Przyjaciel człowieka - Andrzej Pilipiuk - ebook + audiobook + książka

Przyjaciel człowieka ebook

Andrzej Pilipiuk

4,5
33,68 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oto nadciąga czterech jeźdźców, a każdy ma swoją historię.

Wojna zacznie swoją opowieść od niemożliwego - oto doktor Skórzewski, uniewinniony decyzją samego Hitlera, dołącza do nazistowskiej ekspedycji naukowej.

Zaraza szepnie Ci do ucha, jak pozostawiła po sobie tylko zgliszcza starego świata, na których wbrew wszystkiemu wyrasta coś nowego. Bo trudniej jest złamać ludzkiego ducha, niż unicestwić ciało.

Głód pokaże Ci swoje nieoczywiste oblicze. Bo głód wiedzy, tak samo jak głód jedzenia, potrafi zmusić człowieka do szalonych kroków.

Śmierć przypomni Ci, że żywi nie powinni zbliżać się do świata zmarłych, bo za przekroczenie cienkiej granicy przyjdzie im słono zapłacić.

Cztery opowiadania - cztery portrety ludzkiej natury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 412

Oceny
4,5 (658 ocen)
404
190
47
14
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sommmac

Nie oderwiesz się od lektury

Autor jak zwykle trzyma poziom.
10
Vulturia

Nie oderwiesz się od lektury

Bawiłam się świetnie! Oby dr Skórzewski żył jeszcze długo!
10
Katjusza1a7

Nie oderwiesz się od lektury

polecam wszystkie książki o stornie i Skórzewskim
10
AniAndrzej

Nie oderwiesz się od lektury

Mega! Jak zwykle!!!!
00
Szybki_Gomez

Dobrze spędzony czas

Książka zaczyna się od samego początku od wysokiego c... między historiami jest naprawdę przepaść myślowa i naprawdę miałem problem aby przestawić się z jednej w drugą ale każda z nich jest ciekawa pokazuje różne perspektywy tego co w tytule. Autor przykuwa wręcz hipnotyzuje uwagę czytelnika na pewnych aspektach. Sporo grozy i futurystycznych wizji oraz przemyconych przewrotnych zwrotów akcji. jestem wdzięczny również za wprowadzenie pierwszoosobowej narracji, którą uwielbiam, gdyż pomaga w spojrzeniu oczami bohatera. Dużo zdrowia i podziękowań autorowi za moc wrażeń.
00

Popularność




Światy Pilipiuka

2586 krokówCzerwona gorączkaRzeźnik drzewAparatusSzewc z LichtenradeCarska manierkaReputacjaLitr ciekłego ołowiuWilcze leżeZły lasPrzyjaciel człowieka

Duchy Poveglii

Wenecja, maj 1938

Zmierzchało. Nad wodami laguny przeciągnął klucz dzikich kaczek. Podmuchy wiatru wpadające przez uchylone okno były przyjemnie ciepłe. Doktor Paweł Skórzewski oparł się o parapet. Podziwiał kościół San Giorgio Maggiore, podświetlony przez zachodzące słońce. Fale Basenu Świętego Marka w tej poświacie wydawały się czerwone jak dobre wino. Gondolierzy pozapalali latarnie, ale ruch pomiędzy wyspami już zamierał. Większość jednostek dobiła do brzegu. Na ciemniejącym szybko niebie widać było kilka małych obłoczków.

Wymarzone miejsce dla kogoś takiego jak ja, rozmyślał doktor, rozcierając bolącą dłoń. Dojechać tu było trudno, ale jak dobrze z uścisku polskiej zimy skoczyć wprost w rozkoszne objęcia ciepłej i wilgotnej włoskiej wiosny. Nacieszyć oczy zielenią, nim słońce południa wypali wszystko do gołej ziemi. No i czymś ekstraordynaryjnym jest zobaczyć Wielkanoc w Wenecji... I pomyśleć, że nie chciałem jechać. Te kilka tygodni tutaj dobrze mi zrobiło. I język sobie przypomniałem, i odwiedziłem znajome kąty. Rozruszałem stawy. No i po muzeach jeszcze pochodzę z Malwiną. Jej też zmiana klimatu dobrze zrobi po chorobie.

W zapadającym powoli zmierzchu gondole wydawały się nieomal czarne. Lekarz zmarszczył brwi. Serce zakłuło go leciutko, jakby ostrzegawczo. Niechciane wspomnienie sprzed lat już się skradało, a za chwilę stanie mu przed oczyma. Odwrócił wzrok ku wnętrzu, oświetlonemu jasnym elektrycznym światłem. Lustra na ścianach jeszcze wzmacniały efekt. I myśli staruszka podryfowały w innym, znacznie bezpieczniejszym kierunku.

Sala powoli zapełniała się lekarzami zainteresowanymi odczytem. Część praktykowała na wyspach laguny, inni przybyli z lądu stałego. Starsi wiekiem zjawili się we frakach, młodsi preferowali garnitury. Było też kilkunastu w czarnych koszulach. Nadeszła pora zająć miejsce. Z ulgą zapadł się w wygodny fotel, laskę umieścił między kolanami.

Dyskusja na temat „Nowe metody leczenia chorób psychicznych” – raz jeszcze przejrzał ulotkę. Dopiero co Ugo Cerletti i Lucio Bini przedstawili swoje dokonania z zakresu leczenia schizofrenii elektrowstrząsami, a już mamy coś nowego. Ale patrząc perspektywicznie... Łypnął okiem na rozsianych po sali członków partii faszystowskiej. Im szybciej Włosi rozwiną psychiatrię, tym lepiej. Cały ten faszyzm to sztucznie stworzona ideologia. Odpowiada pewnym potrzebom, budzi złudne nadzieje na budowę nowego, lepszego świata. Na wychowanie nowego, lepszego człowieka. Ale to de facto wielka operacja psychologiczna na ciele społeczeństwa. Jak znał życie i podobne projekty forsownych zmian, skończy się to malowniczą katastrofą, po której zostaną rzesze zdezorientowanych fanatyków oraz zapiekłych ideowców, gotowych do śmierci walczyć za dawno przegrane sprawy. Im nie pomogą nawet elektrowstrząsy.

Szmery ucichły. Na podium wszedł prelegent. Doktor Skórzewski otaksował go wzrokiem. Dyrektor szpitala na Poveglii miał może trzydzieści lat. Jak na Włocha, był bardzo wysoki. Brązowe, jakby krowie oczy patrzyły rozumnie i spokojnie, włosy ściął na jeża. Druciane okulary o słabych szkłach dodawały jego pociągłej twarzy szlachetności. Miał cienkie, długie palce pianisty. Na czarną koszulę założył błękitny garnitur w lekkie prążki, a pod szyją zamotał sobie elegancką jedwabną muszkę.

– Doktor Carlo Zeno. Nadzieja włoskiej psychiatrii – mruknął Skórzewski po polsku, jakby smakując te słowa.

Coś w tym człowieku mu nie pasowało. Raz jeszcze obrzucił Włocha od stóp do głów uważnym spojrzeniem. Ubrany był normalnie, bez przesadnej, ostentacyjnej elegancji. Miał dłonie człowieka, który oprócz czytania książek ceni sobie pracę fizyczną. Do tego wysportowana sylwetka i nazwisko mogące wskazywać na szlacheckie pochodzenie. Należał pewnie do jednej ze starych rodzin patrycjuszowskich, trzęsących swego czasu Republiką. A jednak coś w nim było nie tak...

Zaczął się wykład.

– Panowie! – Doktor Carlo ukłonił się. – Potrafimy dziś walczyć z wieloma chorobami naszego ciała. Chirurgia poczyniła ogromny postęp. Wycinamy chore organy, próbujemy naprawiać uszkodzone. Widzimy związki pomiędzy narządami, jakich wcześniej nie podejrzewaliśmy. Na przykład wiemy już, że hormony wydzielane przez tarczycę bezpośrednio oddziałują na pracę serca. Podejrzewamy wpływ szyszynki na procesy starzenia. Wiemy, że defekt jednego narządu może rozregulować inne. Badamy te powiązania i czasem potrafimy zapobiegać złym skutkom. Ingerencja skalpelem w jeden narząd może poprawić funkcjonowanie drugiego, a nawet całego ciała. Pojawia się zatem pytanie, dlaczego nie szukać chirurgicznych sposobów walki z chorobami nerwowymi i psychicznymi? Zwłaszcza z tymi, które nie poddają się terapii środkami farmakologicznymi. – Pytanie zawisło w powietrzu, ale prelegent nie oczekiwał odpowiedzi. – Jak powszechnie wiadomo, siedliskiem naszej duszy, świadomości, osobowości jest mózg. Organ to bardzo tajemniczy i wedle powszechnie panującej opinii słabo jeszcze poznany. Organ regulujący wszystko, wysyłający impulsy do każdej, najdrobniejszej komórki ciała. Cóż jednak począć, gdy zachoruje?

Zrobił przerwę, dając gestem znak, że prosi o ewentualne pytania.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, proszę wybaczyć mój włoski, chce pan powiedzieć, że pańskim zdaniem, bezpośrednio oddziałując na mózg, dokonując na nim ingerencji chirurgicznych, można leczyć choroby umysłowe, które przywykliśmy uważać za nieuleczalne? – Doktor Skórzewski zmarszczył brwi.

– Powiem więcej. Doświadczenia przeprowadzone przez naszego kolegę z Portugalii, doktora Moniza, otwierają zupełnie nowe perspektywy. Nowe, jeszcze ciekawsze informacje docierają do nas z USA. Zamierzam kontynuować i rozwijać te prace. Dokonując resekcji patologicznie zmienionej partii kory mózgowej, spodziewamy się z czasem pokonać większość plag psychicznych dręczących zwykłych ludzi. – Wypiął dumnie pierś.

Po sali przeszedł szmer.

– Na przykład jakie choroby można w ten sposób leczyć? – zapytał ktoś z tylnego rzędu. – I na ile rozległe będą pola tych ingerencji?

– Doktor António Egas Moniz uważa, że zabieg leukotomii, czyli wykonanie nacięć na czołowych płatach kory mózgowej, pozwoli leczyć histerię, urojenia, a także nimfomanię i homoseksualizm. Przede wszystkim zapobiega atakom agresji i rozwiązuje problem patologicznej nadpobudliwości, w tym nadpobudliwości seksualnej. Doktor Walter Jackson Freeman z USA za pomocą szeregu doświadczeń potwierdził skuteczność tej metody. W tej chwili analizuje i przekazuje nam na bieżąco wyniki operacji na pierwszych kilkudziesięciu pacjentach.

Zebrani ponownie zaszemrali.

– Wydaje mi się, że mimo wszystko zabieg ten jest niezwykle radykalny – słowa starego Polaka przebiły się przez szmer uwag. – Niewiele wiemy jeszcze o budowie ludzkiego mózgu, za to doskonale zdajemy sobie sprawę, jak wrażliwy to narząd. Pamiętajmy także, że komórki układu nerwowego nie przejawiają większej ochoty do regeneracji. Każde uszkodzenie nerwów czy rdzenia kręgowego prowadzi do paraliżów, przykurczy, utraty czucia. Pan zaś chce wedrzeć się do sanktuarium, jakim jest ludzka czaszka, i zagłębić narzędzia w mózg, będący de facto jednym wielkim kłębowiskiem nerwów. – Głos Skórzewskiego ciął jak skalpel. – Czy nie należałoby wcześniej zebrać obszerniejszej dokumentacji? Powołać międzynarodowego ośrodka koordynującego, do którego spływałyby informacje o wszelkiego rodzaju uszkodzeniach i urazach w obrębie głowy oraz ich skutkach dla psychiki pacjentów? Moim zdaniem najpierw należy stworzyć precyzyjną mapę ludzkiego mózgu. Znacznie dokładniejszą niż te, które posiadamy. Musimy rozszyfrować zagadki tego narządu zwój po zwoju i dopiero uzbrojeni w tę wiedzę możemy sięgać po skalpel.

– Drogi panie kolego, zebrane dane nie są może kompletne, proszę jednak nie myśleć, że działamy zupełnie na ślepo – odparł prelegent. – Jak wspomniałem, na bieżąco analizujemy wszystkie informacje docierające do nas od naszych kolegów z USA.

– Analizujemy, owszem, ale dostęp mamy do tego, co uważają za stosowne nam przedstawić! – odezwał się starszy wiekiem brodacz z tylnego rzędu. – A jeśli ukrywają powikłania i przypadki nieudane?

– Nie podejrzewam ich o złą wolę. Poza tym ich doświadczenia to tylko pewien punkt odniesienia. Liczę na to, że będzie niebawem jedynie uzupełnieniem wyników naszych doświadczeń. Jeśli chodzi o badania układu nerwowego, przypomnę, że my, Włosi, jesteśmy pionierami. Augusto Tamburini, Ernesto Lugaro, tragicznie zmarły Jacopo Finzi... To nazwiska, które złotymi zgłoskami zapisały się w historii medycyny! Panowie – Zeno zwrócił się do reszty zgromadzonych – walka z chorobami trapiącymi ludzkość rozwija się dzięki pionierskim operacjom. Amerykański chirurg Harvey Williams Cushing, z którym miałem przyjemność korespondować, doprowadził niemal do perfekcji trepanacje czaszki, a usunięcie guzów mózgu staje się zabiegiem nieomal rutynowym.

– No tu żeś, panie kolego, trochę przesadził – mruknął pod nosem lekarz siedzący obok Skórzewskiego.

– Żyjemy w epoce postępu. Nie sypmy piasku w tryby jego machiny! Nie odwlekajmy chwili zwycięstwa. Po triumfie chirurgii pora na triumf psychiatrii. A najlepiej, połączywszy siły, rozwinąć nową gałąź medycyny, czyli psychochirurgię – zakończył doktor Zeno.

– Myślę tylko o możliwych skutkach ubocznych tego postępu – odezwał się głośno Polak.

– Można ten postęp rozumieć jak niemieccy eugenicy. Oni najchętniej wymordowaliby wszystkich chorych umysłowo i opóźnionych intelektualnie oraz wykastrowali wszystkich, którzy ich zdaniem mogliby przenieść wady wrodzone na kolejne pokolenia. Dla mnie to niegodne i obrzydliwe – zapewnił doktor Zeno. – Uważam, że powinnością lekarza jest leczyć, to znaczy przywracać zdrowie, a gdy jest to niemożliwe, zrobić wszystko, aby uczynić życie chorych znośniejszym. – Uniósł dumnie głowę. – Wierzę, że postęp, którego jestem narzędziem, przyniesie ulgę w cierpieniach chorym, w tym ulgę w cierpieniach psychiki.

Ktoś zaklaskał i po chwili cała sala biła brawo. Stary Polak pokręcił głową i bezradnie rozłożył ręce.

– Młody, wyrywny, zbyt pewny siebie. Sparzy się raz i drugi, to nauczy się nie pchać rąk w prometejskie ognie... Tylko ile zgasłych istnień ludzkich będzie kosztowała ta jego nauka? – burknął po polsku, widząc, że i tak nikt go nie słucha.

Wstał, przepchnął się do wyjścia i wyszedł z sali. Na korytarzu było przyjemnie chłodno. Westchnął ciężko. Wiedział, że przegrał. Przegrał, jeszcze zanim zabrał głos. Był zmęczony, zniechęcony, bezradny. Oparł się ciężko na lasce.

Fiksum-dyrdum, burknął w duchu. Człowiek ma swoją tezę i wierzy w to, co robi. Wierzy do tego stopnia, że ignoruje oczywiste wątpliwości. Ja w każdym razie zrobiłem, co mogłem. Przycisnął dłoń do serca. Dyskusja z niektórymi to jak gra w szachy z gołębiem... Młodość ma swoje prawa i swoją specyfikę. Gorąca głowa może być zaletą, ale może też być wadą. Nie. Nie zrobiłem wszystkiego, co mogłem, rozważał. To szaleństwo trzeba jakoś powstrzymać. Przynajmniej do czasu, gdy zdobędziemy od Amerykanów bardziej szczegółowe dane o skutkach tych zabiegów. Wiarygodne dane, rzecz jasna.

Schody poprowadziły go na dół, przeszedł pod arkadą i po chwili wyszedł na nabrzeże. Serce uspokoiło się. Wiatr znad laguny owiał czoło. Doktor Skórzewski ruszył, postukując laseczką o kamienne płyty. Nie chciał patrzeć na ciemną wodę, odwrócił wzrok. Na nabrzeżu paliły się liczne latarnie. Z okien hoteli i restauracji padał poblask światła elektrycznego. Doktor szedł, zaciskając zęby i patrząc wyłącznie na fasady kamienic. Wzdłuż brzegu przemknął tramwaj wodny. Szum rozcinanej dziobem wody i miarowy bas silnika sprawiły, że lekarz odruchowo spojrzał w tamtym kierunku. Przestraszył się, ale patrzył twardo. Pale przy brzegu, kołyszące się gondole, sunący z gracją jasno oświetlony statek... A wokoło ciemność, czarne fale, ogromny przestwór spowitej w mrok wody. Doktor wzdrygnął się i pospiesznie odwrócił wzrok. Na szczęście do kwatery nie miał daleko.

Wenecja się zmienia, pomyślał. Na przestrzeni tych niemal czterdziestu lat widać to doskonale. Gdy byłem tu wcześniej, na wodzie królowały gondole i zwykłe płaskodenne łódki. Dziś coraz powszechniej widzi się motorówki. No i parowców już prawie nie ma. Silniki spalinowe zrewolucjonizowały transport. Ludziom żyje się lepiej i wygodniej. Choć żal trochę bocznokołowców i widoku żagli... Z drugiej strony są tu widoki i obyczaje, które pozostały niezmienne. Jakbym nigdzie nie wyjeżdżał.

Zagryzł wargi. Nie zdołał oszukać się wewnętrznym monologiem.

To irracjonalne, zbeształ się. Widok laguny nocą nie powinien psuć mi humoru. To tylko woda.

Przeszedł po mostku nad kanałem, potem po drugim i znalazł się u wylotu via Garibaldi. Znów odruchowo przyspieszył kroku. Otwartą przestrzeń wód miał teraz za plecami. Na szczęście już po chwili wszedł w znajomy przesmyk pomiędzy kamieniczkami.

*

Nadeszła pora snu. Szpital powoli się uspokajał. Gdzieś jeszcze trzasnęły drzwi, zabuczał głośniej agregat prądotwórczy, ktoś w drugim skrzydle krzyknął rozdzierająco, zabrzęczały blaszane miski. Jeden z pacjentów śpiewał piętro niżej przy otwartym oknie. Na kamieniach dziedzińca zatupotały kroki dozorcy. Zaszczekał pies. Śpiewak skończył arię i umilkł.

Pokoik był czteroosobowy, ale chwilowo gościł tylko dwóch pacjentów. Ściany pobielono jakiś czas temu. Posadzkę z klinkierowej cegły szorowano co najmniej raz w tygodniu, a w przejściu między łóżkami przykryto ją spranym chodnikiem. Na ścianie wisiały cztery święte obrazki i półka na książki. Znalazło się też miejsce na stolik nocny, dzbanek z wodą oraz dwa krzesła. Pokoik był miły, nawet na swój sposób przytulny. I tylko krata zabezpieczająca okno od wewnątrz, niegasnąca nigdy mała lampka elektryczna oraz drzwi pozbawione klamki, za to z wyciętym szerokim filongiem psuły efekt.

– Można powiedzieć, że leżę i kwiczę – westchnął Antonio Knot. – Mam niespełna szesnaście lat, jestem sierotą. Siedzę zamknięty w szpitalu psychiatrycznym. Wpakował mnie tu wujaszek tylko dlatego, że potrzebne mu moje mieszkanie. Jakby tego było mało, doktor wytypował mnie do operacji, której sam opis budzi przerażenie... Z drugiej strony skoro jest już tak źle, mogę chyba oczekiwać jakiejś odmiany? Jak mówią dominikanie, „gdy noc jest najgłębsza, wstaje świt”.

– Oni znów tam są... Stoją i patrzą... – szepnął jego współlokator, stary marynarz imieniem Giuseppe.

Swoim zwyczajem stał oparty o parapet i patrzył przez okno. Mieli stąd widok na dziedziniec oraz kawałek szpitalnego ogrodu. Drzewa po drugiej, odciętej kanałem, północnej części wyspy zasłaniały widok na lagunę. Gdyby nie to, dałoby się zapewne ujrzeć światła wyspy Giudekki.

– Stoją, patrzą... Jesteśmy tu obcy. To ich wyspa. Ich świat. Świat żywych nie powinien mieszać się ze światem umarłych. Długo byli tu sami... Są smutni. Czuję ich smutek. Cierpienie... Zapomniano o nich. A oni tu są. Zostali... No i mają żal do mnie.

Chłopak wstał, spojrzał przez okno, ale na zalanym księżycową poświatą dziedzińcu nikogo nie dostrzegł. Wzdrygnął się. Ten staruszek twierdził, że widzi duchy. W sumie nic szczególnie dziwnego. W szpitalu dla umysłowo chorych przebywali różni pacjenci. Niejeden z nich widział rzeczy, które nie istniały. Kłopot w tym, że współlokator sprawiał wrażenie, jakby faktycznie je dostrzegał. W jego słowach było niepokojąco dużo sensu i konsekwencji. Mimo siedemdziesiątki na karku zaskakiwał elokwencją i bystrością umysłu.

– Ich się nie lękam. No, może trochę. Boję się jedynie głosów, które czasem odzywają się w mojej głowie – szepnął Giuseppe. – Nie wiem, czy są powody, dla których powinieneś obawiać się duchów. Nie są na ciebie zagniewane... Wydaje mi się, że stoją tam, bo na swój sposób strzegą granicy tego, co żywe i martwe. To była ich wyspa.

– Duchy...

– Podstawowa zasada mówi, że to, co martwe, nie powinno mieszać się z tym, co żywe. Zmarli mają swój świat, a my swój. Duchy przeważnie nie szkodzą żywym. Chyba że je rozdrażnimy. A ten szpital postawiono na krawędzi światów. Jakbyśmy postawili stopę na skraju krainy zmarłych. Już na ich terenie. Jeszcze trzymają się na dystans, ale kiedyś pewnie wejdą do budynku, staną w drzwiach. Przyjdą po mnie. Po nas. Po wszystkich, którzy zburzyli im spokój.

Stary zaczął się trząść jak osika.

– Będę musiał się z nimi spotkać. Stanąć twarzą w twarz. Tłumaczyć się... Tu się działy potworne rzeczy – szepnął. – Ja też czyniłem tu zło. Zło nie odeszło. Ono śpi... Jedno zło budzi drugie. Ta wyspa zmienia ludzi. I zazwyczaj zmienia na gorsze. Nieliczni stają się lepsi. Ja też popełniłem rzeczy niegodne... Ty masz czystą duszę, tobie chyba nie zagrożą. Ale ja...

– Połóż się spać, Giuseppe – poprosił chłopak.

– Nie... Obiecałem kiedyś, że ci o tym opowiem. To chyba dobra chwila. Oni chyba też chcą usłyszeć moje wyjaśnienia.

– Wydaje mi się, że wolałbym posłuchać tej opowieści za dnia. – Chłopak raz jeszcze spojrzał na dziedziniec.

Księżyc już wzeszedł, stara dzwonnica – pamiątka po średniowiecznym kościele San Vitale – rzucała długi czarny cień. Antonio nie dostrzegł niczego niepokojącego. Przeniósł wzrok dalej. Drzewa szumiały cicho, podmuchy nocnego wiatru znad laguny poruszały konarami. Prawie nagie gałęzie nocą wyglądają paskudnie. Ale za gąszczem splątanych konarów widział kilka słabych światełek, niczym rój świetlików. I lekki poblask łuny nad miastem. Wenecja... Miasto miast. Tak bliskie, a zarazem tak dalekie. Dla niego była to odległość jak z Ziemi na Księżyc.

W skrzydle dla pacjentów niebezpiecznych ktoś ponownie krzyknął głośno, rozdzierająco. Znów zapadła cisza. Tylko drzewa, wyrosłe na popiołach dziesiątek tysięcy ofiar epidemii, szumiały... Niepokojąco, złowrogo.

– Byłem młody i głupi – stary zaczął monolog. – W domu bieda, ale miałem dzianego krewniaka. Twój chciwy wujaszek to przy nim czarujący dżentelmen. Kanalia to była straszliwa... Lewe interesy. Jego marzeniem życia było mieć własny dom publiczny. Przyszedł do mnie, bo wymyślił, jak można zarobić pieniądze. Duże pieniądze. Potrzebował pomocników. Tu, na Poveglii... Widzisz, zanim się urodziłem, istniał tu skład amunicji, ale wojsko go porzuciło, jako że było zbyt wilgotno, żeby trzymać pociski czy proch. W każdym razie tamtej jesieni, gdy skończyłem piętnaście lat, wyspa była już opuszczona. Przypływaliśmy łódką, udawaliśmy rybaków. Nikt nie zastawiał sieci w pobliżu i nadal unika się tych wód, ale nie było to w żaden sposób zabronione. Przybijaliśmy do brzegu, na tę drugą część, w której ma być teraz winnica. Szukaliśmy, gdzie można było jeszcze rozpoznać długie garby ziemi. Kopaliśmy w grobach.

– Tych z epidemii?

– Tak. Dżuma, czarna śmieć, wielka epidemia roku tysiąc czterysta osiemdziesiątego piątego. Z tego, co wyczytałem później, najpierw chorych zwożono na wyspę Lazzaretto Vecchio, tu niedaleko, bliżej Lido, gdzie jest wyspa San Lazzaro degli Armeni, tylko trochę na południe. Potem otwarto Lazzaretto Nuovo, na wschód od wyspy Murano, przy Sant’Erasmo. Ale chorych wciąż przybywało, więc na Poveglii powstał trzeci szpital, największy i najgorszy... I cmentarz dla tysięcy ofiar czarnej śmierci. Już wtedy utarło się przekonanie, że to miejsce przeklęte. Dżuma nie odeszła tak do końca, w szesnastym wieku wracała, znów zabijała, ale była jak stary kundel bez połowy zębów, zdolny jeszcze chapnąć za łydkę, ale za słaby, żeby skoczyć do gardła. O wyspie powoli zapomniano. A potem przyszła druga straszliwa epidemia, która spustoszyła całe Włochy, dżuma mediolańska roku tysiąc sześćset dwudziestego dziewiątego.

– Coś o tym słyszałem...

– Zabiła może jedną czwartą, a może i połowę mieszkańców miasta. I znów zapłonęły stosy pogrzebowe na Poveglii. I w tym krewniak upatrzył sobie sposób na zarobek. Widzisz, tych ludzi zgarniano jak leci. Bogatych i biednych bez różnicy. Jeszcze żywych i zmarłych. Było zarządzenie władz Wenecji, że wszystkie zwłoki muszą zostać spalone. A wszyscy chorzy z całej laguny podlegają izolacji. Konającymi opiekowali się zakonnicy, byli też lekarze. Ale tu prawie nikt nie wracał do zdrowia. Trupy zwiezione z wysp i te świeże ze szpitala rzucano na wielkie stosy, warstwa ludzi, warstwa drewna, warstwa ludzi... Potem niedopalone kości, czaszki i popioły zsypywano do wielkich, długich rowów. Ludzi do tej roboty było mało, więc zwolniono więźniów i obiecano im darowanie win, jeśli przeżyją. Rzecz jasna, tacy „robotnicy” kradli na potęgę, przeczesywali nieboszczykom kieszenie, być może przywłaszczali sobie co lepsze ubrania czy buty. Jednak i dla nas wiele zostało. Gdy zmarli mieli coś w kieszeniach, za pazuchą albo biżuterię, wszystko płonęło, topiło się. Ale złoto jest prawie niezniszczalne. Zmieniło się w kropelki metalu, wpiekło w węgle, w kości... Koszmarna to była praca, ten popiół, choć już przerośnięty ziemią, nawet po kilku wiekach miał taki dziwny zapach. Wszystko się w człowieku skręcało ze strachu i obrzydzenia. Najgorsze są czaszki... One nigdy nie spalą się do końca. Zostają. Czasem były całe, napuchnięte jakby, czasem połamane. Patrzyły na nas pustymi oczodołami. Większe i mniejsze. Dziesiątki, setki...

Umilkł.

– Okropny widok? – zapytał mimowolnie Antonio.

– Okropny, ale po tygodniu przywykliśmy. Otępieliśmy przy tej robocie. Czaszka znaczyła dla nas tyle, co kamień, zwykła przeszkoda, którą podczas kopania odrzucało się na bok. Potem te obrazy wracały w snach. – Giuseppe wzdrygnął się. – W każdym razie kopaliśmy w ziemi, braliśmy wiadra popiołów, szliśmy nad wodę, sypaliśmy urobek na bardzo gęste sita i przepłukiwaliśmy. Co błysnęło, szło do blaszanki. Czasem grudki, czasem nawet nadtopione, zdeformowane monety, a jak ogień był słabszy, to całe pierścienie czy kawałki łańcuszków. Co dzień było tego więcej i więcej. W zasadzie byliśmy już bogaci. Ale krewniak marudził. Mówił, że to wszystko za mało, że za wolno nam idzie i że prędzej czy później ktoś nas przyuważy przy tej robocie, a wtedy grozi nam więzienie. Proponował, żeby nie tracić czasu na machanie wiosłami. Żeby zostać na wyspie kilka dni, nie wracać nocą do domu. Ale byliśmy uparci. Nikt z nas nie miał odwagi tu nocować. Zawsze przed zmierzchem umykaliśmy jak szczury. Aż pewnego dnia... – urwał i zaczął się trząść.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

– Co? – Rin aż zamrugała.

Urzędnik zerknął na nią znad swojej książeczki.

– Obowiązkowa procedura zapobiegania ściąganiu. Jeśli już musisz, idź do niej. – Wskazał na drugą stronę pomieszczenia, gdzie czekała jego koleżanka.

Rin z całych sił zaplotła ramiona na piersi i podeszła do urzędniczki. Moment później została wprowadzona za parawan i bardzo drobiazgowo przeszukana. Egzaminatorzy chcieli mieć pewność, że nie przemyca ściągawki w żadnym z naturalnych otworów ciała. Na koniec wciśnięto jej do ręki bezkształtny niebieski worek.

– Załóż to – poleciła urzędniczka.

– Czy to naprawdę konieczne? – Podzwaniając zębami, Rin zaczęła się rozbierać.

Fartuch egzaminacyjny okazał się na nią stanowczo za duży; dłonie ginęły w fałdach materiału i Rin musiała kilka razy podwinąć rękawy.

– Tak, konieczne. – Urzędniczka wskazała dziewczynie gestem ławkę. – Przed rokiem aż u dwanaściorga kandydatów znaleźliśmy wszyte w ubrania ściągawki. Musimy się zabezpieczyć. Otwórz usta.

Rin posłusznie wykonała polecenie.

Urzędniczka obejrzała jej język, unosząc go cienkim pręcikiem.

– Żadnych odbarwień, to dobrze. Oczy szeroko otwarte.

– Po co ktokolwiek miałby się narkotyzować przed egzaminem? – zdziwiła się Rin, kiedy urzędniczka zajrzała jej pod powieki. Odpowiedź nie padła.

Zadowolona kobieta odprawiła Rin skinieniem na korytarz, gdzie w niezbyt zdyscyplinowanym szeregu czekali pozostali kandydaci na studentów. Dłonie mieli wolne, a twarze jednakowo ściągnięte niepokojem. Nie przynieśli ze sobą na egzamin żadnych przyborów – ostatecznie pióra można było wydrążyć i ukryć w nich ruloniki z rozwiązaniami zadań.

– Ręce przez cały czas będziecie trzymać na widoku – zadysponował urzędnik, który wyszedł właśnie przed uczniów. – Rękawów nie wolno opuszczać poniżej łokcia. Od tego momentu przestajecie ze sobą rozmawiać. Kto będzie musiał się wysikać, podniesie rękę. Z tyłu sali znajdziecie wiadro.

– A jak zachce mi się srać? – spytał jakiś chłopak.

Urzędnik zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

– No co? – rzucił chłopak tonem usprawiedliwienia. – Egzamin ma trwać dwanaście godzin.

– We wzmiankowanej sytuacji – mężczyzna wzruszył ramionami – postaraj się zrobić swoje po cichu.

Rin była od samego rana zbyt zdenerwowana, by przełknąć choć kęs. Mdłości dostawała już na samą myśl o jedzeniu. Pęcherz i jelita miała puste. Pełen był tylko jej umysł, niemal do rozpuku wypchany oszałamiającą wielością matematycznych wzorów, wierszy, rozpraw i ważnych dat historycznych, które miała przelać na karty egzaminacyjnego kajetu. Była gotowa.

W sali egzaminacyjnej przygotowano miejsca dla setki kandydatów. Ławki ustawiono w schludne rzędy po dziesięć. Na blatach czekały ciężkie kajety, kałamarze i pędzelki pisarskie.

W większości pozostałych prowincji Nikanu trzeba było odcinać od świata całe ratusze, by pomieścić tysiące chętnych przystępujących rokrocznie do egzaminu. Małe Tikany było jednak niewielką wioską w Prowincji Koguta, zamieszkaną głównie przez chłopów i obszarników. Tutejsze rodziny zdecydowanie bardziej potrzebowały rąk do pracy w polu niż wykształconych na uniwersytetach darmozjadów. W Tikany od zawsze wystarczała ta jedna jedyna sala.

Rin weszła w ślad za pozostałymi uczniami i zajęła wyznaczone miejsce. Wyobraziła sobie, jak muszą wyglądać z góry: równiutkie kwadraty złożone z czarnych czupryn, identycznych niebieskich fartuchów i brązowych drewnianych stołów. Ujrzała w duchu mrowie bliźniaczych sal rozsianych po całym kraju, pomyślała o tysiącach oczu wpatrzonych z nerwowym wyczekiwaniem w wodne zegary.

Zęby Rin dzwoniły nieprzerwanie, wpadły w obłąkańcze postukiwanie, które – była pewna – musieli słyszeć wszyscy dokoła. I nie trzęsła się wyłącznie z zimna. Ze wszystkich sił zacisnęła szczęki, lecz osiągnęła tyle tylko, że dygotanie rozeszło się po całym ciele, ogarniając ręce i kolana. Pędzelek drżał w jej dłoni, spryskując blat czarnymi kropelkami.

Chwyciła go mocniej i nakreśliła na okładce egzaminacyjnego kajetu swoje nazwisko w pełnym brzmieniu. Fang Runin.

Nie ją jedną dręczyły nerwy. Już w tej chwili spod tylnej ściany sali dolatywały odgłosy wymiotów. Rin chwyciła się za przegub, zamknęła palce na śladach oparzeń, zaczerpnęła głęboki haust powietrza. Skup się.

Stojący w rogu zegar wodny odezwał się cichym kurantem.

– Zaczynajcie – rzucił egzaminator.

Okładki setki kajetów zafurkotały niczym skrzydła zrywającego się do lotu stada wróbli.

*

Dwa lata wcześniej, w dniu, w którym mocą arbitralnej decyzji lokalnego sędziego pokoju wypadały czternaste urodziny Rin, przybrani rodzice wezwali ją do swojej części domu.

Prawdziwa rzadkość. Fangowie zazwyczaj ignorowali istnienie Rin, chyba że mieli dla niej akurat jakieś zadanie. Wówczas wydawali polecenia tonem, którym równie dobrze mogli zwracać się do psa. „Zamknij sklep. Rozwieś pranie. Zanieś sąsiadom tę paczkę opium i nie wracaj, dopóki nie wydębisz od nich dwakroć tyle, ile zapłaciliśmy my”.

W fotelu dla gości siedziała kobieta, którą Rin widziała pierwszy raz w życiu. Twarz nieznajomej oprószona była czymś, co wyglądało jak mąka ryżowa; jej bladość podkreślał kolor pokrywający wargi i powieki. Miała na sobie jasnoliliową suknię, ozdobioną deseniem w kwiaty wiśni, o kroju stosownym być może dla dziewczęcia dwa razy młodszego. Suknia ściskała grubą talię, nadając całości wygląd pękatego worka ze zbożem.

– To ona? – upewniła się nieznajoma. – Hmm. Trochę przyciemna. Inspektor nie zwróci większej uwagi, ale cena pójdzie przez to w dół.

Rin doznała nagle przerażającego przeczucia, że wie, co się dzieje.

– Kim pani jest? – zapytała śmiało.

– Siadaj, Rin! – rzucił wuj Fang i wyciągnął po dziewczynę dłoń.

Rin z miejsca rzuciła się do ucieczki. Ciotunia Fang chwyciła ją za rękę i szarpnęła z powrotem. Doszło do krótkiej szamotaniny, z której zwycięsko wyszła ciotunia Fang i popchnęła Rin w stronę krzesła.

– Nie pójdę do burdelu! – wrzasnęła dziewczyna.

– Swatka Liew nie przychodzi do nas z burdelu, idiotko! – warknęła ciotunia Fang. – Siadaj. Okaż trochę szacunku.

Swatka Liew wydawała się zupełnie nieporuszona, jakby oskarżenia o sutenerstwo stanowiły codzienny element jej pracy.

– Niebawem spotka cię niesłychane szczęście, moja słodziutka – odezwała się. Głos miała promienny i fałszywie przymilny. – Chcesz może usłyszeć jakie?

– Nie! – Rin zacisnęła dłonie na brzegach siedziska i wbiła spojrzenie w czerwone usta swatki Liew.

– Doprawdy przemiła. – Kobieta ściągnęła uśmiechnięte wargi.

Okazało się, że po długich, mozolnych poszukiwaniach swatka Liew zdołała znaleźć w Tikany mężczyznę skłonnego wziąć Rin za żonę. Był nim pewien zamożny kupiec, zarabiający na życie importem świńskich uszu i rekinich płetw. Był dwukrotnie rozwiedziony i trzy razy starszy od wybranki.

– Cudownie, prawda? – rozpromieniła się swatka Liew.

Rin rzuciła się do drzwi. Zanim przebiegła dwa kroki, dłoń ciotuni Fang strzeliła w powietrzu i zamknęła się na nadgarstku uciekinierki. Rin wiedziała, co się stanie w następnej kolejności. Zebrała się w sobie, szykując się na pierwszy cios, na kopniaki wymierzone w żebra, takie, po których nie zostają siniaki. A jednak nie – ciotunia Fang po prostu zaciągnęła ją z powrotem na krzesło.

– Zachowuj się! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, tonem zwiastującym nieuchronną karę. Ale nie teraz, nie przed swatką Liew.

Ciotunia Fang wolała, by jej okrucieństwo pozostało sprawą prywatną.

Nieświadoma niczego swatka Liew pokręciła głową.

– Ależ! Nie bójże się, słodziutka. Przecież to takie wspaniałe wieści!

Rin zakręciło się w głowie. Obróciła się ku swoim przybranym rodzicom.

– Myślałam – powiedziała, z trudem panując nad głosem – że jestem wam potrzebna w sklepie. – Z jakiegoś powodu nie potrafiła przywołać żadnego innego argumentu.

– Sklepem może się zająć Kesegi – odparła ciotunia Fang.

– Kesegi ma osiem lat.

– Dorośnie, zanim się obejrzymy. – W oczach ciotuni Fang pojawił się błysk. – A tak się składa, że twój przyszły mąż jest wioskowym inspektorem importu.

W tej chwili Rin zrozumiała. Fangowie zamierzali dobić targu: oferowali rękę sieroty w zamian za praktyczną kontrolę nad czarnorynkowym handlem opium w Tikany. Marzył im się monopol.

Wuj Fang głęboko zaciągnął się fajkowym dymem i wypuścił go; salon wypełnił się gęstymi, słodkimi oparami.

– To bogaty człowiek. Będziesz szczęśliwa.

Nie – to Fangowie będą szczęśliwi. Będą mogli swobodnie sprowadzać hurtowe ilości opium, nie trwoniąc pieniędzy na łapówki. Rin jednak utrzymała język za zębami, dalsze dyskusje przyniosłyby jej tylko dodatkową dawkę bólu. Stało się jasne, że Fangowie byli zdecydowani wydać Rin za mąż, choćby musieli zaciągnąć ją do sypialni pana młodego siłą.

Na Rin nie zależało im nigdy. Przygarnęli dziewczynę jako niemowlę wyłącznie dlatego, że wydany po drugiej wojnie makowej edykt cesarzowej nakazywał rodzinom posiadającym mniej niż troje dzieci adopcję wojennych sierot, które w przeciwnym wypadku zasiliłyby szeregi żebraków i złodziei.

Ponieważ w Tikany na dzieciobójców patrzono raczej krzywym okiem, Fangowie zaczęli wykorzystywać Rin do roznoszenia opium, odkąd tylko nauczyła się rachować. Niemniej mimo wszystkich darmowych usług, jakie im świadczyła, Fangom nie podobało się, że muszą łożyć na jej wikt i opierunek. A teraz otrzymali od losu szansę zrzucić wreszcie z barków ten finansowy ciężar. Od tej pory już do końca życia to ów kupiec mógł płacić za strawę i przyodziewek Rin, czego nie omieszkała zauważyć swatka Liew. Wystarczyło, że dziewczyna będzie mu służyć łagodnie i czule, jak na porządną żonę przystało, że obdarzy go potomstwem i zadba o dom (w którym, co swatka Liew dobitnie podkreśliła, znajdowały się nie jedna, lecz aż dwie umywalnie). O drugiej tak świetnej partii Rin, będąca wszak wojenną sierotą, bez rodziny i powiązań, nie mogła nawet marzyć.

Rin dostanie męża, swatka pieniądze, a Fangowie monopol na handel narkotykami.

– Jejku – rzuciła Rin słabnącym głosem. Zbierało jej się na wymioty. – To wspaniale. Naprawdę znakomicie. Fantastycznie.

Twarz swatki Liew na powrót zajaśniała.

Rin ukryła panikę, zmusiła się, by oddychać spokojnie, i wytrwała do momentu, kiedy wuj odprowadził gościa do drzwi. Wtedy ukłoniła się nisko Fangom, po czym jak najgrzeczniejsza ze wszystkich pasierbic wyraziła wdzięczność za to, iż zadali sobie tak wiele trudu, by zapewnić jej stabilną przyszłość.

Wróciła do sklepu. Pracowała w milczeniu do zmroku. Przyjmowała zamówienia, wypełniała księgi, dbając, by nie pominąć żadnej z niezbędnych pozycji. Kłopot z księgami rachunkowymi polegał na tym, że należało prowadzić je niezwykle starannie, zwłaszcza kreśląc cyfry. Tak łatwo przecież sprawić, że dziewiątka wyda się ósemką. Jeszcze prościej postawić jedynkę wyglądającą na siódemkę...

Długo po tym kiedy słońce zniknęło z nieba, Rin zamknęła sklep i przekręciła klucz w zamku.

Moment później wsunęła skradzioną paczkę opium pod koszulę i puściła się biegiem przed siebie.

*

– Rin? – Zza uchylonych drzwi biblioteki wyjrzał niski, pomarszczony mężczyzna. – Na Wielkiego Żółwia! Co ty tu robisz? Leje jak z cebra.

– Przyszłam oddać książkę – powiedziała i podała mężczyźnie nieprzemakalną torbę. – Z innych wieści, wychodzę za mąż.

– Och. Och! Co takiego!? Wejdź.

Nauczyciel Feyrik prowadził codzienne darmowe zajęcia wieczorowe dla chłopskich dzieci Tikany, które bez jego wsparcia wyrosłyby na analfabetów. Rin nikomu nie ufała bardziej jak właśnie jemu i lepiej niż ktokolwiek rozumiała jego słabości.

Te dwa czynniki sprawiły, że właśnie na jego osobie oparła cały plan ucieczki.

Książka zostanie wydana nakładem wydawnictwa Fabryka Słów w lutym 2020 roku

COPYRIGHT © BY Andrzej Pilipiuk COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2020

WYDANIE I

ISBN 978-83-7964-522-0

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta

FOTOGRAFIA NA FRONCIE OKŁADKI arcangel/Marta Orlowska

PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak

ILUSTRACJE ORAZ MAPA NA WYKLEJCE Paweł Zaręba

REDAKCJA Rafał Dębski

KOREKTA Magdalena Byrska, Agnieszka Pawlikowska

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91 www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected] www.facebook.com/fabryka instagram.com/fabrykaslow