Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie potrafi okaleczyć bardziej niż śmierć.
Andrzej Pilipiuk po raz kolejny serwuje wyśmienitą ucztę wszystkim wielbicielom historii. Tej wielkiej i tej mniejszej, codziennej.
Podążając tropami życia Doktora Skórzewskiego spotkacie skazanego na śmierć genialnego chemika, zrozumiecie, dlaczego romantyzm powinien być wciągnięty na listę zaburzeń umysłowych i dowiecie się, jak zmienić zapluskwioną norę w miejsce zdatne do życia.
Z Robertem Stormem zbliżycie się do rozwiązania tajemnicy rządzącej jego życiem. Dotkniecie przeszłości zaklętej w spiżu i brązie. I spojrzycie w przyszłość prowadzącą do okrucieństwa tak wielkiego, że pozostanie tylko wznieść toast "Za przyszłe czasy, oby nigdy nie nadeszły".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Prolog St. Petersburg, jesień 1874
Od okna ciągnęło chłodem. Piecyk typu koza drzemiący w kącie prawie wygasł, ale studenci oszczędzali polan i węgla na wieczór. Paweł Skórzewski dosunął swoje skrzypiące łóżko do samej ściany. Nogi nakrył spraną kołdrą. Plecy narzucił kocem. Spojrzał odruchowo przez szybę. Kamienica miała pięć kondygnacji. Wokół ciągnęły się dachy niższych domów. Niektóre pokryte były dachówką, ale w tej części stolicy dumnego imperium dominowały drewniane gonty i papa.
Przez pełne bąbli i skaz szyby padało akurat tyle światła, by dało się czytać. Paweł otworzył opasły wolumin w założonym tasiemką miejscu. Pod podłogą rozległy się piski, to szczury wymieniały grzeczności albo kłóciły się o coś.
Co za paskudna nora, pomyślał.
Klitka na poddaszu, którą dzielił z sześcioma innymi adeptami medycyny, miała tylko jedną zaletę. Była naprawdę tania. Wynajęli ją w końcu lipca. Zdobyli trochę wapna i pobielili czarne od sadzy i brudu ściany. Stoczyli zwycięską walkę z karaluchami. Zakitowali szpary w oknie. Przepierzenie oddzielające pokoik od strychu okleili kilkoma warstwami gazet i pomalowali, dzięki czemu przestało dmuchać zimnem przez szpary między dechami. Do ukośnego sufitu przybili kupiony u pachciarza stary dywan. Szczurze i mysie nory zalepili gipsem wymieszanym z tłuczonym szkłem. Na koniec zajęli się podłogą. Zalanie szpar wrzątkiem nie pomogło, pluskwy, choć nieco przetrzebione, zwycięsko przetrwały starcie. Przetarli zatem dechy podłogi wyproszonym w laboratorium uczelni perhydrolem i pomalowali je grubą warstwą farby olejnej. Dzięki tej operacji nie tylko pozbyli się robactwa, ale wewnątrz trochę mniej śmierdziało szczurami. Za parawan wstawili stolik pod miskę z wodą oraz blaszaną paraszę. I dało się mieszkać.
Paweł zagłębił się w lekturze. Jan Werlichowski, student już czwartego roku, przeglądał uważnie atlas anatomiczny, co jakiś czas popatrując w leżące obok inne książki. Nagle na schodach rozległ się tupot podkutych sabotów. Rozdzierająco skrzypnęły zardzewiałe zawiasy drzwi i do wnętrza wparował Iwan Polikarpow. Rzucił współlokatorom zdawkowe pozdrowienie. Zzuł pospiesznie ciężkie trepy, ściągnął z nóg przepocone skarpetki, po czym przepłukał stopy w misce. Podszedł do swojej szafki i rozwinął gazetę. Przetarł rękawem noski lakierków. Wydobył czyste skarpetki i koszulę, strzepnął, obejrzał krytycznie i zaczął się przebierać. Pod szyją zawiązał muszkę. Potem przeczesał włosy. Przejrzał się w pękniętym lustrze umieszczonym po wewnętrznej stronie drzwiczek.
– Klasssa! – ocenił.
– Taaa... Śliczny jesteś jak z obrazka, a jeszcze stroisz się jak stróż na Boże Ciało – zauważył ze swojego kąta Werlichowski. – Okazja jakaś szczególna, jak mniemam?
– Można rzec, mam swoje powody. Zarobiłem właśnie sześć rubelków, a babcia przysłała mi jeszcze dwanaście – pochwalił się Iwan. – Tu jest za czynsz na dwa miesiące, ja stawiam. – Położył na parapecie dwie złote trójki.
– Dziękujemy – bąknął wzruszony Werlichowski. – To naprawdę piękny gest.
Zaskoczony Skórzewski nieskładnie przyłączył się do podziękowań.
– Furda, kamraci, trzeba sobie pomagać! A ja dobrą fuchę złapałem. I może za przyszły miesiąc podobnie zarobię. Dwanaście zostało. – Iwan zajrzał do portfela chyba tylko po to, by nacieszyć oczy widokiem monet.
– Prawdziwa fortuna – mruknął Paweł z cieniem zawiści w głosie. – Zima idzie, pewnie nowe palto i lepsze buty sobie kupisz?
– Palto może poczekać, zimy teraz lekkie. A buty podzeluje się jeszcze. Teraz trzeba korzystać z życia. Póki człowiek jest młody... Idę na randkę! – Polikarpow okręcił się na pięcie, kątem oka podziwiając swój wizerunek w lustrze. – Z panną Lizą Botkiną. I chyba na jednej randce się nie skończy.
– Masz na myśli tę dziewczynę, która pracuje jako praktykantka u kapelusznika na rogu? Tę piegowatą, z kręconymi włosami i niewyparzonym językiem?
– Dokładnie tę!
– Kiepski wybór raczej – ponownie odezwał się ze swojego kąta Werlichowski. – Nie żebym się wtrącał, ale różnie o niej gadają... Ponoć niejednemu już chłopakowi pozwoliła na zbyt wiele... I jak się będziesz z nią prowadzał, na długo ci tych rubelków nie starczy.
– To, co wam się w tej dziewczynie nie podoba, to dla mnie akurat jej główna zaleta. I o to mi zasadniczo chodzi. Kawa i ciastko w przytulnym lokaliku, a potem idziemy do niej. Będzie wino i potańczymy może. A potem niech przemówi sama natura. Liczę na igraszki do białego rana, chyba że łóżko zarwie się wcześniej... – Student błysnął zębami w uśmiechu i wyjąwszy z kieszeni pogięty blaszany grzebień, zabrał się do szczotkowania włosów. – A że nie olśniewa urodą, mówi się trudno. Co wam będę gadał, znacie mnie przecież. Wybredny nie jestem. Orzę, co mogę!
– Jesteś bardzo dzielny, tylko żeby ci się od tej orki pług nie urwał – westchnął Paweł.
– A tak zupełnie poważnie – dodał trzeci lokator. – Uważaj, żebyś czegoś od niej nie złapał. I nie mam tu bynajmniej na myśli banalnego świerzbu!
– Odważnemu sprzyja szczęście! Także w miłości!
– Życzymy ci zatem końskiego zdrowia – uśmiechnął się Skórzewski.
– A raczej zdrowego konia – rzucił z przekąsem Werlichowski.
– Spasiba! – Rosjanin parsknął serdecznym śmiechem i jak wiatr pognał po schodach w dół.
Luty 1881
Szpital Zakaźny imienia Świętej Warwary leżał na przedmieściach niedaleko rogatek stolicy. Ulokowano go na uboczu, jakby władze obawiały się ryzyka wypuszczenia z jego murów jakiejś zarazy. Od najbliższej ulicy i kolonii domów dzieliło go rozległe bajoro, zarastające starorzecze Newy. Główny kompleks składał się z trzech murowanych piętrowych pawilonów. W pierwszym ulokowano chorych dogorywających na gruźlicę. W drugim ofiary zaawansowanych stadiów syfilisu, w trzecim – pozostałe przypadki. Majętniejsi pacjenci mieli do dyspozycji małe jednoosobowe pokoiki. Pozostali – sale na dwanaście łóżek.
Kolonia posiadała ponadto zabudowania gospodarcze, drewniane domki dla personelu, własną cerkiewkę, czy też raczej okazałą kaplicę prawosławną, i mały cmentarz. Nie wszyscy pacjenci mieli rodziny, nie zawsze krewni mogli zorganizować pochówek w swoich stronach, poza tym przepisy sanitarne narzucały konieczność transportu zwłok w zalutowanych miedzianych trumnach, co wiązało się ze znacznymi kosztami. Mało kogo było na to stać.
W oknach budynków szpitala zainstalowano fantazyjnie kute, ozdobne kraty, a cały teren otoczono murem wysokim na trzy arszyny, ale ucieczki pacjentów należały do rzadkości.
Doktor Skórzewski przyjechał późnym wieczorem. Woźnica podał mu bagaże i pospiesznie odjechał dorożką. Ze stróżówki przy bramie wyszedł dozorca. Wymienili grzeczności, cieć uchylił wrota i zaoferował, że poniesie walizkę, ale Paweł podziękował za propozycję. Nie było daleko, a ścieżka została odmieciona ze śniegu i posypana popiołem. Przybysz w zapadającym zmroku niewiele zdążył zobaczyć. Nad głównym wejściem do pierwszego z pawilonów wisiała lampa. Zapukał, a potem nacisnął klamkę. Było otwarte. Młoda, ładna pielęgniarka czekała w holu. Przywitał się, podając swoje nazwisko.
– Witamy, doktorze – ukłoniła się dziewczyna. – Przepraszamy, profesor pojechał do miasta i wróci jutro, a doktor Razumow czuwa przy ciężko chorym... Kwatera już czeka. Pan pozwoli, poniosę walizkę.
– Dziękuję, poradzę sobie. – Poczuł się trochę speszony kolejną identyczną propozycją.
Przeszli głównym korytarzem, opuścili pawilon tylnym wyjściem i ruszyli ścieżką prowadzącą gdzieś za budynki. Dróżka, podobnie jak poprzednia, została oczyszczona ze śniegu i wysypana popiołem. Dziewczyna niosła lampę, trzymała ją nisko, jakby chciała oświetlić każdy wybój, ale powierzchnia alejki była gładka jak stół.
Młoda, ładna i jak na ironię, zajmuje się ludźmi, którzy łasi na takie właśnie młode i ładne dziewczęta, wpadli jak śliwka w krowi placek, zadumał się Paweł, obserwując spod oka stopy obute w eleganckie trzewiki.
– Kolację zaraz przygotujemy i przyniesiemy panu do domku. Woda do mycia jest zagrzana. Spodziewaliśmy się pana godzinę później...
– Zdołałem szybciej załatwić sprawy w stolicy – wyjaśnił.
Wyostrzone na wojnie zmysły podpowiedziały mu, że ktoś stoi w cieniu ściany budynku. Doktor odruchowo sięgnął do kieszeni i oparł dłoń na kolbie rewolweru. Ale światło lampy wyłowiło z mroku tylko niepozornego staruszka w długim czarnym płaszczu. Dziadek miał obfitą siwą brodę, poblask zapalił mu w oczach ogniki. Skórzewski nigdy wcześniej nie widział tak krzaczastych brwi. Na piersi nieznajomego wisiał masywny prawosławny krzyż odlany z miedzi.
– Ojczulek Telemon? – zdziwiła się dziewczyna. – A cóż tu porabiacie o tej porze? Mróz idzie, wracajcie, proszę, do pokoju.
– Przepraszam panienkę, duszno mi się zrobiło, zażywałem powietrza. – Starzec mówił niby to zwyczajnie, ale w jego głosie pobrzmiewał uroczysty kaznodziejski ton.
– Mróz się wzmaga. Przy waszej gruźlicy byle zaziębienie może spowodować galopujące suchoty. Proszę wracać do środka.
– Już wracam, duszeńko, już wracam... Więc to wy jesteście tym nowym lekarzem? – Spojrzał na Skórzewskiego. – Świeca twojej duszy płonie jasno, ale za słabo do tak wielkiego dzieła... Sztorm, który nadchodzi, jej nie zgasi, ale nie tego czekałem – wymamrotał. – Wracam już do środka, proszę się o mnie nie martwić – zwrócił się do dziewczyny.
Pobłogosławił oboje znakiem krzyża i pokuśtykał w mrok.
– To nasz pacjent... Suchotnik – wyjaśniła dziewczyna. – Proszę się nim nie przejmować, to jurodiwy, wygaduje różne kocopały. Szalony, ale bardzo dobry człowiek, a w swoim szaleństwie niegroźny. Modli się całymi godzinami na głos, porywa tą modlitwą innych. Chorzy gadają, że to święty stariec... A tu będziecie, doktorze, kwaterowali. – Wyłowiła z kieszeni klucz.
W świetle lampy Skórzewski widział tylko drzwi i kawałek fasady. Jak się okazało, dostał do swojej dyspozycji jeden z domków, chatkę w zasadzie. Największy pokój był chyba przewidziany na gabinet do pracy naukowej. Wstawiono tu biurko, etażerkę na papiery i dwa regały biblioteczne. W drugim mieściły się tylko łóżko i szafa. W trzecim pomieszczeniu urządzono umywalnię. Ktoś przed jego przyjazdem napalił w piecu i nalał gorącej wody do zbiornika umywalki.
Dziewczyna wróciła po kwadransie z koszykiem. Przekazała, że doktor Timofiej Michajłowicz Razumow będzie oczekiwał o ósmej w laboratorium. Paweł zjadł przyniesioną kolację i wykończony podróżą, padł na łóżko. Skręcił knot lampy. Leżąc, patrzył w nieco jaśniejszy prostokąt okna. Cisza wręcz kłuła w uszy.
Roczny kontrakt, pomyślał, nakrywając się grubym pledem. A potem zobaczymy, co dalej.
Pamięć podsuwała mu obrazy. Górskie wioski, kozacy – strojni, na koniach. Łopoczące sztandary. Bułgarscy chłopi klęczący z ikonami w rękach, błogosławiący wyzwolicieli. A potem kontrofensywa, szpital, janczarzy pijani krwią i szaleństwem bitwy, huk wystrzałów z rewolweru... Generał Hurko w paradnym mundurze, przypinający odznaczenia.
Jestem lekarzem, jak sobie umyśliłem... Toczę pojedynek z kostuchą. Wyrywam jej ludzi, którzy mieli umrzeć. A tu taki figiel... – pomyślał, zasypiając. Ale wygrywam. Zabiłem siedmiu, a uratowałem... No, będzie z pięćdziesięciu.
Przed oczyma przesuwały mu się twarze pacjentów. Przypomniał sobie, jak wyjmował kule, szył rany zadane szablami, kindżałami i jataganami.
– Wojna... Wojna to nic zabawnego, nawet wtedy, gdy wygrywamy – mruknął pod nosem.
Zasnął ukołysany wspomnieniami, ciepłem i ciszą.
*
Rankiem przyniesiono mu śniadanie. Posilił się szybko, popił mocną kawą i ruszył do szpitala. Jak się okazało, wszystkie trzy budynki połączono przeszkloną galeryjką. Laboratorium i izbę przyjęć umieszczono w tym trzecim. Doktor dotarł na miejsce bez problemu, nie musiał nawet nikogo pytać o drogę.
Zapukał do prostych drzwi pomalowanych na biało i wszedł. Pomieszczenie było rozległe. Stał tu obity blachą stół sekcyjny, szafy z odczynnikami chemicznymi i półproduktami. Pod ścianą wypatrzył szeroki blat, a na nim przyzwoity mikroskop i binokular. Duże okna wychodziły na ogród.
Światło i sterylna czystość, pochwalił w myślach.
– Witam, drogi kolego! – Doktor Timofiej Michajłowicz Razumow stał koło regału z czasopismami medycznymi. – Poproszono mnie, żebym wprowadził was w zaplanowany zakres obowiązków i zaznajomił z budynkiem. Profesor jest chwilowo nieobecny, ale zaprasza na podwieczorek. O siedemnastej.
Wymienili imiona i uściski dłoni. Razumow dobiegał czterdziestki, miał pociągłą, inteligentną twarz. Druciane okulary o mocnych szkłach dodawały mu powagi. Był wysoki, co najmniej o pół głowy przewyższał swojego gościa. Miał wąskie dłonie z długimi palcami. Ręce pianisty albo chirurga...
– Zdajecie sobie sprawę, drogi kolego, ze specyfiki szpitala zakaźnego i wdrażanych w związku z tym zasad aseptyki? – zagadnął.
– Oczywiście.
– Zatem po kolei. Najpierw pokażę wam szpital, potem czekają nas dwie godziny pracy w ambulatorium. Profesor, jak wspomniałem, jest nieobecny, pojechał do miasta w sprawach administracyjnych. No cóż, jak pan widzi, tu mamy laboratorium. Dzięki hojnemu wsparciu batiuszki cara – Razumow łypnął na portret monarchy umieszczony na honorowym miejscu – zgromadziliśmy tu wyposażenie pierwszej kategorii. Będzie chwila, zapoznam was ze sprzętem... Mamy tu także zalążek kolekcji dydaktycznej, mówi się bowiem o rychłym skierowaniu do nas studentów na praktyki.
– Kolekcji? – podchwycił Skórzewski.
– Trochę preparatów, głównie pozyskanych z ciał naszych pacjentów – wyjaśnił Razumow. – Profesor planuje stworzyć bogaty, różnorodny zbiór, który ułatwiłby adeptom medycyny poznawanie objawów, a także skutków różnych chorób. Mam na myśli zniszczenia i uszkodzenia widoczne w tkankach, na kościach i narządach wewnętrznych.
Otworzył szafę. Dwie najniższe półki zastawione były szklanymi słojami. Wypełniające je ciecze pożółkły nieco, ale Skórzewski spostrzegł kolekcję preparatów. Płuca pokryte dziurami, obsiane drobnymi jak kasza gruzełkami prosówki. Naznaczone wykwitami płaty skóry syfilityków. Mózg z dobrze widocznymi zmianami w obrębie płatów skroniowych. Zdeformowany przez ropnie odcinek kręgosłupa. Wzdrygnął się mimowolnie.
Jego przewodnik sięgnął wyżej i wydobył spore tekturowe pudełko.
– Powiedzmy tak... – Zdjął pokrywkę. – Obserwacja ran w jamie ustnej spowodowanych przez kiłę dostarcza wielu informacji, ale dopiero obejrzenie ubytków materiału kostnego uzmysławia mroczną potęgę tej choroby.
Skórzewski ujął w dłoń czaszkę. Rozległe obszary podniebienia były zniszczone przez wieloletni proces chorobowy. Doktor mimowolnie zadumał się nad cierpieniami, jakich doświadczył chory, nim śmierć litościwie zabrała go na tamtą stronę.
– Timofieju Michajłowiczu, sądząc po stopniu zrośnięcia szwów, należała do bardzo młodego człowieka? – zauważył.
– Taaa... Tragiczna historia. Dzieciak miał niespełna czternaście lat, jak nawiązał romans z niewiele starszą służącą sąsiada. Albo, kto wie, może to ona nawiązała romans z nim, licząc na parę groszy... No i niestety, sama była już wcześniej chora i zaraziła go. Sądziliśmy, że tak młody, zdrowy i silny organizm stawi zdecydowany opór, a może nawet dzięki nadwyżce sił witalnych zdoła pokonać bakcyle. Niestety, w młodym ciele choroba rozwinęła się niezwykle burzliwie. Bardzo szybko miał już komplet objawów, każdy nieomal dzień przynosił pogorszenie stanu... Omal nie powiedziałem „stanu zdrowia” – skrzywił się Razumow. – Rodzina go wyklęła za sprowadzenie hańby na ich nazwisko. Umarł tu, u nas, w samotności, dręczony maligną, niespełna dwa lata po zakażeniu... Tu zaś mamy kości ze śladami trądu. – Chyba zapragnął zmienić temat, bo otworzył kolejne pudełko.
Wyjął podłużne zawiniątko, rozpakował. Na kawałku bawełnianej tkaniny leżały wypreparowane kości ludzkiej ręki: przedramię i dłoń.
– Trąd nacieka kości, organizm próbuje zwalczyć ogniska zakażenia, powstają narośle z nowej tkanki kostnej i chrzęstnej – wskazywał kolejno.
– Doktor Hansen w Bergen ma podobny preparat – odezwał się Paweł. – Z tym że tam kości sąsiadujące zlały się w jeden blok, brak natomiast kilku członów palców, odpadły, gdy bakcyle na dobre zaatakowały i przeżarły stawy.
Razumow zawinął eksponat i z szacunkiem umieścił go w pudełku.
– Trochę brak nam w tej chwili czasu, ale gdyby coś was zaciekawiło, to oczywiście cały zbiór jest do pańskiej dyspozycji... Widzi pan, choroba chorobie nierówna. Są takie, które przychodzą nagle. Na przykład dżuma czy tyfus. Gaszą człowieka jak świecę. Przeważnie cały proces przebiega szybko. Kilka dni, ewentualnie kilka tygodni, i albo wstaje się z łóżka, albo idzie do piachu. Jednak choroby przewlekłe, prowadzące do degeneracji tkanek to inna para kaloszy. Szczerze powiedziawszy, wolę te pierwsze. Potrafią sponiewierać, potrafią zabić, ale zazwyczaj mijają bez śladów... Te, które powoli toczą człowieka, budzą większą grozę. Zająłem się nimi, bo widzę w nich straszniejszego wroga.
– Życie potrafi okaleczyć bardziej niż śmierć – westchnął Skórzewski. – Doktor Polikarpow jest tego najsmutniejszym przykładem.
– Ano niestety. – Razumow pokiwał głową. – Ucieszył się, kiedy się dowiedział, że będzie pan u nas pracował. To pański przyjaciel?
– Mieszkaliśmy przez rok wspólnie na stancji. Potem poszukał sobie innego lokum. Zaczął przyzwoicie zarabiać, rzucił się w wir romansów, a my żyliśmy w norze na poddaszu. Nijak było do nas dziewczyny zaprosić, bo wstyd... Ale słyszałem, że ukończył studia z wysoką lokatą i dostał od cara medal.
– Dobry fachowiec, błyskotliwy umysł. Kto wie, może z czasem zostałby kierownikiem tego szpitala. Pracował u nas dwa lata. Sami rozumiecie, syfilityka można było skierować do pracy przy innych syfilitykach. Niestety, z czasem choroba dała o sobie znać. Wzięła go w obroty dramatycznie – westchnął Razumow. – Wiosną jego stan uległ gwałtownemu pogorszeniu. Mimo rozlicznych kuracji choroba czyni ogromne postępy... Jakby tego było mało, przyplątała mu się jeszcze gruźlica. Nie został zwolniony z funkcji lekarza, a jedynie urlopowany z uwagi na stan zdrowia. Dlatego też nie przenieśliśmy go na oddział, tylko mieszka sobie w pokoju, który był przewidziany dla drugiego dozorcy. Zawszeć to trochę przyjemniej.
– Jakie są rokowania? Poza tym, że bardzo złe?
– Wedle naszej oceny powinien umrzeć dobre pół roku temu. Życie ciągle się w nim kołacze, odpycha śmierć chyba wyłącznie żelazną siłą woli. Przypadek, rzecz jasna, beznadziejny. Uważa, że bardzo dokładne notatki opisujące stan jego organizmu i postępy choroby mogą się przyczynić... – Razumow urwał. – Nie jesteśmy w stanie mu pomóc – westchnął. – Wszystkie leki, jakimi obecnie dysponujemy, są zbyt słabe zarówno przeciw kile, jak i przeciw gruźlicy.
– Europejska farmacja jest bezsilna – zamyślił się Skórzewski. – Niestety, na ile się orientuję, medycyna Dalekiego Wschodu i krajów Lewantu także poniosła na tym polu porażkę... Gruźlica prowadzi do zagłady całych plemion Indian. Trąd toczy pospołu Chińczyków, Hindusów i Arabów.
– Medycy ani szamani nie ukręcili dotąd skutecznego remedium.
– Mam jeszcze pytanie... Doktor Polikarpow jak jest leczony?
– Podajemy wywary ziołowe o potwierdzonym działaniu przeciwbakteryjnym, do tego morfina dla złagodzenia bólów, chinina dla zduszenia stanów zapalnych i kodeina dla zablokowania kaszlu. Swoją drogą, ona też działa przeciwbólowo. Nic więcej nie jesteśmy w stanie zrobić... Po prostu gaśnie.
– Odwiedzę go wieczorem.
– Na pewno ucieszy go widok starego druha. A na razie pozwiedzajmy sobie... Tu jest kancelaria. Prowadzimy kartotekę wszystkich pacjentów. Resztę dokumentacji, to znaczy opisy choroby tych, którzy już odeszli, umieściliśmy w archiwum. – Razumow przekręcił klucz w drzwiach.
Weszli do sporego pomieszczenia.
– Widzi pan, panie kolego, jak to wygląda w tym momencie. – Razumow westchnął, stawiając przed Skórzewskim pierwszy skoroszyt. – Gruźlica, dwudziestu dwóch mężczyzn, dwadzieścia osiem kobiet. Wszyscy raczej z nizin społecznych. Robotnicy, wyrobnicy, chłopi... Choć są wyjątki. Syfilis to trzydziestu mężczyzn i osiem kobiet. Robotnicy, ale też trzech żołnierzy i kilku urzędników niższych rang... Choć i tu jest pewien wyjątek. A właściwie dwa. Do tego otaczamy opieką około stu osiemdziesięciu chorych, u których objawy nie są jeszcze poważne i którzy mieszkają w mieście, przy rodzinach lub samotnie.
– De facto wszyscy już skazani – powiedział doktor Paweł, przekładając w zadumie karty grubego papieru pokryte linijkami równej kancelaryjnej cyrylicy.
– Na szczęście obok tych paskudnych letalnych przypadków mamy i łagodniejsze. Takie, w których medycyna nie jest bezradna. Kilka procent chorych wraca do zdrowia. Co do reszty... Nasze zadanie to łagodzenie cierpień, zaleczanie.
– Czytałem, że odma poprawia stan pacjentów. Płuco zapadnięte i wyłączone z użytku odpoczywa sobie, a po pewnym czasie wraca częściowo do zdrowia – zauważył Skórzewski.
– O ile uda się przywrócić je do działania... Problem w tym, że nie da się tego wykorzystać. Bo niby jak? Sztucznie wywołać odmę? Kto się odważy na tak ryzykowny zabieg! A właśnie, jeśli chodzi o ryzyko. Głupio mi o tym przypominać, ale podajemy chorym silne leki, żeby pohamować wyniszczające napady kaszlu. Proszę zawsze pamiętać, żeby bardzo ściśle przestrzegać dawkowania. Kodeina i kokaina są substancjami narkotycznymi. Laudanum podobnie... Wygasza ból, wygładza myśli i uspokaja, ale przedawkowanie grozi zatrzymaniem akcji serca i śmiercią.
– A w przypadku syfilisu? Pamiętam, że przed laty stosowano syrop rtęciowy i maści...
– Tę metodę już zarzucono. Rtęć, choć daje czasową poprawę, niestety, straszliwie pustoszy organizm. Podobnie zachwalana swego czasu kuracja chininowo-arszenikowa. A nowych leków jak na razie nie ma. Syfilitycy, którzy do nas trafiają, przeważnie są już w bardzo złym stanie. Niegojące się rany w obrębie jamy ustnej, rozpad chrząstek i zapadanie się nosa, czasem objawy porażenia układu nerwowego... Stosujemy różne środki, żeby zamykać rany, ale śmierć upomina się o nich szybko. Niekiedy zmuszeni jesteśmy przykuwać ich w izolatkach, bo etap, w którym bakcyle atakują bezpośrednio mózg, może przebiegać bardzo gwałtownie.
– Rozumiem.
– Oczywiście należy bezwzględnie przestrzegać zasad ostrożności. Jesteśmy tu, że się tak wyrażę, na pierwszej linii frontu, szczególnie narażeni na ataki zarazy. Lepiej przesadzić z higieną, niż czegoś nie dopatrzyć. Z tego, co wyczytałem w pańskim liście, miał pan do czynienia z trądem?
– Odwiedziłem leprozorium w Bergen. Poznałem doktora Gerharda Armauera Hansena i jego szefa Daniela Danielsena.
– Norwegia, o ile dobrze kojarzę, stawia na wygaszenie choroby poprzez ścisłą izolację trędowatych?
– Tak. Najgorsza sytuacja panowała nad Sognefjorden. W niektórych gminach zarażonych było nawet kilkanaście procent ludności. Zastosowano bardzo szerokie badania przesiewowe.
– Badania? – zainteresował się Razumow.
– Test pilokarpinowy...
– Szczerze powiedziawszy, nawet o tym nie słyszałem.
– Skóra w miejscach dotkniętych trądem nie poci się. Trzeba pokryć podejrzane miejsce jodyną, przypudrować krochmalem i zastrzyknąć pod skórę odrobinę pilokarpiny. Wywołuje zlewne poty. Pot, wchodząc w reakcję z jodyną, powoduje pojawienie się na zapudrowanej powierzchni czarnych kropek.
– Bardzo pomysłowe! Szkoda, że nie mamy podobnych metod wykrywania chorób, z którymi borykamy się tutaj.
– Oczywiście ostateczną diagnozą jest znalezienie bakcyli w wycinkach podejrzanej tkanki. W każdym razie lokalne władze zarządziły przymusową izolację wszystkich chorych. Rodziny, w których pojawił się trąd, mają założone karty obserwacji i prowadzi się coroczną kontrolę stanu zdrowia wszystkich domowników. Niestety, okres wylęgania się choroby od zarażenia do wystąpienia pierwszych objawów...
– Może wynieść nawet siedem lat. Wiem – przerwał koledze Razumow. – To utrudnia diagnozę, a tym samym i walkę.
– Doktor Hansen próbował szukać bakcyli rozwijających się we krwi osób, u których nie wystąpiły jeszcze żadne objawy, ale nie odniósł na tym polu znaczących sukcesów. Dodam jeszcze, że pewne efekty programu izolacji są już widoczne, liczba nowych zachorowań znacząco spadła.
– Na szczęście w tej okolicy trąd stanowi ogromną rzadkość, choć wśród Samojedów, Ewenków i Lapończyków nadal się trafia. No i czasem ktoś przywlecze z Grecji albo z krajów Lewantu i Maghrebu... Czy Norwegowie nie opracowali przypadkiem żadnych leków łagodzących objawy?
– Stwierdzono, że kuracja chininowo-arszenikowa, o której pan wspomniał, nieznacznie poprawia stan chorych, jednak jej dłuższe stosowanie uznano za niewskazane. Ale leprozorium bergeńskie to przede wszystkim zakład doświadczalny. Doktor Hansen ciągle próbuje nowych kuracji. Sprowadził nawet pancerniki. Takie zwierzęta żyjące w Ameryce Środkowej i Południowej...
– A na cóż mu one? – zdziwił się Rosjanin.
– Do doświadczeń. Jedynie tym zwierzętom daje się zaszczepić ludzką odmianę tej choroby.
– Sporo się mówiło u nas o odkryciu bakterii lepry. Zwłaszcza wobec niepowodzenia wyizolowania tych odpowiedzialnych za inne przewlekłe choroby... Wiecie coś bliższego?
– Doktor Hansen dokonał tego, barwiąc preparaty roztworem atramentu. Oglądałem osobiście wyniki, w tym płytki z pierwszymi wyizolowanymi...
– Tu, w Rosji, ta metoda jest uważana za nienaukową i zakazana. – Razumow zadumał się. – Może i szkoda, ale z drugiej strony największe autorytety naukowe wypowiadają się stanowczo przeciw. Nie sądzę, żeby na przykład doktor Koch, badając w Niemczech gruźlicę, uciekał się do podobnych sztuczek.
– Ja słyszałem, że doktor Koch barwi preparaty, używając błękitu metylenowego i wezuwiny, czyli tak zwanego brązu Bismarcka. Co więcej, jego najnowsze odkrycia potwierdzają to, czego się domyślaliśmy. Uczony ten twierdzi, że jeden bakcyl może zaatakować kości, skórę, węzły chłonne, rdzeń kręgowy i płuca.
– Tak? – zdumiał się Razumow. – Muszę zatem coś doczytać... W każdym razie gruźlica tu, w Rosji, dotyka w pierwszej kolejności ludzi biednych i żyjących w złych warunkach higienicznych, jednak sporadycznie przytrafia się nawet w najlepszych domach. Co gorsza, nie znamy wszystkich dróg przenoszenia. Są lekarze, którzy podejrzewają krowy. Dzieciak napije się mleka od chorej sztuki i trach!... Postuluje się obecnie, żeby wodę i mleko zawsze przed podaniem dzieciom przegotować, ale biedota oszczędza na opale, jak tylko może.
– Jakiś czas temu zetknąłem się z przypadkiem prosówki – kiwnął głową Skórzewski. – Tak domniemywał lekarz zajmujący się tym przypadkiem, nie byłem obecny przy sekcji zwłok. Może zatem gruźlica płuc przenosi się drogą wziewną, a inne jej formy wnikają w ludzkie ciało przez układ pokarmowy?
– To prawdopodobne. Osobiście też podejrzewam mleko. Spożywa się go wiele i pod różnymi postaciami. Pytanie, czy ser zrobiony z mleka chorych krów może zainfekować człowieka. Ale uważam, że trzeba opracować test, który pozwoli zbadać zwierzęta. I chore sztuki trzeba po prostu bez litości wybić – nawijał Razumow. – Ale znów pytanie, co z mięsem. Pieczenie powinno zabić bakterie. A jeśli nie?
– Zostaje jeszcze sierść i skóra. Wydaje mi się, że tu nie ma ryzyka – ocenił Paweł.
Gawędząc, przeszli przez całe skrzydło. Zajrzeli do sal dla chorych, do pokoju pielęgniarek i umywalni. Skórzewski rozglądał się zaciekawiony. Z tego, co wyczytał, szpital oddano do użytku przed zaledwie trzema laty. Teraz doktor chodził i cieszył oczy. Ściany były gładkie i białe jak śnieg. Posadzka z glazurowanej cegły równa, niespękana. Smród choroby, rozkładu i śmierci nie zdołał jeszcze wgryźć się w mury. Łóżka były solidne, metalowe, dzięki systemowi bolców dało się nawet regulować ich wysokość. Pasiaste materace wyglądały świeżo, podobnie jak pościel i firanki. Okna były duże, z porządnymi podwójnymi szybami. Harmonijki kaloryferów dyszały suchym ciepłem. Skórzewski dawno nie widział podobnych luksusów.
Razumow zaglądał do kolejnych pacjentów, wypytywał o samopoczucie, wymieniał żarty z pielęgniarkami. Wreszcie nadeszła pora przyjęć.
Wrócili do ostatniego budynku. W poczekalni ambulatorium czekał na nich zwalisty mężczyzna. Na widok lekarzy wstał z szacunkiem. Wymienili powitania.
– No, cóż wam dolega, Kołczygin? – zagadnął Razumow.
– Timofieju Michajłowiczu – ukłonił się chory – chyba nie jest dobrze. Jak gadałem dzisiaj rano z przyjacielem, to mi się nagle krew ustami rzuciła... I tak czuję, jak coś mi tam dynda – bąknął. – Teraz już jucha nie leci chyba, ale posmak to ja długo czułem...
– Zbadasz go? – zaproponował koledze Razumow.
– Oczywiście. – Skórzewski wskazał pacjentowi krzesło. – Proszę szeroko otworzyć usta i przez chwilę nic nie mówić – polecił.
Ujął małe lusterko, by złapać więcej światła, i puścił zajączka do ust chorego. Zajrzał. Górne podniebienie znaczyły blizny wygojonych ran oraz obszary opuchniętej, podeszłej krwią tkanki. Kiła atakowała śluzówki i zapewne też głębiej położone warstwy. Doktor przypomniał sobie mimowolnie oglądaną niedawno czaszkę. Zaraz też spostrzegł przyczynę porannych kłopotów pacjenta.
– Naderwał się panu języczek podniebienia. To, niestety, częste przy syfilisie – wyjaśnił. – Bakcyle przeżarły tkankę u nasady.
– To takie małe dyndadełko? – upewnił się pacjent. – Takie coś, co widać w głębi gardła, jak się ziewa przed lustrem?
– Dokładnie to. Naderwało się.
– Zatem co teraz? – zaniepokoił się chory. – Przyszyć trzeba będzie czy jak?
– Nie ma takiej możliwości. Raz, że miejsce jest praktycznie niedostępne. Dwa, że naderwanie to tylko końcowy akt długiego procesu rozpadu tej części ciała... Autorytety medyczne zalecają chirurgiczne usunięcie reszty.
– Mam dokładnie takie samo zdanie – dodał Razumow.
– Znaczy się co niby chcecie zrobić? – Chłopina wytrzeszczył oczy.
– Odciąć to, co dynda, zanim samo się do reszty urwie – wyjaśnił spokojnie doktor Paweł. – To rutynowy zabieg, nie grozi większymi powikłaniami. Uczą nas tego na studiach. Ciachniemy, minutka bólu i po krzyku.
– Ale to potrzebne przecież!
– Nie jest to żaden ważny organ. Będziecie potem mówili trochę mniej wyraźnie i to wszystko – tłumaczył cierpliwie Skórzewski.
– Się nie zgadzam! – Chory cofnął się o krok.
– Wedle życzenia. Za jakiś czas reszta sama się oderwie. Wyplujecie ochłapek albo połkniecie, raczej nie ma ryzyka, że ten strzęp dostanie się do płuc... Ale krwawienie może być w takim przypadku znaczne. I lepiej, żebyście wówczas szybko znaleźli wykwalifikowaną pomoc.
Pacjent pobladł. Dłuższą chwilę bił się z myślami.
– Panie doktorze? – Spojrzał z nadzieją na Razumowa.
– Mój młodszy kolega ma rację. Trzeba chlasnąć i po krzyku.
Chory zrezygnowany skinął głową. Pielęgniarka naszykowała rozwierak do szczęk i dozę laudanum. Chłop wypił posłusznie. Skórzewski opalił ostrze lancetu i kleszcze nad płomieniem sterylizatora. Pacjent na ten widok wzdrygnął się i uciekł spojrzeniem w bok.
– Potrzymajcie go, proszę.
Doktor uwinął się szybko i sprawnie. Po chwili mężczyzna siedział z nieco ogłupiałą miną. Wpatrywał się w strzęp swojego ciała leżący na szalce.
– Przypaliłem ranę, żeby nie krwawiła – wyjaśnił Skórzewski. – Proszę teraz posiedzieć dwie godziny w poczekalni. Są tam fotele... Do wieczora, a najlepiej do jutrzejszego poranka proszę niczego nie jeść i bardzo ostrożnie pić – zalecił. – Nie palić papierosów ani fajeczki. I nic chwilowo nie mówić.
– Bardzo zręczna robota – pochwalił Razumow, gdy szorowali ręce mydłem siarkowym. – Macie do tego spory talent.
– W dzieciństwie dorabiałem sobie u cholewkarza i oprawiając książki... Pomagałem też kuśnierzowi. Brał człowiek każdą robotę, jaka się nadarzyła. Kto by pomyślał, że cięcie skóry i jej szycie może mi się przydać do krojenia ludzi.
– Bierzmy się za kolejny przypadek...
Tym razem pacjentką była dorastająca dziewczyna przyprowadzona przez matkę. Panienka miała może szesnaście lat. Ubrana w spraną sukienkę i schodzone buty, rozglądała się, wyraźnie speszona. Z nieskładnych zdań wyrzucanych przez starszą z kobiet wynikało, że planuje wkrótce wydać córkę za mąż, a rodzina pana młodego zażyczyła sobie nie tylko certyfikatu dziewictwa, ale też zbadania pod kątem chorób piersiowych.
– Też wymyślili, wyżej srają, niż dupę mają! Myślałby kto, że ten ich syn to okaz zdrowia – biadoliła kobiecina. – Zyza ma w jednem oku! A zobaczcie, szanowne dochtory, jaka mi z córki krasawica wyrosła! Prosta jak trzcina. Piersi jak kościelne dzwony. Cera jak krew z mlekiem. I z buzi ładna. Popatrzcie na te brwi! A oczy jakie, czarne jak noc, to po dziadku, co był ormiańskiego rodu. I dołeczki na policzkach. Już sam jej warkocz więcej wart niż ten chłopak! Żeby się tak jaka lepsza partia trafiła, tobym nie oddała... Jej toby trzeba kogoś lepsiejszego... – Łypnęła spod oka na Skórzewskiego, a potem zwróciła się do córki: – No, rozbieraj się, badać cię będą.
Piersi dziewczyny rzeczywiście były ładnie rozwinięte.
– Mówiłam... – Matka, przenosząc wzrok z Razumowa na Skórzewskiego, zrobiła minę zawodowej handlarki niewolników. – Gdyby ciut ścisnąć gorsetem, figura jak z żurnala. A łydki jakie twarde – zachwalała. – I skóra czysta, bez piegów, krostek, pryszczy i wyprysków.
Najwyraźniej w jej głowie dojrzewał plan, by zerwać zaręczyny i wyswatać córkę z którymś z lekarzy. Osłuchiwali płuca dziewczyny, ale nie odnotowali żadnych niepokojących objawów. Wystawili żądany papier. Kobieta odebrała dokument z nieco rozczarowaną miną.
– Jak widzicie, jesteśmy dobrą partią, drogi kolego – zakpił Razumow, gdy odeszły. – Choć na co dzień mamy do czynienia z najpaskudniejszymi chorobami.
– Yhym – przyznał Paweł. Nie chciał rozwijać tematu.
Robotnik, którego badali w następnej kolejności, pokasływał co chwila, ale także u niego nie dosłuchali się niczego szczególnie niepokojącego. Razumow, obejrzawszy pożółkłe zęby oraz opuszki palców, doradził pacjentowi, by ograniczył palenie papierosów i skrętów z machorki na rzecz żucia prymki.
– I pomyśleć, że są jeszcze lekarze zapisujący palenie tytoniu jako sposób oczyszczania dróg oddechowych – mruknął, gdy za mężczyzną zamknęły się drzwi. – A przecież negatywne skutki zdrowotne, jakie obserwujemy, wielokrotnie przewyższają nader wątpliwe korzyści.
Z ciekawszych przypadków trafił się jeszcze uczeń gimnazjum przywleczony za ucho przez przerażonego ojca. Na szczęście wysypka, w której rodziciel widział symptom syfilisu, okazała się zwykłym świerzbem.
Wreszcie mogli odpocząć i zjeść obiad.
– Można powiedzieć, dobry dzień – podsumował Razumow. – Pomijając tego pierwszego, same łagodne przypadki. Nie znoszę przekazywać pacjentom złych wieści.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © BY Andrzej Pilipiuk COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2023
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-984-6
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta
GRAFIKA PROJEKT OKŁADKI Szymon Wójciak
ILUSTRACJE Paweł Zaręba
REDAKCJA Rafał Dębski
KOREKTA Anna Koral, Magdalena Byrska
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowieckiwww.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow