nad ła­tami w da­chu, że­gla­rze od Kilwy do Zajli koń­czyli ła­do­wać statki, by wy­ru­szyć do Ara­bii i In­dii z ko­ścią sło­niową i zło­tem, z drew­nem na­mo­rzy­nów oraz wszel­kimi świe­ci­deł­kami, i cie­szyli się ostat­nimi chwi­lami spę­dza­nymi z żo­nami i dziećmi. Księ­gowi i nad­gor­liwi in­spek­to­rzy han­dlowi z Adenu za­głę­biali się w zwoje po­dat­kowe, drę­cząc no­wo­przy­by­łych py­ta­niami, czy mają coś do za­de­kla­ro­wa­nia, pod­czas gdy pi­rac­kie floty cza­jące się na So­ko­trze pod­no­siły ża­gle, go­tu­jąc się do ataku na nie­bacz­nych i słabo chro­nio­nych. Po dru­giej stro­nie oce­anu ma­ry­na­rze w miej­scach ta­kich jak Kam­baj i Ka­li­kat cze­kali, aż będą mo­gli od­pły­nąć na za­chód, ma­lu­jąc ka­dłuby swo­ich stat­ków świe­żymi war­stwami smoły oraz oleju z re­kina i spraw­dza­jąc stan ża­gli.

Że­gla­rze i urzęd­nicy, prze­myt­nicy i han­dlowcy – ten po­wta­rza­jący się ka­len­darz rzą­dził ży­ciem wszyst­kich nas i na­szych przod­ków od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Mówi się, że w ru­inach po­gań­skich świą­tyń i za­po­mnia­nych kró­lestw można zna­leźć to­wary z ca­łego mo­rza: plomby z in­dyj­skimi pie­czę­ciami w Bah­raj­nie i chiń­skie szkło w Mom­ba­sie. W na­szych opo­wie­ściach po­ja­wiały się zaś wzmianki o mia­stach wy­bu­do­wa­nych i po­rzu­co­nych przed przyj­ściem Pro­roka, po­kój niech bę­dzie z nim, a szanty, które śpie­wamy, by uroz­ma­icić ru­tynę pracy na statku, wspo­mi­nają nie­zli­czone szlaki han­dlowe, które utra­ci­li­śmy przez wieki. Moi przod­ko­wie do­stro­ili swoje ży­cie do mo­rza tak sku­tecz­nie, że nie je­stem w sta­nie za­po­mnieć jego rytmu.

Przy­naj­mniej tak so­bie po­wta­rza­łam, kiedy by­łam w dołku. Kiedy ob­ser­wo­wa­łam po­ja­wia­jące się i zni­ka­jące wia­try, za któ­rymi nie mo­głam po­dą­żyć, moją du­szę wy­peł­niał żal tak pa­lący i bo­le­sny, że mu­sia­łam się po­ło­żyć. Cza­sem wę­dro­wa­łam też po wzgó­rzach i pra­co­wa­łam na roli, aż dło­nie mi krwa­wiły, a pot ście­kał po rę­kach i no­gach. Aż by­łam zbyt zmę­czona, by po­grą­żać się we wspo­mnie­niach i nu­rzać w roz­pa­czy, że ni­gdy już nie uj­rzę, jak ląd nik­nie w wod­ni­stym błę­ki­cie.

W tym mo­men­cie po­now­nie po­ja­wiła się Mar­dżana, i mimo że żal nie znik­nął, znacz­nie osłabł. Cho­ciaż córka trzy­mała uko­chaną plan­szę do man­kali, nie pa­trzyła na mnie. Za­trzy­mała się na scho­dach i spo­glą­dała po­nad kra­wę­dzią da­chu.

– Mamo... – Zmarsz­czyła brwi. – Ja­cyś lu­dzie nad­cho­dzą.

– Lu­dzie?

– Obcy.

To słowo spra­wiło, że sko­czy­łam na równe nogi, a w na­stęp­nej chwili by­łam u jej boku. Tu­taj ni­gdy nie zja­wiali się obcy. Na­sze miej­sce było zbyt od­da­lone od tras łą­czą­cych Sa­lalę z nad­brzeż­nymi wio­skami, by przy­cią­gać za­gu­bio­nych wę­drow­ców... lecz Mar­dżana się nie my­liła. Wą­ską, krętą ścieżką, prze­ci­na­jącą zie­lony busz, prze­su­wała się mała lek­tyka, nie­siona przez czte­rech męż­czyzn. Uzbro­jo­nych męż­czyzn, z sza­blami u pasa. Taka ostroż­ność była oczy­wi­ście zro­zu­miała, w oko­licy nie bra­ko­wało ban­dy­tów, a cza­sami zda­rzały się na­wet lam­party. To jed­nak byli wielcy męż­czyźni o po­sta­wie woj­sko­wych, więc po­sta­no­wi­łam mieć się na bacz­no­ści. Nie do­strze­głam zwie­rząt jucz­nych ani in­nych lu­dzi to­wa­rzy­szą­cych lek­tyce, co su­ge­ro­wało, że ukryta w niej osoba wy­brała się w krótką po­dróż.

Krótka po­dróż... do mo­jego do­mo­stwa? Ale po co?

Spoj­rza­łam w kie­runku da­chu. Po jego dru­giej stro­nie w wo­dosz­czel­nej skrzynce znaj­do­wał się mój łuk, po­da­ru­nek od wiel­bi­ciela z Su­haru, któ­rego pre­zenty były atrak­cyj­niej­sze niż on sam, a oprócz łuku także koł­czan, w któ­rym za­wsze tkwiły nowe strzały. Nie była to moja ulu­biona broń, ale ra­dzi­łam so­bie z nim szybko, dość szybko, by zdjąć dwóch z męż­czyzn, za­nim po­zo­stali się ukryją. Może na­wet trzech.

– Mamo?

Głos Mar­dżany przy­wró­cił mnie do rze­czy­wi­sto­ści. W tym świe­cie nie strze­lało się naj­pierw do lu­dzi, by po­tem za­da­wać py­ta­nia.

Ostroż­nie usu­nę­łam ją z wi­doku.

– Nie po­ka­zuj się i roz­staw plan­szę do man­kali. Zo­ba­czę, czego chcą.

Zro­biła zmar­twioną minę.

– A może po­win­nam...

– Zo­stań na tym da­chu i nie schodź, do­póki cię nie za­wo­łam, ro­zu­miesz?

Kiw­nęła głową. Wciąż wy­da­wała się nieco wy­stra­szona, co znów ka­zało mi roz­wa­żyć kwe­stię łuku. Zo­sta­wi­łam jed­nak broń na swoim miej­scu, a za­miast niej chwy­ci­łam mło­tek, któ­rego przed chwilą uży­wa­łam do na­prawy da­chu. W domu za­pa­dła ci­sza, kiedy prze­kra­da­łam się ku drzwiom wej­ścio­wym. Ka­mienne mury były tak grube, że nie­mal nie dało się usły­szeć ni­czego, co się poza nimi działo. Mimo że w dłoni dzier­ży­łam mło­tek, przez chwilę za­sta­na­wia­łam się nad uży­ciem po­bło­go­sła­wio­nego że­la­znego ostrza przy pa­sie, a po­tem po­now­nie za­kry­łam włosy.

„Od­szedł” – po­wtó­rzy­łam so­bie. „Nie ma go. Po­grze­ba­łaś go tymi rę­kami”. Pró­bu­jąc igno­ro­wać strach kieł­ku­jący mi w trze­wiach, przy­ci­snę­łam ucho do za­mknię­tych drew­nia­nych drzwi.

Ci po dru­giej stro­nie wy­brali ten sam mo­ment, by za­pu­kać, tak gło­śno, że pod­sko­czy­łam. Nie było to jed­nak wa­le­nie pię­ścią żoł­nie­rza, który przy­go­to­wy­wałby się do wy­wa­że­nia wrót. Grupka po­dróż­ni­ków po pro­stu stu­kała do drzwi, zu­peł­nie nor­mal­nie. To ja za­cho­wy­wa­łam się pa­ra­no­icz­nie.

Trzy­ma­jąc mło­tek za ple­cami, otwo­rzy­łam im.

– Tak?

Po dru­giej stro­nie stało dwóch męż­czyzn, je­den z unie­sioną dło­nią, tak jakby chciał za­pu­kać jesz­cze raz. Jego wzrok uniósł się po­woli ku mo­jej twa­rzy, a kiedy mnie zo­ba­czył, otwo­rzył usta w gry­ma­sie zdu­mie­nia. Nie mia­łam po­ję­cia, czy za­sko­czył go mój ob­ce­sowy ton, czy wzrost, mia­łam jed­nak na­dzieję, że jedno lub dru­gie prze­kona go do opusz­cze­nia mo­jej po­sia­dło­ści.

– P-po­kój niech bę­dzie z tobą – wy­ją­kał. – Czy to dom Fa­timy Per­fu­miarki?

Tak, to był wła­ściwy dom. „Per­fu­miarka” była jed­nym z wielu przy­dom­ków, ja­kie przy­brała moja matka. Kiedy na­sza ro­dzina po­now­nie się tu osie­dliła, matka i brat byli ano­ni­mo­wymi oso­bami i za­dbali o to, żeby tak zo­stało. Ja nie mo­głam uczy­nić po­dob­nie, cho­ciaż to i tak nie miało zna­cze­nia. Nie­wiele osób chciało roz­ma­wiać z Umm Mar­dżaną, ol­brzy­mią, eks­cen­tryczną wdową, która rzadko opusz­czała dom, a kiedy już to ro­biła, wa­łę­sała się po wzgó­rzach ni­czym uwię­ziony lew.

– Pani nie ma w domu – od­par­łam nie­życz­li­wie. Cała by­łam spo­cona i w reszt­kach si­to­wia. Może nie­pro­szo­nych go­ści od­stra­szy po­wierz­chow­ność opry­skli­wej, nie­sko­rej do po­mocy słu­żą­cej. – Co mam jej prze­ka­zać?

Za­nim męż­czy­zna od­po­wie­dział, za­słona kry­jąca wnę­trze lek­tyki od­su­nęła się, ujaw­nia­jąc sa­motną pa­sa­żerkę: ko­bietę spo­witą w fio­le­towy je­dwabny dżil­bab z na­szy­tymi sub­tel­nymi pa­cior­kami z opali, war­tymi na pierw­szy rzut oka tyle, co nowy dach. Na nad­garst­kach i dło­niach no­siła dość złota, by ku­pić ko­lejny dach i całą zie­mię, na któ­rej się osie­dli­łam. Cho­ciaż po­zo­sta­wała czę­ściowo ukryta w cie­niu bal­da­chimu, wy­da­wała się po­su­nięta w la­tach. Jej twarz kryła się pod we­lo­nem, ale włosy mię­dzy skro­niami i wy­sa­dzaną per­łami opa­ską na głowę były siwe, a wo­kół oczu miała zmarszczki – ku­rze łapki.

Zmie­rzyła mnie wzro­kiem, na końcu przy­glą­da­jąc się mo­jej twa­rzy z miną wy­ra­ża­jącą sa­tys­fak­cję, tak jakby wy­bie­rała mięso u rzeź­nika i spo­strze­gła wy­jąt­kowo do­rodną ba­ra­ninę. Samo jej spoj­rze­nie było nie­zwy­kle iry­tu­jące, a po chwili na­stą­piło coś jesz­cze gor­szego: ko­bieta za­częła wy­sia­dać z lek­tyki.

– Wia­do­mość nie wy­star­czy – oznaj­miła, a tra­ga­rze ru­szyli jej po­móc.

Prze­su­nę­łam się, by za­gro­dzić przej­ście.

– Po­winna pani zo­stać w lek­tyce. To wil­gotne po­wie­trze...

– Och, jest od­świe­ża­jące. – Za­darła głowę, pa­trząc w górę na moją twarz. – Aleś ty wy­soka!

– Ja... o-ow­szem – wy­ją­ka­łam. Za­bra­kło mi słów, a to nie zda­rzało się zbyt czę­sto. Star­sza ko­bieta wy­ko­rzy­stała moją nie­pew­ność, by prze­mknąć obok i przez drzwi, tak jakby była suł­tanką, wcho­dzącą do wła­snego sa­lonu. Gdyby cze­goś ta­kiego spró­bo­wał któ­ryś z jej lu­dzi, wal­nę­ła­bym jego głową o mur i przy­ło­żyła mu do gar­dła nóż za po­dobną śmia­łość, ale wo­bec kru­chej sta­ruszki by­łam bez­bronna. – Saj­jida – spró­bo­wa­łam znowu. – Moja pani, pro­szę. Mu­siała zajść ja­kaś po­mył...

– Mo­żesz zwra­cać się do mnie „Sa­lima” – rzu­ciła przez ra­mię. – I by­ła­bym wielce zo­bo­wią­zana, gdy­byś przy­nio­sła mi tro­chę wody. Nie bę­dziesz miała nic prze­ciwko, je­śli moi tra­ga­rze od­poczną na dzie­dzińcu?

Mia­łam coś prze­ciwko, na­wet cał­kiem sporo. Mimo to nie po­tra­fi­łam wy­my­ślić, jak ich stąd wy­rzu­cić bez wzbu­dza­nia po­dej­rzeń. Gość w dom, Bóg w dom, mó­wiło jedno z na­szych naj­star­szych praw. W chwili, kiedy zo­ba­czy­łam star­szą ko­bietę w cia­snej lek­tyce, po­win­nam czym prę­dzej za­pro­sić ją do domu i za­pro­po­no­wać, żeby tu od­sap­nęła. Jej lu­dzie rów­nież byli zmę­czeni: pot lał się z nich stru­mie­niami. Nie­winna osoba – taka jak słu­żąca, za którą chcia­łam ucho­dzić – bez na­my­słu za­pro­si­łaby ich wszyst­kich do środka.

Ist­niało także pewne praw­do­po­do­bień­stwo, że pod­czas od­po­czynku stracą czuj­ność i będą bar­dziej po­datni na ewen­tu­alny atak. Przy­kle­iłam do twa­rzy ser­deczny uśmiech.

– Oczy­wi­ście, że nie. Pro­szę, roz­gość­cie się.

Chwilę trwało, za­nim to zro­bili. Po­ka­za­łam męż­czy­znom stud­nię i zo­sta­wi­łam ich w cie­niu prze­ro­śnię­tych drzew na dzie­dzińcu, a po­tem ode­skor­to­wa­łam Sa­limę do na­szej nędz­nej na­miastki po­koju go­ścin­nego. Po­nie­waż przez dłuż­szy czas uni­ka­li­śmy przyj­mo­wa­nia go­ści, po­miesz­cze­nie to nie wy­glą­dało szcze­gól­nie re­pre­zen­ta­cyj­nie. Z prze­cie­ka­ją­cego su­fitu do me­ta­lo­wej puszki ka­pały gło­śno kro­ple desz­czu, a przy­ćmione świa­tło wpa­dało przez je­dyne, za­ku­rzone okno. Po­spiesz­nie usu­nę­łam to­rebki z ry­żem i so­cze­wicą, uło­ży­łam stos po­du­szek, na któ­rym ko­bieta mo­gła usiąść, a po­tem opu­ści­łam po­kój, by przy­nieść jej wodę i prze­ką­ski.

Kiedy wró­ci­łam, Sa­lima zdjęła już we­lon i roz­pięła dżil­bab. Zda­wało się, że była w wieku mo­jej matki, a na jej si­wych wło­sach nie było ani śladu henny. Cho­ciaż jej de­li­katna twarz była te­raz po­marsz­czona wie­kiem i po­bruż­dżona od wy­siłku, w mło­do­ści mu­siała być nie lada pięk­no­ścią. Miała na so­bie szatę w od­cie­niu głę­bo­kiego błę­kitu ze wzo­rem w mie­dziane ptaki, a do tego żółte sza­ra­wary o kra­wę­dziach no­ga­wek tak bo­gato zdo­bio­nych, że kraw­co­wej mu­siało to za­jąć pew­nie z rok. Z szyi Sa­limy zwi­sał prze­pięk­nie wy­ko­nany złoty łań­cuch, a w uszach miała kol­czyki z ru­bi­nami. Krój jej stroju, bi­żu­te­ria i za­cho­wa­nie – wszystko to wska­zy­wało, że dys­po­nuje bo­gac­twem i wła­dzą więk­szymi, niż­bym się spo­dzie­wała.

Co ozna­czało, że nie wia­domo, po co jej była moja matka. Oczy­wi­ście przez cały czas, kiedy tu miesz­ka­ły­śmy, matka – jak za­wsze – utrzy­my­wała kon­takty to­wa­rzy­skie z grupą przy­ja­ció­łek. Po­tra­fiła się przy­sto­so­wać do każ­dych wa­run­ków, na­wet gdy mu­siała się po­spiesz­nie prze­pro­wa­dzać i wy­ry­wać do­tych­cza­sowe ży­cie z ko­rze­niami. Umiała ce­ro­wać ubra­nia, ma­lo­wać dło­nie i przy­go­to­wy­wać per­fumy tak umie­jęt­nie, że od­kąd pa­mię­tam, ni­gdy nie by­łam głodna. Nie ob­ra­cała się jed­nak w krę­gach, do któ­rych nie­wąt­pli­wie na­le­żała Sa­lima. Ta, gdyby rze­czy­wi­ście chciała sko­rzy­stać z usług per­fu­miarki, przy­sła­łaby słu­żącą. Po­sta­wi­łam tacę z owo­cami i wodą, i opu­ści­łam wzrok, opie­ra­jąc się po­ku­sie, by przyj­rzeć się mo­jej go­ścini jesz­cze bli­żej.

Sa­lima unio­sła ku­bek, mam­ro­cząc bło­go­sła­wień­stwa, a kiedy uga­siła pra­gnie­nie, za­py­tała:

– Kiedy spo­dzie­wasz się po­wrotu swo­jej pani?

– Nie wiem, saj­jida. Może wró­cić bar­dzo późno.

– Czy w domu jest ktoś jesz­cze?

Prze­szedł mnie na­gły dreszcz.

– Nie. Tak jak mó­wi­łam, z chę­cią prze­każę wia­do­mość.

Sa­lima wzru­szyła ra­mio­nami.

– Może póź­niej. Póki co, od­po­wiada mi twoje to­wa­rzy­stwo.

Je­żeli chcia­łam za­cho­wać po­zory, nie mo­głam te­raz opu­ścić po­miesz­cze­nia.

– To dla mnie za­szczyt – od­par­łam z fał­szywą skrom­no­ścią, prze­kli­na­jąc w my­ślach całą tę sy­tu­ację, i usia­dłam na pod­ło­dze. Mimo że Sa­lima spo­czy­wała na sto­sie po­du­szek, na­dal była ode mnie niż­sza. Wsu­nę­łam mło­tek za pas. Me­ta­lowy obuch do­ty­kał mo­ich ple­ców, do­da­jąc mi otu­chy.

Ko­bieta wy­cią­gnęła z rę­kawa nie­wielki wa­chlarz i za­ma­chała nim przed twa­rzą.

– Co za duszna po­goda. Obie­cano mi, że ta część wy­brzeża bę­dzie pod­czas cha­rifu wy­glą­dać jak zwier­cia­dło Raju, ale ta wilgoć!

– A skąd pani po­cho­dzi? – za­py­ta­łam.

– Z Adenu.

Aden. Naj­waż­niej­szy i naj­bar­dziej pra­wo­rządny port w ca­łym re­gio­nie.

– Sły­sza­łam, że go­rący dzień w Ade­nie po­trafi za­wsty­dzić naj­więk­sze tu­tej­sze upały. Czy pani ro­dzina mieszka tam od dawna?

– Pra­wie trzy­dzie­ści lat. Po­cho­dzimy z Iraku, ale do Adenu przy­cią­gnęły nas więk­sze moż­li­wo­ści – od­parła i wes­tchnęła. – Oba­wiam się, że przy ak­tu­al­nej po­li­tyce władz splen­dor mo­jej oj­czy­zny nie­długo po­zo­sta­nie obecny już tylko w opo­wie­ściach bag­dadz­kich ga­wę­dzia­rzy.

Cmok­nę­łam ze współ­czu­ciem. Cho­ciaż nie mia­łam za­miaru zwie­rzać się z tego Sa­li­mie, po­dej­rze­wa­łam, że hi­sto­ria suk­ce­sów mo­jej ro­dziny na mo­rzu roz­po­częła się w po­dob­nych oko­licz­no­ściach. Mój oj­ciec zwykł roz­pły­wać się w za­chwy­tach nad chwałą sta­rego Bag­dadu i jego ab­ba­sydz­kich wład­ców, kiedy że­gla­rze tacy jak my po­dró­żo­wali z Ba­sry aż do Chin, by przy­wieźć stam­tąd je­dwa­bie, księgi i przy­prawy no­wego świata, nie­zna­nych lą­dów, do któ­rych na­sza re­li­gia do­piero za­częła wów­czas prze­ni­kać.

To jed­nak działo się lata temu. Bag­dad nie był już od dawna ser­cem na­szego świata: le­gen­darne mia­sto, przy­cią­ga­jące kup­ców i po­dróż­nych ze wszyst­kich od­le­głych oko­lic mu­zuł­mań­skiej wspól­noty, utra­ciło swój wy­soki sta­tus. A może ni­gdy go nie miało? Kraj, w któ­rym się uro­dzi­łam, za­wsze spo­glą­dał przede wszyst­kim na mo­rze, które było tak roz­ległe! Tak roz­le­głe, że arab­scy i per­scy że­gla­rze nie zwy­kli za­pusz­czać się da­lej niż do In­dii. Nie mu­sie­li­śmy. Tam już byli miej­scowi kupcy, z któ­rych wielu wy­zna­wało is­lam, a poza tym znali tam­tej­sze wody i lądy le­piej niż my.

Sa­lima wy­cią­gnęła dłoń po ku­bek, ale nie tra­fiła. Się­gnę­łam, by jej po­móc, tym­cza­sem ona zła­pała mnie za nad­gar­stek.

– Pro­szę uwa­żać – po­wie­dzia­łam, po czym wska­za­łam ta­lerz z owo­cami. – Może się pani po­czę­stuje?

– Oba­wiam się, że ta po­dróż kosz­to­wała mnie wię­cej, niż są­dzi­łam – od­parła, wciąż trzy­ma­jąc moją rękę. – Och, to mu­siała być pa­skudna rana!

Po­dą­ży­łam za jej wzro­kiem. Rę­kaw pod­je­chał mi do góry, od­sła­nia­jąc cęt­ko­waną bli­znę roz­cią­ga­jącą się na pra­wym przed­ra­mie­niu.

– Wy­pa­dek w kuchni – ze­łga­łam gładko.

Wró­ci­ły­śmy na swoje miej­sca, lecz Sa­lima wciąż mi się przy­glą­dała. Nie mo­głam jej mieć tego za złe, w końcu wy­glą­da­łam, jak wy­glą­da­łam. Po­dob­nie jak u wielu in­nych że­gla­rzy, w mo­ich ży­łach pły­nęła krew nie­mal wszyst­kich, któ­rzy pły­wali po Oce­anie In­dyj­skim. Oj­ciec mo­jego ojca był Ara­bem, sie­rotą, który za­mie­nił fach po­ła­wia­cza pe­reł na pi­rac­two, kiedy za­gar­nął swój pierw­szy sta­tek, a matka mo­jego ojca – po­etką i śpie­waczką z Gu­dźa­ratu, która skra­dła mu naj­pierw serce, a po­tem kiesę. Ro­dzina mo­jej matki, cho­ciaż nie tak skan­da­li­zu­jąca, szczy­ciła się rów­nie świa­to­wymi ko­rze­niami. Oj­czy­sta wy­spa matki, Pemba, udzie­lała schro­nie­nia za­gu­bio­nym po­dróż­ni­kom, mię­dzy in­nymi pew­nej licz­bie ma­ry­na­rzy z Chin, wśród któ­rych zna­lazł się rów­nież dzia­dek mo­jej matki. Któ­re­goś dnia zde­cy­do­wał, że przy­ję­cie is­lamu i za­ło­że­nie ro­dziny w go­ścin­nym kraju od­po­wiada mu bar­dziej niż ry­zy­kowna po­dróż do domu.

Dzięki temu moje rysy sta­no­wiły mie­szankę ich twa­rzy, a do tego mó­wi­łam wy­star­cza­jącą liczbą ję­zy­ków, by móc teo­re­tycz­nie wto­pić się w oto­cze­nie w na­prawdę wielu kra­inach. Tyle że to było nie­moż­liwe: w żad­nych z kra­jów, które od­wie­dzi­łam, a było ich wię­cej, niż po­tra­fię spa­mię­tać, nie po­zna­łam in­nej ko­biety do­rów­nu­ją­cej mi wzro­stem i le­d­wie garstkę rów­nie sil­nych męż­czyzn. Może i prze­szłam już na eme­ry­turę, ale ro­bi­łam, co się dało, by za­cho­wać świetną formę. Za­mie­ni­łam szer­mierkę i wio­sło­wa­nie na uprawę roli, pracę w sa­dach i po­ranne ćwi­cze­nia pły­wac­kie w nie­spo­koj­nym oce­anie.

Sa­lima wsu­nęła do ust pla­ster ko­ko­so­wego miąż­szu.

– Twój oj­ciec mu­siał być praw­dzi­wym ol­brzy­mem. Po­dej­rze­wam, że po­tra­fi­ła­byś sa­mo­dziel­nie unieść moją lek­tykę.

Cóż za kom­ple­ment! A więc moja war­tość spro­wa­dzała się dla niej do moż­li­wo­ści no­sze­nia jej bo­ga­tego tyłka!

– Je­stem wyż­sza od ojca – od­par­łam z ka­mienną twa­rzą. – Ale gdyby oka­zało się to ko­nieczne, z ol­brzy­mią przy­jem­no­ścią wy­nio­sła­bym pa­nią z tego domu.

Jej usta drgnęły w gry­ma­sie przy­po­mi­na­ją­cym triumf, tak jakby ucie­szyło ją, że wresz­cie zmu­siła mnie do nie­grzecz­nej od­po­wie­dzi. To było nie­po­ko­jące, tym bar­dziej że po raz pierw­szy za­uwa­ży­łam w niej coś zna­jo­mego: jej wiel­kie brą­zowe oczy za­lśniły roz­ba­wie­niem, a wą­skie usta uło­żyły się w roz­po­zna­walny gry­mas. Dla­czego wy­da­wało mi się, że kie­dyś już wi­dzia­łam jej twarz?

Roz­parła się na po­dusz­kach.

– To bar­dzo... in­te­re­su­jący dom, ale w tak od­osob­nio­nym miej­scu? Czy twoja pani nie bywa sa­motna?

Dach wy­brał ten mo­ment, by znów za­cząć prze­cie­kać. Kro­ple gło­śno ude­rzały o bla­chę.

– Są­dzę, że po­doba jej się ta sa­mot­ność – od­po­wie­dzia­łam naj­swo­bod­niej, jak umia­łam.

Roz­le­gło się nie­śmiałe pu­ka­nie do drzwi, po czym Mar­dżana zaj­rzała przez szparę.

– Mamo?

Na mi­łość bo­ską, dla­czego wy­brała wła­śnie tę chwilę na nie­po­słu­szeń­stwo?

– Dżano, mó­wi­łam ci, że­byś zo­stała na gó­rze – przy­po­mnia­łam na­tych­miast, od­pę­dza­jąc ją ge­stem.

– Wiem, ale przy­nio­słam je­dze­nie. – Wsu­nęła się przez drzwi z tacą, na któ­rej stał dzba­nek soku i pię­trzyły się świeżo usma­żone pla­cuszki z ba­na­nów. – My­śla­łam, że mamy go­ści.

I oto moje kłam­stwo za­częło się wa­lić w gruzy.

„Mamy go­ści”. Z tego zda­nia wy­raź­nie wy­ni­kało, kto jest wła­ści­cielką tego domu, a do­brze ubrana dziew­czynka, która na­zwała mnie mamą, do­dat­kowo mo­gła da­wać do my­śle­nia.

No i oczy­wi­ście Sa­lima zwró­ciła baczne spoj­rze­nie na Mar­dżanę, wciąż sto­jącą w przej­ściu.

– Czy to twoja córka? – za­py­tała.

– Tak. – Nie mo­głam temu za­prze­czyć, by­ły­śmy do sie­bie zbyt po­dobne. Pró­bo­wa­łam ra­to­wać sy­tu­ację, wbi­ja­jąc zna­cząco wzrok w Mar­dżanę. – Dzię­kuję ci za sok, ko­cha­nie. To jest saj­jida Sa­lima, która szuka tu pani Fa­timy, ale po­wie­dzia­łam jej, że cała ro­dzina wy­je­chała i nie wróci w naj­bliż­szej przy­szło­ści. Pani Sa­lima od­po­czywa wła­śnie, za­nim ru­szy w dal­szą drogę.

– No cóż, jesz­cze wró­cimy do kwe­stii, czy i kiedy ru­szę da­lej... – Sa­lima przy­wo­łała moją córkę ge­stem. – Po­dejdź, złotko, zo­stań z nami.

Mar­dżana po­pa­trzyła na mnie ze zmie­sza­niem. W wieku dzie­się­ciu lat nie wie­działa jesz­cze do­kład­nie, co skło­niło na­szą ro­dzinę do za­miesz­ka­nia w ta­kiej od­le­gło­ści od in­nych lu­dzi. Orien­to­wała się jed­nak, że pły­wa­łam do wielu miejsc, że ro­bi­łam rze­czy, przez które te­raz mu­sia­łam uni­kać pew­nych osób. Zda­wała so­bie sprawę, że w ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa po­winna się scho­wać w jed­nej z wy­zna­czo­nych kry­jó­wek.

Nie po­wie­dzia­łam jej nic wię­cej. Trudno ot tak zruj­no­wać nie­win­ność wła­snego dziecka, mó­wiąc mu, że matka, którą uwiel­bia, nie jest „naj­lep­szą mamą na świe­cie”, tylko ko­bietą z krwi i ko­ści, któ­rej zda­rzyło się po­stą­pić strasz­nie i nie­wy­ba­czal­nie.

Za­schło mi w ustach.

– Usiądź, Dżano – za­rzą­dzi­łam, kle­piąc miej­sce obok sie­bie. Sa­lima za­ży­czyła so­bie, żeby dziew­czynka tu zo­stała, a żadna słu­żąca nie sprze­ci­wi­łaby się ko­muś z wyż­szych sfer.

Mar­dżana odło­żyła tacę drżą­cymi rę­kami, a po­tem się do mnie przy­tu­liła. Jej cie­płe ciało przy­lgnęło do mo­jej nogi. Sa­lima przy­glą­dała jej się za­fa­scy­no­wana, co spra­wiało, że mia­łam ochotę przy­wa­lić star­szej pani czymś twar­dym.

– Och, co za ślicz­no­ści! – za­chwy­ciła się na­sza go­ścini, do­ty­ka­jąc pa­ska Mar­dżany. – Sama go zro­bi­łaś? Taki ko­lo­rowy!

Moja córka ski­nęła głową i się za­ru­mie­niła, wo­dząc pal­cami po ja­sno­nie­bie­skich i zie­lo­nych ta­siem­kach, które wy­brała w miej­sce tra­dy­cyj­nych czer­wo­nych i czar­nych.

– Lu­bię tkać.

– Je­steś na­prawdę bar­dzo uta­len­to­wana, jak na tak młodą osobę. To musi być dzie­dziczne – orze­kła Sa­lima i zwró­ciła się do mnie: – Skąd po­cho­dzi twój mąż?

„Z miej­sca, do któ­rego naj­chęt­niej bym cię ode­słała”. Nie po­do­bał mi się dziwny uśmie­szek star­szej ko­biety i mu­sia­łam się z ca­łych sił po­wstrzy­my­wać, by nie ode­pchnąć jej dłoni od ta­lii córki.

– Z mo­jej wio­ski.

– Na­prawdę? – Po raz ko­lejny przyj­rzała się Mar­dża­nie. – Twoja córka ma ra­czej ja­sną kar­na­cję. Za­ło­ży­ła­bym, że twój mąż to cu­dzo­zie­miec, po­znany pod­czas jed­nej z licz­nych wę­dró­wek.

Serce sta­nęło mi na mo­ment.

– Nie wę­dro­wa­łam w ży­ciu zbyt wiele.

– Czyżby? – Sa­lima unio­sła brwi z nie­do­wie­rza­niem. – To się wy­daje nie­praw­do­po­dobne, na­chudo.

No cóż. Kurwa.

– Na­chudo? – za­py­ta­łam i ro­ze­śmia­łam się wy­so­kim, fał­szy­wym gło­sem, mo­dląc się, by to było z jej strony prze­ję­zy­cze­nie. Starsi lu­dzie po­peł­niają ta­kie po­myłki przez cały czas, prawda? – Oba­wiam się, że saj­jida mu­siała po­my­lić ad­res. Ani moja pani, ani jej syn nie czują się szcze­gól­nie skłonni do mor­skich po­dróży.

– A córka two­jej pani? Ma na imię Amina, prawda? Sły­sza­łam, że jest ol­brzy­miego wzro­stu. O ciem­nej ce­rze, zę­bach opi­ło­wa­nych w ostre, po­kryte zło­tem kły i ze sporą bli­zną na pra­wym przed­ra­mie­niu od opa­rze­nia wy­bu­chem sub­stan­cji za­pa­la­ją­cych. – Sa­lima prze­chy­liła głowę. – Opo­wie­ści oce­niają twój wzrost pra­wi­dłowo, ale z zę­bami prze­sa­dzają. Szkoda. Po­do­ba­łoby mi się coś ta­kiego.

A więc to nie był star­czy lap­sus.

Przy in­nej oka­zji cha­rak­te­ry­styka Sa­limy mo­głaby mnie zi­ry­to­wać, ale w tej chwili gówno mnie ob­cho­dziło, jak mnie opi­sała banda męż­czyzn, któ­rym z wra­że­nia za­parło dech. Mar­dżana przy­su­nęła się i ner­wowo na mnie spoj­rzała. W jej twa­rzy do­strze­głam cień dziecka, któ­rym kie­dyś była, i w tej sa­mej chwili po­czu­łam na­gły przy­pływ pier­wot­nej, gwał­tow­nej siły, która po­zwo­li­łaby mi swo­bod­nie za­ci­snąć dło­nie na gar­dle saj­jidy Sa­limy.

Uśmiech­nę­łam się dość sze­roko, by po­ka­zać złoty sie­kacz, od któ­rego za­częły się wszyst­kie te idio­tyczne plotki.

– Są­dzę, że ta wi­zyta trwa już zbyt długo. To oczy­wi­ste, że nasz kli­mat wpływa na twój umysł i każe ci opo­wia­dać bar­dzo nie­bez­pieczne rze­czy.

– Wręcz prze­ciw­nie, czuję się świet­nie, chwała Bogu – od­pa­liła Sa­lima z nutą wy­zwa­nia w gło­sie. – Na pewno nie chcia­ła­byś od­pra­wić tak sza­cow­nej go­ścini. Po­dobna nie­grzecz­ność spra­wi­łaby, że wzięto by cię na ję­zyki. I co by so­bie po­my­ślała twoja córka?

Mru­gnęła do Mar­dżany i w tym mo­men­cie coś we mnie pę­kło. Lu­dziom wy­daje się, że matki są mięk­kie, grzeczne i słod­kie, tym­cza­sem od chwili, kiedy po­ło­żono mi córkę na piersi, de­kla­ra­cja: „Zro­bi­ła­bym dla niej wszystko” na­brała głębi, któ­rej ni­gdy przed­tem nie ro­zu­mia­łam. A więc ta ko­bieta zde­cy­do­wała się wejść do mo­jego domu i gro­zić mo­jej ro­dzi­nie w obec­no­ści mo­jego dziecka?

W ta­kim ra­zie naj­wi­docz­niej nie sły­szała wła­ści­wych opo­wie­ści o Ami­nie al-Si­rafi.

– Dżano. – Do­tknę­łam ręki dziew­czynki. – Idź na górę i roz­staw plan­szę do man­kali. To już długo nie po­trwa.

Jej prze­ra­żone spoj­rze­nie wę­dro­wało po­mię­dzy Sa­limą a mną.

– Mamo, je­steś pew...

– Pro­szę. Już.

Mar­dżana szybko wstała, wy­mam­ro­tała po­że­gnalne bło­go­sła­wień­stwo w kie­runku star­szej ko­biety i wy­mknęła się przez drzwi.

Le­d­wie znik­nęła z po­koju, a Sa­lima od­wró­ciła się z po­wro­tem ku mnie.

– Ro­zu­miem, że mo­żemy już skoń­czyć z tą blagą, ka­pi­tanko al-Si­rafi?

Za­ci­snę­łam dło­nie, by po­wstrzy­mać się od roz­bi­cia dzbanka z so­kiem na jej gło­wie.

– Pró­bo­wa­łam grzecz­nie po­pra­wić twoje błędne mnie­ma­nie. Te­raz wy­rażę się ja­śniej: wy­noś się.

– Mam do­wód! – Wy­jęła spod szaty plik wy­strzę­pio­nych pa­pie­rów. – Są­dzisz, że wy­ssa­łam te wszyst­kie szcze­góły z palca? Mój syn słu­żył na twoim statku i na­pi­sał mi o to­bie wszystko. – Rzu­ciła we mnie li­stami. – Rzuć na to okiem.

Jej syn? A któżby to mógł być, na li­tość bo­ską? Swego czasu że­glo­wa­łam z wie­loma męż­czy­znami, ale za­le­d­wie garstkę do­pu­ści­łam do in­for­ma­cji o mo­jej ro­dzi­nie. Być może te li­sty miały sta­no­wić dla mnie test? Nie tknę­łam ich na­wet. Na­pię­cie mię­dzy nami na­ra­stało, kon­tra­punk­to­wane tylko ka­pa­niem desz­czu z prze­cieku i ćwier­ka­niem pta­ków zza ścian bu­dynku. Roz­wa­ża­łam moż­li­wo­ści dzia­ła­nia. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że szybko i ci­cho po­ra­dzę so­bie z jedną star­szą pa­nią. Z jej ludźmi mo­gło być nieco trud­niej, ale prze­cież drze­mali na dzie­dzińcu, zmę­czeni i nie­świa­domi. Nie po­do­bała mi się ta per­spek­tywa. Mi­nęły lata, od kiedy ode­bra­łam ko­muś ży­cie.

Przy­szli jed­nak do mo­jego domu. Gro­zili mo­jej ro­dzi­nie.

„Mar­dżana się do­wie”. Moja córka nie była głu­pia. Usły­sza­łaby przed­śmiertne okrzyki, a po­tem pa­trzyła z da­chu, jak usu­wam ciała. Czy by­łam go­towa, by stać się za­bój­czy­nią w oczach mo­jego dziecka? Go­towa, by po­wi­tać matkę po jej po­wro­cie do domu z rę­kami brud­nymi od ziemi z gro­bów nie­zna­jo­mych?

Sa­lima przy­wo­łała mnie do rze­czy­wi­sto­ści:

– Są­dząc po mor­der­czym bla­sku w oczach, za­kła­dam, że zna­la­złam wła­ściwą osobę. Mo­żesz so­bie dać spo­kój z tego ro­dzaju po­my­słami. Po­zo­sta­wi­łam w domu za­równo ko­pie li­stów, jak i spi­sane po­dej­rze­nia. Je­śli nie wrócę do Adenu do końca mie­siąca, moi se­kre­ta­rze ro­ze­ślą wia­do­mo­ści do wszyst­kich two­ich nie­przy­ja­ciół.

Prych­nę­łam tylko.

– Mo­ich nie­przy­ja­ciół? A kimże to je­stem, ry­walką sa­mego ka­lifa, że mia­ła­bym oba­wiać się wro­gów go­to­wych do za­pusz­cze­nia się mię­dzy wzgó­rza w po­szu­ki­wa­niu rze­ko­mej pi­ratki tylko ze względu na treść wy­mię­tych li­stów star­szej pani?

– W po­szu­ki­wa­niu rze­ko­mej pi­ratki pew­nie nie, ale gdyby cho­dziło o Aminę al-Si­rafi? Oczy­wi­ście, że tak. Nie lek­ce­waż swo­jej pa­skud­nej re­pu­ta­cji, na­chudo. Naj­wy­raź­niej do­ko­na­łaś cze­goś szcze­gól­nego: na­ro­bi­łaś so­bie wro­gów nie tylko wśród wszyst­kich pi­rac­kich so­ju­szy, ale także wśród kup­ców i suł­ta­nów od So­fali do Ma­la­baru. Wy­obraź so­bie, że taki na przy­kład emir Or­muzu wciąż jest go­tów wy­pła­cić na­grodę za twoją głowę, bo ukra­dłaś mu ko­nie...

– Ni­czego nie ukra­dłam. Od­zy­ska­łam to­war dla klienta.

– A wy­pa­dek w urzę­dzie ceł w Ba­srze?

– Po­żary zda­rzają się przez cały czas. Nie mia­łam z tym nic wspól­nego.

– I za­pewne to rów­nież nie ty za­tru­łaś po­trawy na uczcie pod­czas roz­mów han­dlo­wych w Mom­ba­sie, by okraść jej uczest­ni­ków, kiedy utknęli w la­try­nach?

– Ni­gdy w ży­ciu nie by­łam w Mom­ba­sie. Ład­nie tam cho­ciaż?

– Świet­nie! – W oczach Sa­limy bły­snęła iry­ta­cja. – To może ży­czysz so­bie ja­kiś nie­dawny przy­kład? Plotki gło­szą, że ostat­nio dwóch chło­pa­ków z Adenu pod­czas wi­zyty w tej oko­licy zo­stało po­rwa­nych w środku nocy przez po­tworną han­dlarkę ryb, która wy­wlo­kła ich na śro­dek na­wie­dzo­nej la­guny, za­gro­ziła wy­wo­ła­niem mor­skiego dżinna i od­mó­wiła po­wrotu na brzeg, do­póki jej nie za­pła­cili. Ko­bieta, która miała złoto na zę­bach i wal­czyła jak męż­czy­zna.

Ach, więc to tak wy­glą­dały wy­da­rze­nia w la­gu­nie?

– Na­prawdę masz ob­se­sję na punk­cie zwy­kłej pro­ce­dury den­ty­stycz­nej.

Ta od­po­wiedź naj­wy­raź­niej prze­lała czarę go­ry­czy.

– Wiem, kim je­steś! – Sa­lima po­trzą­snęła z wście­kło­ścią li­stami. – Skoro już cię wy­śle­dzi­łam przez twoją ro­dzinę, po­tra­fię zro­bić to po raz ko­lejny, po­dob­nie jak inni, kiedy do­wie­dzą się tego, co ja wiem!

Roz­pro­sto­wa­łam z trza­skiem palce.

– Po­win­naś prze­stać mó­wić w ten spo­sób o mo­jej ro­dzi­nie. Kiedy tak się wy­po­wia­dasz, to brzmi jak groźba, a groźby spra­wiają, że za­czy­nam się za­cho­wy­wać bar­dzo nie­roz­sąd­nie, saj­jido.

Zmie­rzyła mnie wzro­kiem god­nym roz­draż­nio­nego ja­strzę­bia.

– Nie mia­łam za­miaru cię za­stra­szać. Chcę cię tylko wy­nająć.

– Wy­na­jąć mnie? – Przyj­rza­łam się bacz­niej lśnią­cym je­dwa­biom Sa­limy i jej bi­żu­te­rii god­nej suł­tań­skich skar­bów. – A w ja­kim celu, na li­tość bo­ską?

Zło­żyła dło­nie na po­dołku.

– Moja wnuczka zo­stała po­rwana. Chcę, że­byś ją od­biła i przy­wio­zła do domu.

Po czym za­marła z wy­cze­ku­jącą miną, tak jakby ce­lem mo­jego ży­cia było zaj­mo­wa­nie się po­rwa­nymi wnucz­kami. Może od razu wy­ja­śnię – to nie­prawda. Po­rwa­nia ni­gdy nie były moją spe­cjal­no­ścią. Ani upro­wa­dza­nie, ani uwal­nia­nie ofiar. Pró­bo­wa­łam kie­dyś tego ro­dzaju ka­riery, ale ża­den okup nie jest wart wy­słu­chi­wa­nia ża­ło­snych skarg zwią­za­nych bo­ga­czy.

Mimo to cała hi­sto­ria mnie za­in­try­go­wała, aż się za to znie­na­wi­dzi­łam.

– Po­rwana? – po­wtó­rzy­łam.

– Tak, po­rwana. Ju­tro miną dwa mie­siące. – W ka­mien­nych do­tąd oczach Sa­limy po­ja­wiło się pierw­sze pęk­nię­cie. Chwy­ciła brzeg swo­jej chu­sty, mnąc de­li­katną tka­ninę w pal­cach. – Wy­kra­dziono ją z na­szego domu w środku nocy.

– Nie masz straży?

– Oczy­wi­ście, że mam, po­zna­łaś mo­ich straż­ni­ków. Po­ry­wa­cze unik­nęli jed­nak wy­kry­cia.

Cho­lera, może za­bi­cie męż­czyzn na dzie­dzińcu by­łoby ła­twiej­sze, niż są­dzi­łam.

– Ile ma lat?

Jej twarz nieco zła­god­niała.

– Szes­na­ście.

Szes­na­ście. A więc ow­szem, dziecko, wciąż w pełni wieku dziew­czę­cego. Rąb­nęło mnie to pro­sto w serce i przez chwilę wy­obra­zi­łam so­bie wła­sną córkę po­rwaną w mroku przez ob­cych lu­dzi: krzy­czącą moje imię, prze­ra­żoną do obłędu. Wy­pchnę­łam tę myśl da­leko, do tego strasz­nego kąta w umy­śle każ­dego ro­dzica, gdzie tkwią wszyst­kie nie­praw­do­po­dobne moż­li­wo­ści, które znisz­czy­łyby go, gdyby się zre­ali­zo­wały. Ta wnuczka to nie moje zmar­twie­nie, ale z uwagi na de­ter­mi­na­cję, z jaką Sa­lima mnie szu­kała, naj­le­piej było po­zwo­lić jej się wy­ga­dać.

– Czy na­de­szły ja­kieś wia­do­mo­ści? – za­py­ta­łam. – Żą­da­nia okupu?

– Nie. – Twarz star­szej ko­biety za­pło­nęła nie­na­wi­ścią. – Ale wiem, kto ją po­rwał.

– Któż taki?

– Falco Pa­la­me­ne­stra .– Nie­mal wy­pluła z sie­bie to na­zwi­sko... je­śli to w ogóle było na­zwi­sko, po­nie­waż za­brzmiało mi jak cu­dzo­ziem­ski beł­kot, a prze­cież znam cał­kiem sporo ję­zy­ków.

– Ba­la­ma­na­tra? – po­wtó­rzy­łam.

– Pa-la-me-ne-stra. To Frank, niech bę­dzie prze­klęty. Były na­jem­nik.

– Frank? – Wie­dzia­łam co nieco na te­mat wo­jen sza­le­ją­cych na pół­nocy, ale ni­gdy nie sły­sza­łam, żeby ja­ki­kol­wiek Frank za­błą­dził aż do na­szych krain. – Tu­taj? – do­da­łam z osłu­pie­niem. – To chyba kom­plet­nie po­gu­bił drogę do Pa­le­styny?

– Nie. Do­tarł do Pa­le­styny, ale te­raz, po tym, jak wal­czył naj­wy­raź­niej dla obu stron, a co wię­cej, jest z tego dość dumny, po­żąda skar­bów dla sie­bie. Po­dró­żuje wzdłuż wy­brzeża, szu­ka­jąc rzad­kich przed­mio­tów, które mógłby ukraść.

Zmarsz­czy­łam czoło, nieco zmie­szana.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Po­nie­waż mnie od­szu­kał. Moja ro­dzina... – Sa­lima za­mil­kła, naj­wy­raź­niej sta­ra­jąc się ostroż­nie do­brać na­stępne słowa. – Mamy to szczę­ście, że w na­szym po­sia­da­niu znaj­duje się wielka liczba ar­te­fak­tów i wy­jąt­ko­wych tek­stów z daw­nych cza­sów. W nor­mal­nej sy­tu­acji nie znie­śli­by­śmy roz­sta­nia z nimi, ale cza­sem, kiedy trafi się od­po­wiedni ku­piec...

– A więc wtar­gnę­łaś do mo­jego domu i na­zwa­łaś pi­ratką, a by­łaś skłonna sprze­dać do­bra ro­dzinne ja­kie­muś fran­kij­skiemu na­jem­ni­kowi? – Nie­grzecz­nie ski­nę­łam głową w kie­runku jej klej­no­tów. – Nie wy­da­jesz się po­trze­bo­wać więk­szych pie­nię­dzy.

Ko­bieta za­ci­snęła z obu­rze­niem usta w wą­ską li­nię, a po­tem wy­ja­śniła:

– Nie mia­łam po­ję­cia, kim był. Ka­zał miej­sco­wemu po­śred­ni­kowi umó­wić się na roz­mowę pod przy­bra­nym na­zwi­skiem, a kiedy zda­łam so­bie sprawę, że jest nie tylko Fran­kiem, ale także sza­leń­cem, po­le­ci­łam go wy­rzu­cić. A po­win­nam ka­zać aresz­to­wać – do­dała z go­ry­czą.

– Dla­czego tego nie zro­bi­łaś? Czy ktoś z władz nie chciałby po­znać fran­kij­skiego na­jem­nika wę­szą­cego w Ade­nie? – Wpraw­dzie od kiedy prze­szłam na eme­ry­turę, nie śle­dzi­łam bie­żą­cej po­li­tyki (poza tym za­wsze za­kła­da­łam, że wszy­scy po­li­tycy są sko­rum­po­wa­nymi, kłam­li­wymi psami), ale coś mi świ­tało, że władcy Adenu nie­na­wi­dzili Fran­ków. A może byli so­jusz­ni­kami tych, któ­rzy nie­na­wi­dzili Fran­ków? A może jed­nak mo­gliby za­wrzeć z Fran­kami przy­mie­rze tak ko­rzystne, że by­liby w sta­nie za­po­mnieć o mu­zuł­mań­skiej krwi, prze­la­nej pod­czas na­jaz­dów przy­by­szów z za­chodu? Jak już wspo­mnia­łam, nie ce­nię so­bie szcze­gól­nie po­li­ty­ków. My, pi­raci, je­ste­śmy przy­naj­mniej uczciwi, je­śli cho­dzi o na­sze cele.

Sa­lima po­cią­gnęła no­sem.

– Zdaję so­bie sprawę, że w twoim świe­cie za­pewne nie ceni się szcze­gól­nie przy­zwo­ito­ści, ale z pew­no­ścią zro­zu­miesz, że nie chcia­łam zwra­cać na sie­bie uwagi władz, do­no­sząc im uprzej­mie, iż za­ba­wia­łam po­ten­cjal­nego fran­kij­skiego szpiega, za­in­te­re­so­wa­nego okul­ty­stycz­nymi przed­mio­tami, zgro­ma­dzo­nymi przez mo­ich przod­ków?

To o przod­kach za­brzmiało fa­scy­nu­jąco, ale ta kwe­stia mo­gła po­cze­kać.

– Ro­zu­miem, że chce do­stać te przed­mioty jako okup za twoją wnuczkę?

– Nie. Jak już wspo­mi­na­łam, nie po­ja­wiły się żą­da­nia okupu. W grun­cie rze­czy nikt się do nas nie od­zy­wał w tej spra­wie.

– W ta­kim ra­zie skąd pew­ność, że to on ją po­rwał? Mo­gła prze­cież po pro­stu uciec.

– Ni­gdy by nie ucie­kła – po­wie­działa twardo Sa­lima. – Dunja to do­bra dziew­czyna. Była szczę­śliwa w domu.

– Szczę­śliwe szes­na­sto­latki to rzad­sza sprawa niż spra­wie­dliwi władcy. – Wes­tchnę­łam. – Saj­jido, a więc mi­nęły dwa mie­siące bez żad­nych wie­ści? I nikt nie wi­dział, do­kąd dziew­czyna się udała? Nie jest mi lekko su­ge­ro­wać taką rzecz, ale je­żeli po­rwał ją z ze­msty...

– Nie umarła.

Za­cze­ka­łam chwilę, ale Sa­lima nie roz­wi­jała te­matu – i już samo to wiele mó­wiło o ca­łej sy­tu­acji. W świe­cie ta­kim jak nasz, w któ­rym cho­roby bez ostrze­że­nia za­bie­rają po­zor­nie zdro­wych, a ksią­żęta re­ali­zują swoje ma­rze­nia o wła­dzy, pła­cąc za nie na­szą krwią, rzadko wy­po­wia­damy się o tych spra­wach z po­dobną pew­no­ścią. Wzy­wamy mi­ło­sier­dzia bo­skiego, ma­sku­jemy na­sze na­dzieje i lęki mo­dli­twami oraz wiarą, bo to czę­sto je­dyne, na czym mo­żemy po­le­gać.

Czy jed­nak nie mó­wi­ła­bym tak samo, gdyby cho­dziło o Mar­dżanę? Spa­li­ła­bym cały świat, byle oca­lić córkę, prze­cią­gnę­ła­bym pod ki­lem każ­dego, kto by ją skrzyw­dził, i ro­bi­ła­bym to wszystko do chwili, w któ­rej bez cie­nia wąt­pli­wo­ści mo­gła­bym stwier­dzić, że ode­szła spo­śród nas.

A po­tem wszyst­kich bym po­za­bi­jała.

– Z pew­no­ścią masz wiele moż­li­wo­ści – zgo­dzi­łam się uprzej­mie. – Czy py­ta­łaś już gu­ber­na­tora o...

Sa­lima na­tych­miast ze­sztyw­niała.

– Nie. Tylko nie gu­ber­na­tor. N-nie śmia­ła­bym. Mój mąż nie żyje, więc nie mam ni­kogo, komu mo­gła­bym dys­kretnie po­wie­rzyć nada­nie tej spra­wie od­po­wied­niego biegu. Je­żeli prawda wyj­dzie na jaw, może zruj­no­wać Dunji ży­cie.

– Mo­głaby ra­czej oca­lić jej ży­cie – wska­za­łam, ale to wy­da­wało się jesz­cze bar­dziej utwier­dzać Sa­limę w upo­rze. Boże, broń mnie przed bo­ga­czami i ich dur­nymi kon­cep­cjami ho­noru. – Pod­su­mujmy: prze­by­łaś całą drogę z Adenu, bo chcesz wy­na­jąć eme­ry­to­waną ban­dytkę, żeby prze­pro­wa­dziła śledz­two w spra­wie po­rwa­nia. Są­dzisz, że do­ko­nał go pe­wien męż­czy­zna, ale nie masz żad­nego do­wodu, a on sam nie za­żą­dał okupu. Saj­jido, współ­czuję ci, na­prawdę, ale nie zaj­muję się ra­to­wa­niem...

– Od­naj­du­jesz różne rze­czy – prze­rwała mi. – A co waż­niej­sze... po­tra­fisz z nimi uciec. Lu­dzie wciąż opo­wia­dają so­bie hi­sto­rie o prze­bie­głej Ami­nie al-Si­rafi. O po­słach z Chin, któ­rzy za­snęli na swo­jej wspa­nia­łej dżonce, a obu­dzili się w dry­fu­ją­cych sza­lu­pach, bez statku i jego ła­dunku. O skarbcu w Kam­baju, splą­dro­wa­nym mimo obec­no­ści co naj­mniej tu­zina straż­ni­ków... – Przez jej twarz prze­mknął cień roz­pa­czy, a ja znów od­nio­słam wra­że­nie, że ją skądś znam. – Pro­szę. Mogę ci do­brze za­pła­cić.

– Nie po­trze­buję two­ich pie­nię­dzy.

Ro­zej­rzała się zna­cząco po moim zruj­no­wa­nym sa­lo­nie o trzesz­czą­cych ścia­nach. Kilka ka­wał­ków si­to­wia, któ­rego uży­łam do na­prawy da­chu, wpa­dło przez su­fit i utwo­rzyło na pod­ło­dze nie­po­rządny sto­sik, przy­po­mi­na­jący pta­sie gniazdo. Od­głosy ka­pa­nia osła­bły, ale tylko dla­tego, że w puszce ze­brało się dość wody, by bęb­nie­nie prze­szło w plusk.

– Z ca­łym sza­cun­kiem, na­chudo... Nie wy­da­jesz się ko­rzy­stać na eme­ry­tu­rze z ze­bra­nych bo­gactw.

Spoj­rza­łam na nią gniew­nie.

– Nie po­trze­buję wię­cej wrogów. Po­da­łaś mi całą li­stę lu­dzi, któ­rzy ucie­szy­liby się na wi­dok mo­ich zwłok dyn­da­ją­cych nad za­toką Adenu, a ja mam jesz­cze do­dać do niej fran­kij­skiego na­jem­nika? – Pod­nio­słam tacę przy­nie­sioną przez Mar­dżanę i wsta­łam, da­jąc jej do zro­zu­mie­nia, że wi­zyta do­bie­gła końca. Igła bólu prze­szyła przy tym moje prawe ko­lano: widmo sta­rej rany, które przy­po­mi­nało mi ostat­nio o moim wieku, w ra­zie gdyby przy­szły mi do głowy głu­pie po­my­sły.

– Z pew­no­ścią mo­gła­byś cho­ciaż po­py­tać – na­le­gała Sa­lima ła­mią­cym się gło­sem. – Falco wspo­mi­nał o swoim statku. Po­trze­buje prze­cież ma­ry­na­rzy, prawda? Po­dob­nych to­bie. Mo­gła­byś przy­naj­mniej po­je­chać ze mną do Adenu i tam roz­py­tać to­wa­rzy­szy, czy może coś wie­dzą.

– Nie mogę się w to an­ga­żo­wać – upie­ra­łam się, cho­ciaż bo­leść w jej oczach roz­dzie­rała mi du­szę. – Na­prawdę mi przy­kro, ale gdy­bym wró­ciła do tego świata, wy­sta­wi­ła­bym na nie­bez­pie­czeń­stwo ży­cie i zdro­wie mo­jej ro­dziny.

Sa­lima zła­pała mnie za rę­kaw.

– A gdy­byś ni­gdy nie mu­siała się już mar­twić o tam­ten świat? Gdy­bym za­pła­ciła ci dość, byś mo­gła roz­po­cząć wraz z ro­dziną nowe życie, nie mar­twiąc się o pie­nią­dze?

Po­krę­ci­łam głową.

– Nie ma ta­kiej sumy...

– Mi­lion di­na­rów.

Taca za­grze­cho­tała o pod­łogę, a ja na­wet nie za­uwa­ży­łam, że ją upusz­czam. Nie­wy­obra­żalna kwota wy­mie­niona przez Sa­limę kom­plet­nie za­wró­ciła mi w gło­wie.

– Nie... nie mo­żesz dys­po­no­wać ta­kimi pie­niędzmi – wy­ją­ka­łam. – Mi­lion di­na­rów?

– Tak. Mi­lion di­na­rów. Kiedy spro­wa­dzisz Dunję bez­piecz­nie do domu – do­dała pew­niej­szym gło­sem ko­bieta. – Sprze­dam wszyst­kie ro­dzinne skarby, je­śli to bę­dzie ko­nieczne.

Na Naj­wyż­szego! Za­czerp­nę­łam głę­boko po­wie­trza, serce wa­liło mi w piersi. Mi­lion di­na­rów rze­czy­wi­ście mógł zmie­nić ży­cie. Moja ro­dzina nie mu­sia­łaby już się mar­twić o pie­nią­dze, co ja mó­wię, moje pra­pra­wnuki nie mu­sia­łyby się już mar­twić o pie­nią­dze! Mo­gli­by­śmy ku­pić po­sia­dłość gdzieś na od­lu­dziu, wy­na­jąć służbę i straż­ni­ków do pil­no­wa­nia, a Mar­dżana...

Mar­dżana też nie mu­sia­łaby się już ni­gdy mar­twić o pie­nią­dze. O prze­cie­ka­jący dach ani o na­stępny po­si­łek. O bez­pie­czeń­stwo. Nie mu­sia­łaby się kła­niać na każde ski­nie­nie ja­kiejś bo­ga­tej ko­biety, która uży­wała ma­jątku jak ma­czugi. Na­wet po mo­jej śmierci. Bez względu na to, jak długo bę­dzie żyła.

Bez względu na to, kim zo­sta­nie.

Sa­lima mu­siała wy­czy­tać z mo­jej twa­rzy, jak bar­dzo mnie to ku­siło. Na­ci­skała więc da­lej:

– Z pew­no­ścią zda­jesz so­bie sprawę, że mo­żesz zdo­być nie tylko na­grodę. Falco ra­bo­wał przez lata i musi mieć górę wła­snych skar­bów. Nie je­stem pi­ratką, na­chudo, nie in­te­re­sują mnie łupy z kra­dzieży, tylko bez­pieczny po­wrót Dunji do domu. Co­kol­wiek przy oka­zji zdo­bę­dziesz, zo­sta­nie przy to­bie.

Mi­lion di­na­rów i do tego jesz­cze cały sta­tek łu­pów. Żeby było okrut­niej, przez wą­skie okno wpadł po­dmuch bryzy, pach­ną­cej oce­anem. Boże, tak wiele czasu mi­nęło, od kiedy pły­nę­łam po mo­rzu. A te­raz mo­gła­bym sta­nąć znów na po­kła­dzie Ma­ra­wati, syp­nąć zło­tem przed wy­ba­łu­szo­nymi z po­dziwu oczami mo­jej za­łogi... i spra­wić, by ten Frank po­ża­ło­wał dnia, kiedy za­pu­ścił się na po­łu­dnie i po­rwał jedną z na­szych dziew­cząt... To było ku­szące. Bar­dzo, bardzo ku­szące!

Cała ja. Za­wsze mia­łam du­szę ha­zar­dzistki: nie po­tra­fi­łam się oprzeć wy­gra­nej przy­pró­szo­nej błysz­czą­cym py­łem ry­zyka. Ale przez tę du­szę gi­nęli lu­dzie, to­też ob­cią­żały ją te­raz ta­kie zbrod­nie, że je­śli mia­łam umknąć przed ogniem pie­kiel­nym, Bóg bę­dzie mu­siał się oka­zać za­iste naj­bar­dziej mi­ło­sierny.

– Nie mogę – po­wie­dzia­łam ochry­ple.

Sa­lima pa­trzyła na mnie przez dłuż­szą chwilę, a po­tem wy­raz jej twa­rzy się zmie­nił.

– Nie za­py­ta­łaś na­wet o jego imię.

Zmiana te­matu mnie za­sko­czyła.

– Co?

Za­sta­no­wiła się jesz­cze przez mo­ment, tak jak ktoś zmu­szony do za­gra­nia kartą, którą wo­lałby zo­sta­wić so­bie na póź­niej.

– Mój syn, ten, który słu­żył na twoim statku i który mi o to­bie na­pi­sał. Nie za­py­ta­łaś o jego imię.

Nie, chyba fak­tycz­nie nie. Na swoją obronę mu­sia­łam jed­nak stwier­dzić, że wą­tek „fran­kij­scy ban­dyci po­rwali moją wnuczkę, więc za­płacę roczne do­chody bo­ga­tego kró­le­stwa, byle ją od­zy­skać” tro­chę mnie roz­ko­ja­rzył.

– No to jak ma na imię?

Sa­lima nie od­ry­wała wzroku od mo­jej twa­rzy.

– Asif al-Hilli.

No masz!

Wcią­gnę­łam ostro po­wie­trze. Po­win­nam się była zo­rien­to­wać, że ta zmiana tak­tyki była pu­łapką, a na­wet ja nie by­łam tak uta­len­to­waną kłam­czy­nią, żeby opa­no­wać re­ak­cję. „Asif”. De­kadę póź­niej jego imię wciąż dzia­łało na mnie ni­czym wy­pro­wa­dzony znie­nacka cios. Boże, nic dziw­nego, że Sa­lima wy­da­wała mi się zna­joma.

– Ro­zu­miem, że go pa­mię­tasz – po­wie­działa chłodno.

– Ano tak. – Trudno mi było się opa­no­wać. – A więc Dunja... jest jego córką?

– Tak.

„Och, Asi­fie! Ty łaj­daku!”

– N-nie wie­dzia­łam. Ni­gdy nie wspo­mi­nał o córce.

Od­su­nęła się, naj­wy­raź­niej zra­niona.

– Za­pewne igno­ro­wał na­sze ist­nie­nie, bo dzięki temu było mu ła­twiej uciec na mo­rze.

Na ten za­rzut za­bły­sła we mnie iskra daw­nej lo­jal­no­ści.

– Dom ro­dzinny, o któ­rym opo­wia­dał Asif, nie wy­da­wał się szczę­śliwy, saj­jido. Twój mąż...

– Mój mąż nie żyje. – Sa­lima cała się te­raz trzę­sła, nie pró­bu­jąc na­wet ukry­wać smutku. – A Asif nie był dziec­kiem, kiedy opusz­czał dom, był żo­na­tym męż­czy­zną, nio­są­cym brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści za ro­dzinę. Jego żona zmarła, kiedy Dunja była jesz­cze mała. Wy­cho­wa­łam ją.

Dunja. Ła­twiej by­łoby mi zi­gno­ro­wać tę sprawę, gdyby po­zo­stała nie­zna­joma. Wów­czas jej po­rwa­nie by­łoby nie­wąt­pliwą tra­ge­dią, ale cóż, tra­ge­die się zda­rzają. Te­raz była córką Asifa, osie­ro­coną córką bez ojca, który zgi­nął przeze mnie.

„Je­steś mu to winna. Mo­żesz przy­naj­mniej od­szu­kać kilka kon­tak­tów z daw­nych lat”. Szcze­rze mó­wiąc, wąt­pi­łam, żeby ja­kiś Frank mógł za­kraść się do Adenu, po­rwać szla­chet­nie uro­dzoną dziew­czynę i od­pły­nąć w nie­zna­nym kie­runku tak, by nikt go nie za­uwa­żył. Zwłasz­cza nikt spo­śród „po­dob­nych mnie”, jak za­uwa­żyła mało tak­tow­nie moja go­ścini.

– Je­stem stara – po­wie­dzia­łam, przy­po­mi­na­jąc o tym so­bie i Sa­li­mie. – Zbyt stara na ta­kie przy­gody.

Unio­sła wy­soko głowę.