Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Shannon Chakraborty, autorka bestsellerowej trylogii „Dewabad”, powraca z nową historią, pełną magii, zakazanych artefaktów i starożytnych tajemnic!
Amina al-Sirafi powinna być zadowolona ze swojej sytuacji. Ma za sobą burzliwą karierę piratki Oceanu Indyjskiego, przetrwała ataki mściwych łotrów i książąt oraz kilku mężów. Może ze spokojem przejść na emeryturę. Kiedy jednak dostaje pewną ofertę pracy, musi zmienić plany. To szansa nie tylko na ostatnią przygodę ze swoją załogą, ale również na zdobycie fortuny, która zabezpieczy przyszłość jej rodziny. Ale im bardziej Amina zagłębia się w zleconą jej sprawę, tym więcej mrocznych szczegółów odkrywa. Chęć zostania legendarną piratką i zasmakowania chwały wiąże się z ryzykiem. A ceną może być nawet jej dusza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 707
Wszystkim rodzicom w tych trudnych czasach, w trakcie pandemii, kryzysu klimatycznego i pod okupacją. Tym, którzy z trudnością zdobywają codzienne pożywienie, pracują w wielu miejscach i usiłują przy tym wychowywać dzieci.
Wszystkim, którzy wyzbyli się własnych pragnień, na krótko lub na zawsze, by umożliwić spełnienie marzeń następnemu pokoleniu.
Od autorki
W czasie i miejscu, o których opowiada ta powieść, rzymskich katolików z Europy Zachodniej określano mianem Franków, a Bizantyjczyków nazywano Rumami. Występujące tu dwunastowieczne, w większości islamskie, społeczeństwa północnozachodnich wybrzeży Oceanu Indyjskiego opisywały świat antyczny i swoją współczesność własnym językiem, bogatym i fascynującym. Próbowałam go odtworzyć w tej powieści tak dokładnie, jak się dało, lecz wciąż jest to fikcja. Na końcu tej książki znajdziecie słowniczek terminów historycznych i morskich, a także bibliografię.
„Uczepiłem się deski, jedynego schronienia na targanym burzami morzu, i beształem sam siebie w te słowa: »Sindbadzie Żeglarzu, jesteś niepoprawny! Po każdej z podróży – pierwszej, drugiej, trzeciej, czwartej, a także piątej, z których każda była gorsza od poprzedniej – przysięgałeś Bogu poprawę i rezygnację z tych wojaży. I za każdym razem kłamałeś: chciwość i żądza przygód ciągnęły cię z powrotem na morze. Przyjmij więc nadchodzącą karę, bo na nią zasłużyłeś!«”
– Z Szóstej przygody Sindbada Żeglarza
Słowo wstępne
W imię Boga, Miłosiernego, Litościwego! Błogosławiony niech będzie jego Prorok Mahomet, jego rodzina i wyznawcy. Chwała Bogu, który w Swojej chwale stworzył ziemię i mnogość krain i mórz, ludzi i ich języków. Czyż pośród tych cudów, tak licznych, że ludzkie oko objąć może ledwie ich skrawek, nie znajdziecie dowodu Jego wspaniałości?
A jeśli już mowa o cudach... Posmakujmy przygód nachudy Aminy al-Sirafi!
Tak! Tej właśnie kapitanki Aminy al-Sirafi. Przemytniczki i piratki, bluźnierczyni, którą uczeni mężowie oskarżają o karmienie swojego męża, potwora morskiego, ludzkimi sercami, i czarownicy (bo musi być czarownicą, przecież żadna kobieta nie potrafiłaby żeglować tak wprawnie bez użycia zakazanych zaklęć), której powierzchowność zarazem oczarowuje i odrzuca. Handlarze podróżujący po naszych pięknych wybrzeżach przestrzegają przed wymienianiem choćby jej imienia, tak jakby była dżinnem, którego można w ten sposób wezwać... chociaż, co dziwne, nie mają najmniejszych skrupułów przed rozpuszczaniem nikczemnych plotek o jej ciele i obyczajach w łożnicy. Mężczyźni wpadają w podobną obsesję, kiedy nienawidzą tego, czego pożądają, a pożądają tego, czego nie mogą posiąść.
Jestem pewien, że słyszeliście o niej niejedno. W naszej społeczności jest wszak tradycją, by podróżnicy dzielili się cudami tego świata poprzez opowieści o swoich wędrówkach, zwłaszcza kiedy można je ubarwić plotkami o budzących strach awanturniczkach. Wielu takich podróżników przysięgnie, że nie tworzą historii, by mamić lub bawić słuchaczy, Boże broń, ale po to, by przede wszystkim umacniać serca wiernych i dostarczać dowodów na zapowiedzianą w pismach chwałę boskiego stworzenia. Czy jednak jako muzułmanie nie powinniśmy przemawiać szczerze? By zaświadczyć o prawdzie i przestrzec przed głoszeniem fałszu?
I to jakiego fałszu, drogie siostry!
Piszący te słowa przeczytał wielką liczbę tych świadectw i wyniósł z nich następującą lekcję: każda kobieta może być pewna, że jej historia zostanie zapamiętana niewłaściwie, zniekształcona lub odrzucona. W dworskich opowieściach kobiety występują jako rozpustne żony, których zdrada doprowadza ich mężów do zbrodniczego szału, lub udręczone matki, które urodziły mężczyzn – właściwych bohaterów. Biografowie szlifują nierówne brzegi historii przedsiębiorczych, bezwzględnych królowych, tak by potomni zapamiętali te kobiety jako święte, a geografowie przestrzegają wiernych mężów, by omijali takie to a takie miejsce, słynące ze skandalicznych opowieści o wyuzdanych lokalnych dziewkach, które baraszkują w morzu i gwałcą obcokrajowców. Kobiety to zwykle zapomniane partnerki i bezimienne córki, mamki i służące, złodziejki i ladacznice. Czarownice. Bohaterki podniecających anegdot, które po powrocie do domu opowiada się przyjaciołom ku przestrodze.
O Aminie al-Sirafi krąży mnóstwo równie oszczerczych historii. Mawiają, że była bezlitosna. Zbyt ambitna, zbyt skłonna do przemocy; zachowywała się niestosownie, a poza tym była... no cóż... stara! Matka dzieciom, dacie wiarę? Och, tak, po młodych można się spodziewać pewnej skłonności do buntu. To dlatego słyszymy historie o księżniczkach szukających skarbów i wojowniczkach, historie, które sporadycznie mają nawet szczęśliwe zakończenie. Mimo to oczekuje się, że opowieści te zostaną uwieńczone spotkaniem z chłopcem, księciem, żeglarzem lub łowcą przygód. Z mężczyzną, który pozbawi kobietę dziewictwa, spłodzi z nią dzieci i uczyni swoją żoną. Mężczyzną, który określi jej przeznaczenie, a potem będzie mógł kontynuować własną epicką drogę – może nawet poślubić więcej żon i spłodzić więcej dzieci! – ale opowieść kobiety rozpuści się we mgle zacisza domowego... o ile gawędziarz w ogóle ją dokończy.
Historia Aminy nie dobiegła końca, prawdę mówiąc, tak jak nie kończy się nigdy historia żadnej kobiety. Pokornie piszący te słowa... Ach, powinienem się przedstawić; nie musicie się sugerować tym, co powiem, ale póki co, możecie mówić mi Dżamal. Dżamal al-Hilli. Znałem babcie, zakładające nowe interesy, starsze królowe walczące w wojnach i dokonujące podbojów oraz młode matki, które po raz pierwszy w życiu brały w dłoń ołówek i blok. W rzeczy samej, znamy historię Aminy być może tylko dlatego, że została matką. Kiedy spędzaliśmy razem czas, ciągle mówiła o swojej córce. I choć to może zbyt śmiałe założenie... mówiła również do swojej córki. Tak, by dziecko potrafiło zrozumieć wybory, jakich dokonała matka. Kiedy Amina zdecydowała się opuścić dom i powrócić do życia na morzu, stała się kimś więcej niż piratką. I kimś więcej niż wiedźmą.
Stała się legendą.
Ta opowieść zabrzmi nieprawdopodobnie. Zamieszczono tu wszelkie dowody i dokumenty, jakie udało się zebrać, ale jeśli chodzi o nachudę, piszący te słowa uważa, że najlepiej, jeśli Amina sama opowie o sobie... a ja powstrzymam się od pokusy parafrazowania czy kształtowania jej słów. Godzi się, bym zwierzył się z czegoś jeszcze: opowieść o jej przygodach nie będzie tylko dowodem na cuda, jakie tworzy Bóg.
Będzie również świetną rozrywką!
Rozdział 1
Bóg mi świadkiem, nic z tego by się nie wydarzyło, gdyby nie tamtych dwóch durniów w Salali. Oni i ta ich mapa.
...Co? Co masz na myśli, że niby „nie tak się zaczyna opowiadać historię”? Biografię? Chcesz pisać biografię? A jak ci się wydaje, czyje losy opisujesz, Wielkiego Muftiego Mekki? Moja rodzina nie traktuje kwestii pochodzenia tak jak twoja. W rzeczywistości nawet nie nazywamy się Sirafi. Ojcu mojego ojca, sierocie z Omanu, a potem piratowi, to nazwisko wydało się po prostu romantyczne.
...Nie sądzisz?
O czym to ja mówiłam? Aha, tamci idioci i ich mapa. No dobra, rozumiem, że poszukiwanie skarbów naprawdę może wydawać się pociągające – w końcu budujemy nasze domy na ruinach upadłych miast i żeglujemy ponad zatopionymi pałacami zapomnianych królów. Każdy słyszał historię o wyoraniu z pola przez jednego takiego garnka sasanidzkich monet albo spotkał poławiacza pereł, który dostrzegł na dnie morza błysk góry szmaragdów. Według rozmaitych opowieści poszukiwanie skarbów w Egipcie jest tak popularne, że ci, którzy się nim zajmują, stworzyli całe gildie, z których każda ma swoje sztuczki i nikomu ich nie ujawnia... chyba że ktoś jest skłonny zapłacić odpowiednią cenę, to być może dostanie jakąś radę. Kto wie, może nawet gildia będzie chciała sprzedać mu mapę, prowadzącą do niewyobrażalnych bogactw?
Mapy da się wyjątkowo łatwo sfałszować (nie potrafię wyrazić, jak łatwo). Mogę wam nawet powiedzieć, jak się to robi: potrzebujecie kawałka pergaminu i trochę czasu. Najpierw moczycie pergamin w tonikach, by papier ściemniał i pożółkł. Na nieszczęście składnikiem większości toników jest mocz, a najlepsze przygotowuje się na bazie żółci nietoperza. Samą mapę powinno się narysować z wielką starannością, umieszczając na niej dość szczegółów, by dało się rozpoznać pewne lokalizacje (najlepiej, jeśli miejsce ukrycia skarbu będzie oznaczone po przeciwnej stronie od tej, w którą ma zamiar uciec twórca mapy). Symbole można zaczerpnąć z dowolnego alfabetu: wielu fałszerzy preferuje hebrajski ze względu na mistyczne konotacje, ale moim zdaniem litery ze starych sabejskich grobów wyglądają bardziej tajemniczo. Następnie należy pognieść pergamin, wystrzępić krawędzie, wypalić kilka dziur, dodać cienką warstwę sandaraku, żeby pismo stało się niewyraźne – i tyle. Wasza „mapa z miejscem ukrycia skarbu” jest gotowa, teraz można ją sprzedać za jak najwyższą cenę.
Ta, którą mieli ze sobą tamtego wieczoru moi klienci, nie wyglądała, jakby kosztowała krocie. Chociaż próbowali ukryć przede mną pergamin, jak również prawdziwy cel swojej podróży (tak jakby wycieczka o północy do starych ruin była zupełnie normalna), wystarczyło mi jedno spojrzenie, by stwierdzić, że mapa jest całkiem przeciętnym dziełem fałszerza, zapewne wprawką początkującego kryminalisty.
Zatrzymałam jednak tę opinię dla siebie. To, że mnie wynajęli, bym tam z nimi powiosłowała, było błogosławieństwem, szansą, na którą czekałam, łowiąc ryby. Musiałam im się wydać idealną kandydatką do takiej misji: samotna, miejscowa kobieta, nie pierwszej młodości i prawie na pewno zbyt ciemna, by obchodziło ją, co robią tacy dwaj. Odpowiednio dobierając słowa i ton, ostrzegłam ich, że ruiny wedle opowieści są nawiedzane przez ghule, a otaczająca je laguna przeklęta przez dżinny, lecz młodzieńcy zapewnili mnie, że potrafią o siebie zadbać. A ponieważ spędziłam w tym miejscu wiele nocy na połowach i nie spotkałam ani cienia czegokolwiek nadnaturalnego, sama nie czułam się szczególnie zaniepokojona.
...Słucham? Że „wydaje ci się to nieco naiwne”? Już nie pamiętasz, w jakich okolicznościach się spotkaliśmy, hipokryto? Przestań gadać i wcinaj potrawkę. Znakomicie tu przyrządzają saltę, a ty jesteś niewiele grubszy niż pióro, którym piszesz. Jeszcze raz mi przerwiesz, Dżamalu, i będziesz sobie musiał poszukać innej nachudy, którą mógłbyś męczyć o historie.
Wróćmy już może do tamtych wydarzeń! Wieczór był czarujący, na niebie pojawiły się gwiazdy, a to rzadki widok podczas letniego monsunu, zwanego tu charifem, który zwykle spowija nas mgłami. Księżyc świecił jasno nad ruiną fortu po przeciwnej stronie laguny: z dawno porzuconego miasta, które według miejscowych było kiedyś gwarnym portem handlowym, pozostała sterta popękanych cegieł. W tej części świata zawsze gromadzono bogactwa: Rzymianie nazywali nasz kraj Arabia Felix, Arabią Szczęśliwą, dzięki dostępowi do morza, bezpiecznym trasom handlowym i przynoszącym niezły dochód gajom kadzidłowców. Krążyły również legendy, że w ruinach znajduje się ukryty skarbiec porzuconego miasta, wciąż pełen złota, pogrzebany tam podczas trzęsienia ziemi. Zakładałam, że to ta historia zwabiła tu młodzieńców, dopóki na środku laguny jeden z nich nie cmoknął na mnie, tak jak się cmoka na muła, żeby go zatrzymać.
– Stań tutaj – rozkazał chłopak.
Popatrzyłam z powątpiewaniem na otaczającą nas czarną wodę i na wciąż odległą plażę. W dzień było to przepiękne miejsce, przyciągające flamingi i delfiny. Przy odpowiednim wietrze podczas przypływu pióropusze wody tryskały pośród skał ku zachwytowi dzieci i rozłożonych na plaży rodzin. Jednak w trakcie odpływu, w spokojne noce, takie jak ta, fale przyboju uderzały leniwie o brzeg, a ich miarowy szum i lśniąca biała piana nie pozwalały odróżnić przybrzeżnych wód od pełnego morza. Jeżeli moi klienci sądzili, że potrafią przebyć wpław całą drogę, jaka pozostała do ledwie widocznej plaży, byli głupsi, niż zrazu myślałam. A chyba jasno się wyraziłam, za jakich durniów ich od początku uważałam.
– Nie dopłynęliśmy jeszcze do ruin – wskazałam.
– To wystarczy. – Para skuliła się razem na drugim końcu mojej łódeczki z mapą rozłożoną na kolanach. Jeden z chłopaków oświetlał ją oliwnym kagankiem, a drugi płonącym bukiecikiem suszonego jaśminu.
– Nie rozumiem – wymamrotał któryś z nich. Przez cały wieczór kłócili się stłumionym szeptem. Ich głosy pobrzmiewały mi akcentem z Adenu, nie znałam jednak ich imion. W dość teatralnym stylu oznajmili, że zamiast je podać, wolą zapłacić mi dodatkowego dirhama za dyskrecję, a ponieważ nic a nic mnie to nie obchodziło, dodatkowa zapłata okazała się przyjemnym zaskoczeniem. – Mapa mówi, że to właściwe miejsce... – Młodzieniec wskazał gestem niebo nad głową, a moje serce zapłonęło współczuciem, ponieważ znaki na ich pergaminie nie miały absolutnie nic wspólnego z żadną mapą nieba, jaką kiedykolwiek widziałam.
– Powiedzieliście, że chcecie popłynąć do starego miasta – przypomniałam im, wskazując wzgórze... a przynajmniej kierunek, w jakim się przed chwilą znajdowało. Gęsty tuman mgły spełzł z uedu, doliny zasilanej przez monsun rzeki, która wpadała do laguny, i otoczył nas tak, że nie było widać ani wzgórza, ani ruin. Patrzyłam, jak wybrzeże całkowicie znika, a po chwili nasza łódź wydawała się płynąć po nieskończonej, spowitej w białą chmurę równinie.
Młodzieńcy mnie zignorowali.
– Wypowiedzieliśmy odpowiednie słowa – upierał się ten z kagankiem. – Mamy dla niej zapłatę. Powinna się pojawić.
– A mimo to jeszcze tego nie zrobiła – odparł drugi. – Mówię ci, powinniśmy...
W tym momencie jednak przestało mnie obchodzić, co powinni. Podmuch od morza, który wiał przez cały wieczór, raptownie ucichł, a powietrze znieruchomiało. Ja również zamarłam. Po plecach spłynęła mi kropla potu. Jestem żeglarką i na niewiele rzeczy zwracam baczniejszą uwagę niż na pogodę. Podrzuciłam nić wysnutą z peleryny, ale opadła swobodnie, nieporuszona najmniejszym wiaterkiem. Mgła przybliżyła się do nas. Towarzyszyła jej obezwładniająca cisza, która sprawiała, że każde pluśnięcie fali o kadłub łodzi brzmiało niczym grzmot.
Są na świecie miejsca, gdzie takie znaki zwiastowałyby wściekłą, niebezpieczną burzę, lecz tajfuny, które czasami uderzają w wybrzeże, nie objawiają się zwykle tak nieoczekiwanie. Woda pozostała spokojna, prąd i tempo pływu się nie zmieniły, a mimo to... ogarnęło mnie wyjątkowo niedobre przeczucie.
Sięgnęłam do wioseł.
– Uważam, że powinniśmy się stąd oddalić.
– Czekaj! – Jeden z młodzieńców wstał, wymachując z podnieceniem w kierunku mgły. – Widzisz ten cień ponad pianą na wodzie?
Spojrzałam na morze, zmrużyłam oczy i zdałam sobie sprawę, że to rzeczywiście piana. Lata wpatrywania się w słoneczny blask odbity od fal oceanu zaczęły już wówczas mścić się na moim wzroku, toteż musiałam się nieźle wysilić, żeby dostrzec coś w nocy... ale chłopak miał rację. To nie była tylko podpływająca coraz bliżej mgła, to była piana, spiętrzona wystarczająco, by pochłonąć moją łódź. W miarę zbliżania dało się dostrzec jej czerwonożółty odcień i wyczuć straszny smród patroszonych ryb oraz gnijącego mięsa.
– Zapłać jej! – ponaglił ten z kagankiem. – Szybko!
– Zapomnijcie o płatności i siadajcie spokojnie! – rozkazałam, kiedy drugi z młodzieńców sięgnął pod szatę. – Jesteśmy...
Chłopak wyciągnął rękę, w której trzymał wielki kawał czerwonego krwawnika. W tym momencie bardzo szybko wydarzyły się dwie rzeczy:
Po pierwsze, zdałam sobie sprawę, że nie chodziło im o moją zapłatę.
Po drugie, rzecz, dla której przeznaczona była płatność, zaczęła wciągać nas w mgłę.
Młody człowiek trzymający krwawnik ledwie zdążył wrzasnąć, kiedy piana raptownie go pochłonęła, liżąc jego szyję oraz tors i owijając się wokół bioder niczym niecierpliwa kochanka. Z jego gardła wyrwało się wycie, nie krzyk, jaki mogłoby wydać gardło śmiertelnika, raczej ryk fali przypływu połączony ze złowrogim skrzekiem mew.
– Chalidzie! – Drugi pasażer, wstrząśnięty, upuścił kaganek, gasząc nasze jedyne źródło światła.
Na szczęście jednak (czy na pewno na szczęście?!) najwyraźniej żywa i chyba wrogo nastawiona piana jarzyła się słabą poświatą, dość mocną, by oświetlić Chalida, który obnażył zęby jak wilk i rzucił się na towarzysza.
– Nie dostaniesz mnie! – syknął, chwytając tamtego za szyję. – Przeklniemy cię! Pochłoniemy cię! Rzucimy cię na pożarcie płomieniom!
Drugi chłopak rozpaczliwie próbował się uwolnić.
– Chalidzie, proszę! – wykrztusił, lecz w tej chwili z morza wypiętrzyło się jeszcze więcej piany, teraz purpurowej jak krew, i pokryło ich obu. Na jej powierzchni zakwitały przyssawki z ostrymi haczykami niczym na mackach potwornej mątwy.
Chciałabym móc wyznać, że zareagowałam bez zwłoki, że na widok dwóch młodzieńców w śmiertelnym niebezpieczeństwie ruszyłam do ataku i ani chwili nie zastanawiałam się, czy może złowroga piana nasyci się nimi i zostawi mnie i moją łódź w spokoju... ale to byłoby kłamstwo. Owszem, zawahałam się, lecz potem zaklęłam soczyście na cały głos, zerwałam się na nogi i chwyciłam za nóż.
Przyznam, że lubię dobre ostrza: handżar mojego dziadka i bezczelnie piękną szablę z damasceńskiej stali, ukradzioną przeze mnie pewnemu dobrze urodzonemu, który na nią nie zasługiwał... Ponadto prosty nożyk ukryty w pochwie na kostce i wspaniały dysk z zaostrzonymi krawędziami, prezent od mojego drugiego męża, który z czasem pożałował, że nauczył mnie nim rzucać.
W sytuacjach takich jak ta przydawała mi się jednak tylko jedna broń, zrobiona na specjalne zamówienie, którą zawsze miałam przy sobie. Wykuta z czystego żelaza, nie była wcale najostrzejsza z tych, które noszę, a jej waga potrafiła sprawiać kłopoty podczas walki. Plamiła ją rdza od wody ze świętej studni Zamzam, którą spryskiwałam ostrze podczas wieczornych błogosławieństw, a rude płatki utrudniały rozróżnienie wyrytych w nich świętych wersetów, ale ten nóż nie musiał być piękny.
Wymagałam od niego tylko jednego: skuteczności, kiedy zawiedzie bardziej przyziemna broń.
Chwyciłam Chalida za kołnierz i odciągnęłam go od towarzysza. Zanim zdołał rzucić się do gardła również mnie, przyłożyłam mu do szyi pobłogosławiony nóż.
– Zgiń, przepadnij! – zażądałam.
Zaczął się dziko wić, rozrzucając pianę na wszystkie strony.
– Nie dostaniesz mnie. Nie dostaniesz mnie!
– Wcale cię nie chcę dostać! A teraz, w imię Boga, zgiń, przepadnij!
Docisnęłam ostrze i wypowiedziałam słowa basmali. Jego skóra pod nożem zaskwierczała i młodzieniec osunął się na pokład. Piana osnuwająca jego ciało zawisła na chwilę w powietrzu, a potem pomknęła ku mnie. Upadłam jak uderzona taranem, a moja głowa stuknęła o deski łodzi.
Lodowate paluchy z ostrymi niczym kość opuszkami wpiły mi się w uszy, a nieznośny ciężar przyszpilił mnie do pokładu. Dzięki łasce Boga jednak wciąż miałam w dłoni błogosławiony nóż. Zamachnęłam się szaleńczo, a ostrze utknęło w powietrzu. Rozległ się dziki wrzask, złowrogi, nienaturalny odgłos, tak jakby pazury drapały po muszlach małży, po czym znikąd zmaterializowało się raptownie łuskowate okropieństwo siedzące mi na piersi. Jego gorejące oczy miały kolor brudnej wody z zęzy, a w ohydnej, potarganej czuprynie zaplątało się pełno pąkli.
Wrzasnęło raz jeszcze, odsłaniając cztery kły ostre jak igły. Kościste łapska zadrapały moje nadgarstki, próbując wyrwać mi sztylet zatopiony w ciemnoczerwonej piersi. Z rany wydobywała się bąbelkami srebrna krew, kapiąca na nas oboje.
Młodzieńcy łkali i błagali Boga o litość. Demon wrzeszczał i zawodził w nieznanym języku. Wepchnęłam ostrze głębiej, po czym zagrzmiałam, przekrzykując pozostałych:
– „Bóg! Nie ma boga, jak tylko On – Żyjący, Istniejący!”[1] – Trzymając mocno sztylet, zaczęłam recytować Werset Tronu, fragment Koranu, który, jak mnie przez całe życie uczono, powinien mnie chronić.
Demon siedzący mi na piersi zawył i szarpnął się w męce, unosząc gwałtownie kościste dłonie, by zakryć łuskowate uszy.
– „Nie chwyta Go ni drzemka, ni sen! Do Niego należy to, co jest w niebiosach, i to, co jest na ziemi!” Zejdziesz ze mnie wreszcie?! – Wymierzyłam stworzeniu kuksańca łokciem, a ono splunęło mi w twarz. – „A któż będzie się wstawiał u Niego inaczej jak za Jego zezwoleniem? On wie, co było przed nimi, i On wie, co będzie po nich. Oni nie obejmują niczego z Jego wiedzy, oprócz tego, co On zechce!”
Skóra demona zadymiła, a on sam musiał zdecydować, że ma już dość. Z pleców wyrosła mu para nietoperzych skrzydeł, i oto stwór z gwałtownym łopotem uniósł się, wyrywając żelazne ostrze ze swojego ciała, i przepadł, znikając w mroku nocy.
Usiadłam, ciężko dysząc. Mgła już się rozwiewała, a chłopcy nadal obejmowali się po przeciwnej stronie łodzi. Trzymałam mocno nóż, rozglądając się czujnie w poszukiwaniu dalszych niebezpieczeństw. Ogarnął mnie strach, wielki i dławiący; czekałam na znajomy śmiech, na spojrzenie ognistych, czarnych oczu i zbyt jedwabisty głos.
Nic podobnego jednak nie nastąpiło. Wokół nas rozciągała się rozgwieżdżona laguna i rozlegał się delikatny pomruk przypływu.
Odwróciłam się ku młodzieńcom.
– Mówiliście, że szukacie skarbu.
Ten od kaganka zarumienił się, na jego kredowobiałej skórze wystąpiły wyraźne czerwone plamy.
– Skarb to pojęcie dyskusyj... Nie, czekaj! – wykrzyknął, kiedy złapałam ich mapę oraz bryłkę karneolu i uniosłam obie rzeczy nad wodą. – Nie rób tego!
Podrzuciłam w dłoni lśniący czerwony kamień.
– Nie zwódź mnie więcej, chłopcze – ostrzegłam. – Skłam jeszcze raz, a wyrzucę was obu za burtę. Wspomniałeś o zapłacie, a potem wymieniłeś jakieś imię. Co próbowaliście przywołać?
– Nie próbowaliśmy... Biduchę! – zawołał, gdy zamoczyłam mapę w morzu. – Kuzyn mi o niej opowiedział. Ona... – Przełknął gwałtownie ślinę. – Jest jedną z córek Iblisa.
Rozdziawiłam usta ze zdumienia.
– Próbowaliście przywołać córkę pana piekła? Na mojej łodzi?
– Nie chcieliśmy zrobić nikomu krzywdy! – Znów zaświecił księżyc, a ja dostrzegłam, że chłopak trzęsie się ze strachu. – Mówi się, że jeśli złożyć jej odpowiednią ofiarę, wyszepcze darczyńcy do ucha tajemnice miłości.
Chalid zachwiał się w ramionach przyjaciela.
– Zaraz zwymiotuję...
– Porzygaj się w mojej łodzi, a wrócisz do brzegu wpław. Córka Iblisa... A niech was zaraza! – Cisnęłam mapę i karneol do laguny. Zniknęły pod wodą z głośnym pluskiem, przy głosach protestu moich pasażerów.
– Hej! – krzyknął jeden z nich. – Drogo za to zapłaciliśmy!
– Powinniście dziękować Bogu, że nie zapłaciliście życiem! – oznajmiłam i wcisnęłam mu w ręce dodatkowe wiosło. – A teraz zasuwajcie. Może odrobina fizycznej pracy wbije wam do głów trochę rozumu.
Niemal upuścił wiosło i wybałuszył oczy, kiedy zmieniałam pozycję na łodzi, gdyż moje poruszenie odsłoniło pozostałą broń ukrytą pod moją peleryną. Wytarłam żelazny nóż do czysta, umieściłam go z powrotem w pochwie i dopiero potem chwyciłam za swoje wiosła.
Obaj młodzieńcy gapili się na mnie wstrząśnięci. Nie miałam im tego za złe. Właśnie odpędziłam demona, porzuciłam zgarbioną postawę, którą przedtem przybrałam, by ukryć swój prawdziwy wzrost, a teraz wiosłowałam z całych sił – i teraz już zupełnie nie przypominałam cichej, zgarbionej, starej rybaczki, która niechętnie zgodziła się przewieźć ich łodzią.
– Kim jesteś? – zapytał ochryple Chalid.
Ten drugi zagapił się na mnie, lecz po chwili dodał:
– Czym jesteś?
W lagunie zaczynał się odpływ, ale przysięgłabym, że w powietrzu wciąż wisiała ciężka atmosfera. Przez chwilę woda rozpryskująca się na kamienistej plaży wyglądała jak żółtawo-purpurowa morska piana, której teraz nie było już widać, a cienie tańczyły na klifie niczym macki.
– Kimś, kto zna cenę magii aż za dobrze.
To powiedziawszy, zamilkłam, a tamci nie pytali już o nic więcej. Nie musieli. Historie niosą się z ust do ust, i nawet jeśli młodzieńcy wstydzili się przyznać do tego, co knuli, opowieść o niepozornej rybaczce walczącej z demonem jak wojowniczka Boga, która odrzuciła połataną pelerynę, odsłaniając cały arsenał wiszący u pasa i posturę Amazonki – to co innego.
Przesada, ale prawda rzadko się liczy, kiedy w grę wchodzi dobra opowieść, taka, która szerzy się po tawernach i stoczniach, która przenika z haremów do kuchni na językach służących.
I w końcu dociera do ucha pewnej zupełnie zrozpaczonej babki w Adenie.
Rozdział 2
Jak możecie się domyślać, widok młodzieńca, który w nadziei na wezwanie córki Iblisa został ogarnięty przez złowrogą morską pianę, wrył mi się w pamięć. Nie zjawiłam się jednak ponownie w lagunie, by sprawdzić, czy nie pozostawiliśmy tam przypadkiem zbudzonego złego ducha. Zamiast tego wróciłam do rutyny codzienności z rodziną i połowami, co oznaczało, że w dniu, kiedy pochłonęło mnie znów zwykłe, nieszczęsne życie, zostałam z powrotem wciągnięta w bitwę ze starym wrogiem, towarzyszącym mi na emeryturze: dachem mojego domu.
Gdybym obstawała przy zapłacie, na którą się umówiliśmy z młodzieńcami wiele tygodni temu, mogłabym nabyć kilka zdrowych desek od cieśli z Salali, miasta leżącego o pół dnia drogi stąd. Tymczasem odtransportowałam chłopaków na brzeg za darmo, poruszona ich przerażeniem, w nadziei, że za moją dobrą wolę odwdzięczą się milczeniem. Przeklęłam tę decyzję, próbując zasłonić matą z sitowia najnowszy przeciek w dachu, a potem usiadłam, by ocenić swoje dzieło.
Nie był to szczególnie budujący widok. Przez niemal dekadę moja rodzina uważała ten na wpół zrujnowany, kamienny budynek w nadmorskich górach za swój dom. To miejsce musiało kiedyś należeć do paranoicznego watażki, który urządził tutaj swój fort: z doskonałym widokiem zarówno na ocean, jak i pobliskie wioski, murami dość grubymi, by zatrzymać strzały i służącym do ucieczki prymitywnym tunelem wyrąbanym w podłodze magazynu (ze śladami paznokci i krwawymi zaciekami na ścianach). Podczas charifu dżungla wybujała tak gęsto, że budynek zniknął za zasłoną zieleni, a z otaczających go zarośli bananowców docierały dziwne posykiwania. W pobliskim gaju kokosowym zawsze było chłodno, zbyt chłodno, a fale rozbijały się na wąskiej plaży z szumem przypominającym lament zagubionych dusz.
Dodajmy do tego rogaty, kamienny posąg jakiegoś bóstwa, który mój brat odkrył podczas sprzątania podwórza, i będziecie mieli rację, jeśli założycie, że miejscowa ludność omijała to miejsce szerokim łukiem. Dlatego przez te wszystkie lata wydawało się ono idealną kryjówką, a o to głównie mi chodziło. Natomiast jeśli miałabym wskazać coś odległego od ideału, to z pewnością była to konieczność niekończących się napraw. Musiałam je wykonywać sama, ponieważ za żadne skarby nie mogłam skłonić robotników z pobliskich wiosek, żeby odwiedzili nawiedzone domostwo. Najgorsze były dziury w dachu. Nie wystarczyło, że spędziłam większość życia na nieustannym doszczelnianiu statku, o nie, musiałam jeszcze do tego mieć dom, który uwielbiał, kiedy do jego wnętrza przenikały krople deszczu i morskie powietrze, co stawało się szczególnie upierdliwe w porze deszczowej.
– Czy potrzebujesz więcej sitowia, mamo? – zaświergotała moja córka Mardżana z miejsca, gdzie przędła wełnę.
– Nie, moja perełeczko. – Otarłam z czoła pot. Oczy mnie piekły. – Ale czy mogłabyś mi przynieść trochę wody?
– Oczywiście! – Mardżana upuściła wrzeciono i pomknęła po wodę, a ja wróciłam do swojej robótki, próbując nie wpaść w rozpacz z powodu stanu dachu. Żeglarskie węzły w połączeniu z trzciną wyglądały mniej jak dach, a bardziej jak pleciona łódeczka pożarta i zwymiotowana przez rekina.
Mardżana, moje oczko w głowie, wróciła nie tylko z dzbankiem wody, ale także z miską pokrojonego mango.
– Bóg zapłać, słoneczko. – Wyprostowałam się ostrożnie, ściskając skronie, by przed oczami przestały latać mi czarne plamki. Naprawy domu i uprawa roli utrzymywały mnie w formie, ale moje ciało nie lubiło, kiedy szybko zmieniałam pozycję, zwłaszcza popołudniami tak pełnymi wilgoci, że człowiek mógłby wyżymać powietrze. Opadłam na mokry hamak rozciągnięty w kącie i napiłam się bezpośrednio z dzbanka.
Mardżana usiadła pomiędzy moimi stopami.
– Jak myślisz, kiedy wrócą babcia i wujek Mustafa?
– Do zachodu słońca, jeśli Bóg pozwoli.
– Sądzisz, że ciocia Hala zjawi się razem z nimi?
– Jeśli będzie się czuła wystarczająco dobrze... – Mojego młodszego brata Mustafy i jego żony Hali nie było stać na nieruchomość dość dużą, by pomieścić jego warsztat i rodzinę, toteż często kursowali pomiędzy domem jej rodziców w Salali i naszym, na wzgórzach. Droga ta jednak była dość męcząca i Hala w szóstym miesiącu ciąży, z drugim dzieckiem na ręku, pojawiała się tu coraz rzadziej.
Mardżana zaczęła przebierać palcami u stóp.
– Gdybyśmy przeprowadzili się do Salali, widywalibyśmy się z nią przez cały czas. A ja mogłabym iść do szkoły przy meczecie.
Nadzieja malująca się na jej twarzyczce sprawiała, że serce mi pękało. Coraz częściej pytała o szkołę. Chociaż próbowałam ograniczać wyprawy Mardżany do Salali, moja matka i tak potajemnie zabierała ją na targ, gdzie wymieniały ploteczki z innymi starszymi paniami.
– Amino, to okrutne, tak ją izolować – oburzała się na mnie. – Mardżana rozkwita w towarzystwie. Nie możesz pozwolić, by jej życiem rządziły twoje lęki.
Gdyby tylko moja matka wiedziała, jak bardzo się bałam!
– To niebezpieczne, Dżano – mówiłam spokojnie. – Może za kilka lat.
Córka patrzyła teraz na mnie, a w jej ciemnych oczach czaiło się sto pytań. Kiedy była młodsza, zadawała je z niezmordowaną, dziecięcą ciekawością. „Dlaczego nie wyjedziemy ze wzgórz? Czy ścigają nas źli ludzie? Zrobią ci krzywdę?” Wiedziałam, że nie wystarczały jej moje niechętne, wymijające odpowiedzi, ale kiedy w ogóle przestała pytać, czułam jeszcze większe wyrzuty sumienia. Wydawała się za młoda, by tak posłusznie poddawać się losowi.
– Może w coś zagramy? – zaproponowałam, by ją rozweselić. Mardżana uwielbiała gry, opracowywała własne, skomplikowane wersje i sporządzała plansze i pionki ze wszystkiego, co jej wpadło w dłonie. – Idź po planszę do mankali.
– Dobrze! – Rozpromieniła się, w jednej chwili zapomniała o szkole i ruszyła na poszukiwania, aż jej warkoczyki podskakiwały.
Ściągnęłam z głowy chustę i umyłam twarz. Powiała bryza niosąca mocniejszy zapach morza i żyznej, mokrej ziemi. Charif objawiał się w pełnej krasie, pasma lekkiej mgły przykrywały szmaragdowe szczyty wzgórz. W razie gdybyście nigdy nie widzieli charifu w tej części świata: to prawdziwy cud. Góry i doliny przechodzą błyskawiczną transformację, skaliste zbocza porastają bujnymi lasami, a w suchych jak wiór wąwozach ryczą wodospady. Szybkość tej zmiany i żywa, wszechobecna zieleń, jej wspaniały odcień nieprzypominający niczego innego, wydają się niemal czarodziejskim dowodem na chwałę Boga.
Tymczasem dla mnie charif oznaczał coś więcej, podobnie jak upływ pozostałych pór roku. Jeśli morze było sercem naszego świata, wiatry stanowiły jego krwioobieg. A kiedy zaczynał dąć charif, wiatry te zmieniały się zgodnie z nim, zwiastując początek północno-wschodniego monsunu. Podczas gdy ja trudziłam się nad łatami w dachu, żeglarze od Kilwy do Zajli kończyli ładować statki, by wyruszyć do Arabii i Indii z kością słoniową i złotem, z drewnem namorzynów oraz wszelkimi świecidełkami, i cieszyli się ostatnimi chwilami spędzanymi z żonami i dziećmi. Księgowi i nadgorliwi inspektorzy handlowi z Adenu zagłębiali się w zwoje podatkowe, dręcząc nowoprzybyłych pytaniami, czy mają coś do zadeklarowania, podczas gdy pirackie floty czające się na Sokotrze podnosiły żagle, gotując się do ataku na niebacznych i słabo chronionych. Po drugiej stronie oceanu marynarze w miejscach takich jak Kambaj i Kalikat czekali, aż będą mogli odpłynąć na zachód, malując kadłuby swoich statków świeżymi warstwami smoły oraz oleju z rekina i sprawdzając stan żagli.
Żeglarze i urzędnicy, przemytnicy i handlowcy – ten powtarzający się kalendarz rządził życiem wszystkich nas i naszych przodków od niepamiętnych czasów. Mówi się, że w ruinach pogańskich świątyń i zapomnianych królestw można znaleźć towary z całego morza: plomby z indyjskimi pieczęciami w Bahrajnie i chińskie szkło w Mombasie. W naszych opowieściach pojawiały się zaś wzmianki o miastach wybudowanych i porzuconych przed przyjściem Proroka, pokój niech będzie z nim, a szanty, które śpiewamy, by urozmaicić rutynę pracy na statku, wspominają niezliczone szlaki handlowe, które utraciliśmy przez wieki. Moi przodkowie dostroili swoje życie do morza tak skutecznie, że nie jestem w stanie zapomnieć jego rytmu.
Przynajmniej tak sobie powtarzałam, kiedy byłam w dołku. Kiedy obserwowałam pojawiające się i znikające wiatry, za którymi nie mogłam podążyć, moją duszę wypełniał żal tak palący i bolesny, że musiałam się położyć. Czasem wędrowałam też po wzgórzach i pracowałam na roli, aż dłonie mi krwawiły, a pot ściekał po rękach i nogach. Aż byłam zbyt zmęczona, by pogrążać się we wspomnieniach i nurzać w rozpaczy, że nigdy już nie ujrzę, jak ląd niknie w wodnistym błękicie.
W tym momencie ponownie pojawiła się Mardżana, i mimo że żal nie zniknął, znacznie osłabł. Chociaż córka trzymała ukochaną planszę do mankali, nie patrzyła na mnie. Zatrzymała się na schodach i spoglądała ponad krawędzią dachu.
– Mamo... – Zmarszczyła brwi. – Jacyś ludzie nadchodzą.
– Ludzie?
– Obcy.
To słowo sprawiło, że skoczyłam na równe nogi, a w następnej chwili byłam u jej boku. Tutaj nigdy nie zjawiali się obcy. Nasze miejsce było zbyt oddalone od tras łączących Salalę z nadbrzeżnymi wioskami, by przyciągać zagubionych wędrowców... lecz Mardżana się nie myliła. Wąską, krętą ścieżką, przecinającą zielony busz, przesuwała się mała lektyka, niesiona przez czterech mężczyzn. Uzbrojonych mężczyzn, z szablami u pasa. Taka ostrożność była oczywiście zrozumiała, w okolicy nie brakowało bandytów, a czasami zdarzały się nawet lamparty. To jednak byli wielcy mężczyźni o postawie wojskowych, więc postanowiłam mieć się na baczności. Nie dostrzegłam zwierząt jucznych ani innych ludzi towarzyszących lektyce, co sugerowało, że ukryta w niej osoba wybrała się w krótką podróż.
Krótka podróż... do mojego domostwa? Ale po co?
Spojrzałam w kierunku dachu. Po jego drugiej stronie w wodoszczelnej skrzynce znajdował się mój łuk, podarunek od wielbiciela z Suharu, którego prezenty były atrakcyjniejsze niż on sam, a oprócz łuku także kołczan, w którym zawsze tkwiły nowe strzały. Nie była to moja ulubiona broń, ale radziłam sobie z nim szybko, dość szybko, by zdjąć dwóch z mężczyzn, zanim pozostali się ukryją. Może nawet trzech.
– Mamo?
Głos Mardżany przywrócił mnie do rzeczywistości. W tym świecie nie strzelało się najpierw do ludzi, by potem zadawać pytania.
Ostrożnie usunęłam ją z widoku.
– Nie pokazuj się i rozstaw planszę do mankali. Zobaczę, czego chcą.
Zrobiła zmartwioną minę.
– A może powinnam...
– Zostań na tym dachu i nie schodź, dopóki cię nie zawołam, rozumiesz?
Kiwnęła głową. Wciąż wydawała się nieco wystraszona, co znów kazało mi rozważyć kwestię łuku. Zostawiłam jednak broń na swoim miejscu, a zamiast niej chwyciłam młotek, którego przed chwilą używałam do naprawy dachu. W domu zapadła cisza, kiedy przekradałam się ku drzwiom wejściowym. Kamienne mury były tak grube, że niemal nie dało się usłyszeć niczego, co się poza nimi działo. Mimo że w dłoni dzierżyłam młotek, przez chwilę zastanawiałam się nad użyciem pobłogosławionego żelaznego ostrza przy pasie, a potem ponownie zakryłam włosy.
„Odszedł” – powtórzyłam sobie. „Nie ma go. Pogrzebałaś go tymi rękami”. Próbując ignorować strach kiełkujący mi w trzewiach, przycisnęłam ucho do zamkniętych drewnianych drzwi.
Ci po drugiej stronie wybrali ten sam moment, by zapukać, tak głośno, że podskoczyłam. Nie było to jednak walenie pięścią żołnierza, który przygotowywałby się do wyważenia wrót. Grupka podróżników po prostu stukała do drzwi, zupełnie normalnie. To ja zachowywałam się paranoicznie.
Trzymając młotek za plecami, otworzyłam im.
– Tak?
Po drugiej stronie stało dwóch mężczyzn, jeden z uniesioną dłonią, tak jakby chciał zapukać jeszcze raz. Jego wzrok uniósł się powoli ku mojej twarzy, a kiedy mnie zobaczył, otworzył usta w grymasie zdumienia. Nie miałam pojęcia, czy zaskoczył go mój obcesowy ton, czy wzrost, miałam jednak nadzieję, że jedno lub drugie przekona go do opuszczenia mojej posiadłości.
– P-pokój niech będzie z tobą – wyjąkał. – Czy to dom Fatimy Perfumiarki?
Tak, to był właściwy dom. „Perfumiarka” była jednym z wielu przydomków, jakie przybrała moja matka. Kiedy nasza rodzina ponownie się tu osiedliła, matka i brat byli anonimowymi osobami i zadbali o to, żeby tak zostało. Ja nie mogłam uczynić podobnie, chociaż to i tak nie miało znaczenia. Niewiele osób chciało rozmawiać z Umm Mardżaną, olbrzymią, ekscentryczną wdową, która rzadko opuszczała dom, a kiedy już to robiła, wałęsała się po wzgórzach niczym uwięziony lew.
– Pani nie ma w domu – odparłam nieżyczliwie. Cała byłam spocona i w resztkach sitowia. Może nieproszonych gości odstraszy powierzchowność opryskliwej, nieskorej do pomocy służącej. – Co mam jej przekazać?
Zanim mężczyzna odpowiedział, zasłona kryjąca wnętrze lektyki odsunęła się, ujawniając samotną pasażerkę: kobietę spowitą w fioletowy jedwabny dżilbab z naszytymi subtelnymi paciorkami z opali, wartymi na pierwszy rzut oka tyle, co nowy dach. Na nadgarstkach i dłoniach nosiła dość złota, by kupić kolejny dach i całą ziemię, na której się osiedliłam. Chociaż pozostawała częściowo ukryta w cieniu baldachimu, wydawała się posunięta w latach. Jej twarz kryła się pod welonem, ale włosy między skroniami i wysadzaną perłami opaską na głowę były siwe, a wokół oczu miała zmarszczki – kurze łapki.
Zmierzyła mnie wzrokiem, na końcu przyglądając się mojej twarzy z miną wyrażającą satysfakcję, tak jakby wybierała mięso u rzeźnika i spostrzegła wyjątkowo dorodną baraninę. Samo jej spojrzenie było niezwykle irytujące, a po chwili nastąpiło coś jeszcze gorszego: kobieta zaczęła wysiadać z lektyki.
– Wiadomość nie wystarczy – oznajmiła, a tragarze ruszyli jej pomóc.
Przesunęłam się, by zagrodzić przejście.
– Powinna pani zostać w lektyce. To wilgotne powietrze...
– Och, jest odświeżające. – Zadarła głowę, patrząc w górę na moją twarz. – Aleś ty wysoka!
– Ja... o-owszem – wyjąkałam. Zabrakło mi słów, a to nie zdarzało się zbyt często. Starsza kobieta wykorzystała moją niepewność, by przemknąć obok i przez drzwi, tak jakby była sułtanką, wchodzącą do własnego salonu. Gdyby czegoś takiego spróbował któryś z jej ludzi, walnęłabym jego głową o mur i przyłożyła mu do gardła nóż za podobną śmiałość, ale wobec kruchej staruszki byłam bezbronna. – Sajjida – spróbowałam znowu. – Moja pani, proszę. Musiała zajść jakaś pomył...
– Możesz zwracać się do mnie „Salima” – rzuciła przez ramię. – I byłabym wielce zobowiązana, gdybyś przyniosła mi trochę wody. Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli moi tragarze odpoczną na dziedzińcu?
Miałam coś przeciwko, nawet całkiem sporo. Mimo to nie potrafiłam wymyślić, jak ich stąd wyrzucić bez wzbudzania podejrzeń. Gość w dom, Bóg w dom, mówiło jedno z naszych najstarszych praw. W chwili, kiedy zobaczyłam starszą kobietę w ciasnej lektyce, powinnam czym prędzej zaprosić ją do domu i zaproponować, żeby tu odsapnęła. Jej ludzie również byli zmęczeni: pot lał się z nich strumieniami. Niewinna osoba – taka jak służąca, za którą chciałam uchodzić – bez namysłu zaprosiłaby ich wszystkich do środka.
Istniało także pewne prawdopodobieństwo, że podczas odpoczynku stracą czujność i będą bardziej podatni na ewentualny atak. Przykleiłam do twarzy serdeczny uśmiech.
– Oczywiście, że nie. Proszę, rozgośćcie się.
Chwilę trwało, zanim to zrobili. Pokazałam mężczyznom studnię i zostawiłam ich w cieniu przerośniętych drzew na dziedzińcu, a potem odeskortowałam Salimę do naszej nędznej namiastki pokoju gościnnego. Ponieważ przez dłuższy czas unikaliśmy przyjmowania gości, pomieszczenie to nie wyglądało szczególnie reprezentacyjnie. Z przeciekającego sufitu do metalowej puszki kapały głośno krople deszczu, a przyćmione światło wpadało przez jedyne, zakurzone okno. Pospiesznie usunęłam torebki z ryżem i soczewicą, ułożyłam stos poduszek, na którym kobieta mogła usiąść, a potem opuściłam pokój, by przynieść jej wodę i przekąski.
Kiedy wróciłam, Salima zdjęła już welon i rozpięła dżilbab. Zdawało się, że była w wieku mojej matki, a na jej siwych włosach nie było ani śladu henny. Chociaż jej delikatna twarz była teraz pomarszczona wiekiem i pobrużdżona od wysiłku, w młodości musiała być nie lada pięknością. Miała na sobie szatę w odcieniu głębokiego błękitu ze wzorem w miedziane ptaki, a do tego żółte szarawary o krawędziach nogawek tak bogato zdobionych, że krawcowej musiało to zająć pewnie z rok. Z szyi Salimy zwisał przepięknie wykonany złoty łańcuch, a w uszach miała kolczyki z rubinami. Krój jej stroju, biżuteria i zachowanie – wszystko to wskazywało, że dysponuje bogactwem i władzą większymi, niżbym się spodziewała.
Co oznaczało, że nie wiadomo, po co jej była moja matka. Oczywiście przez cały czas, kiedy tu mieszkałyśmy, matka – jak zawsze – utrzymywała kontakty towarzyskie z grupą przyjaciółek. Potrafiła się przystosować do każdych warunków, nawet gdy musiała się pospiesznie przeprowadzać i wyrywać dotychczasowe życie z korzeniami. Umiała cerować ubrania, malować dłonie i przygotowywać perfumy tak umiejętnie, że odkąd pamiętam, nigdy nie byłam głodna. Nie obracała się jednak w kręgach, do których niewątpliwie należała Salima. Ta, gdyby rzeczywiście chciała skorzystać z usług perfumiarki, przysłałaby służącą. Postawiłam tacę z owocami i wodą, i opuściłam wzrok, opierając się pokusie, by przyjrzeć się mojej gościni jeszcze bliżej.
Salima uniosła kubek, mamrocząc błogosławieństwa, a kiedy ugasiła pragnienie, zapytała:
– Kiedy spodziewasz się powrotu swojej pani?
– Nie wiem, sajjida. Może wrócić bardzo późno.
– Czy w domu jest ktoś jeszcze?
Przeszedł mnie nagły dreszcz.
– Nie. Tak jak mówiłam, z chęcią przekażę wiadomość.
Salima wzruszyła ramionami.
– Może później. Póki co, odpowiada mi twoje towarzystwo.
Jeżeli chciałam zachować pozory, nie mogłam teraz opuścić pomieszczenia.
– To dla mnie zaszczyt – odparłam z fałszywą skromnością, przeklinając w myślach całą tę sytuację, i usiadłam na podłodze. Mimo że Salima spoczywała na stosie poduszek, nadal była ode mnie niższa. Wsunęłam młotek za pas. Metalowy obuch dotykał moich pleców, dodając mi otuchy.
Kobieta wyciągnęła z rękawa niewielki wachlarz i zamachała nim przed twarzą.
– Co za duszna pogoda. Obiecano mi, że ta część wybrzeża będzie podczas charifu wyglądać jak zwierciadło Raju, ale ta wilgoć!
– A skąd pani pochodzi? – zapytałam.
– Z Adenu.
Aden. Najważniejszy i najbardziej praworządny port w całym regionie.
– Słyszałam, że gorący dzień w Adenie potrafi zawstydzić największe tutejsze upały. Czy pani rodzina mieszka tam od dawna?
– Prawie trzydzieści lat. Pochodzimy z Iraku, ale do Adenu przyciągnęły nas większe możliwości – odparła i westchnęła. – Obawiam się, że przy aktualnej polityce władz splendor mojej ojczyzny niedługo pozostanie obecny już tylko w opowieściach bagdadzkich gawędziarzy.
Cmoknęłam ze współczuciem. Chociaż nie miałam zamiaru zwierzać się z tego Salimie, podejrzewałam, że historia sukcesów mojej rodziny na morzu rozpoczęła się w podobnych okolicznościach. Mój ojciec zwykł rozpływać się w zachwytach nad chwałą starego Bagdadu i jego abbasydzkich władców, kiedy żeglarze tacy jak my podróżowali z Basry aż do Chin, by przywieźć stamtąd jedwabie, księgi i przyprawy nowego świata, nieznanych lądów, do których nasza religia dopiero zaczęła wówczas przenikać.
To jednak działo się lata temu. Bagdad nie był już od dawna sercem naszego świata: legendarne miasto, przyciągające kupców i podróżnych ze wszystkich odległych okolic muzułmańskiej wspólnoty, utraciło swój wysoki status. A może nigdy go nie miało? Kraj, w którym się urodziłam, zawsze spoglądał przede wszystkim na morze, które było tak rozległe! Tak rozległe, że arabscy i perscy żeglarze nie zwykli zapuszczać się dalej niż do Indii. Nie musieliśmy. Tam już byli miejscowi kupcy, z których wielu wyznawało islam, a poza tym znali tamtejsze wody i lądy lepiej niż my.
Salima wyciągnęła dłoń po kubek, ale nie trafiła. Sięgnęłam, by jej pomóc, tymczasem ona złapała mnie za nadgarstek.
– Proszę uważać – powiedziałam, po czym wskazałam talerz z owocami. – Może się pani poczęstuje?
– Obawiam się, że ta podróż kosztowała mnie więcej, niż sądziłam – odparła, wciąż trzymając moją rękę. – Och, to musiała być paskudna rana!
Podążyłam za jej wzrokiem. Rękaw podjechał mi do góry, odsłaniając cętkowaną bliznę rozciągającą się na prawym przedramieniu.
– Wypadek w kuchni – zełgałam gładko.
Wróciłyśmy na swoje miejsca, lecz Salima wciąż mi się przyglądała. Nie mogłam jej mieć tego za złe, w końcu wyglądałam, jak wyglądałam. Podobnie jak u wielu innych żeglarzy, w moich żyłach płynęła krew niemal wszystkich, którzy pływali po Oceanie Indyjskim. Ojciec mojego ojca był Arabem, sierotą, który zamienił fach poławiacza pereł na piractwo, kiedy zagarnął swój pierwszy statek, a matka mojego ojca – poetką i śpiewaczką z Gudźaratu, która skradła mu najpierw serce, a potem kiesę. Rodzina mojej matki, chociaż nie tak skandalizująca, szczyciła się równie światowymi korzeniami. Ojczysta wyspa matki, Pemba, udzielała schronienia zagubionym podróżnikom, między innymi pewnej liczbie marynarzy z Chin, wśród których znalazł się również dziadek mojej matki. Któregoś dnia zdecydował, że przyjęcie islamu i założenie rodziny w gościnnym kraju odpowiada mu bardziej niż ryzykowna podróż do domu.
Dzięki temu moje rysy stanowiły mieszankę ich twarzy, a do tego mówiłam wystarczającą liczbą języków, by móc teoretycznie wtopić się w otoczenie w naprawdę wielu krainach. Tyle że to było niemożliwe: w żadnych z krajów, które odwiedziłam, a było ich więcej, niż potrafię spamiętać, nie poznałam innej kobiety dorównującej mi wzrostem i ledwie garstkę równie silnych mężczyzn. Może i przeszłam już na emeryturę, ale robiłam, co się dało, by zachować świetną formę. Zamieniłam szermierkę i wiosłowanie na uprawę roli, pracę w sadach i poranne ćwiczenia pływackie w niespokojnym oceanie.
Salima wsunęła do ust plaster kokosowego miąższu.
– Twój ojciec musiał być prawdziwym olbrzymem. Podejrzewam, że potrafiłabyś samodzielnie unieść moją lektykę.
Cóż za komplement! A więc moja wartość sprowadzała się dla niej do możliwości noszenia jej bogatego tyłka!
– Jestem wyższa od ojca – odparłam z kamienną twarzą. – Ale gdyby okazało się to konieczne, z olbrzymią przyjemnością wyniosłabym panią z tego domu.
Jej usta drgnęły w grymasie przypominającym triumf, tak jakby ucieszyło ją, że wreszcie zmusiła mnie do niegrzecznej odpowiedzi. To było niepokojące, tym bardziej że po raz pierwszy zauważyłam w niej coś znajomego: jej wielkie brązowe oczy zalśniły rozbawieniem, a wąskie usta ułożyły się w rozpoznawalny grymas. Dlaczego wydawało mi się, że kiedyś już widziałam jej twarz?
Rozparła się na poduszkach.
– To bardzo... interesujący dom, ale w tak odosobnionym miejscu? Czy twoja pani nie bywa samotna?
Dach wybrał ten moment, by znów zacząć przeciekać. Krople głośno uderzały o blachę.
– Sądzę, że podoba jej się ta samotność – odpowiedziałam najswobodniej, jak umiałam.
Rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi, po czym Mardżana zajrzała przez szparę.
– Mamo?
Na miłość boską, dlaczego wybrała właśnie tę chwilę na nieposłuszeństwo?
– Dżano, mówiłam ci, żebyś została na górze – przypomniałam natychmiast, odpędzając ją gestem.
– Wiem, ale przyniosłam jedzenie. – Wsunęła się przez drzwi z tacą, na której stał dzbanek soku i piętrzyły się świeżo usmażone placuszki z bananów. – Myślałam, że mamy gości.
I oto moje kłamstwo zaczęło się walić w gruzy.
„Mamy gości”. Z tego zdania wyraźnie wynikało, kto jest właścicielką tego domu, a dobrze ubrana dziewczynka, która nazwała mnie mamą, dodatkowo mogła dawać do myślenia.
No i oczywiście Salima zwróciła baczne spojrzenie na Mardżanę, wciąż stojącą w przejściu.
– Czy to twoja córka? – zapytała.
– Tak. – Nie mogłam temu zaprzeczyć, byłyśmy do siebie zbyt podobne. Próbowałam ratować sytuację, wbijając znacząco wzrok w Mardżanę. – Dziękuję ci za sok, kochanie. To jest sajjida Salima, która szuka tu pani Fatimy, ale powiedziałam jej, że cała rodzina wyjechała i nie wróci w najbliższej przyszłości. Pani Salima odpoczywa właśnie, zanim ruszy w dalszą drogę.
– No cóż, jeszcze wrócimy do kwestii, czy i kiedy ruszę dalej... – Salima przywołała moją córkę gestem. – Podejdź, złotko, zostań z nami.
Mardżana popatrzyła na mnie ze zmieszaniem. W wieku dziesięciu lat nie wiedziała jeszcze dokładnie, co skłoniło naszą rodzinę do zamieszkania w takiej odległości od innych ludzi. Orientowała się jednak, że pływałam do wielu miejsc, że robiłam rzeczy, przez które teraz musiałam unikać pewnych osób. Zdawała sobie sprawę, że w razie niebezpieczeństwa powinna się schować w jednej z wyznaczonych kryjówek.
Nie powiedziałam jej nic więcej. Trudno ot tak zrujnować niewinność własnego dziecka, mówiąc mu, że matka, którą uwielbia, nie jest „najlepszą mamą na świecie”, tylko kobietą z krwi i kości, której zdarzyło się postąpić strasznie i niewybaczalnie.
Zaschło mi w ustach.
– Usiądź, Dżano – zarządziłam, klepiąc miejsce obok siebie. Salima zażyczyła sobie, żeby dziewczynka tu została, a żadna służąca nie sprzeciwiłaby się komuś z wyższych sfer.
Mardżana odłożyła tacę drżącymi rękami, a potem się do mnie przytuliła. Jej ciepłe ciało przylgnęło do mojej nogi. Salima przyglądała jej się zafascynowana, co sprawiało, że miałam ochotę przywalić starszej pani czymś twardym.
– Och, co za śliczności! – zachwyciła się nasza gościni, dotykając paska Mardżany. – Sama go zrobiłaś? Taki kolorowy!
Moja córka skinęła głową i się zarumieniła, wodząc palcami po jasnoniebieskich i zielonych tasiemkach, które wybrała w miejsce tradycyjnych czerwonych i czarnych.
– Lubię tkać.
– Jesteś naprawdę bardzo utalentowana, jak na tak młodą osobę. To musi być dziedziczne – orzekła Salima i zwróciła się do mnie: – Skąd pochodzi twój mąż?
„Z miejsca, do którego najchętniej bym cię odesłała”. Nie podobał mi się dziwny uśmieszek starszej kobiety i musiałam się z całych sił powstrzymywać, by nie odepchnąć jej dłoni od talii córki.
– Z mojej wioski.
– Naprawdę? – Po raz kolejny przyjrzała się Mardżanie. – Twoja córka ma raczej jasną karnację. Założyłabym, że twój mąż to cudzoziemiec, poznany podczas jednej z licznych wędrówek.
Serce stanęło mi na moment.
– Nie wędrowałam w życiu zbyt wiele.
– Czyżby? – Salima uniosła brwi z niedowierzaniem. – To się wydaje nieprawdopodobne, nachudo.
No cóż. Kurwa.
– Nachudo? – zapytałam i roześmiałam się wysokim, fałszywym głosem, modląc się, by to było z jej strony przejęzyczenie. Starsi ludzie popełniają takie pomyłki przez cały czas, prawda? – Obawiam się, że sajjida musiała pomylić adres. Ani moja pani, ani jej syn nie czują się szczególnie skłonni do morskich podróży.
– A córka twojej pani? Ma na imię Amina, prawda? Słyszałam, że jest olbrzymiego wzrostu. O ciemnej cerze, zębach opiłowanych w ostre, pokryte złotem kły i ze sporą blizną na prawym przedramieniu od oparzenia wybuchem substancji zapalających. – Salima przechyliła głowę. – Opowieści oceniają twój wzrost prawidłowo, ale z zębami przesadzają. Szkoda. Podobałoby mi się coś takiego.
A więc to nie był starczy lapsus.
Przy innej okazji charakterystyka Salimy mogłaby mnie zirytować, ale w tej chwili gówno mnie obchodziło, jak mnie opisała banda mężczyzn, którym z wrażenia zaparło dech. Mardżana przysunęła się i nerwowo na mnie spojrzała. W jej twarzy dostrzegłam cień dziecka, którym kiedyś była, i w tej samej chwili poczułam nagły przypływ pierwotnej, gwałtownej siły, która pozwoliłaby mi swobodnie zacisnąć dłonie na gardle sajjidy Salimy.
Uśmiechnęłam się dość szeroko, by pokazać złoty siekacz, od którego zaczęły się wszystkie te idiotyczne plotki.
– Sądzę, że ta wizyta trwa już zbyt długo. To oczywiste, że nasz klimat wpływa na twój umysł i każe ci opowiadać bardzo niebezpieczne rzeczy.
– Wręcz przeciwnie, czuję się świetnie, chwała Bogu – odpaliła Salima z nutą wyzwania w głosie. – Na pewno nie chciałabyś odprawić tak szacownej gościni. Podobna niegrzeczność sprawiłaby, że wzięto by cię na języki. I co by sobie pomyślała twoja córka?
Mrugnęła do Mardżany i w tym momencie coś we mnie pękło. Ludziom wydaje się, że matki są miękkie, grzeczne i słodkie, tymczasem od chwili, kiedy położono mi córkę na piersi, deklaracja: „Zrobiłabym dla niej wszystko” nabrała głębi, której nigdy przedtem nie rozumiałam. A więc ta kobieta zdecydowała się wejść do mojego domu i grozić mojej rodzinie w obecności mojego dziecka?
W takim razie najwidoczniej nie słyszała właściwych opowieści o Aminie al-Sirafi.
– Dżano. – Dotknęłam ręki dziewczynki. – Idź na górę i rozstaw planszę do mankali. To już długo nie potrwa.
Jej przerażone spojrzenie wędrowało pomiędzy Salimą a mną.
– Mamo, jesteś pew...
– Proszę. Już.
Mardżana szybko wstała, wymamrotała pożegnalne błogosławieństwo w kierunku starszej kobiety i wymknęła się przez drzwi.
Ledwie zniknęła z pokoju, a Salima odwróciła się z powrotem ku mnie.
– Rozumiem, że możemy już skończyć z tą blagą, kapitanko al-Sirafi?
Zacisnęłam dłonie, by powstrzymać się od rozbicia dzbanka z sokiem na jej głowie.
– Próbowałam grzecznie poprawić twoje błędne mniemanie. Teraz wyrażę się jaśniej: wynoś się.
– Mam dowód! – Wyjęła spod szaty plik wystrzępionych papierów. – Sądzisz, że wyssałam te wszystkie szczegóły z palca? Mój syn służył na twoim statku i napisał mi o tobie wszystko. – Rzuciła we mnie listami. – Rzuć na to okiem.
Jej syn? A któżby to mógł być, na litość boską? Swego czasu żeglowałam z wieloma mężczyznami, ale zaledwie garstkę dopuściłam do informacji o mojej rodzinie. Być może te listy miały stanowić dla mnie test? Nie tknęłam ich nawet. Napięcie między nami narastało, kontrapunktowane tylko kapaniem deszczu z przecieku i ćwierkaniem ptaków zza ścian budynku. Rozważałam możliwości działania. Nie miałam wątpliwości, że szybko i cicho poradzę sobie z jedną starszą panią. Z jej ludźmi mogło być nieco trudniej, ale przecież drzemali na dziedzińcu, zmęczeni i nieświadomi. Nie podobała mi się ta perspektywa. Minęły lata, od kiedy odebrałam komuś życie.
Przyszli jednak do mojego domu. Grozili mojej rodzinie.
„Mardżana się dowie”. Moja córka nie była głupia. Usłyszałaby przedśmiertne okrzyki, a potem patrzyła z dachu, jak usuwam ciała. Czy byłam gotowa, by stać się zabójczynią w oczach mojego dziecka? Gotowa, by powitać matkę po jej powrocie do domu z rękami brudnymi od ziemi z grobów nieznajomych?
Salima przywołała mnie do rzeczywistości:
– Sądząc po morderczym blasku w oczach, zakładam, że znalazłam właściwą osobę. Możesz sobie dać spokój z tego rodzaju pomysłami. Pozostawiłam w domu zarówno kopie listów, jak i spisane podejrzenia. Jeśli nie wrócę do Adenu do końca miesiąca, moi sekretarze roześlą wiadomości do wszystkich twoich nieprzyjaciół.
Prychnęłam tylko.
– Moich nieprzyjaciół? A kimże to jestem, rywalką samego kalifa, że miałabym obawiać się wrogów gotowych do zapuszczenia się między wzgórza w poszukiwaniu rzekomej piratki tylko ze względu na treść wymiętych listów starszej pani?
– W poszukiwaniu rzekomej piratki pewnie nie, ale gdyby chodziło o Aminę al-Sirafi? Oczywiście, że tak. Nie lekceważ swojej paskudnej reputacji, nachudo. Najwyraźniej dokonałaś czegoś szczególnego: narobiłaś sobie wrogów nie tylko wśród wszystkich pirackich sojuszy, ale także wśród kupców i sułtanów od Sofali do Malabaru. Wyobraź sobie, że taki na przykład emir Ormuzu wciąż jest gotów wypłacić nagrodę za twoją głowę, bo ukradłaś mu konie...
– Niczego nie ukradłam. Odzyskałam towar dla klienta.
– A wypadek w urzędzie ceł w Basrze?
– Pożary zdarzają się przez cały czas. Nie miałam z tym nic wspólnego.
– I zapewne to również nie ty zatrułaś potrawy na uczcie podczas rozmów handlowych w Mombasie, by okraść jej uczestników, kiedy utknęli w latrynach?
– Nigdy w życiu nie byłam w Mombasie. Ładnie tam chociaż?
– Świetnie! – W oczach Salimy błysnęła irytacja. – To może życzysz sobie jakiś niedawny przykład? Plotki głoszą, że ostatnio dwóch chłopaków z Adenu podczas wizyty w tej okolicy zostało porwanych w środku nocy przez potworną handlarkę ryb, która wywlokła ich na środek nawiedzonej laguny, zagroziła wywołaniem morskiego dżinna i odmówiła powrotu na brzeg, dopóki jej nie zapłacili. Kobieta, która miała złoto na zębach i walczyła jak mężczyzna.
Ach, więc to tak wyglądały wydarzenia w lagunie?
– Naprawdę masz obsesję na punkcie zwykłej procedury dentystycznej.
Ta odpowiedź najwyraźniej przelała czarę goryczy.
– Wiem, kim jesteś! – Salima potrząsnęła z wściekłością listami. – Skoro już cię wyśledziłam przez twoją rodzinę, potrafię zrobić to po raz kolejny, podobnie jak inni, kiedy dowiedzą się tego, co ja wiem!
Rozprostowałam z trzaskiem palce.
– Powinnaś przestać mówić w ten sposób o mojej rodzinie. Kiedy tak się wypowiadasz, to brzmi jak groźba, a groźby sprawiają, że zaczynam się zachowywać bardzo nierozsądnie, sajjido.
Zmierzyła mnie wzrokiem godnym rozdrażnionego jastrzębia.
– Nie miałam zamiaru cię zastraszać. Chcę cię tylko wynająć.
– Wynająć mnie? – Przyjrzałam się baczniej lśniącym jedwabiom Salimy i jej biżuterii godnej sułtańskich skarbów. – A w jakim celu, na litość boską?
Złożyła dłonie na podołku.
– Moja wnuczka została porwana. Chcę, żebyś ją odbiła i przywiozła do domu.
Po czym zamarła z wyczekującą miną, tak jakby celem mojego życia było zajmowanie się porwanymi wnuczkami. Może od razu wyjaśnię – to nieprawda. Porwania nigdy nie były moją specjalnością. Ani uprowadzanie, ani uwalnianie ofiar. Próbowałam kiedyś tego rodzaju kariery, ale żaden okup nie jest wart wysłuchiwania żałosnych skarg związanych bogaczy.
Mimo to cała historia mnie zaintrygowała, aż się za to znienawidziłam.
– Porwana? – powtórzyłam.
– Tak, porwana. Jutro miną dwa miesiące. – W kamiennych dotąd oczach Salimy pojawiło się pierwsze pęknięcie. Chwyciła brzeg swojej chusty, mnąc delikatną tkaninę w palcach. – Wykradziono ją z naszego domu w środku nocy.
– Nie masz straży?
– Oczywiście, że mam, poznałaś moich strażników. Porywacze uniknęli jednak wykrycia.
Cholera, może zabicie mężczyzn na dziedzińcu byłoby łatwiejsze, niż sądziłam.
– Ile ma lat?
Jej twarz nieco złagodniała.
– Szesnaście.
Szesnaście. A więc owszem, dziecko, wciąż w pełni wieku dziewczęcego. Rąbnęło mnie to prosto w serce i przez chwilę wyobraziłam sobie własną córkę porwaną w mroku przez obcych ludzi: krzyczącą moje imię, przerażoną do obłędu. Wypchnęłam tę myśl daleko, do tego strasznego kąta w umyśle każdego rodzica, gdzie tkwią wszystkie nieprawdopodobne możliwości, które zniszczyłyby go, gdyby się zrealizowały. Ta wnuczka to nie moje zmartwienie, ale z uwagi na determinację, z jaką Salima mnie szukała, najlepiej było pozwolić jej się wygadać.
– Czy nadeszły jakieś wiadomości? – zapytałam. – Żądania okupu?
– Nie. – Twarz starszej kobiety zapłonęła nienawiścią. – Ale wiem, kto ją porwał.
– Któż taki?
– Falco Palamenestra .– Niemal wypluła z siebie to nazwisko... jeśli to w ogóle było nazwisko, ponieważ zabrzmiało mi jak cudzoziemski bełkot, a przecież znam całkiem sporo języków.
– Balamanatra? – powtórzyłam.
– Pa-la-me-ne-stra. To Frank, niech będzie przeklęty. Były najemnik.
– Frank? – Wiedziałam co nieco na temat wojen szalejących na północy, ale nigdy nie słyszałam, żeby jakikolwiek Frank zabłądził aż do naszych krain. – Tutaj? – dodałam z osłupieniem. – To chyba kompletnie pogubił drogę do Palestyny?
– Nie. Dotarł do Palestyny, ale teraz, po tym, jak walczył najwyraźniej dla obu stron, a co więcej, jest z tego dość dumny, pożąda skarbów dla siebie. Podróżuje wzdłuż wybrzeża, szukając rzadkich przedmiotów, które mógłby ukraść.
Zmarszczyłam czoło, nieco zmieszana.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Ponieważ mnie odszukał. Moja rodzina... – Salima zamilkła, najwyraźniej starając się ostrożnie dobrać następne słowa. – Mamy to szczęście, że w naszym posiadaniu znajduje się wielka liczba artefaktów i wyjątkowych tekstów z dawnych czasów. W normalnej sytuacji nie znieślibyśmy rozstania z nimi, ale czasem, kiedy trafi się odpowiedni kupiec...
– A więc wtargnęłaś do mojego domu i nazwałaś piratką, a byłaś skłonna sprzedać dobra rodzinne jakiemuś frankijskiemu najemnikowi? – Niegrzecznie skinęłam głową w kierunku jej klejnotów. – Nie wydajesz się potrzebować większych pieniędzy.
Kobieta zacisnęła z oburzeniem usta w wąską linię, a potem wyjaśniła:
– Nie miałam pojęcia, kim był. Kazał miejscowemu pośrednikowi umówić się na rozmowę pod przybranym nazwiskiem, a kiedy zdałam sobie sprawę, że jest nie tylko Frankiem, ale także szaleńcem, poleciłam go wyrzucić. A powinnam kazać aresztować – dodała z goryczą.
– Dlaczego tego nie zrobiłaś? Czy ktoś z władz nie chciałby poznać frankijskiego najemnika węszącego w Adenie? – Wprawdzie od kiedy przeszłam na emeryturę, nie śledziłam bieżącej polityki (poza tym zawsze zakładałam, że wszyscy politycy są skorumpowanymi, kłamliwymi psami), ale coś mi świtało, że władcy Adenu nienawidzili Franków. A może byli sojusznikami tych, którzy nienawidzili Franków? A może jednak mogliby zawrzeć z Frankami przymierze tak korzystne, że byliby w stanie zapomnieć o muzułmańskiej krwi, przelanej podczas najazdów przybyszów z zachodu? Jak już wspomniałam, nie cenię sobie szczególnie polityków. My, piraci, jesteśmy przynajmniej uczciwi, jeśli chodzi o nasze cele.
Salima pociągnęła nosem.
– Zdaję sobie sprawę, że w twoim świecie zapewne nie ceni się szczególnie przyzwoitości, ale z pewnością zrozumiesz, że nie chciałam zwracać na siebie uwagi władz, donosząc im uprzejmie, iż zabawiałam potencjalnego frankijskiego szpiega, zainteresowanego okultystycznymi przedmiotami, zgromadzonymi przez moich przodków?
To o przodkach zabrzmiało fascynująco, ale ta kwestia mogła poczekać.
– Rozumiem, że chce dostać te przedmioty jako okup za twoją wnuczkę?
– Nie. Jak już wspominałam, nie pojawiły się żądania okupu. W gruncie rzeczy nikt się do nas nie odzywał w tej sprawie.
– W takim razie skąd pewność, że to on ją porwał? Mogła przecież po prostu uciec.
– Nigdy by nie uciekła – powiedziała twardo Salima. – Dunja to dobra dziewczyna. Była szczęśliwa w domu.
– Szczęśliwe szesnastolatki to rzadsza sprawa niż sprawiedliwi władcy. – Westchnęłam. – Sajjido, a więc minęły dwa miesiące bez żadnych wieści? I nikt nie widział, dokąd dziewczyna się udała? Nie jest mi lekko sugerować taką rzecz, ale jeżeli porwał ją z zemsty...
– Nie umarła.
Zaczekałam chwilę, ale Salima nie rozwijała tematu – i już samo to wiele mówiło o całej sytuacji. W świecie takim jak nasz, w którym choroby bez ostrzeżenia zabierają pozornie zdrowych, a książęta realizują swoje marzenia o władzy, płacąc za nie naszą krwią, rzadko wypowiadamy się o tych sprawach z podobną pewnością. Wzywamy miłosierdzia boskiego, maskujemy nasze nadzieje i lęki modlitwami oraz wiarą, bo to często jedyne, na czym możemy polegać.
Czy jednak nie mówiłabym tak samo, gdyby chodziło o Mardżanę? Spaliłabym cały świat, byle ocalić córkę, przeciągnęłabym pod kilem każdego, kto by ją skrzywdził, i robiłabym to wszystko do chwili, w której bez cienia wątpliwości mogłabym stwierdzić, że odeszła spośród nas.
A potem wszystkich bym pozabijała.
– Z pewnością masz wiele możliwości – zgodziłam się uprzejmie. – Czy pytałaś już gubernatora o...
Salima natychmiast zesztywniała.
– Nie. Tylko nie gubernator. N-nie śmiałabym. Mój mąż nie żyje, więc nie mam nikogo, komu mogłabym dyskretnie powierzyć nadanie tej sprawie odpowiedniego biegu. Jeżeli prawda wyjdzie na jaw, może zrujnować Dunji życie.
– Mogłaby raczej ocalić jej życie – wskazałam, ale to wydawało się jeszcze bardziej utwierdzać Salimę w uporze. Boże, broń mnie przed bogaczami i ich durnymi koncepcjami honoru. – Podsumujmy: przebyłaś całą drogę z Adenu, bo chcesz wynająć emerytowaną bandytkę, żeby przeprowadziła śledztwo w sprawie porwania. Sądzisz, że dokonał go pewien mężczyzna, ale nie masz żadnego dowodu, a on sam nie zażądał okupu. Sajjido, współczuję ci, naprawdę, ale nie zajmuję się ratowaniem...
– Odnajdujesz różne rzeczy – przerwała mi. – A co ważniejsze... potrafisz z nimi uciec. Ludzie wciąż opowiadają sobie historie o przebiegłej Aminie al-Sirafi. O posłach z Chin, którzy zasnęli na swojej wspaniałej dżonce, a obudzili się w dryfujących szalupach, bez statku i jego ładunku. O skarbcu w Kambaju, splądrowanym mimo obecności co najmniej tuzina strażników... – Przez jej twarz przemknął cień rozpaczy, a ja znów odniosłam wrażenie, że ją skądś znam. – Proszę. Mogę ci dobrze zapłacić.
– Nie potrzebuję twoich pieniędzy.
Rozejrzała się znacząco po moim zrujnowanym salonie o trzeszczących ścianach. Kilka kawałków sitowia, którego użyłam do naprawy dachu, wpadło przez sufit i utworzyło na podłodze nieporządny stosik, przypominający ptasie gniazdo. Odgłosy kapania osłabły, ale tylko dlatego, że w puszce zebrało się dość wody, by bębnienie przeszło w plusk.
– Z całym szacunkiem, nachudo... Nie wydajesz się korzystać na emeryturze z zebranych bogactw.
Spojrzałam na nią gniewnie.
– Nie potrzebuję więcej wrogów. Podałaś mi całą listę ludzi, którzy ucieszyliby się na widok moich zwłok dyndających nad zatoką Adenu, a ja mam jeszcze dodać do niej frankijskiego najemnika? – Podniosłam tacę przyniesioną przez Mardżanę i wstałam, dając jej do zrozumienia, że wizyta dobiegła końca. Igła bólu przeszyła przy tym moje prawe kolano: widmo starej rany, które przypominało mi ostatnio o moim wieku, w razie gdyby przyszły mi do głowy głupie pomysły.
– Z pewnością mogłabyś chociaż popytać – nalegała Salima łamiącym się głosem. – Falco wspominał o swoim statku. Potrzebuje przecież marynarzy, prawda? Podobnych tobie. Mogłabyś przynajmniej pojechać ze mną do Adenu i tam rozpytać towarzyszy, czy może coś wiedzą.
– Nie mogę się w to angażować – upierałam się, chociaż boleść w jej oczach rozdzierała mi duszę. – Naprawdę mi przykro, ale gdybym wróciła do tego świata, wystawiłabym na niebezpieczeństwo życie i zdrowie mojej rodziny.
Salima złapała mnie za rękaw.
– A gdybyś nigdy nie musiała się już martwić o tamten świat? Gdybym zapłaciła ci dość, byś mogła rozpocząć wraz z rodziną nowe życie, nie martwiąc się o pieniądze?
Pokręciłam głową.
– Nie ma takiej sumy...
– Milion dinarów.
Taca zagrzechotała o podłogę, a ja nawet nie zauważyłam, że ją upuszczam. Niewyobrażalna kwota wymieniona przez Salimę kompletnie zawróciła mi w głowie.
– Nie... nie możesz dysponować takimi pieniędzmi – wyjąkałam. – Milion dinarów?
– Tak. Milion dinarów. Kiedy sprowadzisz Dunję bezpiecznie do domu – dodała pewniejszym głosem kobieta. – Sprzedam wszystkie rodzinne skarby, jeśli to będzie konieczne.
Na Najwyższego! Zaczerpnęłam głęboko powietrza, serce waliło mi w piersi. Milion dinarów rzeczywiście mógł zmienić życie. Moja rodzina nie musiałaby już się martwić o pieniądze, co ja mówię, moje praprawnuki nie musiałyby się już martwić o pieniądze! Moglibyśmy kupić posiadłość gdzieś na odludziu, wynająć służbę i strażników do pilnowania, a Mardżana...
Mardżana też nie musiałaby się już nigdy martwić o pieniądze. O przeciekający dach ani o następny posiłek. O bezpieczeństwo. Nie musiałaby się kłaniać na każde skinienie jakiejś bogatej kobiety, która używała majątku jak maczugi. Nawet po mojej śmierci. Bez względu na to, jak długo będzie żyła.
Bez względu na to, kim zostanie.
Salima musiała wyczytać z mojej twarzy, jak bardzo mnie to kusiło. Naciskała więc dalej:
– Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że możesz zdobyć nie tylko nagrodę. Falco rabował przez lata i musi mieć górę własnych skarbów. Nie jestem piratką, nachudo, nie interesują mnie łupy z kradzieży, tylko bezpieczny powrót Dunji do domu. Cokolwiek przy okazji zdobędziesz, zostanie przy tobie.
Milion dinarów i do tego jeszcze cały statek łupów. Żeby było okrutniej, przez wąskie okno wpadł podmuch bryzy, pachnącej oceanem. Boże, tak wiele czasu minęło, od kiedy płynęłam po morzu. A teraz mogłabym stanąć znów na pokładzie Marawati, sypnąć złotem przed wybałuszonymi z podziwu oczami mojej załogi... i sprawić, by ten Frank pożałował dnia, kiedy zapuścił się na południe i porwał jedną z naszych dziewcząt... To było kuszące. Bardzo, bardzo kuszące!
Cała ja. Zawsze miałam duszę hazardzistki: nie potrafiłam się oprzeć wygranej przyprószonej błyszczącym pyłem ryzyka. Ale przez tę duszę ginęli ludzie, toteż obciążały ją teraz takie zbrodnie, że jeśli miałam umknąć przed ogniem piekielnym, Bóg będzie musiał się okazać zaiste najbardziej miłosierny.
– Nie mogę – powiedziałam ochryple.
Salima patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, a potem wyraz jej twarzy się zmienił.
– Nie zapytałaś nawet o jego imię.
Zmiana tematu mnie zaskoczyła.
– Co?
Zastanowiła się jeszcze przez moment, tak jak ktoś zmuszony do zagrania kartą, którą wolałby zostawić sobie na później.
– Mój syn, ten, który służył na twoim statku i który mi o tobie napisał. Nie zapytałaś o jego imię.
Nie, chyba faktycznie nie. Na swoją obronę musiałam jednak stwierdzić, że wątek „frankijscy bandyci porwali moją wnuczkę, więc zapłacę roczne dochody bogatego królestwa, byle ją odzyskać” trochę mnie rozkojarzył.
– No to jak ma na imię?
Salima nie odrywała wzroku od mojej twarzy.
– Asif al-Hilli.
No masz!
Wciągnęłam ostro powietrze. Powinnam się była zorientować, że ta zmiana taktyki była pułapką, a nawet ja nie byłam tak utalentowaną kłamczynią, żeby opanować reakcję. „Asif”. Dekadę później jego imię wciąż działało na mnie niczym wyprowadzony znienacka cios. Boże, nic dziwnego, że Salima wydawała mi się znajoma.
– Rozumiem, że go pamiętasz – powiedziała chłodno.
– Ano tak. – Trudno mi było się opanować. – A więc Dunja... jest jego córką?
– Tak.
„Och, Asifie! Ty łajdaku!”
– N-nie wiedziałam. Nigdy nie wspominał o córce.
Odsunęła się, najwyraźniej zraniona.
– Zapewne ignorował nasze istnienie, bo dzięki temu było mu łatwiej uciec na morze.
Na ten zarzut zabłysła we mnie iskra dawnej lojalności.
– Dom rodzinny, o którym opowiadał Asif, nie wydawał się szczęśliwy, sajjido. Twój mąż...
– Mój mąż nie żyje. – Salima cała się teraz trzęsła, nie próbując nawet ukrywać smutku. – A Asif nie był dzieckiem, kiedy opuszczał dom, był żonatym mężczyzną, niosącym brzemię odpowiedzialności za rodzinę. Jego żona zmarła, kiedy Dunja była jeszcze mała. Wychowałam ją.
Dunja. Łatwiej byłoby mi zignorować tę sprawę, gdyby pozostała nieznajoma. Wówczas jej porwanie byłoby niewątpliwą tragedią, ale cóż, tragedie się zdarzają. Teraz była córką Asifa, osieroconą córką bez ojca, który zginął przeze mnie.
„Jesteś mu to winna. Możesz przynajmniej odszukać kilka kontaktów z dawnych lat”. Szczerze mówiąc, wątpiłam, żeby jakiś Frank mógł zakraść się do Adenu, porwać szlachetnie urodzoną dziewczynę i odpłynąć w nieznanym kierunku tak, by nikt go nie zauważył. Zwłaszcza nikt spośród „podobnych mnie”, jak zauważyła mało taktownie moja gościni.
– Jestem stara – powiedziałam, przypominając o tym sobie i Salimie. – Zbyt stara na takie przygody.
Uniosła wysoko głowę.