Czarownik Iwanow - Andrzej Pilipiuk - ebook + audiobook + książka

Czarownik Iwanow ebook

Andrzej Pilipiuk

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jakub Wędrowycz - niemal natychmiast wszedł do panteonu postaci najbardziej lubianych przez polskich czytelników. Dlaczego? Może z powodu tego, że Wędrowycz jest swego rodzaju anty-bohaterem. Nie w stylu hollywoodzkiego głupka, lecz twardego, trzeźwo myślącego człowieka z ludu. A nade wszystko obdarzonego specyficznym gatunkiem cynicznego humoru. Ewa Białołęcka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 245

Oceny
4,7 (340 ocen)
248
75
15
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zagadeczka

Dobrze spędzony czas

Audiobook niestety czytany Iwoną ;(
30
Tysiek17

Nie oderwiesz się od lektury

super książka ale jest tam trochę agresji jednak serdecznie polecam❤️
00
pati_kiel

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
zawiasik

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza
00
KDorotka90

Dobrze spędzony czas

Fajna seria
00

Popularność




Spis treści

Okładka

Skrzydełko

Karta tytułowa

Spis serii

Dedykacja

Hiena (fragment)

Czarownik Iwanow. Rozdział 1

Czarownik Iwanow. Rozdział 2

Czarownik Iwanow. Rozdział 3

Czarownik Iwanow. Rozdział 4

Czarownik Iwanow. Rozdział 5

Czarownik Iwanow. Rozdział 6

Czarownik Iwanow. Rozdział 7

Czarownik Iwanow. Rozdział 8

Czarownik Iwanow. Rozdział 9

Czarownik Iwanow. Rozdział 10

Czarownik Iwanow. Epilog

Bestia

Mięcho

Kocioł

Protokół zatrzymania

Karta redakcyjna

Skrzydełko

Okładka

Andrzej Pilipiuk

Czarownik Iwanow

IlustracjeAndrzej Łaski

Lublin 2011

Oblicza Wędrowycza:

1. Kroniki Jakuba Wędrowycza

2. Czarownik Iwanow

3. Weźmisz czarno kure...

4. Zagadka Kuby Rozpruwacza

5. Wieszać każdy może

6. Homo bimbrownikus

* Dobić dziada - Komiks

Łasiczce

Hiena

Wrześniowe słońce stało wysoko. Na cmentarzu panował jednak niepodzielnie cień. Stare drzewa rosły gęsto. Ich liście, choć zmieniały już kolor, trzymały się jeszcze całkiem mocno gałęzi. Nieliczne jedynie spadły na dół i zdobiły kopczyki ziemi, znaczące miejsca wiecznego spoczynku prostych ludzi, oraz pompatyczne lastrikowe płyty, przywalające mogiły miasteczkowych notabli. Pojedyncze listki opadły na zarośnięte chwastami kamienne nagrobki w prawosławnej części cmentarza.

Tomasz Cieśluk i Jan Grądkowski kopali szpadlami. Na pierwszy rzut oka wyglądali na grabarzy zajętych swoją pracą, jednak nerwowe spojrzenia, którymi obficie rzucali na boki, podważały to wrażenie. Jakub Wędrowycz stał nieopodal i pogryzając w zadumie kawałek kaszanki, odwinięty z zatłuszczonej płachty „Trybuny Ludu”, popatrywał to na swojego nieletniego syna, który stał na lipie przy bramie parku sztywnych, to na drogę w stronę Chełma. Wiał zimny jesienny wiatr, przenikający do szpiku kości.

Obaj kopiący chętnie łyknęliby coś na rozgrzewkę, ale Jakub zabronił. Powiedział im już dawno, że na cmentarzu potrzeba jasnego umysłu i precyzji ruchów, co zazwyczaj nie idzie w parze z alkoholem. On był szefem, on wiedział najlepiej i nie musiał tego dwa razy powtarzać. W swoim zawodzie był artystą najwyższej klasy, co przyznawał nawet ksiądz oraz milicjanci, którzy już kilkakrotnie usiłowali nakryć go przy pracy.

Gdzieś daleko ryczały sennie krowy pędzone do obory. Szosą przetoczył się wóz na żelaznych kołach, ale drzemiący na koźle woźnica nie zwrócił na nic uwagi. Szkapa sama zakręciła w drogę na Czarnołozy. Jakub przeniósł czujne spojrzenie na pobliski plac budowy. Tam także było pusto i cicho. Dwa elewatory na zboże, waga do węgla, hale skupu pozbawione jeszcze dachu.

Popatrzył na zegarek i uśmiechnął się. Wcześnie dzisiaj skończyli. Wiadomo, w dzień po wypłacie nikomu nie chce się robić. Obrócił się w stronę miasteczka. Kryty blachą dach opuszczonej cerkwi majaczył ponad drzewami i dachami chałup.

To moja wieś. Moi ludzie, pomyślał. Tylko ja stoję na ich straży.

Łopaty kopiących zastukały o wieko trumny. Przełknął ostatni kęs kiełbasy i otarł usta gazetą. Kultura przede wszystkim.

Zbliżył się do rozkopanego grobu jak tygrys do ofiary, która choć osaczona, może się jeszcze zdobyć na jakiś desperacki cios.

– A jeśli to nie on? – zapytał Tomasz niewyraźnie, bowiem trzymał w ustach gwoździe wyrwane właśnie przed chwilą obcęgami.

– Jeśli będzie pudło, to trzeba będzie odwiedzić tego grubego ruskiego kupca sprzed pierwszej wojny. Jeśli to nie ten, to chyba nie ma...

– Tylko jak go wygrzebiemy sprzed cerkwi? – zdenerwował się Jan. – To przecież prawie w środku wsi.

– Coś się wymyśli.

– A może to ten lekarz, Żyd? On miał ręce upaprane we krwi po łokcie. Jak z Josifem poczęstowali szwabów bimbrem, to było piętnaście ofiar...

– Z Żydów nie robią się wampiry – zaprotestował Jakub. – Wampiry robią się ze Słowian, ewentualnie z Rumunów. To nie on.

– Ale nie wiadomo, gdzie leży. Jeśli w niepoświęconej ziemi, to łatwo mu wstać. A jako lekarz wie, gdzie są te wszystkie żyły i tętnice.

– Ten – szef trącił nogą trumnę – leży w poświęconej ziemi, a wstaje. A co do żył, wampir nie musi wiedzieć: od tego ma instynkt.

– Może jednak to ten Ruski? Czerwoni szczali na mury cerkwi, to przestała być święta. Może to mu ułatwiło?

– Może i tak. Ale wtedy zacząłby wstawać zaraz po wojnie. A ten od trzech lat grasuje.

– Ale już trzy razy robiliśmy akcje i za każdym razem się myliliśmy. Może źle szukamy? Może to ktoś z pierwszej wojny, może i nawet z austriackiego cmentarza?

– Bliżej by mu było do Huty. A tam spokój.

– Jakub, ze szwabów robią się wampiry?

– Nie jestem pewien, chyba tak.

– To i z Żydów powinny się robić. Dodawali krwi chrześcijańskich dzieci do macy. Tak mi opowiadała babka...

– E, to tylko bajki. Przecież to by było niekoszerne – egzorcysta amator błysnął fachową wiedzą.

– A ja bym poszedł na dniach na kirkut i wykopał tego handlarza z rynku. Tego, co sprzedawał ryby. On wprawdzie zmarł jeszcze przed wojną... – westchnął Jan, ocierając czoło rękawem.

– A jak go znajdziemy? Cholera, mówiłem ludziom, żeby nie brali macew na fundamenty, a ci wszystko rozkradli. Teraz już nie dojdziemy, co, Jakub?

– I tak byśmy się nie doczytali kto i gdzie. Wszystko po hebrajsku.

– E, alfabet pewnie znaleźlibyśmy w encyklopedii, gdyby było trzeba.

– Musi ten handlarz to na lewo od wejścia. Ten czerwony nagrobek z granitu.

– Ten czerwony był cadyka. Patrz, gdzie leży teraz. – Jan machnął ręką.

W odległym końcu cmentarzyska leżał masywny granitowy nagrobek. Na płycie wyryto głęboko pięcioramienną gwiazdę oraz cytat z Lenina.

– Co, u diabła? – zdziwił się Jakub.

– To było wtedy, gdy jeździłeś do Radomia do roboty. Ten bydlak Jakubowski odwrócił płytę do góry nogami i zafundował tej swojej kacapskiej dziwce pochówek jak się patrzy, i to za psie pieniądze. Bydlę! – Wargi Tomasza skrzywiły się, ale nie splunął.

– To ten? Może nie...

– Pewnie, że ten. Weź lewarek, podnieś i zajrzyj. Są litery po hebrajsku.

– Może to ona wstaje?

– Może. Cholera, jeśli to nie ten, to trzeba będzie wykopać.

– Jakubowski nam za to z dupy jaja powyrywa – Jan miał pewne obiekcje.

– Gówno nam zrobi. O niczym nie musi wiedzieć.

– Jakub, a z komuchów robią się wampiry?

– Jasne. Te najwredniejsze.

– Ale oni nie wierzą w Boga.

– Tym gorzej. No, kończmy.

Podnieśli wieko. Wnętrze trumny przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy. Wyściółka była poszarpana na strzępy. Ubranie, które miał na sobie zmarły, także było podarte. Zwłoki leżały dziwacznie zwinięte.

– O kurwa! Co tu się stało?

– Słodka tajemnica Marka z Tróścianki. Ten bydlak sprzedawał ludzi szwabom. Żydów, partyzantów, jak leciało. No i ktoś pogrzebał go żywcem.

– Marek Biłyj?

– Tego nie powiedziałem.

– A skąd wiesz?

– Od Ałmaza Paczenki. Zaraz po wojnie mi opowiedział. Miał prywatne porachunki z tym tu. Dowiedział się, że Marek go zabił i pochował, więc wykopał go, żeby choć w ciało wsadzić kulę. A ten jeszcze żył.

– I co Ałmaz?

– Zamknął trumnę i zakopał go ponownie. To był człowiek ze stali.

– To by się zgadzało, nie? Ten tu w męce się skończył i ma niewinną krew na rękach. To dlatego go wybrałeś?

– Jasne. No, czas brać się do roboty.

Wędrowycz rozpiął ceratową teczkę. Na pryzmie ziemi położył gazetę, tę od kiełbasy, a na nią zaczął wykładać swoje narzędzia: drewniany młotek, osikowy kołek, żelazny gwóźdź, buteleczkę wody święconej oraz sierp. Pomocnicy cofnęli się z szacunkiem. Przeżegnawszy się, ujął sierp w spracowaną dłoń i nachyliwszy się nad ciałem, ciął z rozmachem nieboszczyka po gardle. Jan i Tomasz sprężyli się do ucieczki, ale nic się nie stało.

– Spokojnie – powiedział ich szef. – Oni nie mają siły za dnia. Co innego w nocy.

– Gdybyśmy robili akcje w nocy, nie mylilibyśmy się tak często.

– Ale wtedy mogłyby z nas zostać kupki wylizanych gnatów. Teraz trzeba oddzielić głowę. Szpadlem.

– Dlaczego nie wszystko sierpem? – zapytał Tomasz, podchodząc z narzędziem.

– Sierpem tylko gardło.

– A jeśli nie ma gardła?

– Kość gnykowa zazwyczaj zostaje.

Młodszy z mężczyzn zagryzł wargi i walnął. Zachrzęściło, ale głowa nie oddzieliła się od tułowia. Szpadel zaklinował się między kręgami. Ten niewielki opór wprawił Tomasza niemal w przerażenie.

– Za słabo – uspokoił go szef. – Depnij butem. Śmiało. Nie ugryzie cię.

Ten od szpadla nie był o tym w stu procentach przekonany, niemniej jednak przełamał się. Noga, obuta w produkt fabryki „Syrena”, wzniosła się do góry, a potem opadła na rant szpadla. Głowa potoczyła się w kąt trumny. Tomasz zrobił się zielony na twarzy i zaczął się chwiać.

– Łyknij. – Jakub podał mu manierkę bimbru. Ten człowiek potrzebował czegoś na wzmocnienie. – Spokojnie. Przywykniesz.

Wydobył głowę z trumny, przesunął ciało w górę drewnianego pudła, a następnie umieścił ją w nogach.

– Drut.

Jan podał mu kawałek grubego drutu oraz kombinerki. Jakub zebrał ręce nieboszczyka do kupy i oplątał je drutem w nadgarstkach. Zacisnął kombinerkami, żeby drań nie sięgnął po swoją głowę. Następnie wziął gwóźdź i wbił go z rozmachem w środek czaszki.

– Stary sposób – powiedział. – Ale skuteczny.

– A kołek w piersi? – Tomasz odzyskiwał stopniowo równowagę umysłową.

– Zaraz wbiję. To metoda, która przyszła ponoć z Rumunii, ale mnie nauczył jeden Ukrainiec.

Przyłożył kołek do piersi domniemanego wampira. Skóra pomiędzy żebrami była napięta. Po pierwszym uderzeniu młotka ustąpiła z odgłosem pękającego płótna. Jakub wydobył z teczki latarkę i poświecił przez dziurę obok.

– Serce się zachowało – powiedział. – Kołek siedzi w dobrym miejscu.

Tomasza zemdliło, odszedł na stronę, ale powstrzymał wymioty, nie chcąc desakrować cmentarza. Jakub pokropił swoje dzieło wodą święconą z butelki.

– Przybijajcie.

Położyli wieko i zaczęli przybijać je wyciągniętymi uprzednio gwoździami. Na zakończenie odwrócili trumnę dnem do góry i zaczęli zasypywać grób. W tym momencie nadbiegł Marek, syn Jakuba.

– Tatko!

– Co?

– Ksiądz i jeszcze dwóch gliniarzy biegną drogą!

– Panowie! Chodu!

Wybiegli z cmentarza i pokonawszy chyłkiem szosę, ukryli się na placu budowy. Ksiądz dotarł do nekropolii parę minut później.

– Ja cię, ukraińska świnio, w więzieniu zgnoję! – wydarł się duchowny pod adresem Jakuba. – Mało ci było klątwy biskupa?! Ja ci się postaram o dziesięć lat odsiadki!

Oddalili się szybkim krokiem wśród krzaków, ale złorzeczenia goniły ich jeszcze przez wiele minut.

Wieczorem Jakub przemknął się do wsi i zapukał do okna swojego przyjaciela Józefa Paczenki. Kumpel otworzył okno i przyłożył palec do warg.

– Dobry.

– Dobry. Syn usnął dopiero co. Spotkajmy się w stajni.

– Przyniosłem flaszkę.

– Dobra, wezmę coś na ząb.

Po chwili obaj siedzieli w ciepłej stajni. Ustawiona na podmiecionej części klepiska lampa naftowa roztaczała łagodne światło. Józef nalał bimbru do szklanek i stuknęli się.

– Oby nam się.

– Zdorowia.

Wypili.

– Ognista gorzała – zauważył gospodarz. – To Igora?

– Pewno.

– No to się przygotuj na zmianę dostawcy.

– Co się stało? Kocioł wybuchł?

– Zwinęli go. Za bimber i kłusownictwo.

– Kiedy?

– Dziś po południu. Kiedy ty, hmmm...

– Nie dotarła do mnie jeszcze ta wieść. Opowiesz?

– Pewno. Jakiś czas temu zaszedł nasz drogi przyjaciel do stodoły i co widzi? W jednym kącie leży locha z warchlakami.

– Dziki?

– Ano dziki. Dziewięć sztuk. Inny by wziął siekierę i miał mięso, ale jak wiesz, on ma smykałkę do wszelakich interesów.

– Mówiłem mu nie raz i nie dwa, że ten jego zmysł handlowy doprowadzi go do mamra.

– No to wykrakałeś. Pasł dziki kartoflami, żeby podrosły, pasł, aż na niego sąsiedzi donieśli.

– Cholera! Kto?

– Jeszcze nie wiem, ale się dowiem.

– Już my ich urządzimy. I co dalej?

– No cóż. Weszli gliniarze do stodoły, zobaczyli kojec z dzikami. Potem popatrzyli w drugą stronę i zobaczyli bimbrownię.

– Dużo?

– Podobno pięćset litrów zacieru.

– Rany boskie! Pięć lat jak obszył. I jeszcze za kłusownictwo.

– Może trochę mu odpuszczą za dobre sprawowanie.

– Z tego, co go znam, raczej dołożą. Tak czy siak, wcześniej jak za trzy lata go nie zobaczymy.

Uniósł szklankę do góry.

– Za naszego druha.

Wypili.

– Wiesz – zaczął Józef – zachodził do mnie ksiądz.

– Dzisiaj?

– Dziś. Niedawno sobie poszedł. Wiesz, co powiedział?

– Nie mam pojęcia, ale to chyba nietrudno zgadnąć.

– Powiedział: „Zrób coś, Józefie, i wpłyń na swojego przyjaciela, bo kroczy po bagnie. Do kościoła nie chodzi, nieboszczykom spokój narusza. Może to i nie jest zły człowiek, ale błądzi”.

Czarownik Iwanow

Rozdział 1

Był koniec marca. Zima odchodziła w niebyt. Nocami jednak potrafiła jeszcze kąsać nielichym mrozem. Tak było i tego dnia, w którym zaczyna się nasza opowieść. Uliczki Wojsławic, niedawno powleczone cienką warstwą asfaltu, pokrywał pancerz zaskorupiałego lodu, podtopionego lekko na wierzchu. Ponieważ była to środa, zablokowane były jednolitą masą ludzi i wozów zdążających na cotygodniowy targ. W powietrzu unosiła się zdrowa mieszanina rozmaitych targowych woni. Końskie pączki i krowie placki parowały, wydzielając ostry zapach. Częściowo zagłuszał go unoszący się niczym mgły nad norweskim fiordem dym z papierosów najpośledniejszego gatunku.

Pośrodku targowiska pewien pomysłowy mieszkaniec Kukawki zaimprowizował koksownik na bazie starego kubła na śmieci i dużej ilości starych szmat. Było już dobrze po jedenastej, gdy na targ nadjechali na swoich klaczkach dwaj staruszkowie. Ludzie na ich widok skrzywili się, ale nie przerwali swoich zajęć, polegających na wciskaniu rozmaitych ciemnot potencjalnym nabywcom i targach nad każdą z osobna wadą oferowanego towaru. Pierwszy starzec nazywał się Semen Korczaszko. Wiedziano o nim zaskakująco niewiele. Nikt nie był w stanie powiedzieć, ile ma lat, pamiętano jednak, że swego czasu opowiadał w gospodzie swoje przygody z wojny mandżurskiej. Liczył zapewne koło setki. Miał kilku synów, z których większość poległa w czasie kolejnych wojen oraz w niechlubnym okresie utrwalania władzy ludowej. Posiadał także sporą ilość wnuków, którzy mieszkali w różnych częściach kraju i od czasu do czasu wpadali w odwiedziny. Z reguły wówczas robili rozmaite kuku wszystkim, którzy w ostatnim czasie stanęli dziadkowi na drodze, więc ludzie w miarę możliwości starali się mu nie bruździć.

Semen Korczaszko ubierał się wyjątkowo jednostajnie: w mundur carskiej lejbgwardii z krzyżem św. Jerzego na piersi. Miał zresztą kilka mundurów na zmianę. Na głowie nosił, niezależnie od pory roku, karakułową papachę ozdobioną piórem jakiegoś egzotycznego ptaszydła. Papacha miała na czole dziurę postrzałową i niewielki rdzawobrązowy zaciek. Ponoć była trofiejna, choć nikt nie umiał powiedzieć, w czasie której wojny została zdobyta ani na kim. Krążyły na ten temat rozliczne mętne opowieści.

Drugi z mężczyzn nazywał się Jakub Wędrowycz. Człowiek ten cieszył się wyjątkowo ponurą sławą. Mieszkańcy wyzywali go od ukraińskich świń, żydowskich pociotków, morderców i podpalaczy. Właściwie to nawet nie miał wielu wrogów. Większość tych, którzy mu kiedykolwiek bruździli, leżała w rozmaitych punktach okolicy, wąchając kwiatki od spodu. Ci, którzy pozostali przy życiu, ograniczali się do napaści słownych. Milicja miała onim jednoznacznie negatywną opinię. Uważano go powszechnie za bimbrownika, kłusownika i hienę cmentarną. O ile pierwsze dwa zarzuty były nieodparcie słuszne, o tyle ostatni brał się z nieuświadomienia organów ścigania.

Jakub Wędrowycz nigdy nie okradał zmarłych. Jeśli rozkopywał jakieś groby, to jedynie w tym szlachetnym zamiarze, żeby wbijać zmarłym osikowe kołki w serca, aby nie mogli latać po nocy i wysysać z ludzi krwi. Był takim sobie wioskowym egzorcystą amatorem. Podchodził do zjawisk nadprzyrodzonych na zdrowy chłopski rozum i zazwyczaj osiągał niezłe efekty. W środowiskach radiestetów, wywoływaczy duchów i tym podobnych indywiduów cieszył się dość szeroką i całkowicie zasłużoną sławą. On także ubierał się dość jednostajnie, nosząc na zmianę zeszmaconą jeansową kurtkę, którą otrzymał kiedyś w prezencie od syna, lub wypłowiałą kurtkę mundurową SS. Kurtka ponoć, podobnie jak papacha Semena, była zdobyczna. Biorąc po uwagę mętny wojenny życiorys Jakuba, była to teoria niezwykle prawdopodobna.

Obaj jeźdźcy zeskoczyli z koni i prowadzili je teraz za sobą, przeciskając się powoli przez gęsty tłum. Koń Semena był niezwykle zadbany. Była to młoda klaczka jasnokasztanowej maści, o imieniu Karolina. Złośliwie mówiono, że traktuje ją jak córkę, szczotkuje codziennie i zaplata jej ogon w warkocz. Jej ogon faktycznie dziś był tak ufryzowany. W grzywę miała wplecione wstążki.

W porównaniu z nią klacz Jakuba, Marika, wyglądała jak zużyta szczotka klozetowa. Sierść układała jej się w różne strony, poznaczona była jaśniejszymi plamami. Marny jej wygląd nie był winą właściciela. Był jego zasługą. Gdy się poznali, dogorywająca na świerzb i grzybicę strzygącą szkapa oferowana była za darmo rzeźni sanitarnej celem przerobienia na klej stolarski. Jakub odkupił ją od właściciela za dwie paczki papierosów „Sport” i przez następne pół roku razem z Semenem i starym Józefem Paczenką leczyli ją sobie tylko znanymi metodami, pozostawionymi im w spadku przez kozackich przodków. Ponoć zasadniczą tajemnicą ostatecznego sukcesu było wielokrotne nacieranie wysokoprocentowym samogonem produkcji niejakiego Marka z Tróścianki. Był to produkt tak zabójczy, że choroba w końcu musiała się poddać, nie wiadomo tylko, jakim cudem koń przeżył.

Obaj mężczyźni przepchnęli się na koniec targu, gdzie przy wozach z prosiętami było już nieco luźniej. Tu właśnie, koło sklepu, dogonił ich sprzedawca biletów.

– Panowie nie wykupili biletów.

– Haw? – wyraził zdziwienie Semen.

Gdy nie chciał być zbyt dobrze rozumianym, posługiwał się własną osobliwą mową na bazie ukraińskiego, zawierającą ponadto słowa z licznych innych języków oraz przez siebie samego wymyślone.

– Wy chcecie sprzedać te konie? – Sprzedawca był we wsi nowy i nie znał wszystkich mieszkańców oraz ich bzików.

– Pradat’ Karolinu? Ty s uma saszoł!

– A kto by to kupił? – Jakub wzruszył ramionami. – Ty lepiej idź w swoje miejsce, bo moj drug dzisiaj nie w humorze, jeszcze zęby wybije za takie podejrzenia.

Sprzedawca parsknął śmiechem.

– Ech, wy dziadki. Maść na reumatyzm, a nie zęby wybijać.

Semen uśmiechnął się z pogardą, a potem rozejrzał. Obok sklepu leżała duża ilość stalowych elementów: druty, pręty i płaskowniki. Podszedł do stosu i wyciągnął zeń metrowy kawałek pręta zbrojeniowego, o średnicy mniej więcej półtora centymetra. Uniósł go nad głowę i złapawszy dłońmi za oba jego końce, zaczął giąć z całej siły. Mięśnie napięły się pod mundurem. Mięśnie, których na zdrowy rozum od trzydziestu lat nie powinno być. Na skroniach pojawił mu się pot. Nieskończenie powoli pręt wygiął się w łuk. Ręce starca parły dalej, aż wreszcie oba końce się połączyły.

– Idź w pole szukać rezerw paszowych albo pasać gęsi – poradził życzliwie sprzedawcy, po czym odwrócił się, uznając rozmowę za zakończoną. Ośmieszony podniósł z ziemi wygięty pręt i spróbował go rozprostować. Nie dał rady, mimo że ciągnął z całej siły. Jakub wszedł do sklepu.

– Dobry.

– Dobry. Czego trza?

– Macie drut żelazny o średnicy jednego milimetra? Potrzebuję pięciu kilo.

– Nie mamy drutu – odpowiedział ajent, zezując w kąt, gdzie drut takowy leżał.

– Czego mówisz, że nie macie, jak stąd widzę, że leży?

– Posterunkowy zakazał wam sprzedawać. Profilaktyka przestępcza. Żeby utrudnić kłusownictwo.

– Linka hamulcowa tylna do roweru?

– Nie mamy.

– Srali muchy, będzie wiosna!

– Przecież pan nie ma roweru. To też do sideł.

– Do wnyków, idio... Nieważne. Drut miedziany, izolowany, cienki, dwadzieścia metrów.

– Do głuszenia ryb? Staw jest własnością straży pożarnej...

Dłoń Jakuba wystrzeliła niespodziewanie i wyszarpnęła spod lady kartkę, która spoczywała ajentowi na kolanach. Był to długi spis przedmiotów, których nie należało egzorcyście sprzedawać.

– Po kiego licha mam nie kupować dętek rowerowych?! – zdenerwował się.

– Zapewne zrobiłby pan z nich procę do polowań na przepiórki.

– Przekaż posterunkowemu, że jest idiotą. A ten interes to spalę ci kiedyś nad głową. Proszek do prania „Cypisek”?

– Tylko na kartki.

Jakub wyszedł. Po chwili do środka wszedł Semen.

– Dostanę może u pana drut żelazny, tak z pięć kilo? – zapytał.

Ajent przeskoczył przez ladę i wyszedł przed sklep, gdzie stał, trzymając oba konie, Jakub.

– Bardzo śmieszne – powiedział.

– Dlaczego śmieszne? – udał zdziwienie egzorcysta. – Pilnuję konia znajomemu.

Semen wyszedł ze sklepu z kawałem łańcucha krowiaka w ręce.

– A to mogę kupić? – zapytał.

Ajent wyrwał mu łańcuch z ręki.

– Nie!

– Dlaczego?

– Bo wy tego łańcucha użyjecie w celach przestępczych!

Obaj przyjaciele wzruszyli ramionami i zniknęli w tłumie. Niebawem odnaleźli się w tym końcu placu, gdzie czasami sprzedawano konie. Spóźnili się. Jedyny sprzedawany tego dnia ogier właśnie ładowany był na przyczepę. Nie podobało mu się to. Tupał wszystkimi czterema kopytami w podłogę. Ponadto parskał i kładł uszy po sobie. Semen podszedł bliżej i przypatrywał mu się przez kilka minut zatroskany. Jakub też podszedł. Ale nie zdążył przyjrzeć się uważnie, bo traktor ruszył przez tłum i koń odjechał.

– Coś nie tak – zauważył Semen. – Nerwowy coś.

– Też byś był nerwowy, gdyby cię sprzedawali.

– Nie, on był zbyt nerwowy. Poza tym widziałeś, jaką miał inteligencję w oczach?

– Tak. Wiedział, kto go kupił.

– Może wartałoby zrobić jakiś niewielki egzorcyzm? Co, Jakub? To zwierzę miało diabła w oczach.

– Mogę ci wyegzorcyzmować twój rozum, chcesz?

– Zakład o pół litra, że będą jeszcze z tego konia nieliche problemy.

– Ja też widzę, że będą. I nawet ci powiem dlaczego. Wiesz ty, kto go kupił?

– Nie, nie miałem czasu się przyjrzeć.

– Marcin Bardak. Ten wieprzek z Witoldowa.

– Job twoju! Ten, co na dniach miał proces, bo zatłukł swojego konia siekierą?

– Ano. Jak pomyślę, że w wojnę miałem jego oćca na muszce i pozwoliłem mu żyć i rozmnażać się dalej, to mnie cholera bierze.

– Szkoda szkapy dla takiej świni.

– A szkoda.

– Swoją drogą, co za bałwan go sprzedał?

– Lenge z Majdanu Leśniowieckiego. Emigruje do Niemiec Zachodnich. Ostatni szwab w okolicy. Też się długo uchował.

– Wydawało mi się, że Młot wybił całą rodzinę.

– Nie, oszczędził dzieci. Teraz widać, że chyba głupio zrobił.

Przez tłum przepchnął się niski, gruby jak beczka facet w berecie na głowie.

– Jakub, wszędzie cię szukałem.

– Tomasz Cieśluk. Kopę lat. Cóż cię sprowadza?

– Jakub, było dzisiejszej nocy pogryzienie.

Semen skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.

– A wy wciąż o wampirach.

– Gdzie?

– Na Zarowiu. Koło austriackiego cmentarza. Coś dopadło w nocy jałówkę. Prosili, żebyś wpadł.

– Austriacki cmentarz...

– Głupoty – skwitował Semen. – Jak byłem młody, no, młodszy niż teraz, to brałem udział w bitwie na Białej Górze, od której powstało to grzebiszcze. Nie widziałem tamżadnego wampira. A sam położyłem sporo szwabów.

– Austriaków.

– Jak ktoś mówi po szwabsku, to szkop. Nu, nieistotne. Żadnego takiego z zębami na brodę nie chowali.

– Za życia nie widać, czy ktoś zostanie po śmierci wampirem. Dopiero później się robią. Wiem coś o tym. Dwa razy siedziałem za profanację szkieletów. Pojadę tam. Gdzieś za małe pół godzinki. Jeszcze tylko strzelimy sobie po jednym z Semenem.

– Dobra, spotkamy się u Łysenki. Bo to u niego.

– Choroszo.

Zniknął w tłumie, a oni ruszyli do wyjścia. Dziesięć minut później w sąsiedniej uliczce zaparkowali konie przed gospodą i weszli do środka. Kłębił się tam tłum ludzi, oblewano udane interesy, rozgrzewano zziębnięte ciała setką wódki.

– Czego wy? – zagadnęła szynkarka.

– Dwa razy koktajl Królewna Śnieżka.

– Ilu krasnoludków?

Jakub popatrzył na kumpla.

– Ilu?

– Nu, czterdziestu.

– Koktajl Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników. Dwa razy po sto.

Koktajl Królewna Śnieżka był to wynalazek pewnego miejscowego weterynarza, który sczezł z przepicia jeszcze przed wojną, ale jego pomysł nadal straszył. Koktajl robiony był w jakiś mętny sposób na bazie mleka i proszku do pieczenia. Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków miał siedem procent, Królewna Śnieżka i dwunastu krasnoludków – dwanaście, Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników – czterdzieści, a ostatni: Królewna Śnieżka i kompania gwałcicieli, miał dziewięćdziesiąt sześć procent i nie zawierał już wcale mleka. Od zwykłego spirytusu różnił się jedynie nazwą. Wypili iodczekali chwilę, aby czterdziestu rozbójników przeniknęło do krwi.

– Ech, to już nie te czasy – powiedział w zadumie Semen. – Przed wojną to były knajpy.

– Przed którą wojną? – zaciekawił się Jakub.

– Przed drugą wojną.

– A, to pamiętam. U tego sympatycznego, jak mu tam, Jankiela?

– Jo. Sympatyczny był żydek. Robił taką nalewkę na imbirze, że aż się w nerkach odzywała.

– Ty popatrz, że ja już ze czterdzieści lat nie widziałem imbiru.

– A pamiętasz, jak Ałmaz Paczenko cisnął nożem i przygwoździł do ściany karalucha?

– Mowa. A pamiętasz, jak ten idiota strzelił z rewolweru do muchy i spadła mu lampa naftowa na łeb?

– A jakie miał piwo...

– Ech, były czasy.

Nie zakąsili niczym. Wyszli i zaczęli się żegnać przed knajpą. Jakub właśnie wdrapywał się na konia, gdy nadszedł posterunkowy Birski.

– Witam obywatela.

– Szacunek.

– Wybieramy się gdzieś na koniku?

– A co?

– Chuchnijcie, obywatelu.

Jakub chuchnął, a czterdziestu rozbójników dało odczuć swą obecność w jego żołądku.

– A wiecie, co grozi za kierowanie po pijanemu?

– A czym ja kieruję? – zdziwił się Jakub.

Gliniarz zmieszał się lekko.

– A koniem kierujecie. Stwarzacie zagrożenie na drodze.

– E tam. Koń sam idzie, jest taki mądry, że nie trzeba nim kierować. Mało to razy zawiózł mnie do domu...

– Wy się, Wędrowycz, doigracie. Ponoć znowu chcieliście kupować drut na sidła?

– A widział ty kiedyś sidła w życiu? Drut mi jest potrzebny do chmielu.

– Wy się nie zajmujecie uprawą chmielu.

– Może mam zamiar? Kto wie, może ja nawet mogę sądownie zaskarżyć o blokowanie mojej inicjatywy gospodarczej?

– Słusznie – dodał Semen. – To niezgodne z prawem. Co innego, jakby cię tak złapali.

– Może jeszcze złapiemy – odgryzł się milicjant. – A co do pana, panie Korczaszko, zniszczenie tablicy „Naród z Partią” to nie jest czasem wasza sprawka?

– Co się z nią stało?

– A to, że ktoś cisnął słoikiem farby.

– Słuchaj no, głupi gliniarzu, gdybym ja się zabrał za tę tablicę, to nawet nie byłoby śladu, gdzie stała. Trzy dni byście zasypywali dziurę w tym miejscu.

– Ja głupi? – zdenerwował się posterunkowy. – Uważajcie, obywatelu.

– Mam już więcej niż sto lat. Do mamra mnie nie wsadzisz. A jeśli chcesz na pięści, to ściągaj mundur i stawaj.

Gliniarz wolał się zmyć. W całej historii miasteczkanie było nikogo, kto mógłby się pochwalić, że pokonał Semena w walce. Ostatnia próba, podjęta w gospodzie przez jakiegoś menela z Chełma, skończyła się dla tego ostatniego dłuższym pobytem w szpitalu. Zdaje się, Semen usiłował go wyrzucić przez drzwi, ale mając nieco przytępiony ze starości wzrok, nie trafił zbyt precyzyjnie.

Jakub pogalopował ulicą Chełmską w stronę Białej Góry i Zarowia. Koło cerkwi minął niewielki dołek w ziemi. Uśmiechnął się do swoich myśli. To była prawie rocznica. Też tak pod koniec zimy lód skuł wodę w studni. A on w swojej młodzieńczej no prawie młodzieńczej naiwności wrzucił do środka granat, aby ją odetkać. No i studnię diabli wzięli.

POUFNE. Wojsławice 6 IX 1985r.

Protokół zatrzymania

Imię: Jakub.

Nazwisko: Wędrowycz.

Urodzony: ok. 1900 roku. Dokładnej daty sobie nie przypomina.

Zamieszkały: Stary Majdan, gmina Wojsławice.

Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej (jeszcze za cara). Obecnie, jak twierdzi, niepiśmienny (analfabetyzm wtórny).

Zawód wyuczony: Brak danych. Zatrzymany odmówił odpowiedzi.

Zawód wykonywany: Pasożyt społeczny notorycznie uchylający się od pracy. Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo oraz niszczenie mienia organów ścigania.

Powiązania: Semen Korczaszko: rosyjski monarchista, Józef Paczenko: bimbrownik, Paweł Markowski: ksiądz.

Stosunek do ustroju państwa: Obsesyjnie negatywny.

Przyczyna aresztowania: Rozkopywanie grobu na cmentarzu parafialnym celem profanacji zwłok przy użyciu osikowego kołka. Ujęty na gorącym uczynku.

COPYRIGHT©BY Andrzej PilipiukCOPYRIGHT©BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2009

WYDANIE IV

ISBN 978-83-7574-291-6

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski, Robert Łakuta

ILUSTRACJE ORAZ GRAFIKA NA OKŁADCE Andrzej Łaski

REDAKCJA Katarzyna Motyka

KOREKTA Bogusław Byrski

SKŁAD ORAZ PROJEKT OKŁADKI Dariusz Nowakowski

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

ZAMÓWIENIA HURTOWE

Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. s.k.a. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO

Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]